„Miastokoty” to prowadzona w niespokojnym rytmie rock’n’rolla opowieść o losach grupy przyjaciół w wieku maturalnym. Marzą o tym, by wyrwać się z szarzyzny prowincjonalnego miasta i osiągnąć sukces.


Wejście w dorosłość okazuje się jednak trudniejsze i boleśniejsze, niż się tego spodziewają, a samo miasto ze swoją wstydliwą historią staje się czarnym charakterem tej powieści.

Wątki romskie przeplatają się tu z dziejami żydowskiej społeczności, której istnienie wymazano ze wspólnej pamięci. W mgle na skraju lasu pojawia się duch Papuszy, romskiej poetki.

Miłość i marzenia wystawiane są na próbę, a młodzieńczy entuzjazm zmaga się z krępującą codziennością. Czy ktoś musi przegrać, by ktoś inny mógł wygrać?

***

Po drugiej stronie rzeki, tuż przy polnej drodze, co wiodła do wsi Młyńska Wola, był jeszcze jeden grób, ocalały, tyle że nie wiadomo komu kopany. Leżał tam podobno jakiś partyzant czy inny z czasów wojny bohater. Nawet z białej brzozy krzyż już nie bardzo pamiętał, kto pod nim spoczął – taka piosenka chyba była Czerwonych Gitar. W podstawówce chodziliśmy tam ze szkołą to świeczki palić, to chwasty rwać, krzyż malować. Nigdy nam jednak nikt nie powiedział, kto spoczywa w tej przydrożnej mogile – bohater czy najeźdźca, polski żołnierz czy ruskij sołdat. Dwa brzegi tej samej rzeki. Tam jeden grób, nie wiadomo czyj, na kolanach adorowany i sztuczną chryzantemą kwiecony, a tu ze dwieście grobów z imienia i nazwiska znanych i nie ma tematu. Jeb koparka, jeb spychacz i po sprawie.
(fragment książki)

Jacek Taran
Miastokoty
Wydawnictwo Wysoki Zamek
Premiera: 17 stycznia 2025
 
 


Wszystkie wydarzenia w tej powieści zostały zmyślone, chociaż przecież mogły wydarzyć się naprawdę.
Gruby, Homer, Peterson, Gadzio czy Rachela nigdy nie istnieli, chociaż w każdym mieście można takich ludzi spotkać.
Tak samo jak nie ma w Polsce miasta Młyńsko, chociaż takich miast są setki.

