Wciągająca i zabawna książka na przerażający temat – tak najkrócej można scharakteryzować reportaż „Inwazja uzdrawiaczy ciał. Na manowcach amerykańskiej medycyny” Matthew Hongoltza-Hetlinga. Dziennikarz opowiedział w niej czytelnikom o współczesnym obliczu szarlatańskich praktyk, którym internet, po okresie tymczasowego zapomnienia, zapewnił zupełnie nowe życie.
Historia o kosmicie, który po pierwsze nie był jakimś szeregowym kosmitą, tylko prastarym bóstwem z Galaktyki Andromedy, a po drugie przybrawszy ludzkie ciało stworzył dla mieszkańców Ziemi cudowny lek na raka, AIDS, cukrzycę, malarię i problemy z erekcją, aby uwolnić ludzkość od chorób zesłanych na nią przez swego władcę z kosmosu brzmi tak niedorzecznie, że nawet na komedię klasy B wydaje się zbyt bzdurna. A jednak w prawdziwym życiu wydarzyła się naprawdę – dwóch panów, z pomocą trzech synów jednego z nich (ziemianina, który nie był Obcym w ciele człowieka, tylko standardowym Amerykaninem) wyprodukowało w szopie za domem i sprzedało tysiącom ludzi na całym świecie płyn „uzdrawiający” bazujący na chemicznym wybielaczu. Przy okazji założyli też kościół, w którego ramach świadczyli chętnym różne usługi równie niedorzeczne jak sama mikstura. Akurat ta sprawa dotycząca Jima Humble’a i Marka Grenona zyskała, głównie za sprawą Donalda Trumpa, który również odegrał w niej rolę, rozgłos na całym świecie, ale dziennikarz Matthew Hongoltz-Hetling w książce „Inwazja uzdrawiaczy ciał. Na manowcach amerykańskiej medycyny” przedstawił więcej podobnych przypadków, próbując przy tym znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego renesans szarlatańskiej działalności nastąpił akurat w czasach, gdy dostęp do wiedzy i możliwość weryfikacji faktów są tak łatwe dla każdego.
Dzieje szarlatanerii są wprawdzie stare jak świat, ale wydawałoby się, że XXI wiek to już najwyższy czas aby przestały pojawiać się nowe odcinki tego serialu. W swojej najnowszej książce Matthew Hongoltz-Hetling pokazał jednak, że w Stanach Zjednoczonych jest wręcz przeciwnie: trwa masowa ucieczka od konwencjonalnej medycyny, niezliczone rzesze ludzi dają się nabierać właścicielom nibymedycznych biznesów, z których część jest na tyle oderwana od rzeczywistości, że szczerze wierzy w głoszone przez siebie teorie, a cześć to cyniczni naciągacze żerujący na nieszczęśliwych, ciężko chorych osobach chwytających się każdej nadziei na uzdrowienie. Dzięki internetowi wiara w teorie spiskowe i zwątpienie wobec ustaleń nauki rozsiewają się błyskawicznie, a na tym tle mnóstwo osób podejmuje ryzykowne decyzje i zachowania prowadzące do pogorszenia stanu zdrowia albo wręcz do śmierci. Hongoltz-Hetling pyta więc, jak na dziennikarza przystało, dlaczego to w ogóle ma miejsce? Co spowodowało tak powszechne zwątpienie w dziesięciolecia dorobku naukowego, w formalną edukację medyczną, a nawet w coś tak prozaicznego jak statystyki skuteczności standardowych procedur medycznych? Jest bowiem co najmniej interesujące, dlaczego tak wielu ludzi uważa za niewiarygodną medycynę opartą na nauce, budowaną przez pokolenia wykształconych specjalistów, a za najzupełniej wiarygodne wywody przypadkowych osób objawiających się nagle w internecie, które twierdzą na przykład to, że są kosmitą w ciele człowieka, który w geście swej wielkiej hojności wyjawi Ziemianom swą międzygalaktyczną wiedzę i uwolni ich od cierpienia.
Przeplatając kolejne odsłony opowieści o konkretnych pseudonaukowych biznesach autor ukazuje czytelnikom spojrzenie na branżę, która pod pozorem wolności wyboru rodzaju kuracji, nie mając żadnych realistycznych dowodów na to, że proponowane przez nią kuracje i urządzenia mogą komukolwiek w czymkolwiek pomóc, drenuje kieszenie ludzi na tyle zdesperowanych, że niezdolnych do racjonalnej oceny tego, na co dają się namówić. Matthew Hongoltz-Hetling zastosował sprytną literacką sztuczkę, abyśmy wszyscy zrozumieli jak to działa – w początkowej części książki o podejrzanych firmach i inicjatywach pisze tak aby zostawić odpowiednio duży margines na własne przemyślenia czytelnikowi. Z jednej strony dworuje z dziwacznych pomysłów, ale z drugiej pisze o niektórych z nich też tak, aby odbiorca dał się złapać w pułapkę tak, jak łapią się ofiary hochsztaplerów. Bo, owszem, picie płynu z chlorem, który służy do uzdatniania wody w basenach jako remedium na większość poważnych chorób, to jednoznaczny obłęd, ale czy to samo i tak łatwo powiemy o zażywaniu suplementów przygotowanych na bazie roślin, teoriach na temat znaczenia równowagi energetycznej organizmu znanych i praktykowanych przecież już w starożytności, leczeniu pijawkami, rozpowszechnionemu w Europie od niepamiętnych czasów czy znaczeniu modlitwy w procesie dochodzenia do zdrowia?
Autor „Inwazji uzdrawiaczy…” bardzo trafnie i czytelnie zobrazował tę granicę, gdzie to, co w określonych warunkach i pod pewnymi rygorami może stać się wsparciem w leczeniu, zostaje tak przekształcone i zdeformowane, że zaczyna jednoznacznie działać na szkodę chorego. Opisując ludzi, którzy coś gdzieś zasłyszeli, czymś się zainspirowali, wyjęli to czy tamto z puli metod stosowanych w obrębie medycyny naturalnej, po czym zmiksowali po swojemu, nie mając ku temu zupełnie żadnych podstaw związanych z wykształceniem, ukazał jakie dramaty wynikają z beztroskiego podejścia do tworzenia, a następnie sprzedawania produktów i usług bliskich szarlatanerii.
