Bestseller przetłumaczony na 30 języków! Błyskotliwa, zabawna i, o dziwo, bardzo ludzka powieść detektywistyczna nie tylko o naszych charakterach. Fenomenalna historia, w której kryminalne śledztwo prowadzą… owce.


Jak wygląda świat widziany oczami owiec? Co o nim sądzą, skoro ich życie ogranicza się do pastwiska i słuchania książek (głównie romansów) czytanych na głos przez pasterza? Cóż, czego nie wiedzą, tego się domyślą…

Sielskie lato w małym irlandzkim miasteczku. W takiej scenerii toczy się spokojne życie owiec na pastwisku. Sielanka zostaje brutalnie przerwana śmiercią ich pasterza.

Zaniepokojone stado postanawia odkryć, kto go zabił. Ale jak to zrobić, skoro tak niewiele rozumieją z ludzkiego świata?

W przygotowaniu film w gwiazdorskiej obsadzie, w którym wystąpią między innymi Hugh Jackman, Emma Thompson i Nicholas Brown. Reżyserii podejmie się twórca „Minionków” Kyle Balda, a za scenariusz odpowiada Craig Mazin („The Last of Us”).

***

✓ Naprawdę niezwykła i wzruszająca. Najlepszy owczy kryminał, jaki przeczytasz przez cały rok.
– „Guardian”

✓ Cudownie odmienna. . . Połączenie błyskotliwego humoru i naiwności sprawia, że ta powieść jest zaskakującą i odświeżającą lekturą.
– „Boston Globe”

Leonie Swann – niemiecka pisarka, autorka międzynarodowego bestsellera „Sprawiedliwość owiec”, który został przetłumaczony na 30 języków. Studiowała filozofię, psychologię i literaturę angielską w Monachium. Obecnie mieszka w Berlinie. W jednym z wywiadów powiedziała: „Chciałam opowiadać historie, które urzekają i są smakowite”.

Leonie Swann
Glennkill. Sprawiedliwość owiec
Przekład: Jan Kraśko
Wydawnictwo Relacja
Premiera: 13 listopada 2024
 
 

Dra­ma­tis oves

w kolej­no­ści poja­wia­nia się

Matylda
ma bar­dzo dobry węch i jest z tego dumna

Sir Ritch­field
prze­wod­nik stada, nie­młody już i nie­do­sły­szący; szwan­kuje mu pamięć, lecz wzrok wciąż ma dobry

Panna Maple
naj­mą­drzej­sza owca w sta­dzie, może nawet naj­mą­drzej­sza owca w całym Glen­n­kill, a cał­kiem moż­liwe, że naj­mą­drzej­sza owca na całym świe­cie. Ni­gdy się nie pod­daje, ma docie­kliwy umysł i jest odpo­wie­dzialna, choć nie zawsze

Wrzo­so­wata
młoda, ener­giczna owca, która cza­sem naj­pierw mówi, a dopiero potem myśli

Chmurka
naj­bar­dziej weł­ni­sta owca w sta­dzie

Biały Wie­lo­ryb
cho­dząca pamięć stada: ni­gdy nie zapo­mina tego, co zoba­czy. Bar­dzo wytrwały, wiecz­nie głodny mery­nos o spi­ral­nych rogach

Otello
jest czarny, pocho­dzi z Hebry­dów, ma cztery rogi i tajem­ni­czą prze­szłość

Zora
czar­no­główka, która nie ma lęku wyso­ko­ści, jedyna owieczka z rogami w sta­dzie Geo­rge’a Glenna

Ram­zes
młody baran, który ma jesz­cze krót­kie rogi

Bystra
naj­szyb­sza owca w sta­dzie, prag­ma­tyczna myśli­cielka

Sara
owcza matka

Jagnię
które widziało coś dziw­nego

Mel­moth Wędro­wiec
bliź­nia­czy brat Sir Ritch­fielda, legen­darny baran, który znik­nął