Rozdział 1

Tego ostatniego lata ulice Młyńska wypełniał smród spalonych domów. Gryzący swąd zawłaszczał kaniony blokowisk, snuł się pomiędzy kamienicami Starówy i wgryzał w leśne kępy rozsiane po naszym miasteczku. Gęsty sierpniowy upał nie przepuszczał nawet najmniejszego powiewu wiatru, który mógłby rozrzedzić powietrze i zdmuchnąć odór spalenizny. Ten duszący zapach był jak głos sumienia, na który zamyka się oczy i uszy, by nie wiedzieć o tym, co się stało, by nie czuć się współwinnym. Sami przed sobą w imię pozornej radości i spokoju udawaliśmy, że nie wydarzyło się przecież nic takiego. Całe miasto udawało. Chciałem jednak wierzyć, że nie ja jeden czułem z tego powodu wstyd równie męczący jak zapach spalenizny.
Za to park za Domem Kultury, w którym lubiliśmy przesiadywać, pachniał tanim winem i spoconymi ciałami nastolatków. Tutaj wciąż toczyło się życie. Nudne i niezwykle upalne wakacje powoli dobiegały końca, a my lada dzień mieliśmy zacząć klasę maturalną. Niebawem też miał się skończyć najpiękniejszy i najpodlejszy, jaki dotąd znaliśmy, wiek dwudziesty.
Kolejny wcale nie zapowiadał się lepiej.
Jednak jak to w kosmosie bywa, w każdej czarnej dziurze kłębi się jeszcze większa energia, zatem i tu nie mogło być inaczej. Buzowały w nas pokłady mocy, którą próbowaliśmy wyzwolić, rozszczepić jak atom i dać jej się ponieść do nowego, lepszego świata. Żądni byliśmy sukcesu, który porwie nas jak najdalej stąd. Tak naprawdę nikt z nas nie wiedział, jak ten sukces powinien wyglądać. Być może dlatego, że dla każdego z nas to słowo znaczyło coś zupełnie innego, a być może jedyny sukces, na jaki liczyliśmy, to po prostu wyrwać się gdziekolwiek, byle daleko.
Wieżowce wznoszące się dumnie po obu stronach spinającego miasto wiaduktu odmalowano w pastelowe pstrokacizny, w romby, kwadraty i kółka, a tak, żeby było ładniej i żeby ukryć ich peerelowski rodowód. Nie było ani ładniej, ani niczego ukryć się nie udało. Cokolwiek w tym mieście robiono, by poprawić jego wygląd, zawsze przypominało to malowanie trupa. Może i zgnilizna nie rzucała się od razu w oczy, może plamy opadowe kryły się przykryte pudrem, ale nie trzeba było długo skrobać, by rozgrzebać lichą maskę taniego kamuflażu. Nie chcieliśmy myśleć o przyszłości, która w jasnych barwach jawiła się tylko tym, którzy potrafili wyobrazić sobie swoje życie w innym mieście. Gdzieś w Radomiu, Kielcach czy Rzeszowie. Zaczynaliśmy ostatnią klasę liceum, a przed nami był początek nowego wieku i wraz z nim początek dorosłości. Tak się nam przynajmniej wtedy wydawało.
Młyńsko składało się z czterech osiedli. Starego Młyńska, nazywanego pogardliwie „Starówą”, Osiedla, Borku i Zalesia. Pomiędzy Starym Młyńskiem a Osiedlem przebiegała linia kolejowa, która dzieliła miasto na pół i łączyła je ze stacjami przesiadkowymi. Wystarczyło przejechać ze trzydzieści kilometrów na północ lub na południe, by dotrzeć do bram świata. Inaczej tam wyglądały rozkłady jazdy, a perony były zadaszone. Z naszej stacji dało się odjechać tylko w dwóch kierunkach: Dębowca, Podgórna, ewentualnie do jakichś pośrednich wiosek między nimi. Trzeba wiedzieć, że ani Dębowiec, ani Podgórno nie były jakimiś wielkimi metropoliami, ależ skąd! To były dziury tak samo podłe i ciemne jak nasze Młyńsko. Miały jednak to szczęście, że leżały na trasie kolei elektrycznej i przed laty powstały tam węzły kolejowe, które były oknem na świat i bramą do przestworzy.
U nas jeździły tylko lokomotywy spalinowe, a jeszcze wcześniej czarne, dymiące parowozy. Z niewiadomych przyczyn kolej elektryczna omija Młyńsko do dziś. Gdy czasami zdarzyło mi się zaglądnąć na tamte stacje, to układane z plastikowych literek nazwy takich miast jak Gdańsk, Warszawa, Szczecin, Wrocław czy Suwałki wyglądały mi tak samo egzotycznie jak Paryż, Madryt czy inne Honolulu. Lubiłem gapić się na tablicę i czytać głośno imiona miast leżących nie aż tak daleko, jak wtedy mi się wydawało – poza granicami rzeczywistości. Wyobrażałem sobie, że spaceruję po ich ulicach, a tam wszystko jest łatwe, przyjemne i kolorowe. Inne niż u nas w Młyńsku. Co najmniej takie jak w Kielcach czy Radomiu.