ludzie z lubością opierają się formalnej wiedzy, z lenistwa wolą klikać niemądre, ale łatwe w przyswojeniu filmiki z pseudoporadami
Książka „Inwazja uzdrawiaczy ciał. Na manowcach amerykańskiej medycyny” dotyczy – o czym informuje nas już sam tytuł – sytuacji w Stanach Zjednoczonych. Niemniej jednak, gdyby ktoś zastanawiał się czy warto ją w związku z tym przeczytać, to powiem krótko: tak, Stany Zjednoczone są daleko i – tak, ich system publicznej opieki medycznej jest inny niż nasz, jednakże mechanizmy opisane w książce Hongoltza-Hetlinga są dokładnie takie same pod każdą szerokością geograficzną. Wszędzie, w Polsce także, ludzie z lubością opierają się formalnej wiedzy, z lenistwa wolą klikać niemądre, ale łatwe w przyswojeniu filmiki z pseudoporadami, wolą zyskać w dziesięć minut przekonanie, że ktoś podzielił się z nimi tajemną wiedzą cenzurowaną przez globalne koncerny medyczne niż pójść do biblioteki, wypożyczyć książki naukowe (albo chociaż popularnonaukowe) i podjąć trud zrozumienia co jest w nich napisane. Pierwszym z brzegu przykładem, potwierdzającym że i u nas dokładnie tak samo to działa, jest powszechna w Polsce wiara w to, że „hałas nie szkodzi” i „do hałasu można się przyzwyczaić”, chociaż te przekonania są całkowicie niezgodne z wiedzą naukową, a stałe narażenie na zbyt głośne dźwięki zdecydowanie prowadzi do degradacji całego organizmu.
Zatem, choć to definitywnie jest książka skupiająca się wyłącznie na Ameryce Północnej, to jednocześnie jest na wskroś uniwersalna, wyjaśniająca w jaki sposób tworzy się grunt pod łatwowierność, jak nieuczciwi ludzie na tym korzystają, a ich ofiary na tym tracą. Czasami znacznie więcej niż tylko pieniądze. ■Agnieszka Kantaruk
Inwazja uzdrawiaczy ciał
Na manowcach amerykańskiej medycyny
Przekład: Hanna Pasierska
Seria „Seria Amerykańska”
Wydawnictwo Czarne
Premiera: 15 stycznia 2025
WSTĘP
Livingston, stan Montana, 2020 rok
Wkrótce oko jej spoczęło na leżącym pod stołem niewielkim, szklanym pudełku: otworzyła je i znalazła wewnątrz maleńkie ciasteczko, na którym słowa: „ZJEDZ MNIE”, zostały pięknie wypisane porzeczkami.
– No, to je zjem – powiedziała Alicja – a jeżeli sprawi ono, że urosnę, będę mogła wziąć ten klucz; a jeżeli sprawi, że zmaleję, to przeczołgam się pod drzwiami: tak czy inaczej, wejdę do ogrodu i nie dbam o to, co się stanie!
Lewis Carroll, Przygody Alicji w Krainie Czarów, przeł. Maciej Słomczyński
System opieki zdrowotnej w Stanach Zjednoczonych jest do tego stopnia przesycony pieniędzmi i bredniami, że jedni obywatele mogą sprzedawać innym pastę do zębów po sto dolarów za tubkę (Theodent 300 nie zawiera fluoru, za to mnóstwo zastrzeżonego związku występującego w ziarnach kakaowca). Jest tak postawiony na głowie, że w pewnym nowojorskim szpitalu pacjenci SOR-u spędzają w kolejce przeciętnie pięć godzin i czterdzieści minut, podczas gdy na bogaczy czekają luksusowe apartamenty z kamerdynerem i prześcieradłami z najlepszej bawełny. Jest tak niedorzecznie przeinwestowany, że kiedy w 2020 roku po całym globie zaczął hulać tajemniczy nowy wirus, amerykański system opieki zdrowotnej otrzymał więcej kasy na kolejne respiratory, maski i nowe technologie, więcej pomocy publicznej na przestrzeganie kwarantanny, więcej wysoko wykwalifikowanego personelu medycznego i zestawów testowych niż cała reszta świata. A zarazem system ten jest tak dysfunkcjonalny, że mimo wymienionych zalet w sierpniu tamtego roku Stany Zjednoczone zajęły czołową pozycję także w innej kategorii – kraju o najwyższym na świecie odsetku zgonów na COVID-19.
Jednym z powodów wysokiej śmiertelności było to, że jak się szacuje, w 2020 roku sześćdziesiąt sześć milionów Amerykanów odmówiło noszenia maseczek mających spowolnić rozprzestrzenianie się choroby. Kiedy ankieterzy z Brookings Institution (Amerykę stać także na najlepsze sondaże socjologiczne) pytali o przyczynę, najczęstsza odpowiedź respondentów brzmiała, że jako Amerykanie mają prawo ich nie zakładać.
Szokująca szczerość.
Nienoszenie maseczki oznaczało korzystanie z prawa do wolności medycznej. Kiedy zapoznałem się z wynikami sondażu, uderzył mnie ostry kontrast między symboliką tego aktu a jego dramatycznymi realnymi konsekwencjami – w tym śmiercią tysięcy zdrowych poza tym dorosłych i dzieci ze wszystkich stanów.
Przybierający w Ameryce na sile ruch wolności medycznej (któremu towarzyszył wzrost zgonów na COVID-19) budzi fascynujące i wykraczające daleko poza pandemię pytania etyczne o granice publicznej polityki zdrowotnej. Bardzo często stykamy się przecież z przypadkami śmierci, którym można łatwo zapobiec. W jaki sposób rząd powinien odwodzić ludzi od szkodliwych decyzji zdrowotnych w rodzaju zażywania kokainy, jazdy bez zapiętych pasów, popełniania samobójstw lub nabywania napojów gazowanych w wielkich ilościach? Czy należy zezwalać na sprzedaż oszukańczych lekarstw na aż nazbyt realne przypadłości? Jak postępować, kiedy zderzają się ze sobą dwie konstytucyjne zasady: zdrowie publiczne i indywidualna wolność?
Zaczynając gromadzić materiały do niniejszej książki, liczyłem, że znajdę odpowiedzi na te ważne pytania.
Ale ich nie znalazłem.
A to dlatego, że już na samym początku odbyłem rozmowę telefoniczną z Tobym McAdamem, terapeutą z Montany z blisko dwudziestoletnim stażem w leczeniu pacjentów. Gawędziliśmy o pandemii covidu, która w tamtym okresie zdominowała większość konwersacji.
Toby promieniał życzliwością, wiedzą i co najważniejsze – zdrowym rozsądkiem. Jednak mniej więcej po trzech minutach uświadomiłem sobie, że książka, którą właśnie piszę, w niczym nie będzie przypominać tej, którą sobie początkowo wyobraziłem.