Cor­de­lia
nie­zwy­kle lubi słowa

Maisie
młoda, naiwna owca

Zimowe Jagnię
trudne jagnię, wieczny mąci­ciel

Wil­low
druga naj­cich­sza owca w sta­dzie; ale nikomu to nie prze­szka­dza

Baran Gabriela
bar­dzo dziwny baran

Fosco
słusz­nie uważa, że jest mądry

Roz­dział 1
Otello dziel­nie pojada dalej

Jesz­cze wczo­raj był zdrowy – powie­działa Matylda, ner­wowo strzy­gąc uszami.
– To nie ma nic do rze­czy – zauwa­żył Sir Ritch­field, naj­star­szy tryk w sta­dzie. – Nie umarł na cho­robę. Szpa­del to nie cho­roba.
Pasterz leżał w buj­nej, zie­lo­nej irlandz­kiej tra­wie obok sto­doły, nie­da­leko ścieżki przez pasio­nek. Leżał i ani drgnął. Na jego weł­nia­nym nor­we­skim swe­trze sie­działa samotna wrona, która z zawo­do­wym zain­te­re­so­wa­niem ana­li­zo­wała jego budowę wewnętrzną. Obok wrony przy­cup­nął wielce roz­ra­do­wany kró­lik. Owce odby­wały naradę nieco dalej, pra­wie na skraju urwi­ska.
Ran­kiem, gdy zna­la­zły paste­rza, nie­zwy­kle zim­nego i zupeł­nie mar­twego, zacho­wały spo­kój i były z tego nie­zmier­nie dumne. W pierw­szym przy­pły­wie trwogi zabrzmiało oczy­wi­ście kilka roz­pacz­li­wych okrzy­ków – „Kto nam teraz będzie przy­no­sił siano?”, „Wilk! Tu jest wilk!”– lecz Panna Maple szybko stłu­miła panikę. Wytłu­ma­czyła im, że tu, na naj­zie­leń­szych i naj­so­czyst­szych pastwi­skach w całej Irlan­dii, tylko idiota jadłby siano w środku lata, i że nawet naj­bar­dziej wyra­fi­no­wane wilki nie prze­bi­jają szpa­dlem swo­ich ofiar. Bo nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że to wła­śnie szpa­del ster­czał z wnętrz­no­ści paste­rza, mokrych teraz od rosy.
Panna Maple była naj­mą­drzej­szą owcą w całym Glen­n­kill. Nie­któ­rzy twier­dzili, że naj­mą­drzej­szą owcą na świe­cie. Ale nikt nie mógł tego udo­wod­nić. W Glen­n­kill orga­ni­zo­wano co prawda Kon­kurs na Naj­mą­drzej­szą Owcę – i to co roku – lecz nie­zwy­kła inte­li­gen­cja Panny Maple prze­ja­wiała się już w samym tym, że ni­gdy nie brała udziału w żad­nym kon­kur­sie. Zwy­cięzcę koro­no­wano naj­pierw wień­cem z koni­czyny (który to wie­niec można było potem zjeść), następ­nie obwo­żono go przez kilka dni po oko­licz­nych pubach, gdzie z oczami łza­wią­cymi od papie­ro­so­wego dymu musiał pić guin­nessa, któ­rego goście wle­wali mu do gar­dła, aż nie mógł ustać na nogach. Co wię­cej, od tej pory odpo­wia­dał za dosłow­nie wszyst­kie pastwi­skowe psi­kusy, ponie­waż naj­mą­drzej­sza owca zawsze była głów­nym podej­rza­nym.
Ale Geo­rge Glenn już ni­gdy nie miał nikogo o nic podej­rze­wać. Leżał przy ścieżce ze szpa­dlem w brzu­chu, a jego owce zasta­na­wiały się, co robić. Stały na skraju urwi­ska mię­dzy błę­kit­nym jak woda nie­bem a nie­bie­skim jak niebo morzem, gdzie nie docie­rał zapach krwi i gdzie nie czuły się za nic odpo­wie­dzialne.