Osiedle tak naprawdę nazywało się inaczej, ale odkąd po wojnie wybudowali je wraz z potężną fabryką, nikt używał jego prawdziwej nazwy. Podział był wtedy jasny i niepotrzebne były inne określenia – bliżej rzeki Wiślicy leżała Starówa, a za torami Osiedle. Za Osiedlem, na niewielkiej, piaszczystej górce, zaczynał się las, który okrążała szeroka, asfaltowa droga, prowadząca do wielkiego kombinatu. Dopiero później, kiedy dobudowano po bokach kolejne osiedla, ich nazwy wrosły w nasz język i stały się nam bliskie, oswojone – Borek i Zalesie. Osiedle i Starówę połączono nowoczesnym, dwupasmowym wiaduktem. Już nie trzeba było przebiegać przez tory lub czołgać się pod długimi jak tasiemce pociągami pełnymi węgla i stali. Nie trzeba było, a jednak mało kto z tego udogodnienia korzystał. Komuż by się chciało przez wiadukt drogi nadkładać! Kto mieszkał na Starówie albo Borku, a chciał dostać się na Osiedle lub Zalesie, to wciąż droga przez tory, często pod pociągiem, miała dla niego kuszącą moc przyciągania. Było bliżej, było krócej, było szybciej. Że gonili sokiści? Że policjanci czaili się z bloczkiem mandatowym i pałką przy boku? Trochę adrenaliny, szczypta ryzyka – to lubiliśmy najbardziej. Zdarzało się oczywiście, że czasami ktoś spadł z pociągu albo skład ruszał akurat wtedy, gdy przeskakiwało się po łączeniach wagonów. Nikt z tego wielkiego dramatu nie robił.
Tamtego piątkowego wieczoru leżeliśmy z Grubym na trawie w parku za Domem Kultury i ukradkiem pociągaliśmy wino przelane do kartonu. Rozmawialiśmy o niedawnych wydarzeniach, które sprawiły, że miasto przeżyło niespotykany wcześniej najazd ekip dziennikarskich i na kilka ulotnych dni zagościło na czołówkach najważniejszych tytułów prasowych w kraju. Ten spalony, zawstydzający smrodek, który przez całe lato uparcie ciągnął się ulicami był tych wydarzeń pozostałością.
Marzyliśmy też o dziewczynach, które nigdy nie będą nasze, i gadaliśmy o kapelach, których nigdy nie zobaczymy na żywo, bo grały i występowały albo dziesiątki lat temu, albo setki kilometrów od nas. Nie wiedzieliśmy wtedy, bo niby skąd, że już za kilka lat spełnią się nasze marzenia. Oczywiście te związane z zespołami, które wreszcie zaczęły przyjeżdżać do naszego kraju, omijając oczywiście Młyńsko szerokim łukiem.
Dziewczyny zaś poszły swoimi drogami, a na mężów i narzeczonych wybrały innych facetów. Nawet te, które teraz obściskiwały się ze swoimi chłopakami gdzieś po krzakach tu blisko nas. Przelewałem właśnie do kartonu po soku drugie wino, gdy Gruby bezceremonialnie wyrwał mi butelkę z ręki i pociągając spory łyk wprost z gwinta, powiedział:
– Załóżmy zespół! – Otarł wargi rękawem i patrzył przez krzewy, czy po parku nie szwenda się patrol policji.
– Zespół? – Zapaliłem papierosa i patrzyłem na Grubego, rozważając jego propozycję bez większego zainteresowania. – No nie wiem. Umiesz na czymś grać?
– No, kurwa, nie, a ty?
– Ja, kurwa, też nie.
– No i zajebiście. Zakładamy kapelę.
U Grubego było tak, że to, co powiedziane, zaraz było zrobione. Następnego dnia rano, kiedy jeszcze spałem, matka weszła do mnie do pokoju.
– Ale tu śmierdzi starym winem – powiedziała, otwierając okno. Promienie słońca zaiskrzyły się na firankach.
– Wstawaj, kolega do ciebie przyszedł. – I nie bawiąc się w jakieś czułe pobudki pierworodnego i jedynego syna oraz dziedzica wątpliwej wartości majątku, zdarła ze mnie kołdrę jednym dynamicznym szarpnięciem.