– Musisz to zbadać – oświadczył Toby. Miał sześćdziesiąt pięć lat i jak szacował, leczył na raka około sześciu tysięcy ludzi. – Wystarczy odrobina podłych intencji i ktoś może wziąć tego wirusa i skrzyżować go z wścieklizną. Otrzyma w zasadzie… – po czym wypowiedział jakieś słowo.
Mam problemy ze słuchem, więc kiedy wydaje mi się, że usłyszałem coś, co nie mogło zostać wypowiedziane, przebiegam w myślach listę rymujących się, podobnych wyrazów. Czy Toby powiedział zgon bis? Zębisk? To nie miało sensu.
Słowo brzmiało: zombie.
Toby oznajmił, że dla kogoś nikczemnego możliwe – łatwe – byłoby przerobienie bliźnich w zombie.
Niewiele wiedziałem o tych istotach, ale wydało mi się to mało prawdopodobne. Poprosiłem zatem o wyjaśnienie.
Toby odparł, że po zmianie prawa federalnego w 2017 roku jako zarejestrowany badacz ma prawo zamawiać skromne ilości różnych wirusów.
– Postanowiłem to sprawdzić – ciągnął. – Mogę dostać do pięciu fiolek wąglika, ospy i mnóstwa innych wirusów. Jeśli jestem zarejestrowany. Przerażające.
Przytaknąłem.
– Pamiętasz, jak pięć, dziesięć lat temu jakiś gość zaatakował bezdomnego i próbował mu odgryźć twarz? – spytał Toby. Coś mi majaczyło, upiorny incydent w centrum Miami. W organizmie sprawcy wykryto jedynie ślady marihuany i nigdy nie wyjaśniono mrocznych motywów ataku. – Zrzucili winę na dopalacz znany jako „sole kąpielowe”.
Dziecinnie łatwo, ciągnął, można by wywołać podobną reakcję za pomocą silnie zakaźnego wirusa – na przykład wirusa wścieklizny, który pobudza nosiciela do agresji i gryzienia, żeby zarażać nowe ofiary. A ponieważ przeciw wściekliźnie można się zaszczepić, zapalił się Toby, zombizmem można by zakażać określone segmenty populacji.
– W zależności od użytego środka wystarczyłoby opryskać daną okolicę: rozpylasz to i ludzie zmienią się w zombie.
Gdyby narysować diagram Venna, w którym osobne kręgi oznaczałyby odpowiednio osoby wierzące w istnienie zombie i terapeutów leczących raka – czy znalazłaby się między nimi część wspólna? Zawsze zakładałem, że pierwsze kółko byłoby bardzo małe i upchnięte gdzieś na skraju. Tymczasem jak się okazało, istnieje przynajmniej jedna osoba należąca do obu grup: Toby McAdam z Billings w stanie Montana.
Tamta rozmowa stanowiła pierwszy krok mojej edukacji o opiece zdrowotnej, którą kojarzyłem dotąd z genialnymi lekarzami w białych fartuchach, z lekami z najwyższej półki i ze szpitalami, gdzie przeprowadza się operacje wedle procedur opartych na dowodach.
Tymczasem dowiedziałem się, że miliony Amerykanów mających dostęp do owych lekarzy i szpitali wymykają się do świata zupełnie innej opieki zdrowotnej – mającej niewiele wspólnego z instytucjami medycznymi, agencjami zdrowia publicznego czy nauką. To magiczna kraina pijawek i laserów, zombie i świętych duchów. Jej mieszkańcy uważają ją za obszar, gdzie mogą radośnie praktykować swoje prawo do walki z mistyczną potęgą Big Pharmy; dla osób z zewnątrz jest ona ponurym dowodem tego, że ludzkość nie jest zdolna do zmiany.
Niniejsza książka – jedyny poradnik opieki zdrowotnej traktujący z właściwą powagą dezynfekcję jam ciała za pomocą wybielacza – pozwala zajrzeć do świata po drugiej stronie lustra, opisuje świat paranaukowej opieki zdrowotnej, jej pochodzenie i to, jak pomiędzy 2000 a 2020 rokiem odmieniła oblicze Ameryki w sposób, którego nie zdołają naprawić żadne pieniądze.
Badając wraz ze mną ów świat, poznacie bohaterskiego stomatologa, jezuickiego misjonarza, poszukiwacza złota z Andromedy, polsko-amerykańską lingwistkę oraz małżeństwo niezłomnie oddane Bogu. Podobnie jak Toby McAdam wszyscy oni odbyli wyprawy na najdalsze rubieże dziedziny zdrowia i uzdrawiania.
Ich historie bardzo się różnią, rozgrywają się wszędzie: od Polski po Montanę tudzież krainę, dokąd udają się zombie – gdziekolwiek to jest. Kreślą jednak zaskakująco podobną trajektorię: odkrycie cudownego środka, poczucie, że ma się obowiązek go rozpropagować, oraz napotykane na tej drodze przeszkody i sposobności. Liczę, że zebranie ich w jednym miejscu pozwoli rzucić nieco światła na miejsce, które choć dzikie i niebezpieczne, kryje w sobie wiele obietnic. Przynajmniej dla niektórych.
Mogę wam przyrzec, że gdy odłożycie niniejszy tom, fakt, że wasz sąsiad nie chce nosić maseczki, będzie waszym najmniejszym zmartwieniem.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Okres inkubacji
W której garstka zwykłych Amerykanów odkrywa uniwersalne remedium
I tak to (mrugnął ku mnie) żyję
I skarby zbieram swoje…
Zaszczyt mi sprawisz, gdy wypiję,
Mój Panie, zdrowie twoje.
Lewis Carroll, O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra, przeł. Maciej Słomczyński
JEDEN
Larry Lytle, 1972
W ludzkim życiu
Trafia się morski prąd, który żeglarza
Niesie ku wielkim zyskom; prąd przegapić –
To utkwić dziobem na resztę żywota
W mieliznach nędzy.
William Shakespeare, Julius Caesar, przeł. Stanisław Barańczak
Plan A zakładał, że kiedy powódź zagrozi stabilności ich domu, Robert i Helen Vanderbeekowie w zacinającym deszczu popędzą z dwójką swoich dzieci do samochodu i uciekną z Waverley Street w Rapid City w stanie Dakota Południowa. Jednak nie zdążyli nawet wsiąść do pojazdu, gdy zobaczyli, jak ciemne, wzburzone wody zmywają inne wozy.