– Nie był zbyt dobrym paste­rzem – powie­działa Wrzo­so­wata, jar­liczka nie­wiele star­sza od jagnię­cia, która wciąż miała do Geo­rge’a pre­ten­sje o to, że pod koniec zimy przy­ciął jej piękny ogo­nek.
– Wła­śnie! – zawtó­ro­wała jej Chmurka, naj­bar­dziej weł­ni­sta i naj­bar­dziej oka­zała owca, jaką kie­dy­kol­wiek widziano. – Nie doce­niał naszej pracy. Mówił, że nor­weżki robią to lepiej! Że dają wię­cej wełny! Nosił swe­try z nor­we­skiej wełny: to hańba! Jaki inny pasterz znie­wa­żyłby tak wła­sne stado?
Uwagi te spro­wo­ko­wały dłuż­szą wymianę zdań mię­dzy Wrzo­so­watą, Chmurką i Bia­łym Wie­lo­ry­bem. Wie­lo­ryb utrzy­my­wał, że war­tość paste­rza mie­rzy się ilo­ścią dostar­cza­nej przez niego paszy i że pod tym wzglę­dem Geo­rge’owi nie można było nic zarzu­cić. W końcu uzgod­nili, że dobry pasterz to taki, który ni­gdy nie przy­cina jagnię­ciu ogonka, nie ma paster­skiego psa, daje owcom dużo dobrego jedze­nia, zwłasz­cza chleba i cukru – nie zapo­mi­na­jąc przy tym o jedze­niu zdro­wym, takim jak zie­le­nina, kon­cen­traty i buraki pastewne (bo wszyst­kie były owcami bar­dzo roz­sąd­nymi) – i nosi wyłącz­nie ubra­nia z pro­duk­tów wła­snego stada, jak choćby jed­no­czę­ściowe kabotki z przę­dzy, w któ­rych wyglą­dałby naprawdę ład­nie, bo pra­wie jak owca. Natu­ral­nie wie­działy, że istoty tak dosko­na­łej nie ma na całym świe­cie, jed­nak miło było poma­rzyć. Tro­chę powz­dy­chały i już miały się rozejść zado­wo­lone, że wyja­śniły sobie wszyst­kie pro­blemy.
Jed­nakże głosu nie zabrała jesz­cze Panna Maple. Ode­zwała się dopiero teraz.
– Nie chce­cie wie­dzieć, jak umarł?
Sir Ritch­field spoj­rzał na nią zasko­czony.
– Umarł od tego szpa­dla. Ty też byś umarła, gdyby prze­bito cię na wylot kawa­łem cięż­kiego żelaza. Nic dziw­nego, że nie żyje. – Sir Ritch­field lekko zadrżał.
– Ale skąd się ten szpa­del wziął?
– Ktoś go w niego wbił. – Dla Sir Ritch­fielda był to koniec dys­ku­sji, lecz pro­ble­mem zain­te­re­so­wał się nagle Otello, jedyna czarna owca w sta­dzie.
– To mógł zro­bić tylko czło­wiek albo… wielka małpa – powie­dział; Otello spę­dził mło­dość w dubliń­skim zoo i wspo­mi­nał o tym przy każ­dej oka­zji.
– Czło­wiek. – Panna Maple z satys­fak­cją kiw­nęła głową. – Moim zda­niem powin­ni­śmy spraw­dzić, co to za czło­wiek. Jeste­śmy to winni Geo­rge’owi. Ile­kroć złe psy pory­wały nasze jagnięta, Geo­rge zawsze szu­kał wino­wajcy. Poza tym był naszym paste­rzem. Nikt nie miał prawa prze­bi­jać go szpa­dlem. To wil­cze zacho­wa­nie. To mor­der­stwo.
Owce ogar­nął nie­po­kój. Zmie­nił się wiatr i powiało zapa­chem świe­żej krwi.
– A kiedy już go znaj­dziemy? – spy­tała ner­wowo Wrzo­so­wata. – Tego, kto wbił szpa­del. Co wtedy?
– Wtedy będzie… spra­wie­dli­wość! – zame­czał Otello.
– Spra­wie­dli­wość! – zame­czały pozo­stałe owce.
I tak to posta­no­wiono, że zagadkę nie­go­dzi­wego mor­der­stwa Geo­rge’a Glenna roz­wiążą jego wła­sne owce. Same, bez niczy­jej pomocy.

