Przełomowa biografia Róży Luksemburg – po Marii Skłodowskiej-Curie najbardziej znanej na świecie Polki, ikony pacyfizmu, internacjonalizmu i demokratycznego socjalizmu. W Polsce niemal każdy kojarzy jej nazwisko, ale niewielu wie, kim była naprawdę.


W życiu Róży jest wszystko, czego można oczekiwać od porywającej opowieści: szlachetne pobudki i czarne charaktery, konflikt i wspólna sprawa, wielka historia, miłość, śmierć i tajemnica.

Ostatnie lata XIX wieku. Po studiach w Zurychu Róża Luksemburg przeprowadza się do Berlina, gdzie bije serce ówczesnej socjaldemokracji. Jest młodą kobietą, Żydówką i osobą z niepełnosprawnością. Ale już kilka lat później stanie się jedną z głównych postaci największej na świecie partii socjalistycznej. Wszechstronnie wykształcona i uzdolniona retorycznie, nie obawia się krytykować tych, którzy wygodnie rozparli się w fotelach działaczy partyjnych i związkowych i nie dążą do rewolucyjnej zmiany.

Z burzliwej biografii Róży wyłania się portret osoby „myślącej w poprzek”, która nie pasowała ani do tradycyjnej żydowskiej rodziny, ani do ról społecznych wyznaczanych kobietom, ani do sztywnych ram ideologii. Która przekraczała wszelkie bariery w dążeniu do emancypacji i walczyła o zniesienie tych barier dla innych.

Cała jej działalność wynikała z głęboko zakorzenionego poczucia sprawiedliwości, z wyczulenia na wszelkie formy opresji, dyskryminacji, wyzysku, na cudze cierpienie – nie tylko ludzkie, ale i zwierzęce.

Weronika Kostyrko
Róża Luksemburg. Domem moim jest cały świat
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 13 listopada 2024
 
 

CIAŁO

 
Kwit­nącą ga­łązkę po­rzeczki ze­rwała 10 maja 1913 roku na po­łu­dnio­wych krań­cach Ber­lina. Kiedy ga­łązka już wy­schła mię­dzy kar­tami książki, wkle­iła ją do ze­szytu w sza­ro­nie­bie­skiej okładce. Obok ga­łązki na­pi­sała: „Po­rzeczka czarna (Ri­bes ni­grum). Kwit­nie na czer­wono, zie­lone li­ście pachną mocno i cierpko”. Ta pierw­sza strona ziel­nika jest po­pla­miona kle­jem, a opis po­kre­ślony – Róża wa­hała się i na ko­niec zro­biła błąd, bo po­rzeczka czarna nie kwit­nie na czer­wono. Mu­siała to być Ri­bes san­gu­ineum, po­rzeczka krwi­sta.
Okładkę pod­pi­sała: „Ze­szyt I. 10–15 maja 1913”. Ta­kich ziel­ni­ków zrobi w su­mie 17, opi­sze w nich 370 ro­ślin. Przed wojną i wię­zie­niem zbie­rała je w la­sach, na łą­kach i po­dwór­kach, a kiedy nie mo­gła już tego ro­bić, pro­siła przy­ja­ciół o bu­kiety po­lnych kwia­tów. Przy każ­dej ro­śli­nie no­to­wała datę i miej­sce zna­le­zie­nia, cza­sami także kto ją zna­lazł: „panna Ja­cob z We­imaru, z grobu pani von Stein”. Kilka razy do­ry­so­wała pió­rem ukru­szoną ga­łązkę lub li­stek.
Na okładce ze­szytu nu­mer XI na­pi­sze: „2 kwiet­nia – 15 maja 1915, Bar­nim­strasse, cela nu­mer 219”.
Na ze­szy­cie nu­mer XIV: „12 lipca – 2 wrze­śnia 1918, wię­zie­nie Bre­slau”.
Na ze­szy­cie nu­mer XVII: „Wię­zie­nie Bre­slau, 13 paź­dzier­nika 1918 – ”.
Ostat­nią ro­ślinę – Ver­ba­scum lych­ni­tis, czyli dzie­wannę fir­let­kową – wkle­iła do ziel­nika 15 paź­dzier­nika 1918 roku. Trzy mie­siące póź­niej zo­stała za­mor­do­wana. Nie przez wię­zien­nych opraw­ców czy agen­tów car­skiej ochrany ani przez tajną pru­ską po­li­cję, która śle­dziła ją przez dwa­dzie­ścia lat. W li­sto­pa­dzie 1918 roku so­cja­li­styczna re­wo­lu­cja oba­liła ce­sa­rza Wil­helma II i usta­no­wiła w Niem­czech re­pu­blikę. Ofi­ce­ro­wie tej re­pu­bliki uwię­zili Różę Luk­sem­burg w ber­liń­skim ho­telu Eden, a po­tem tłu­kli ją kolbą ka­ra­binu i do­bili strza­łem w głowę. Jej ciało wy­wieźli sa­mo­cho­dem do parku Tier­gar­ten i pod osłoną nocy wrzu­cili do Ka­nału Pie­choty – Lan­dwehr­ka­nal.
Po czte­rech mie­sią­cach, 31 maja 1919 roku po­ranny pa­trol po­li­cji zna­lazł w ka­nale na skraju Tier­gar­ten ko­biece ciało. Pod­dano je ob­duk­cji w szpi­talu woj­sko­wym. Po­nie­waż Róża Luk­sem­burg nie miała w Ber­li­nie ro­dziny, za­wia­do­miono jej asy­stentkę. Ma­thilde Ja­cob nie od­wa­żyła się spoj­rzeć na wy­ło­wione z ka­nału zwłoki, roz­po­znała tylko na­szyj­nik. 13 czerwca 1919 roku trumnę z cia­łem od­pro­wa­dzono w wie­lo­ty­sięcz­nym po­cho­dzie na ber­liń­ski cmen­tarz bez­dom­nych, ska­zań­ców i so­cja­li­stów w dziel­nicy Frie­drichs­felde.