Dlatego błyskawicznie stworzyli plan B i natychmiast przystąpili do jego realizacji. Robert upewnił się, że przyczepa z łodzią jest solidnie uwiązana do grubego, krzepkiego drzewa rosnącego przed domem. Helen wspięła się na pokład z dwójką chłopców – czternastoletnim Markiem, uczniem gimnazjum West Junior High School, i dwunastoletnim Mattem, członkiem bejsbolowej Małej Ligi Trzeciej Dzielnicy.
Krucha łupina nie zdołałaby żeglować po wzburzonych wodach, lecz nie o to chodziło. Była przycumowana do wielkiego drzewa, a wielkie drzewo nigdzie się nie wybierało. Podobnie jak Vanderbeekowie. W ciemności podskakiwali na falach.
Powódź była ewenementem. Najwyższy odnotowany w Rapid Creek przepływ wynosił sześć miliardów litrów na dobę. Jednak tamtej nocy wiatr z bolesną powolnością zepchnął nad okolicę olbrzymie chmury deszczowe; wylało się z nich aż pół metra deszczu, rzeka wypełniona siedemdziesięcioma dwoma miliardami litrów wystąpiła z brzegów i runęła przez Rapid City z przerażającą siłą.
Drzewo wybrane przez Vanderbeeków tkwiło solidnie w gruncie. Lecz wyżej w całej dolinie inne drzewa zostały wydarte z korzeniami i porwane wraz z innymi szczątkami – jak ciężarówki, zbiorniki z propanem, płonące mieszkalne przyczepy z uszkodzonymi instalacjami gazowymi – niczym spłoszone stado gnu szarżujące w panice wąskim kanionem. Nikt nie wie, co dokładnie uderzyło w Vanderbeeków, zresztą koniec końców nie miało to znaczenia. Coś dużego i ciężkiego strzaskało kadłub łodzi; wszyscy czworo zostali ciśnięci w czarne, skłębione fale, a planu C nie było.
*
Treningi Małej Ligi Matta Vanderbeeka prowadził trzydziestosiedmioletni trener Larry Lytle, wysoki, wysportowany dentysta, któremu dodawały autorytetu opadające brwi i prosta jak kij sylwetka.
Trener Lytle urodził się w 1935 roku w pokrytym darnią domu z glinianą podłogą w mieścinie Wasta (około stu pięćdziesięciu mieszkańców plus poczta) w Dakocie Południowej i tam się wychował z szóstką rodzeństwa. Jego rodzina toczyła boje z pożerającą zbiory szarańczą, której chmary zaciemniały niebo. Pewnego roku wskutek niekończącej się suszy zwiędła trawa i musieli zastrzelić stado złożone z setki wygłodzonych sztuk bydła. Lytle wyjechał, by studiować stomatologię na Uniwersytecie Nebraski, a potem założył stanowy oddział Amerykańskiego Stowarzyszenia Stomatologicznego [American Dental Association].
Gdy fala powodziowa napłynęła z Black Hills, Lytle ze swoją żoną Normą byli na wieczornym koncercie muzyki poważnej w Stevens High School. Koncert skrócono; porucznik policji Rapid City oznajmił zebranym, że powinni się ukryć w domach albo natychmiast się ewakuować.
Lytle znał funkcjonariusza; był nie tylko trenerem i dentystą, lecz także przewodniczącym rady miejskiej i radnym Trzeciej Dzielnicy, leżącej tuż pod tamą Canyon Lake. Podczas tego rodzaju kryzysów miał określone obowiązki.
Najpierw jednak musiał zadbać o ludzi – trójkę swoich dzieci, Kima, Kipa i Kelly, żonę Normę oraz rodzinę z Niemiec, którą gościł w ramach wymiany. Próbował ich zawieźć do domu 32 Ulicą, lecz wiadukt, po którym biegła, znalazł się już pod wodą, dlatego pognał przez Bacon Park i pokonał rzekę w tamtym miejscu, właśnie gdy woda zaczynała się przelewać przez most.
Piwnica jego domu przy Frontier Place, tuż na południe od pola golfowego Meadowbrook, była już kompletnie zalana. Kiedy padły telefony i elektryczność, przenieśli się na piętro. Dom znajdował się na wysokości piątej bieżni pola golfowego. Ponad greenami w zacinającym deszczu Lytle dojrzał czerwone światło – zapewne był to wóz jakiejś służby ratowniczej. Nie wiedząc, że najgorszy kryzys dotknął jego Trzecią Dzielnicę, postanowił się tam udać i włączyć się w działania służb miejskich.
Wkrótce wraz z jedenastoletnim synem Kipem (kolegą z drużyny Matta Vanderbeeka) przedzierali się przez zalane pole golfowe. Błyskawice – gigantyczne, niekontrolowane wyładowania energii nad ich głowami – ukazywały otoczenie w pojedynczych, stroboskopowych obrazach. Nie mieli pojęcia, że kiedy się zbliżali do samochodu (który okazał się wozem straży pożarnej), woda podążała ukradkiem w ślad za nimi, zatapiając pole golfowe i odcinając im drogę ucieczki.
Także most na 38 Ulicy, którym Lytle dotarłby do wozu strażackiego, znajdował się obecnie pod wodą i był nieprzejezdny. Trener podszedł najbliżej, jak się ośmielił, i zawołał, lecz nikt go nie usłyszał. Zawrócił, lecz poziom wody na polu golfowym szybko się podnosił. Mierzący metr osiemdziesiąt pięć mężczyzna chwycił swego syna i poniósł go przez fale, które lizały mu nogi, grożąc, że porwą ich obu.
W innych punktach tysiące mieszkańców walczyły z wodą sięgającą trzech metrów. Na West Chicago Street kierownik oddziału Searsa zginął porażony prądem we własnym domu. Pewien kowboj siedział w samochodzie, kiedy zmiotła go ściana wody. Pewien cieśla uciekał z rodziną i przyjaciółmi na wyżej położone tereny; zawrócił odebrać telefon: oni przeżyli, lecz on nie.
Lytle nie znał jeszcze żadnej z tych historii, lecz kiedy zdyszany pokonał pole golfowe z synem w ramionach, zrozumiał, że jest źle. Ojciec goszczonej przez niego niemieckiej rodziny był policjantem. Lytle przekazał mu na migi, że jeśli będą zmuszeni opuścić dom, udadzą się na wyżej położone pobliskie wzgórza. Najpierw jednak muszą uratować niepełnosprawnego sąsiada i zabrać go ze sobą.
Chwilę po północy Lytle zajął stanowisko obserwacyjne na leżaku na tylnym tarasie, by monitorować poziom wód. Nieustanny głuchy ryk otępiał zmysły, Larry starał się jednak pozostać czujny, na wypadek gdyby tama pękła.