*

Naj­pierw Panna Maple poszła obej­rzeć zwłoki. Zro­biła to nie­chęt­nie. W let­nim irlandz­kim słońcu Geo­rge cuch­nął już tak bar­dzo, że każdą owcę prze­cho­dziły dresz­cze.
Zaczęła od tego, że okrą­żyła go z daleka ze sto­sow­nym respek­tem. Wrona zakra­kała, zatrze­po­tała czar­nymi skrzy­dłami i odle­ciała. Panna Maple pode­szła bli­żej, obej­rzała szpa­del, obwą­chała twarz i ubra­nie Geo­rge’a. W końcu – w tym momen­cie sto­jące w bez­piecz­nej odle­gło­ści i zbite w gro­madkę owce wstrzy­mały oddech – wetknęła nawet nos do rany i dokład­nie zba­dała ją od środka; tak to przy­naj­mniej wyglą­dało z miej­sca, gdzie stały. Wró­ciła z zakrwa­wio­nym pyszcz­kiem.
– No i co? – spy­tał Wie­lo­ryb, nie mogąc dłu­żej wytrzy­mać napię­cia; ni­gdy długo nie wytrzy­my­wał, bo źle zno­sił stres.
– Nie żyje – odparła Panna Maple. Chyba nie chciała nic wię­cej mówić, a już na pewno nie na ten temat. Obej­rzała się i popa­trzyła na ścieżkę. – Musimy być przy­go­to­wani. Wcze­śniej czy póź­niej przyjdą tu ludzie. Trzeba ich obser­wo­wać. I lepiej nie stójmy tak w kupie. To podej­rza­nie wygląda. Powin­ni­śmy zacho­wy­wać się natu­ral­nie.
– Prze­cież zacho­wu­jemy się natu­ral­nie – zapro­te­sto­wała Matylda. – Geo­rge nie żyje. Ktoś go zamor­do­wał. Mamy się obok niego paść, jedząc zbry­zganą krwią trawę?
– Tak, bo tak trzeba. – Wyrósł mię­dzy nimi czarny Otello. Na widok ich prze­ra­żo­nych min zafa­lo­wały mu noz­drza. – Nie mar­tw­cie się. Ja pójdę. Spę­dzi­łem mło­dość pod zagrodą dla mię­so­żer­nych. Tro­chę krwi wię­cej mnie nie zabije.
W tym momen­cie Wrzo­so­wata pomy­ślała, jaki ten Otello odważny. Posta­no­wiła paść się czę­ściej obok niego, oczy­wi­ście dopiero wtedy, kiedy zabiorą zwłoki Geo­rge’a i kiedy świeży, letni deszcz zmyje do czy­sta pastwi­sko.
Panna Maple przy­dzie­liła im sta­no­wi­ska obser­wa­cyjne. Sir Ritch­field, który mimo sędzi­wego wieku wciąż miał dobry wzrok, zajął pozy­cję na wzgó­rzu; roz­cią­gał się stam­tąd widok aż na bru­ko­waną drogę za żywo­pło­tami. Wie­lo­ryb miał kiep­skie oczy, za to dobrą pamięć. Dla­tego sta­nął obok Sir Ritch­fielda, żeby zapa­mię­ty­wać wszystko to, co ten zoba­czy. Wrzo­so­wata i Chmurka miały obser­wo­wać ścieżkę bie­gnącą przez łąkę: Wrzo­so­wata zajęła pozy­cję przy bra­mie od strony wio­ski, Chmurka nato­miast w miej­scu, gdzie ścieżka opa­dała w dół. Zora, czar­no­główka, która nie miała lęku wyso­ko­ści, sta­nęła na wąskiej skal­nej półce tuż pod szczy­tem urwi­ska, żeby obser­wo­wać stam­tąd plażę. Twier­dziła, że miała wśród przod­ków dziką gór­ską owcę i kiedy widziało się, z jaką swo­bodą i pew­no­ścią sie­bie truchta nad prze­pa­ścią, łatwo można było w to uwie­rzyć.
Otello znik­nął w cie­niu za dolme­nem, nie­da­leko miej­sca, gdzie leżał prze­bity szpa­dlem Geo­rge. Panna Maple warty nie trzy­mała. Wetknęła pysz­czek do poidła, pró­bu­jąc zmyć z nosa ślady krwi.
Pozo­stałe owce zacho­wy­wały się natu­ral­nie.