 
24 czerwca 2009 roku pro­fe­sor Mi­chael Tso­kos otwo­rzył ziel­nik Róży Luk­sem­burg. Dy­rek­tor ber­liń­skiego In­sty­tutu Me­dy­cyny Są­do­wej przez wiele go­dzin w war­szaw­skim Ar­chi­wum Akt No­wych prze­glą­dał ostroż­nie kartkę po kartce, ze­szyt po ze­szy­cie. Szu­kał włosa.
Nieco wcze­śniej w piw­ni­cach ber­liń­skiej kli­niki Cha­rité od­na­le­ziono zmu­mi­fi­ko­wane ko­biece ciało. Po­zba­wione głowy, dłoni i stóp, le­żało w nie­otwie­ra­nej od dzie­się­cio­leci skrzyni; nie było przy nim żad­nej kartki, sy­gna­tury czy opisu. Pa­to­lo­dzy stwier­dzili, że wy­do­byto je kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej z wody. Mu­siało w niej le­żeć kilka mie­sięcy.
W la­bo­ra­to­rium im. Le­ib­niza na uni­wer­sy­te­cie w Ki­lo­nii prze­ba­dano je te­raz me­todą izo­to­pową. Ba­da­nia za­war­to­ści izo­topu wę­gla 14C po­twier­dziły, że ko­bieta zmarła w dru­giej de­ka­dzie XX wieku. Pod­czas ob­duk­cji usta­lono, że miała od czter­dzie­stu do pięć­dzie­się­ciu lat, około 150 cen­ty­me­trów wzro­stu i jedną nogę dłuż­szą. Mu­siała wy­raź­nie ku­leć – tak jak Róża Luk­sem­burg.
Przed przy­jaz­dem do War­szawy pro­fe­sor Tso­kos po­wie­dział ty­go­dni­kowi „Die Zeit”, że ciało po­cho­wane w czerwcu 1919 roku nie mo­gło na­le­żeć do Róży Luk­sem­burg. Że prze­stu­dio­wał nie tylko dawne ra­porty z sek­cji zwłok, ale także szcze­gó­łowe ze­zna­nia za­bój­ców, są­dzo­nych (choć nie ska­za­nych) w Re­pu­blice We­imar­skiej. Pod­czas tam­tej ob­duk­cji nie stwier­dzono ani ran po­strza­ło­wych czaszki, ani róż­nicy w dłu­go­ści nóg.
Czy to moż­liwe, że u na­ro­dzin de­mo­kra­tycz­nej re­pu­bliki ktoś do­ko­nał tak dra­stycz­nej mi­sty­fi­ka­cji? Po co miałby to zro­bić? „Po­tra­fię so­bie wy­obra­zić – od­po­wiada na to py­ta­nie pro­fe­sor Tso­kos – że ów­cze­sne wła­dze woj­skowe chciały jak naj­prę­dzej za­mknąć tę sprawę. Może ce­lowo przy­wie­ziono na ob­duk­cję inną to­pie­licę, by po­cho­wać ją jako Różę Luk­sem­burg. Kiedy po­tem zna­le­ziono wła­ściwe zwłoki, prze­wie­ziono je po ci­chu do za­kładu me­dy­cyny są­do­wej i już tam zo­stały”.
Le­ka­rze kli­niki Cha­rité zba­dali DNA od­na­le­zio­nej w piw­ni­cach ko­biety, ale nie mieli z czym go po­rów­nać. Spo­śród krew­nych Róży Luk­sem­burg żyły w roku 2009 tylko pra­wnuki i pra­pra­wnuki jej braci. Nie­któ­rzy chcieli po­móc, ale do ba­dań ge­ne­tycz­nych to zbyt da­le­kie po­kre­wień­stwo. Pro­fe­sor Tso­kos prze­ba­dał znaczki na wy­sła­nych przez Różę li­stach, były jed­nak zwil­żane wodą, nie śliną.
A może gdzieś za­cho­wały się jej włosy? Do­brze by­łoby zna­leźć szal albo ka­pe­lusz – roz­my­ślał Tso­kos. Wtedy je­den z nie­miec­kich hi­sto­ry­ków opo­wie­dział mu o osiem­na­stu ziel­ni­kach w war­szaw­skim Ar­chi­wum Akt No­wych. Tso­kos mu­siał po­ko­nać nie­małe trud­no­ści, bo ziel­niki Róży Luk­sem­burg nie były na­wet ujęte w ka­ta­lo­gach AAN (ar­chi­wi­ści twier­dzili po­dobno, że o ich ist­nie­niu „do­wia­dują się do­piero te­raz”). Tso­kos nie ustą­pił, udzie­lił jesz­cze kilku wy­wia­dów. Jego po­dróż do War­szawy opi­sały naj­waż­niej­sze nie­miec­kie ga­zety. Ale włosa Róży nie zna­lazł.