– Nasłuchiwałem czegoś, co mnie ostrzeże o nadciągającej katastrofie większej od tej, którą już mieliśmy – wspominał później.
Było to samotne czuwanie. Każda błyskawica na mgnienie ukazywała mu wodę; za każdym razem fala była bliżej ich krańca pola golfowego. Potem zagarnęła podwórko na tyłach. Lecz Lytle nie zdołał pokonać zmęczenia. Zasnął.
Zbudził się zdezorientowany – nic nie widział, nic nie słyszał prócz ulewnego deszczu i rwącej wody. Lecz kolejny błysk pokazał, że wody się cofają. Dom miał ocaleć.
Gdy niebo zaczęło się rozjaśniać, Lytle usłyszał krzyki. Zbiegowie wracali do dzielnicy. Wielu zastało swoje siedziby w ruinie lub nie znalazło ich wcale; niektóre zniknęły wraz z mieszkańcami. Ocaleńcy w oszołomieniu snuli się po ulicach. A byli to ci mieszkańcy Trzeciej Dzielnicy, którzy mieli szczęście. Spoglądając nad polem golfowym, Lytle widział błoto, szczątki i ciała – jedno częściowo wypatroszone przez przerażającą siłę żywiołu.
– Więc to była… to była noc grozy – opowiada.
*
Kiedy późnym rankiem deszcz ustał, Lytle odpalił stary samochód i ruszył do ratusza. Jechał wzdłuż linii kolejowej z jednym kołem na torach.
Przemierzał okolicę pogrążoną w chaosie; donoszono o grabieżach i strzałach w nocy; w szpitalu ranni leżeli na materacach rozłożonych na korytarzu. Uszkodzenia linii gazowych i elektrycznych skutkowały wybuchami i pożarami. Niektórzy obwiniali za powódź niedawne eksperymenty z zasiewaniem chmur prowadzone w Instytucie Nauk o Atmosferze pobliskiej uczelni górniczo-technicznej.
Lytle pomagał koordynować trwające przez dziesięć dni całodobowe działania ratownicze, polegające głównie na rozbieraniu zrujnowanych domów w wilgotnym upale w poszukiwaniu ocalałych – oraz ciał.
Pośród horroru krążyły opowieści o indywidualnej odwadze. Pewien pracownik kolejowy, odnaleziony przez śmigłowiec na dachu swojego domu z jakąś kobietą, poprosił, by zabrano ją pierwszą; kiedy po niego wrócono, zniknął. Inny mężczyzna, Russ Haley, podsadził na dach żonę i córkę, lecz stwierdził, że sam nie zdoła się wspiąć za nimi. Przywiązał się paskiem do gałęzi i przez siedem godzin tkwił w lodowatej, rwącej wodzie niczym figura dziobowa statku. Zostawił pasek na drzewie, jak to ujął, w charakterze „pretekstu do towarzyskiej konwersacji”.
Akcja ratownicza przyniosła kolejne przykłady odwagi i niezależnych decyzji. Dziesiątki miejscowych budowlańców oddawało do dyspozycji swoje wywrotki, koparki i ciężarówki, gdy tylko widziało taką potrzebę – nieważne, czy im za to płacono.
Lytle pracował nad tym, by listę pięciu i pół tysiąca zaginionych zredukować do potwierdzonych przypadków osób żywych lub zmarłych. Salę gimnastyczną Meadowbrook School uprzątnięto z błota i zaadaptowano na bazę operacyjną. W ciągu pierwszych paru dni znaleziono ponad dwieście ciał, lecz zdołano ustalić tożsamość tylko osiemdziesięciu siedmiu ofiar. Składano je przed gimnazjum, wiele pokiereszowanych nie do poznania. Lytle skontaktował się z innymi dentystami z Rapid City i zebrał dokumentację stomatologiczną, by zidentyfikować zwłoki.
Niektórzy z zaginionych byli jego znajomymi – pacjentami jego gabinetu lub kolegami z klasy jego dzieci. Dowiedział się, że zginęło trzech członków drużyny Małej Ligi Kipa.
Ostatecznie naliczono dwustu trzydziestu ośmiu zmarłych, w tym dwie osoby zamieszkałe poza granicami Rapid City.
Najstarszą ofiarą był dziewięćdziesięcioczteroletni James Atkins, farmer, który przekwalifikował się na cieślę, ojciec sześciorga dzieci.
Najmłodszą – czteromiesięczna Jenifer Traversie. Zginęła wraz ze swoim dwuletnim bratem.
– Zatem mieliśmy w Trzeciej Dzielnicy dość ciężki czas – mówi Lytle.
Wśród tych, którzy nie trafili na listę zmarłych, był młody Matt Vanderbeek. Wraz z bliskimi schronił się na łodzi, która została strzaskana w drzazgi. Ciśnięty w fale, wynurzył się i zdołał się utrzymać na powierzchni.
– Wyłowili go kilka godzin później… jak chwytał ostatnie hausty powietrza – wspomina Lytle.
Burza uczyniła chłopca sierotą.
Lytle i inni ratownicy znaleźli małżeństwo Vanderbeeków, Roberta i Helen, leżących ramię w ramię około dwudziestu metrów od domu.
Ochotnicy zorganizowali dyżury na mostach w dole rzeki, niedaleko Cheyenne, i przepatrywali nurt w poszukiwaniu uczepionych szczątków ocaleńców.
Ciał pięciu ofiar, w tym Marka Vanderbeeka, brata Matta, nigdy nie znaleziono.
*
Lytle przez rok działał intensywnie przy odbudowie Rapid City – za służbę na rzecz miasta podczas powodzi i po niej otrzymał nagrodę – potem jednak poczuł, że dał z siebie wystarczająco dużo, i wycofał się ze służby publicznej.
– Uznałem, że rodzina zasługuje na trochę mojego czasu – tłumaczy.
Wykształcenie medyczne, które tak bardzo mu się przydało przy identyfikacji ciał i innych staraniach na rzecz przywrócenia normalności, było zdobyczą batalii stoczonej w latach czterdziestych XIX wieku, kiedy to społeczność paryskich lekarzy dowiodła, jak wielkie zalety dla ich branży mają obiektywne dane. To, co wydaje się dziś oczywiste: że praktyki medyczne powinny się odbywać pod dyktando metody naukowej – początkowo napotykało zacięty opór członków medycznej wspólnoty, niezamierzających rezygnować ze swojego autorytetu i osądu na rzecz informacji skompilowanej przez gromadę bujających w obłokach maniaków statystyk. Jednak do lat sześćdziesiątych tamtego wieku podejście oparte na dowodach okazało się tak skuteczne w leczeniu pacjentów, że dosłownie wszystkie akademie medyczne zaczęły uczyć swoich studentów podążania za nauką.