Niechętnie zwlokłem się z łóżka, naciągając w półśnie brudny podkoszulek leżący na podłodze. W głowie mi pulsowało, jakby ktoś walił w dziurawy werbel. Z trudem wbiłem się w powycierane dżinsy, ozdobione cuchnącymi resztkami wczorajszego wieczoru. Wyszedłem na klatkę, nieelegancko trzaskając drzwiami. Żółte światło żarówki słabo rozpraszało ciemności korytarza, a stale obecny i nieusuwalny odór ze zsypu na śmieci przyprawiał mnie o mdłości. Gruby stał oparty o drzwi windy. Nie wiem, czemu mieliśmy taki zwyczaj, ale często było tak, że jak odwiedzało się kumpla i drzwi otworzył któryś z rodziców, to nie wchodziliśmy do środka, tylko czekaliśmy na klatce schodowej. Stał i patrzył na mnie spod opadającej na oczy grzywki. Obaj toczyliśmy starania o długie włosy. Co tam starania! To raczej starcia i boje były – w domu, w szkole, podczas świątecznych wizyt u rodziny. Nierzadko okupione wyrzeczeniami w postaci utrąconego kieszonkowego czy ponaglającymi do wizyty u fryzjera wpisami do szkolnego dzienniczka.
Gruby włosy miał już trochę dłuższe niż ja, ciemne, pokręcone w niesforne, luźno wiszące kędziory. Ubrany w obcisłe dżinsy i sprany podkoszulek z Marilyn Monroe w słabym świetle żarówki wyglądał jak wschodząca gwiazda rocka. Ale raczej takiego swojskiego, garażowego, a nie jakiegoś brytyjskiego. I trzeba w tym miejscu powiedzieć jasno, że Gruby wcale nie był gruby. Właściwie to był chyba nawet chudszy ode mnie, ale wszyscy tak na niego mówili, i nawet on sam nie wiedział dlaczego. Może właśnie dlatego, że był chudy jak listewka na latawiec.
– Cześć – mruknął, wyciągając dłoń na powitanie, dmuchnął w grzywę opadającą mu na oczy i dodał: – Chodź na dół, sprawa jest.
– Ale co? – zapytałem niezbyt bystro. W tym momencie za drzwiami windy zapaliło się światło i pionowa karoca wjechała z hukiem i piskiem na piętro. Gruby otworzył drzwi: – No chodź na dół, zobaczysz.
Gdy tylko winda ruszyła, obaj poczuliśmy, jak zawartość naszych żołądków rozpoczęła walkę z zakłóceniami grawitacji spowodowanymi gwałtownym ruchem w dół. Podchodzący do gardła gorzko-mdły smak przetrawionego wina przypomniał wczorajszy wieczór z nachalnością huraganu. Zacisnąłem usta, starałem się o niczym nie myśleć, niczego nie mówić. Usłyszałem tylko, jak Gruby stęknął bulgocząco:
– O kurwa. – I odwrócił się plecami do mnie. Jego plecy zaczęły drżeć, szarpnęły nim trudne do powstrzymania konwulsje. Raz, drugi, aż w końcu nie wytrzymał. Gdzieś na wysokości piątego piętra, przesuwające się przed naszymi oczami, wybazgrane sprejem i flamastrami drzwi kolejnych poziomów przyozdobił treścią dnia wczorajszego. I jeszcze raz, i jeszcze raz! Zarzygał cały szyb windy od piątego do parteru. Po wnętrzu rozszedł się kwaśny, nieprzyjemny zapach rzygowin. Na szczęście na parterze nikt nie czekał na jazdę do góry. Wytoczyłem się na klatkę, śmiejąc się jak szalony. Gruby odwrócił się do mnie, otarł twarz podkoszulkiem i też się roześmiał, chociaż z oczu płynęły mu kwaśne, pijackie łzy. Marilyn Monroe na jego koszulce wyglądała teraz, jakby sama się porzygała.
– O kurwa, ale ci windę ujebałem. – I dla podkreślenia słów pierdyknął z całych sił jej ciężkimi, metalowymi drzwiami. – Jebana – dodał.
Dźwięczne, metaliczne echo rozeszło się po klatce i szybie dźwigu.
– Chuj z nią, to nie jest moja winda – zaśmiałem się i zbiegliśmy po schodach przed blok.
Poranek był już późny, właściwie to nawet zbliżało się południe. Sierpniowe słońce dawało się mocno we znaki. Matki zakładały dzieciom białe kapelusze, starsze dzieciaki biegały z wrzaskiem od trzepaka do drzewa i z powrotem. Na ławce przed wejściem siedziało jakichś dwóch, z grubsza podobnych do nas. Jednego znałem nawet trochę z widzenia. Mówili na niego Gerber – był jakimś sportowcem wyczynowym i synem dość znanego w Młyńsku lekarza. Ładny, blond kudłaty i skręcony w afro, śmiesznie wymawiał „r”, jakby urodził się we Francji. Drugiego chyba pierwszy raz widziałem na oczy, choć pewności nie miałem. Coś mi jednak majaczyło znajomego w jego twarzy i rybim spojrzeniu. Gruby machnął ręką w ich stronę.