 
Dzien­ni­ka­rze „Die Zeit” pró­bo­wali do­cie­kać, czy można zbli­żyć się do prawdy, po­wtór­nie ba­da­jąc ciało po­cho­wane w czerwcu 1919 roku na Frie­drichs­felde. To miej­sce już w Re­pu­blice We­imar­skiej stało się ce­lem świec­kich piel­grzy­mek ko­mu­ni­stycz­nej le­wicy. Przy­wódcy NRD pró­bo­wali na­wią­zać do tej tra­dy­cji, or­ga­ni­zu­jąc mar­sze ku czci Trzech L: Le­nina, Luk­sem­burg, Liebk­nechta. Z Różą mieli jed­nak pro­blem: po­wie­lali ma­sowo jej por­trety, ale nie dru­ko­wali jej naj­waż­niej­szych pism.
Do­piero w 1974 roku wy­dano w NRD ocen­zu­ro­waną wer­sję eseju O re­wo­lu­cji ro­syj­skiej, w któ­rym Luk­sem­burg pi­sała: „Wol­ność tylko dla zwo­len­ni­ków rządu, tylko dla człon­ków par­tii – choćby ich było bar­dzo wielu – nie jest wol­no­ścią. Wol­ność jest za­wsze wol­no­ścią dla my­ślą­cych ina­czej”. 16 stycz­nia 1977 roku trzech wschod­nio­nie­miec­kich opo­zy­cjo­ni­stów do­łą­czyło do ofi­cjal­nego mar­szu ku czci Trzech L z tym wła­śnie cy­ta­tem wy­pi­sa­nym na trans­pa­ren­cie. Zo­stali za to ska­zani na kary od roku do osiem­na­stu mie­sięcy wię­zie­nia.
Pi­sma ze­brane Róży Luk­sem­burg za­częły się uka­zy­wać do­piero u schyłku NRD. Skromny pierw­szy wy­bór po­prze­dzono kry­tycz­nym wstę­pem au­tor­stwa Sta­lina, a tomy szcze­gól­nie kło­po­tliwe wy­dru­ko­wano w mniej­szym na­kła­dzie; w su­mie uka­zało się ich do­tych­czas sie­dem. Jej bio­gra­fii po nie­miecku, an­giel­sku, fran­cu­sku, hisz­pań­sku i wło­sku na­pi­sano w ostat­nich dwu­dzie­stu la­tach kil­ka­na­ście i cią­gle po­wstają nowe. Jej li­sty, ze­brane pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych w sze­ściu nie­miec­kich to­mach, uka­zują się od nie­dawna w wy­da­niach an­giel­skich, fran­cu­skich i wło­skich.
W ob­szer­nym eseju na te­mat tych li­stów ame­ry­kań­ski hi­sto­ryk Ti­mo­thy Sny­der, nim przy­znał ra­cję po­li­tycz­nym opo­nen­tom Róży, dał wy­raz fa­scy­na­cji jej oso­bo­wo­ścią i bio­gra­fią:

 
Dawno, dawno temu żyła so­bie ży­dow­ska dama, nie­młoda i nie­wy­soka, która tro­chę ku­lała i która lu­biła śpie­wać pta­kom. Przez za­kra­to­wane okno czę­sto­wała si­korki arią Mo­zarta, a po­tem wy­cze­ki­wała od­po­wie­dzi, któ­rej trans­kryp­cję – i tylko ją, nic wię­cej – chciała mieć wy­rytą na na­grobku. Ta dama spę­dziła więk­szość czasu po­mię­dzy ro­kiem 1915 a 1918, pi­sząc wspa­niałe li­sty do przy­ja­ció­łek, żeby od­wró­cić ich uwagę od okro­pieństw wojny świa­to­wej, któ­rej to woj­nie ona sama sprze­ci­wiała się od po­czątku. Prze­tłu­ma­czyła też długą po­wieść z ro­syj­skiego na nie­miecki, czyli ze swego czwar­tego ję­zyka na swój drugi ję­zyk, lub mó­wiąc ina­czej – z ję­zyka swo­jego pierw­szego uko­cha­nego na ję­zyk ostat­niej mi­ło­ści – pi­sał Sny­der w 2011 roku na ła­mach ame­ry­kań­skiego dwu­ty­go­dnika „The New Re­pu­blic”. – Choć cza­sem wspo­mi­nała w li­stach to­wa­rzy­szy cier­pią­cych na po­lach bi­tew, na swój wię­zienny los nie skar­żyła się ni­gdy.