Okres kształtowania się osobowości Lytle’a i jego studia stomatologiczne przypadły na okres od lat trzydziestych do sześćdziesiątych XX wieku, kiedy szacunek dla instytucjonalnej opieki zdrowotnej osiągnął najwyższy poziom w dziejach. Nauka zwyciężała śmierć i chorobę na wciąż nowych polach – w tym okresie wynaleziono szczepionkę na polio, znieczulenie, penicylinę, histaminy, radioterapię i chemoterapię, zbudowano urządzenia medyczne, takie jak żelazne płuco (respirator Drinkera) oraz sztuczne zastawki serca. Każdy dzień przynosił nadzieję na jeszcze bardziej zdumiewające postępy medycyny opartej na nauce, armia badaczy zaś analizowała coraz subtelniejsze i precyzyjniej zlokalizowane przyczyny chorób.
Dlatego tak bardzo zaskakuje, że Lytle stopniowo dochodził do przekonania, iż w rzeczywistości istnieje jedno systemowe wyjaśnienie wszelkich przypadłości, kompletnie przeoczone przez medyczne elity.
Jak opowiadał później, pierwszy raz doznał tego przeczucia jako chłopak z farmy, kiedy bez pozwolenia wziął najlepszy nóż ojca i zaczął coś strugać. Ręka omsknęła mu się i ostra klinga głęboko rozcięła nogę. Nic nie mówiąc rodzicom, przemywał ranę słonawą wodą studzienną, tak silnie zasadową, że rodzina dostawała po niej biegunki.
„Często się zastanawiałem, czemu tamta rana wygoiła się niemal z dnia na dzień. Teraz wiem – pisał wiele lat później. – Sprawiła to energia”.
Lytle wstąpił na Uniwersytet Nebraski w 1960 roku i ukończył stomatologię w 1964 roku, po czym przeniósł się do Rapid City, akurat kiedy pierwsze pokolenie lewicowych hipisów zaszczepiło Ameryce podejrzliwość wobec instytucji – także medycznych. Szukając innych rozwiązań, wskrzesili martwe od dawna teorie New Age, dotyczące między innymi uzdrawiającej energii, kryształów, piramid i astrologii. Rozwijając swoją praktykę stomatologiczną, Lytle doszedł do wniosku, że żywe istoty przenika wszechogarniające uzdrawiające światło; zaburzenia tej energii – zwanej qi przez pradawnych chińskich uzdrowicieli – leżą u podstaw wszelkich niedomagań.
Lytle uwierzył, że owa uniwersalna energia kontroluje wszystko: od spontanicznych wyleczeń po różdżki radiestetów. Zaczął pracować nad zbudowaniem medycznego urządzenia, które pozwoliłoby okiełznać i skupić tę prastarą siłę, tak aby ludzkość mogła się cieszyć lepszym zdrowiem.
Dla Larry’ego Lytle’a – trenera, który został dentystą, który został liderem społeczności – uzdrawiające światło było uniwersalnym remedium.
DWA
Toby McAdam, 1976
Ach! Miłości nie da się wyleczyć ziołami.
Owidiusz, Remedia amoris [Lekarstwa na miłość]
Toby McAdam – facet wierzący, że majstrując przy wirusie wścieklizny, da się stworzyć zombie – urodził się w sierpniu 1958 roku w Clyde Parku w Montanie. Mniej więcej dziesięć lat później na ekrany wpełzła fantastyczna Noc żywych trupów George’a Romera, pierwszy raz zaznajamiając amerykańskich kinomaniaków z nieumarłymi.
W czasie dwóch długich rozmów telefonicznych Toby ukazał mi dwa różne oblicza. Wydawał się pełen optymizmu i brawury: licealny twardziel, radosny cierń w oku instytucjonalnych opresorów oraz uzdrowiciel. Z dumą, choć mętnie wywodził swój rodowód od Johna Loudona McAdama (szkockiego masona i wynalazcy nawierzchni tłuczniowej) oraz pradawnych druidów ze Szkocji.
Kiedy jednak zaczął opowiadać historie ze swego dzieciństwa, ujrzałem chłopca, który wydawał się przede wszystkim przepełniony smutkiem.
Smagła cera i wełniste włosy (spadek po ojcu, francuskojęzycznym Kanadyjczyku) uczyniły młodego Toby’ego faktyczną mniejszością w przytłaczająco białym rodzinnym miasteczku o populacji liczącej dwustu pięćdziesięciu mieszkańców. Rasiści z Clyde Parku, desperacko szukając obiektu dla swoich uprzedzeń, obrali go sobie za łatwy cel. Rodzice wychowywali Toby’ego i dwójkę jego rodzeństwa w skromnym wynajętym domu; ojciec, pracujący na noce jako robotnik tartaku, dorabiał wywozem śmieci. Co jeszcze gorsze, w tym głęboko republikańskim stanie państwo McAdamowie byli zagorzałymi demokratami i zwolennikami Roosevelta; podziwiali jego oddanie dla praw człowieka, w tym „prawa do odpowiedniej opieki medycznej i możliwości osiągnięcia oraz pielęgnowania dobrego zdrowia”.
Frances Simmons McAdam, zatrudniona dorywczo jako kelnerka i barmanka, chroniła syna z całą mocą swego gwałtownego charakteru. Kiedy nauczyciele na wiele godzin zsyłali go do szatni albo gdy zostawili go na kolejny rok w drugiej klasie, napadała na nich z niepohamowanym zapamiętaniem. Podczas jednego z meczów piłkarskich juniorów wściekła się na sędziów i wymusiła techniczny remis, a potem zaśmiewała się z tego w drodze powrotnej. Kiedy indziej pomstowała na krzywdy dotykające rdzennych Amerykanów lub na występki Richarda Nixona.
Niewiele jednak mogła poradzić na okrucieństwo kolegów Toby’ego. W drodze do szkoły prześladowcy rzucali w niego śmieciami lub wyzywali go rasistowsko. Pewnego dnia po szkole złapali go i związali. Kiedyś zniszczyli mu rower i połamali palce.
W roku 1976, świeżo po skończeniu szkoły średniej, Toby rozpoczął trwające wiele dekad poszukiwania własnego celu w życiu. Chwytał się różnych zawodów, lecz nic nie wydawało się odpowiednie. Kiedy się ożenił i znalazł pracę w pewnej spółce zarządzającej, Frances była wniebowzięta. Gdy się rozwiódł i został wyrzucony z pracy – pełna współczucia. Kiedy lądował w sądzie w sprawie o alimenty oraz o bezprawne zwolnienie go przez pracodawcę, trzymała jego stronę.