– To jest Gerber, gra trochę na gitarze. A to Homer, będzie grał na basie.
Zaczęło mi wreszcie świtać, że wczorajsze plany założenia rockowego bandu zaczynają się niespodzianie materializować. Znając Grubego, pewnie nosił się z tym planem już od jakiegoś czasu, a ci dwaj wyglądali na wtajemniczonych w jego zamiary.
Przywitałem się z nimi, bąknąłem swoje imię. Gerber miał silny, sportowy uścisk dłoni. Homer podał mi dłoń zimną i spoconą, miękką jak pusty flak. Zresztą cały wyglądał jak rozciągnięte jelito. Był wielki, wyższy od nas o jakąś głowę, zgarbiony, przypominał wyglądem niedopompowany ponton czy inną niedodmuchaną zabawkę do pływania. Patrzył wzrokiem mętnym i speszonym, jakby chciał uciec albo się schować do pobliskiego śmietnika.
– Podobno śpiewasz? – mruknął do mnie. Chciałem zaprotestować, ale dotarło do mnie, że w tym przedstawieniu role już są rozdane.
– Noo, wiesz, tak trochę – mruknąłem bez przekonania.
– Mówiłeś kiedyś, że śpiewałeś w chórze w podstawówce, no nie? – Gruby wpadł mi w słowo i klepnął mnie w ramię.
– No tak było – przytaknąłem zgodnie z prawdą.
– To mamy skład! Trzeba się zastanowić nad repertuarem – zarządził Gruby.
– A ty na czym będziesz grał? – spytałem.
– Na garach. – I zaczął mnie klepać obiema rękami raz po plecach, to znów po głowie, próbując nieudolnie wystukać jakiś rytm.
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę na ławce przed blokiem. Gruby zapalił papierosa.
– Panowie, to trzeba będzie jakąś nazwę wymyślić jeszcze – rzucił Gerber, ale na razie nie podejmowaliśmy tematu. Słońce świeciło tak przyjemnie, że nawet zapomniałem o rzygowinach Grubego w windzie. Mój żołądek też się uspokoił.
– Na chuj nazwa, jak nic żeśmy jeszcze nie zagrali – rozsądnie zauważył Homer. Popatrzyłem na niego i zacząłem się zastanawiać, czy go polubię. Kto to jest w ogóle? Homer. Dlaczego Homer? Ślepy czy wiersze pisze? Stał przede mną, zasłaniając mi widok na niebo. Wielki, pryszczaty, z rzadkimi włosami i pojedynczymi kłakami zarostu na podbródku. Pomimo że był brzydki, nie było w nim niczego, co mogłoby budzić odrazę. Była w nim jakaś dziecięca nieśmiałość zmieszana z bezczelnością. Rzadkie połączenie tych cech mogło oznaczać kogoś wyjątkowego lub zupełnego przegrywa. Zobaczymy – pomyślałem – na razie dam mu szansę.
– Wpadnijcie do mnie później. – Gruby przygasił peta butem i kopnął go do kratki ściekowej. – Lecę, bo powiedziałem matce, że tylko po gazetę do kiosku idę.
– Później, czyli kiedy? – zapytałem.
– No później, po obiedzie, przed wieczorem jakoś. To na razie. – I nie wdając się w konwenanse i pożegnania, wstał i poszedł.
Siedzieliśmy jeszcze chwilę z Homerem i Gerberem, patrząc, jak Gruby idzie w stronę swojego bloku. Próbowaliśmy rozmawiać, ale nie bardzo się kleiło. Z Gerberem odświeżyliśmy sobie starą znajomość. Wyszło nam, że we wczesnej podstawówce chodziliśmy razem na lekcje religii do domu katechetycznego, a potem on się przeniósł do innej szkoły. Homer niewiele mówił o sobie. Rozpalił się dopiero, jak zaczęliśmy mówić o ulubionych kapelach rockowych. Bylibyśmy tak jeszcze długo siedzieli, rozkoszując się słońcem i wymieniając nazwami ulubionych zespołów, ale zrobiłem się głodny. Wybiegłem przecież bez śniadania, bo Gruby zdarł mnie z łóżka. Pożegnałem nowych kumpli i nie chcąc kisić się w cuchnącej rzygowinami windzie, pognałem schodami na dziewiąte piętro. Dobrze mi to zrobiło. Zmuszony do nagłego wysiłku organizm szybciej się regenerował po trudach piątkowego wieczoru.

 
Wesprzyj nas