 
Na pod­sta­wie tych li­stów Bry­tyjka Kate Evans stwo­rzyła w 2015 roku be­st­sel­le­rowy ko­miks Czer­wona Róża, który w ran­kingu ga­zety „The In­de­pen­dent” uznano za „po­wieść gra­ficzną roku”. W ko­lej­nych la­tach prze­tłu­ma­czono go na hisz­pań­ski, nie­miecki, fran­cu­ski, por­tu­gal­ski, szwedzki, he­braj­ski, arab­ski, tu­recki, ko­re­ań­ski i sło­weń­ski, w końcu także na pol­ski. Bo tylko w Pol­sce trzeba na­dal wal­czyć o jej pa­mięć.
W każdą rocz­nicę śmierci Róży na cmen­ta­rzu w Frie­drichs­felde zbie­rają się dzie­siątki ty­sięcy lu­dzi, w roku 2003 było ich na­wet 100 ty­sięcy. No­stal­gicy ze Wschodu mie­szają się z we­te­ra­nami stu­denc­kiej re­wo­lu­cji 1968 roku, wśród młod­szych wy­róż­nia się za­wsze ubrana na czarno An­tifa. Mo­rze czer­wo­nych goź­dzi­ków przy­krywa wtedy pro­sty po­mnik, wznie­siony w 1951 roku przez wła­dze NRD. Pierw­szy na­gro­bek Róży Luk­sem­burg hi­tle­rowcy zrów­nali z zie­mią w stycz­niu 1935 roku.
Może prawda na­dal czeka w tym miej­scu na od­kry­cie? „O ile wiem – mówi pro­fe­sor Tso­kos – ten grób już raz otwarto w cza­sach NRD. Był pu­sty”.

Skoro po­li­tyka nie oszczę­dziła miej­sca jej spo­czynku, to może zo­sta­wiła w spo­koju choć miej­sce uro­dze­nia?
Przez pół wieku tu­ry­ści zwie­dza­jący Za­mość za­trzy­my­wali się przed ka­mie­nicą przy Sta­szica 37, na któ­rej umiesz­czono ta­blicę z na­pi­sem: „W tym domu uro­dziła się Róża Luk­sem­burg, wy­bitna dzia­łaczka mię­dzy­na­ro­do­wego ru­chu ro­bot­ni­czego”. Od szpi­tala do cmen­ta­rza bie­gła ulica Róży Luk­sem­burg, prze­mia­no­wana po 1989 roku na Pe­owia­ków. Dziś w mie­ście ro­dzin­nym naj­słyn­niej­szej za­mo­ścianki nie ma po niej żad­nego śladu. Ta­blicę pa­miąt­kową skuto w nocy z 12 na 13 marca 2018 roku na po­le­ce­nie ów­cze­snego wo­je­wody lu­bel­skiego Prze­my­sława Czarnka.
Na­prawdę przy­szła na świat gdzie in­dziej, nie na Sta­szica przy wspa­nia­łym re­ne­san­so­wym rynku, tylko pod mu­rami, w skrom­nej ka­mie­niczce przy Ogro­do­wej 45 (dziś Ko­ściuszki 7a). Po­twier­dzają to jed­no­znacz­nie za­pisy w księ­gach wie­czy­stych. Ba­daczka prze­szło­ści Za­mo­ścia Ewa Lo­rentz opi­sała w „Ar­chi­wa­riu­szu Za­moj­skim” hi­sto­rię pew­nej mi­sty­fi­ka­cji:
 
Szcze­gó­łowa kwe­renda ksiąg hi­po­tecz­nych ka­mie­nicy przy ul. Sta­szica 37 nie od­no­to­wała obec­no­ści ro­dzi­ców Róży Lu­xem­burg ani wśród wła­ści­cieli, ani wśród miesz­kań­ców tej nie­ru­cho­mo­ści. Aby wy­ja­śnić ku­lisy tej in­try­gu­ją­cej sprawy, się­gnę­łam do prze­cho­wy­wa­nych w za­moj­skim ar­chi­wum akt Pre­zy­dium Miej­skiej Rady Na­ro­do­wej w Za­mo­ściu z lat 60-tych XX wieku.
 