*

Nieco póź­niej na ścieżce poja­wił się nie­zu­peł­nie już trzeźwy Tom O’Mal­ley; szedł z Golagh do Glen­n­kill, do tam­tej­szego pubu. Świeże powie­trze dobrze mu robiło: zie­lona trawa, błę­kitne niebo. Uga­nia­jące się za zdo­by­czą mewy krzy­czały i wiro­wały w powie­trzu tak szybko, że zakrę­ciło mu się w gło­wie. Owce Geo­rge’a pasły się spo­koj­nie i malow­ni­czo. Jak na zdję­ciu z bro­szury rekla­mo­wej. Jedna z nich zapę­dziła się wyjąt­kowo daleko, bo aż na skalną półkę, i wyglą­dała tam jak mały biały lew.
– Hej, owieczko! – zawo­łał Tom. – Tylko nie spad­nij. Szkoda by było takiej ślicz­notki.
Owca spoj­rzała na niego z pogardą i nagle poczuł się głu­pio. Głu­pio i jak pijany. Ale to była już prze­szłość. Jesz­cze się wybije. W tury­styce. Tak jest, przy­szło­ścią Glen­n­kill była tury­styka. Musi obga­dać to z kum­plami w pubie.
Ale naj­pierw chciał przyj­rzeć się z bli­ska temu pięk­nemu, czar­nemu bara­nowi. Cztery rogi. Nie­zwy­kłe. Tak, Geo­rge miał wyjąt­kowe owce.
Ale czarny baran nie dał mu się podejść i pra­wie nie drgnąw­szy, z łatwo­ścią unik­nął dotyku jego ręki.
I wtedy Tom zoba­czył szpa­del.
Dobry szpa­del. Przy­dałby mu się taki. Posta­no­wił go wziąć. Tym­cza­sem ukryje go pod dolme­nem i wróci tu wie­czor­kiem. Ale po ciemku? Nie bar­dzo mu się to podo­bało. Ludzie róż­nie o tym miej­scu gadali. Ale on był czło­wie­kiem nowo­cze­snym, a szpa­del był pierw­sza klasa. Chwy­ta­jąc za ręko­jeść, trą­cił nogą coś mięk­kiego.
Minęło dużo czasu, odkąd miał w Sza­lo­nym Niedź­wie­dziu tak dużą i uważną publicz­ność jak tego popo­łu­dnia.