Starsze rodzeństwo czasem zarzucało jej stronniczość wobec brata, ale faktycznie był znacznie młodszy. W 1989 roku i ponownie w 1993 wpadł w kłopoty, gdy wypisał czeki bez pokrycia na kilkanaście tysięcy dolarów i założył fałszywy rachunek bankowy. Frances mu wybaczyła. Była pewna, że stanie na nogi.
Toby zauważył jednak, że z wiekiem matka coraz rzadziej zwraca się do niego po pomoc. Jeśli nie mogła znaleźć pilota do telewizora, wołała jego brata Freda. Jeśli potrzebowała podwiezienia do lekarza, dzwoniła do jego siostry Jeanie.
W 2000 roku Toby’emu wydawało się, że nareszcie znalazł cel, który napełni dumą Frances, a nawet rodzeństwo. Oświadczył publicznie, że zamierza się ubiegać o stanowisko gubernatora Montany pod Hamletowskim hasłem „Toby albo nie Toby”. Kampania spaliła na panewce, ponieważ nie zdołał zebrać wystarczającej liczby podpisów, wcześniej jednak pewna lokalna gazeta wytknęła mu, że od 1988 roku nie płaci alimentów. Fred i Jeanie oświadczyli, że ich kompromituje.
Wszystko to brzmi jak prawdziwy koszmar, lecz Toby nie uważał się za przegranego. Rodzeństwo po prostu mu zazdrościło. „Chodziło raczej o to… że walczyłem. Przejmowałem się tym, jak się sprawy mają. Jeśli ktoś miał problem, to się angażowałem. Dlatego tak dobrze mi idzie, kiedy się czymś zainteresuję”.
Pewnego dnia Frances wyznała mu, że zdiagnozowano u niej raka płuca. Kilka miesięcy później przeprowadziła się do jego siostry Jeanie. Gdy Toby zjawiał się z wizytą, Frances przygotowywała posiłek dla syna oraz dla swojego pudla Midgeta, który jadał bekon i pił wodę ze szklanki ustawionej na stoliku telewizyjnym.
W którymś momencie matka i syn doszli do wspólnego przekonania, że to Frances pokona chorobę, nie zaś na odwrót. Ich uparty optymizm wyprowadzał z równowagi Jeanie.
– Masz raka – tłumaczyła matce. – Nic nie rozumiesz.
– Nie obchodzi mnie, co mam – odpowiadała Frances z Tobym u boku. – Zamierzam to pokonać.
Fred wziął stronę siostry, uważającej to za podsycanie fałszywych nadziei, i tak zaczęły się bolesne emocjonalnie przepychanki między członkami rodziny – dwa komplety ścierających się ze sobą najlepszych intencji.
Jeanie woziła Frances do szpitala na radioterapię i przekonywała do poważnego traktowania niewesołych diagnoz. Po powrocie do domu Toby pokazywał matce jakiś artykuł o alternatywnych metodach leczenia i razem z nią szukał iskierek nadziei w ponurych przepowiedniach doktorów.
Pewnego dnia otrzymał przesyłkę od firmy z Zachodniego Wybrzeża zawierającą kłąb czerwonawobrązowych pędów i strzępków. Była to sangwinaria kanadyjska, niewielka, skromna roślina o białych kwiatach występująca od Nowej Szkocji po Florydę.
Toby utłukł korzenie w moździerzu na drobny proszek i ostrożnie przesypał go do maleńkich półkapsułek. Ze swoich lektur dowiedział się, że roślina zawiera berberynę, związek chemiczny w niektórych badaniach in vitro aktywujący proces apoptozy, czyli programowanej śmierci komórek. Zablokowanie tego procesu pozwala guzom nowotworowym rosnąć bez przeszkód.
Wkrótce potem wręczył matce buteleczkę pełną kapsułek. Rodzeństwo drwiło, lecz Frances przyjęła je z wdzięcznością i obiecała zażywać.
*
Toby, zdeterminowany pomóc matce, zaczął wynajdywać inne lecznicze rośliny. Okazało się to zdumiewająco łatwe, bo w efekcie niedawnej zmiany prawa federalnego ponad sześćset amerykańskich firm zaczęło agresywnie przekonywać, że zioła od ich dostawców zdołają wyleczyć przypadłości klientów.
W 1994 roku branża suplementów diety z sukcesem lobbowała w Kongresie za przyjęciem Ustawy o zdrowiu i edukacji w odniesieniu do suplementów diety (DSHEA), rozszerzającej definicję suplementu tak, iż objęła ona praktycznie wszelkie witaminy, minerały, rośliny czy hormony. Zarazem ustawa całkowicie zdjęła z producentów ciężar dowodu, wskutek czego to Agencja do spraw Żywności i Leków [Food and Drug Administration, FDA] musiała indywidualnie identyfikować produkty niebezpieczne.
W nowym, mniej restrykcyjnym środowisku prawnym sprzedaż suplementów stała się bardziej dochodowa, co zwabiło graczy pozbawionych skrupułów. Branża rozwinęła się i stała się znacznie, znacznie bardziej szkodliwa. Od 1994 do 2000 roku jej roczne obroty w USA wzrosły z czterech miliardów dolarów do 18,7 miliarda dolarów, czemu towarzyszył skok liczby reklamowanych produktów z czterech tysięcy do dwudziestu dziewięciu tysięcy. Większość z nich jeśli nie pomagała, to przynajmniej nie szkodziła. Jednak wyścig o zyski skłonił niektóre firmy do sprzedawania najtańszych preparatów zawierających wypełniacze w rodzaju talku czy żelatyny i produkowanych w obiektach, gdzie przypadkiem (lub celowo) dostawały się do nich najrozmaitsze paskudne dodatki – niebieska farba drukarska, gips, kwas borowy, farba ołowiowa, wosk do podłóg, trutka na szczury. Inni wytwórcy, chcąc się odróżnić od konkurencji, dodawali do swoich „naturalnych” produktów farmaceutyki – albo w ogóle nie znali składu własnych pigułek. Mój rozmówca, pewien producent, wegański aktywista, który oficjalnie zmienił nazwisko na Erb Avore[1], poświęcił wiele lat, by wprowadzić na rynek naturalną viagrę – nazwał ją Stiff Nights [Sztywne Noce]. Gdy jeden z przyjmujących ją mężczyzn zmarł, FDA odkryła, że dostawca sprzedawał Erbowi nie wyciąg roślinny, lecz syntetyczny analog sildenafilu, farmaceutyku stosowanego w niektórych komercyjnych środkach na erekcję. Tabletki jednego z konkurentów Erba zawierały trzydzieści jeden razy wyższą od zalecanej dawkę tadalafilu (głównego składnika Cialisu wspomagającego erekcję) i antydepresant.