Miej­skie Rady Na­ro­dowe były w PRL na­miastką lo­kal­nych sa­mo­rzą­dów. Fir­mo­wały po­li­tyczne de­cy­zje do­ty­czące ob­sady sta­no­wisk, kon­ce­sji i in­we­sty­cji, roz­działu de­fi­cy­to­wych dóbr, wi­ze­runku mia­sta. Warto zwró­cić uwagę na ramy cza­sowe opi­sa­nych tu wy­da­rzeń: jak późno po­sta­no­wiono za­trosz­czyć się o pa­mięć re­wo­lu­cjo­nistki i jak szybko to za­in­te­re­so­wa­nie wy­ga­sło.
 
Jak wy­nika z pro­to­ko­łów po­sie­dzeń Ko­mi­sji Kul­tury MRN, pierw­sze po­my­sły upa­mięt­nie­nia miej­sca uro­dze­nia dzia­łaczki ru­chu ro­bot­ni­czego po­ja­wiły się w 1964 roku pod­czas przy­go­to­wań do ob­cho­dów Dni Za­mo­ścia. W roku 1965 za­częto na­wet mó­wić o or­ga­ni­za­cji mu­zeum Róży Luk­sem­burg w Za­mo­ściu. Z ko­re­spon­den­cji mię­dzy Wy­dzia­łem Kul­tury Wo­je­wódz­kiej Rady Na­ro­do­wej w Lu­bli­nie a Pre­zy­dium Miej­skiej Rady Na­ro­do­wej w Za­mo­ściu wy­nika, że sprawą or­ga­ni­za­cji mu­zeum za­jął się Za­kład Hi­sto­rii Par­tii przy Ko­mi­te­cie Cen­tral­nym PZPR.
 
Skoro sprawą za­jęła się War­szawa, hi­sto­ria wrzuca wyż­szy bieg:
 
W stycz­niu 1966 r. do prze­wod­ni­czą­cego MRN w Za­mo­ściu Eu­ge­niu­sza Zgnilca na­de­szło pi­smo od prof. dr. Ja­nu­sza Durko, za­stępcy dy­rek­tora Za­kładu Hi­sto­rii Par­tii KC PZPR, do­ty­czące prze­pro­wa­dzo­nych po­szu­ki­wań miej­sca uro­dze­nia Róży Lu­xem­burg. Jed­no­znacz­nie wska­zano w tym pi­śmie na dom przy ul. Sta­szica 37, za­łą­cza­jąc na­wet jego fo­to­gra­fię. Za­chę­cono też wła­dze mia­sta do spre­cy­zo­wa­nia tych usta­leń w księ­gach ewi­den­cji lud­no­ści. Już w lu­tym 1966 roku se­kre­tarz Pre­zy­dium MRN Edward Su­chora uro­czy­ście po­wia­do­mił Ko­mi­tet Cen­tralny o uzy­ska­niu pew­no­ści, że miej­sce uro­dze­nia Róży Lu­xem­burg to dom przy ulicy Sta­szica 37, miesz­ka­nie 3-izbowe na I pię­trze.
 
War­szawa wy­brała więc ka­mie­nicę, ale plany urzą­dze­nia mu­zeum speł­zły na ni­czym. Tylko ta­blica za­wi­sła pod wska­za­nym przez par­tię ad­re­sem. Bo PRL też miał pro­blem z Różą Luk­sem­burg.
W la­tach pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych wy­dano po pol­sku dwa zbiory jej ar­ty­ku­łów po­li­tycz­nych i trzy naj­waż­niej­sze dzieła eko­no­miczne. W ko­lej­nej de­ka­dzie par­tyjny hi­sto­ryk Alek­san­der Ko­chań­ski opu­bli­ko­wał krótką bio­gra­fię, utrzy­maną w pro­pa­gan­do­wym stylu szkol­nych czy­ta­nek. Nad bio­gra­fią z praw­dzi­wego zda­rze­nia pra­co­wał przez wiele lat hi­sto­ryk ru­chu ro­bot­ni­czego i dy­rek­tor Ży­dow­skiego In­sty­tutu Hi­sto­rycz­nego Fe­liks Tych, ale tej pracy nie ukoń­czył. Udało mu się wy­dać od­na­le­zione w Mo­skwie pry­watne li­sty Róży Luk­sem­burg. I na tym ko­niec. Wła­ści­wie dla­czego?
 