*

Nie­długo potem Wrzo­so­wata dostrze­gła grupkę ludzi bie­gną­cych ścieżką od strony wio­ski. Od razu zame­czała, raz krótko, raz długo i znowu krótko, a wtedy spod dolmenu nie­chęt­nie wyszedł Otello.
Na czele grupy biegł chudy męż­czy­zna, któ­rego owce nie znały. Wytę­żyły wzrok. Przy­wódca stada jest zawsze ważny.
Za chu­dziel­cem truch­tał rzeź­nik. Owce wstrzy­mały oddech. Już sam jego zapach wystar­czał, żeby zmię­kły im nogi w kola­nach. Rzeź­nik pach­niał śmier­cią. Prze­raź­li­wym krzy­kiem, bólem i krwią. Bały się go nawet psy.
Owce nie­na­wi­dziły rzeź­nika. I uwiel­biały Gabriela z wystrzę­pioną brodą, drob­nego czło­wieczka w mięk­kim kape­lu­szu ze spusz­czo­nym brze­giem, który z tru­dem nadą­żał za bie­gnącą przed nim górą mięsa. Wie­działy, dla­czego nie­na­wi­dzą rzeź­nika. Nie wie­działy, dla­czego uwiel­biają Gabriela, ale Gabrie­lowi nie można się było oprzeć. Jego psy umiały robić nie­sa­mo­wite sztuczki. Rok w rok zdo­by­wał główną nagrodę w Gorey, w kon­kur­sie dla naj­lep­szych psów paster­skich. Powia­dano, że umie roz­ma­wiać ze zwie­rzę­tami, ale to nie była prawda. Owce go nie rozu­miały, przy­naj­mniej wtedy, kiedy mówił po gaelicku. Lecz ile­kroć prze­cho­dził ścieżką przez łąkę, zawsze były dziw­nie wzru­szone i mile połech­tane, a on zawsze potra­fił uwieść je tak sku­tecz­nie, że ufnie do niego pod­cho­dziły.
Ludzie dobie­gli już pra­wie do zwłok. Owce zapo­mniały, że mają zacho­wy­wać się natu­ral­nie, i wycią­gnęły szyje, żeby lepiej widzieć. Przy­wódca ludz­kiego stada sta­nął jak wryty o kilka jagnię­cych sko­ków przed cia­łem Geo­rge’a. Przez chwilę chwiał się jak długa gałąź na wie­trze, lecz jego czujne, małe, ostre jak szpilki oczy przez cały czas patrzyły na szpa­del ster­czący z wnętrz­no­ści paste­rza.
Gabriel i rzeź­nik też przy­sta­nęli kilka kro­ków od trupa. Rzeź­nik wbił wzrok w zie­mię. Gabriel wyjął ręce z kie­szeni. Chu­dzie­lec zdjął czapkę.
Poja­da­jąc trawę, Otello dziel­nie prze­szedł tuż obok nich.
Potem, ciężko dysząc i sapiąc, ścieżką nad­bie­gła Lilly, a wraz z nią nad­pły­nął obłok pach­ną­cych bzem per­fum. Lilly miała mocno zaczer­wie­nioną twarz i rude, roz­wi­chrzone włosy i na widok Geo­rge’a wydała krótki, prze­raź­liwy krzyk. Owce spoj­rzały na nią spo­koj­nie. Lilly przy­cho­dziła cza­sem na łąkę, zwy­kle wie­czo­rem, i krzy­czała tak z byle powodu. Na przy­kład wtedy, kiedy wdep­nęła w owcze bobki. Albo kiedy zacze­piła spód­nicą o żywo­płot. Albo kiedy Geo­rge powie­dział coś, co się jej nie spodo­bało. Owce do tego przy­wy­kły. Czę­sto zni­kała z Geo­rge’em w przy­cze­pie. Jej dziwne krzyki zupeł­nie im nie prze­szka­dzały.
Ale zaraz potem wiatr poniósł przez łąkę krzyk zupeł­nie inny, prze­cią­gły i żało­sny. Biały Wie­lo­ryb i Chmurka nie wytrzy­mali i poga­lo­po­wali na wzgó­rze, gdzie zawsty­dzili się i ponow­nie spró­bo­wali przy­brać natu­ralny wygląd.