Jedyne, co łączyło sprzedawców suplementów, to osobisty interes w lansowaniu idei, że naturalne substancje czynne w ich produktach (głównie minerały i wyciągi roślinne) są kluczem do zdrowia. Swój cel realizowali, zasypując publikę materiałami promocyjnymi: czasopismami i ulotkami cytującymi badania opierające się na wątłych podstawach naukowych.
Dlatego kiedy Toby zaczął szukać informacji, odkrył dziesiątki artykułów napomykających, sugerujących lub dowodzących wprost, że sangwinaria zwalcza raka. Przeczytał też, że kora wierzby białej to doskonały naturalny odpowiednik aspiryny – co go skłoniło do wyprodukowania kilku kapsułek z jej wyciągiem. Następnie przeczytał, że owoce głogu poprawiają ukrwienie.
Czytał wciąż nowe artykuły zawierające kolejne obietnice dotyczące innych roślin. Jako optymista przyjmował każdą informację w najlepszej wierze. Wkrótce przyswoił sobie szerszą wizję lansowaną przez sprzedawców suplementów i zaczął wierzyć, że organizm umiałby zwalczyć każdą chorobę, gdyby tylko nie przeszkadzała mu współczesna medycyna. W jego skrzynce pocztowej zaczęły regularnie lądować paczki i pudełka wypełnione ziołami, proszkami, korzeniami oraz korą. Jego stół stał się miejscem prawdziwej laboratoryjnej manufaktury, gdzie ucierał surowce w – jak uważał – rozsądnych dawkach. Sporządzał pigułki mające wzmocnić układ odpornościowy matki, zredukować ilość płynu w jej płucach oraz zaradzić jej zapominalstwu. Każda przypadłość Frances znajdowała teoretyczne remedium w postaci leku domowej roboty.
– Opracowana przeze mnie formuła omija DNA i genetykę. Bardzo często kiedy ktoś przechodzi raka, jego ciało traci mnóstwo składników odżywczych – tłumaczy Toby. Liczył, że matka przeżyje kolejnych trzydzieści lat.
Mimo jego wysiłków Frances straciła władzę w nogach. Jej wciąż pogarszający się stan zdrowia stanowił dla niego zagadkę.
– Nie potrafiłem wykombinować, czemu nie następuje poprawa. W żaden sposób nie powinno tak być. Czułem się sfrustrowany.
W lutym 2004 roku zadzwoniła Jeanie. Frances, mająca wtedy osiemdziesiąt trzy lata, była niemal zupełnie zamroczona, cierpiała na przywidzenia. Było bardzo źle.
Toby oznajmił, że wsiada w samochód.
*
Wokół szpitala Livingston Memorial słońce i wiatr walczyły ze sobą o chmury napęczniałe od śniegu i deszczu.
Tymczasem we wnętrzu życie zmagało się ze śmiercią. Frances miała podłączone rurki niczym nurek zanurzony w oceanie ubogiego w tlen powietrza. Na każdej wolnej powierzchni szpitalnego pokoju niczym ukwiały wyrastały kwiaty; pod sufitem unosiły się pęcherze powietrza zamknięte w mylarowych balonach ozdobionych życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia.
Lekarze oznajmili, że Frances przeszła poważny udar i zapewne nie wyjdzie ze szpitala żywa.
Udar? Toby nie pojmował. Udar następuje, kiedy do mózgu dostanie się skrzep. Lecz przecież zaordynował matce środek na rozrzedzenie krwi.
– To się nie powinno było zdarzyć – mówi.
Podczas gdy w telewizji leciał ulubiony serial komediowy matki Golden Girls [Złotka], Frances i Toby dzielili się wspomnieniami. W pewnym momencie kobieta stwierdziła, że widzi rybę zataczającą w powietrzu powolne kręgi.
Pod sam koniec Toby wyznał Frances, że nie rozumie, czemu dostała udaru. Co z jego pigułkami? Czyżby ją zawiódł? Odzyskała na chwilę jasność myślenia. Spojrzała mu w oczy i ujęła go za rękę.
– Musisz mi obiecać, że nigdy tego nie porzucisz. – Jest dumna z jego suplementów, dodała. – Nieważne, czym się zajmiesz – ciągnęła – twoim darem dla ludzkości jest zdolność uzdrawiania.
Toby obiecał, że się nie podda.
A potem zaczęła mówić naprawdę okropne rzeczy. Okropne, ponieważ przepełnione życzliwością. Życzliwe, ponieważ były to jej ostatnie słowa. A ostatnie dlatego, że się poddała. Jego zabiegi, zapewniła, przedłużyły jej życie. Pozwoliły domknąć różne sprawy. Z pewnością pragnęła złagodzić jego ból. Lecz jej podziękowania przygniotły go martwym ciężarem.
– To dość trudne – przyznaje – kiedy własna matka mówi ci coś takiego.
Wiedział, że jeśli otworzy usta albo zostanie dłużej w sali, nie opanuje kłębiących się emocji. Wyszedł i błąkał się bez celu po szpitalu. Rozmawiał z Bogiem. Składał obietnice. Oferował własną duszę.
Zanim wrócił do sali, usłyszał, że będzie musiał zmierzyć się z trudną prawdą. Jego matka – porywcza, kochająca, śmiejąca się i krzycząca, radosna matka – zmarła.
Kilka tygodni później odwiedził Jeanie, by pomóc szwagrowi sprzątnąć część rzeczy po Frances. Nagle Mearl wręczył mu garść buteleczek. Wszystkie były pełne pigułek.
Toby oniemiał.
– Dlaczego ich nie przyjmowała? – spytał.
– Nie wiem – odparł Mearl. – Sądziłem, że to robi.
Toby zastanawiał się, czy to siostra schowała tabletki przed matką, czy też Frances po prostu uznała, iż pora odejść. Tak czy inaczej, główny wniosek, jaki mu się nasunął na widok pełnych buteleczek, brzmiał, że dostała udaru, ponieważ nie skorzystała z jego leczenia. Mógł ją utrzymywać przy życiu całymi latami.
Może lepiej, że nie udało mu się zostać gubernatorem. Swoim ostatnim tchnieniem Frances zaszczepiła Toby’emu McAdamowi nowy cel. Odkrył, że jego ziołowe mikstury są uniwersalnym remedium.