Je­śli się nad tym za­sta­no­wić, Róża Luk­sem­burg jest w Pol­sce nie do po­my­śle­nia. Bo kim wła­ści­wie była? W ję­zyku nie­miec­kim ist­nieje słowo Qu­er­den­ker na okre­śle­nie lu­dzi, któ­rzy „my­ślą w po­przek”. A tu jesz­cze ko­bieta. Ży­dówka. I, nie daj Boże, ko­mu­nistka.
Tym­cza­sem Róża Luk­sem­burg nie była ani ko­mu­nistką, ani so­cjal­de­mo­kratką, tylko re­wo­lu­cjo­nistką. Mó­wiąc ści­ślej, była dzie­więt­na­sto­wieczną so­cja­listką z car­skiej Ro­sji, która – w od­róż­nie­niu od za­chod­nio­eu­ro­pej­skich mark­si­stów – re­wo­lu­cję trak­to­wała se­rio. W 1905 roku po­rzu­ciła wy­godny Ber­lin, żeby w War­sza­wie zo­ba­czyć na wła­sne oczy ro­bot­ni­czy strajk po­wszechny. Uwię­ziono ją przez to w osła­wio­nym X Pa­wi­lo­nie Cy­ta­deli. Kiedy jej par­tyjni to­wa­rzy­sze – Ju­lian Mar­chlew­ski czy Fe­liks Dzier­żyń­ski – ro­bili póź­niej ka­riery w bol­sze­wic­kiej Ro­sji, ona zo­stała w ogar­nię­tych re­wo­lu­cją Niem­czech, wy­sta­wia­jąc się na śmierć. Żyła jak świeca, która pali się na obu koń­cach.
„Po­ję­cie re­wo­lu­cjo­ni­sty, któ­remu sens no­wo­cze­sny nadała Wielka Re­wo­lu­cja Fran­cu­ska, jest bar­dziej wy­znacz­ni­kiem po­staw niż po­glą­dów. Za­kłada ono bunt prze­ciwko ota­cza­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści, mak­sy­ma­lizm dą­żeń, o wiele bar­dziej czyn, dzia­ła­nie – i to moż­li­wie szyb­kie, zde­cy­do­wane – niż pre­cy­zję pro­gra­mową” – pi­sał o ta­kich jak ona w książce Piękny wiek XIX Je­rzy W. Bo­rej­sza. W od­róż­nie­niu od Le­nina czy uto­pij­nych so­cja­li­stów fran­cu­skich Róża Luk­sem­burg nie pro­jek­to­wała no­wego ustroju. Nie żą­dała przy­łą­cze­nia Pol­ski do Związku Ra­dziec­kiego, choć chcieli tego póź­niej nie­któ­rzy jej to­wa­rzy­sze. Ona do końca wie­rzyła, że ro­bot­nicy obalą ka­pi­ta­lizm nie w jed­nym kraju, tylko na ca­łym świe­cie. I że ten świat po re­wo­lu­cji pro­le­ta­riat urzą­dzi so­bie sam.
„Błędy, które po­peł­nia praw­dziwy ro­bot­ni­czy ruch re­wo­lu­cyjny, są hi­sto­rycz­nie o niebo bar­dziej owocne i war­to­ściowe niż nie­omyl­ność naj­do­sko­nal­szego Ko­mi­tetu Cen­tral­nego” – pi­sała już w roku 1904 w po­le­mice z Le­ni­nem. Kiedy po re­wo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej on dła­wił po­li­tyczną opo­zy­cję, ona kry­ty­ko­wała ra­dziecką Ro­sję za brak de­mo­kra­cji i wol­no­ści słowa.
Jak wszy­scy le­wi­cowi ide­ali­ści Róża Luk­sem­burg wie­rzyła, że czło­wiek wolny i świa­domy wy­bie­rze wspólne do­bro. Trzeba mu tylko na to po­zwo­lić. Prze­grała wszyst­kie swoje bi­twy, ale ostat­nie słowa, ja­kie na­pi­sała w ży­ciu – „By­łam. Je­stem. Będę” – do­ty­czyły re­wo­lu­cji.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Kupcy po stro­nie ojca, ra­bini po stro­nie matki • Drogi asy­mi­la­cji: ży­dow­skie oświe­ce­nie, imiona pol­skie, kul­tura nie­miecka • Za­mość, mia­sto ide­alne • Utra­cona for­tuna dziadka • In­te­resy ojca • Po­ezja war­szaw­skiego po­dwórka • Edu­ka­cja Róży