Nie zwra­ca­jąc uwagi na mokrą od wie­czor­nego desz­czu trawę, Lilly opa­dła na kolana obok zwłok. To ona tak strasz­nie krzy­czała. Niczym dwa ogłu­piałe owady, jej ręce wędro­wały na oślep po nor­we­skim swe­trze Geo­rge’a i szar­pały go za koł­nierz.
Nagle wyrósł obok niej rzeź­nik, który pocią­gnął ją mocno za ramię. Owce wstrzy­mały oddech. Rzeź­nik poru­szał się szybko jak kot. Coś powie­dział. Lilly spoj­rzała na niego oczami peł­nymi łez. Poru­szyła ustami, lecz mówiła za cicho. Rzeź­nik jej odpowie­dział. Potem chwy­cił ją za rękaw i odcią­gnął na bok. W tym samym momen­cie chu­dzie­lec zaczął mówić coś do Gabriela.
Otello rozej­rzał się w poszu­ki­wa­niu pomocy. Gdyby trzy­mał się bli­sko Gabriela, nie zdo­łałby pod­słu­chać roz­mowy rzeź­nika z Lilly – i vice versa. Ale nic z tego. Żadna z owiec nie chciała podejść ani do Geo­rge’a, ani do rzeź­nika, ponie­waż oby­dwaj pach­nieli śmier­cią. Wolały sku­pić się na pró­bach przy­bie­ra­nia natu­ral­nego wyglądu.
Wtem od strony poidła nad­bie­gła truch­tem Panna Maple, która wzięła na sie­bie obser­wa­cję rzeź­nika. Na nosie miała podej­rzaną, czer­woną plamę, ale ponie­waż wyta­rzała się w bło­cie, wyglą­dała po pro­stu jak bar­dzo brudna owca.
– …idio­tyczne zamie­sza­nie – mówił rzeź­nik. – Prze­stań robić z sie­bie wido­wi­sko. Wierz mi, skar­bie, masz teraz inne zmar­twie­nia. – Ser­del­ko­wa­tymi pal­cami wziął ją pod brodę i zadarł jej głowę, tak że musiała spoj­rzeć mu pro­sto w oczy.
– Dla­czego mie­liby mnie podej­rze­wać? – spy­tała, pró­bu­jąc się uwol­nić. – Dobrze nam się z Geo­rge’em ukła­dało.
Rzeź­nik jesz­cze moc­niej zaci­snął palce na jej pod­bródku.
– Dobrze – odparł. – Rze­czy­wi­ście. To im wystar­czy. A komu jesz­cze dobrze się z nim ukła­dało? Zacze­kaj tylko, aż otwo­rzą testa­ment, wtedy zoba­czymy, jak to z wami było. Nie przy­pusz­czam, żebyś robiła for­tunę na tych swo­ich kosme­ty­kach, a pusz­cza­jąc się na prawo i lewo w tej dziu­rze, też się nie wzbo­ga­cisz. Dla­tego bądź miła dla sta­rego Hama, a nie będziesz musiała się o nic mar­twić.
Gabriel coś powie­dział. Rzeź­nik odwró­cił się gwał­tow­nie i poma­sze­ro­wał do tam­tych, zosta­wia­jąc Lilly samą. Ta zadrżała i owi­nęła się szczel­niej sza­lem. Przez chwilę zda­wało się, że wybuch­nie pła­czem. Panna Maple wie­działa, jak się Lilly czuje. Być dotkniętą przez rzeź­nika – to tak, jakby za ucho chwy­ciła cię sama śmierć.
Ludzie znowu zaczęli roz­ma­wiać, ale owce stały zbyt daleko, żeby cokol­wiek usły­szeć. Potem zapa­dła nie­zręczna, wymowna cisza. Gabriel odwró­cił się i ruszył w kie­runku wio­ski, a chu­dzie­lec potruch­tał za nim. Lilly zawa­hała się i poszła w ich ślady.
Rzeź­nik Ham nie zwra­cał na nich uwagi. Pod­szedł do Geo­rge’a. Powoli pod­niósł swoją wielką rzeź­nicką łapę i gdy zawi­sła nad zwło­kami jak gruby bła­wa­tek, nakre­ślił nią w powie­trzu dwie linie. Dłuż­sza bie­gła od głowy Geo­rge’a do jego brzu­cha, a krót­sza od ramie­nia do ramie­nia. Wtedy zawo­łał go Gabriel i Ham też pospie­szył w kie­runku wio­ski.