Ani przed Różą, ani po niej – nie było w tej ro­dzi­nie re­wo­lu­cjo­ni­stów. Byli kupcy, prze­my­słowcy, ra­bini, le­ka­rze i ad­wo­kaci. Ra­bini po stro­nie matki, kupcy i prze­my­słowcy ra­czej po stro­nie ojca. Z każ­dym ko­lej­nym po­ko­le­niem mniej było kup­ców, wię­cej za to le­ka­rzy i praw­ni­ków.
Na­zwi­sko, jak to u pol­skich Ży­dów, za­pi­sy­wano róż­nie: Lu­xen­berg, Lu­xen­burg, jed­nej ku­zynce zda­rzyło się na­wet: Lu­xem­bo­urg. Ro­dzice Róży uży­wali pi­sowni „Lu­xen­burg”, tak samo je­den z jej braci i sio­stra. Dwóch in­nych ro­dzo­nych braci pi­sało jed­nak „Lu­xem­burg”. Od­kąd wy­je­chała na stu­dia do Zu­ry­chu, Róża za­pi­sy­wała na­zwi­sko przez „m”, co jej sio­stra od­no­to­wała w li­ście z wy­czu­walną dez­apro­batą. Tak jed­nak zo­stało i dziś po pol­sku nie pi­sze się o niej ina­czej niż Róża Luk­sem­burg. Współ­cze­śni jej po­le­mi­ści uży­wali cza­sem formy pod­kre­śla­ją­cej pa­nień­stwo – Luk­sem­bur­żanka.
Choć tak wiele już na­pi­sano bio­gra­fii Róży, w tak wielu róż­nych ję­zy­kach, losy jej ro­dziny od­two­rzyli do­piero w ostat­nich la­tach nie­miecki ba­dacz Hol­ger Po­litt i pol­ski hi­sto­ryk Krzysz­tof Pi­law­ski. Dzięki ich kwe­ren­dzie w ar­chi­wach war­szaw­skich i za­moj­skich wiemy, że ku­piecka ro­dzina ojca pod ko­niec XIX wieku we­szła na drogę asy­mi­la­cji. W roku 1854 dzia­dek Róży pod ak­tem kupna domu w Za­mo­ściu pod­pi­sał się jesz­cze al­fa­be­tem he­braj­skim. Wszy­scy jego sy­no­wie uży­wali w do­ku­men­tach al­fa­betu ła­ciń­skiego. Da­wali też dzie­ciom pol­skie imiona – po­wta­rzają się: Jan, Je­rzy i Sta­ni­sław, He­lena i Ha­lina.
Z ko­re­spon­den­cji ro­dzin­nej wiemy, że dziad­ko­wie Róży byli re­li­gijni, je­dli ko­szer­nie i roz­ma­wiali ze sobą w ji­dysz. Jej ro­dzice już tylko ob­cho­dzili ży­dow­skie święta. Dwóch braci ojca się ochrzciło, ich groby można zna­leźć na war­szaw­skim cmen­ta­rzu ewan­ge­lic­kim. Chrzest przy­jęło także dwóch braci Róży: Mi­ko­łaj i Mak­sy­mi­lian. Reszta ro­dziny pi­sała w do­ku­men­tach: wy­zna­nie – moj­że­szowe, na­ro­do­wość – pol­ska. Nie była to pu­sta for­muła. Krzysz­tof Pi­law­ski i Hol­ger Po­litt pi­szą w książce Rosa Lu­xem­burg: Spu­ren­su­che, że bra­ta­nek Róży Je­rzy Lu­xen­burg wal­czył w Le­gio­nach Pił­sud­skiego, a w woj­nie pol­sko-bol­sze­wic­kiej w 1920 roku do­słu­żył się stop­nia ka­pi­tana. W ostat­nim po­ko­le­niu, które do­ro­sło przed Za­gładą, był re­pre­zen­tant Pol­ski w piłce noż­nej Jan Lu­xen­burg. Na­zwi­sko chi­rurga Jó­zefa Edwarda Lu­xen­burga – in­nego bra­tanka Róży – można zna­leźć w war­szaw­skiej Ka­te­drze Po­lo­wej Woj­ska Pol­skiego na ta­blicy, po­świę­co­nej w 2002 roku przez bi­skupa Sła­woja Leszka Głó­dzia, wśród ofi­ce­rów pol­skiej ar­mii za­mor­do­wa­nych w Ka­ty­niu.
Ina­czej było po stro­nie matki. Uro­dzony w 1680 roku w Kra­ko­wie pra­pra­pra­dzia­dek Róży Ja­kub Jo­szua Falk był jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych tal­mu­dy­stów swo­jej epoki, ra­bi­nem ko­lejno we Lwo­wie, Ber­li­nie, Metzu, Frank­fur­cie nad Me­nem i Wor­ma­cji. Jego księga Pe­nei Je­ho­szua do dziś jest przed­mio­tem stu­diów tal­mu­dycz­nych w nie­któ­rych je­szi­wach. Jego eu­ro­pej­ską sławę przy­po­mniał w roku 1889 dwu­ty­go­dnik „Oj­czy­zna” po śmierci wujka Róży, Ber­narda Löwen­ste­ina.
Wuj Ber­nard był we Lwo­wie ra­bi­nem re­for­mo­wa­nej sy­na­gogi Tem­pel, głę­boko prze­ko­na­nym, że re­li­gij­ność ży­dow­ska może wy­ra­żać się w for­mach, ję­zy­kach i du­chu kul­tury eu­ro­pej­skiej. Da­leki tak od pol­skiej kul­tury, jak i od ży­dow­skiej or­to­dok­sji, Ber­nard Löwen­stein czuł się zwią­zany z kul­turą nie­miecką. Był w tym ję­zyku zna­ko­mi­tym mówcą, pi­sał wier­sze i prze­kła­dał po­ezję he­braj­ską na nie­miecki. Pod­czas stu­diów tal­mu­dycz­nych w Ber­li­nie cho­dził w wol­nych chwi­lach na wy­kłady ojca nie­miec­kiej hi­sto­rio­gra­fii Le­opolda von Ran­kego i se­mi­na­ria fi­lo­zo­ficzne Frie­dri­cha von Schel­linga.
Zna­jąc jego ta­lent re­to­ryczny, spo­łecz­ność ży­dow­ska dwu­krot­nie po­wie­rzała mu mi­sje dy­plo­ma­tyczne do ce­sa­rza Fran­ciszka Jó­zefa. W kwiet­niu 1866 roku na czele de­le­ga­cji ga­li­cyj­skich Ży­dów Ber­nard Löwen­stein ape­lo­wał o rów­no­upraw­nie­nie oby­wa­teli w kon­sty­tu­cji mo­nar­chii au­stro-wę­gier­skiej, co rok póź­niej stało się fak­tem. W czerwcu 1882 za­niósł ce­sa­rzowi prośbę o po­moc dla ofiar po­gro­mów, które ogar­nęły Ro­sję po za­ma­chu na cara Alek­san­dra II. Kra­kow­ski „Czas” do­no­sił, że ra­bin Löwen­stein na lwow­skim dworcu ko­le­jo­wym że­gnał wtedy kil­ku­set ży­dow­skich uchodź­ców z Ro­sji, wy­ru­sza­ją­cych w po­dróż do Ame­ryki.
Re­li­gijna i roz­mi­ło­wana w li­te­ra­tu­rze była także jego młod­sza sio­stra Lina, matka Róży Luk­sem­burg. Uro­dzona w roku 1835 w Mię­dzy­rzecu Pod­la­skim córka za­moż­nego kupca Iza­aka Löwen­ste­ina „uwa­żała Bi­blię (obok Schil­lera) za źró­dło wszel­kiej mą­dro­ści” – jak to ujęła Róża w li­ście z wię­zie­nia do przy­ja­ciółki Soni Liebk­necht w maju 1917 roku. Co cie­kawe, matka czy­tała Bi­blię w tłu­ma­cze­niu nie­miec­kim, ale obok Schil­lera trzy­mała na sto­liku Mic­kie­wi­cza, któ­rego „wy­soko ce­niła i dla jego po­ezji, i cha­rak­teru”. Wiemy to z li­stu od ro­dziny pi­sa­nego krótko po śmierci matki w roku 1897.
Nie wiemy, kiedy ta re­flek­syjna, wy­kształ­cona ko­bieta wy­szła za mąż za kupca Edwarda Lu­xen­burga, któ­rego do Mię­dzy­rzeca za­pro­wa­dziły pew­nie in­te­resy. Około roku 1850 za­miesz­kała z nim w Za­mo­ściu w domu te­ścia Abra­hama, wdowca z sió­demką dzieci. Wkrótce teść po­ślu­bił jej star­szą sio­strę Ama­lię Löwen­stein; ta uro­dziła mu jesz­cze trójkę.
Naj­pierw ro­dzina Lu­xen­bur­gów zaj­mo­wała dwu­pię­trową ka­mie­niczkę przy Rynku Wiel­kim pod nu­me­rem 16, obok re­ne­san­so­wego ra­tu­sza. Ka­mie­niczka nie na­le­żała do Abra­hama, tylko do kupca Gło­gow­skiego, który wi­nien był Lu­xen­bur­gom 750 ru­bli sre­brem. W 1853 roku Gło­gow­ski dług spła­cił, a Abra­ham ku­pił so­bie za 825 ru­bli wła­sny dom na Ogro­do­wej 45 – bli­sko mu­rów, z ogro­dem, wa­rzyw­ni­kiem i sa­dem o po­wierzchni 6 arów. Pod da­chem tego domu miesz­kało dzie­się­cioro dzieci Abra­hama i piątka dzieci Edwarda, oj­ciec i syn Lu­xen­bur­go­wie oraz ich żony – dwie ro­dzone sio­stry.
W roku 1849 po­kój w tym domu wy­na­jęła war­sza­wianka Pau­lina Wil­koń­ska, która w Za­mo­ściu od­wie­dzała uwię­zio­nego tam męża. W książce Moje wspo­mnie­nia o ży­ciu to­wa­rzy­skim na pro­win­cji w Kon­gre­sówce Wil­koń­ska pi­sała: „Dom z dwóch stron ota­czał ogród, w któ­rym wiel­kie były gru­sze, ja­bło­nie, agrest, po­rzeczki – trawa i kwiat­ków nieco. Mnie wy­da­wał się uro­czym”. Za­mość, w któ­rym spę­dziła wiele ty­go­dni, nie przy­padł jed­nak do serca Wil­koń­skiej: „Mia­sto kie­dyś mu­siało być ładne, w stylu wło­skim bu­do­wane – dziś zruj­no­wane, zsza­rzane, zży­do­wione, za­bło­cone”.

 
Wesprzyj nas