*

Póź­niej trzech poli­cjan­tów przy­szło zro­bić zdję­cia. Przy­pro­wa­dzili bar­dzo wyper­fu­mo­waną dzien­ni­karkę. Ona też robiła zdję­cia, o wiele wię­cej zdjęć niż oni. Sta­nęła nawet na skraju urwi­ska, żeby sfo­to­gra­fo­wać Zorę na skal­nej półce oraz Sir Ritch­fielda i Bia­łego Wie­lo­ryba pasą­cych się przed dolme­nem. Owce były przy­zwy­cza­jone do tury­stów – takich z ple­ca­kami na ple­cach – któ­rzy cza­sem się im przy­glą­dali, ale przy tak dużym zain­te­re­so­wa­niu prasy wkrótce poczuły się nie­swojo. Wie­lo­ry­bowi pierw­szemu puściły nerwy, gło­śno mecząc, wbiegł na szczyt wzgó­rza. Zara­ził paniką pozo­sta­łych, nawet Pannę Maple i Otella, i w ciągu kilku minut w gro­madkę zbiło się tam całe, lekko zawsty­dzone stado.
Ale poli­cjanci nie zwra­cali na nie uwagi. Wycią­gnęli szpa­del z Geo­rge’a, wło­żyli ich – to zna­czy, Geo­rge’a i szpa­del – do dużych, pla­sti­ko­wych wor­ków, popeł­zali tro­chę po ziemi, wresz­cie znik­nęli w bia­łym samo­cho­dzie. Nie­długo potem zaczęło padać. Wkrótce pastwi­sko wyglą­dało tak, jakby nic się na nim nie wyda­rzyło.
Owce posta­no­wiły schro­nić się w sto­dole. Poszły tam całym sta­dem, ponie­waż teraz, tuż po śmierci Geo­rge’a, sto­doła wyda­wała się miej­scem posęp­nym i tro­chę zło­wro­gim. Tylko Panna Maple została na dwo­rze nieco dłu­żej, żeby deszcz zmył z niej błoto i resztki krwi z pyszczka.
Gdy weszła do sto­doły, owce stały wokół Otella i zasy­py­wały go gra­dem pytań, lecz jemu się nie spie­szyło.
– Jak mogłeś wytrzy­mać, sto­jąc tak bli­sko rzeź­nika? – zabe­czała nie­spo­koj­nie Wrzo­so­wata. – Ja umar­ła­bym ze stra­chu. Omal nie umar­łam, patrząc, jak do nas idzie!
Panna Maple prze­wró­ciła oczami. Ale musiała oddać mu spra­wie­dli­wość: podziw stada nie robił na nim naj­mniej­szego wra­że­nia. Spoj­rzał na nią i bar­dzo rze­czowo zaczął:
– Naj­pierw prze­mó­wił rzeź­nik. „Świ­nia”. Tak powie­dział.
Owce popa­trzyły po sobie zdu­mione. Żadna świ­nia ni­gdy nie posta­wiła racicy na ich pasionku!
Uwaga rzeź­nika nie miała sensu. Jed­nakże Otello był bar­dzo pewny sie­bie.
– Pach­niał gnie­wem. I stra­chem. Ale głów­nie gnie­wem. Chu­dzie­lec się go bał. A Gabriel nie. – Zasta­na­wiał się przez chwilę nad jego boha­ter­stwem, po czym kon­ty­nu­ował: – Lilly nie powie­działa niczego sen­sow­nego. Powta­rzała tylko: „Och, Geo­rge”. „Dla­czego aku­rat teraz?”. I: „Dla­czego mi to robisz?”. Może nie wie­działa, że on nie żyje. Potem rzeź­nik pocią­gnął ją za rękę. „Nie wolno go doty­kać”, powie­dział. Na to ona cicho odparła: „Pro­szę, chcę tylko pobyć z nim tro­chę sama”. Tamci mil­czeli, a rzeź­nik mruk­nął: „Jeśli ktoś w ogóle ma prawo, to tylko Kate”. Zabrzmiało to okrop­nie. Potem odcią­gnął ją od Geo­rge’a.
Owce mu przy­tak­nęły. One też dobrze to wszystko widziały. Podej­rze­nie natych­miast padło na rzeź­nika. Ale Panna Maple nie­cier­pli­wie pokrę­ciła głową.
– Kiedy rzeź­nik odszedł – cią­gnął Otello – chu­dzie­lec zaczął mówić do Gabriela. Dziw­nie pach­niał, whi­sky i guin­nes­sem, ale nie tak, jakby pił. Pach­niało jego ciało i ubra­nie. A zwłasz­cza ręce.
– To on to zro­bił! – zabe­czał Ram­zes, mło­dziutki baran z bujną wyobraź­nią. – Polał sobie ręce whi­sky, bo nie mógł znieść zapa­chu krwi.
– To moż­liwe – odparła z waha­niem Panna Maple.
Matylda, która miała naj­lep­szy węch w sta­dzie, pokrę­ciła głową.
– Ludzie nie potra­fią wyczuć zapa­chu krwi tak jak my – powie­działa. – Oni pra­wie nie mają węchu.
– A potem chu­dzie­lec powie­dział cicho tak: „Tyle miał do zro­bie­nia, w gło­wie roiło mu się od zwa­rio­wa­nych pla­nów. Ale już ich chyba nie zre­ali­zuje, co?”. Mówił bar­dzo szybko, tak szybko, że nie zapa­mię­ta­łem wszyst­kiego, co padło. I cią­gle wra­cał do tych pla­nów. Chyba chciał wycią­gnąć coś z Gabriela. Ale Gabriel mil­czał.
Zamy­ślony Otello prze­krzy­wił głowę.
– Moim zda­niem chu­dzie­lec go dener­wo­wał. Wła­śnie dla­tego Gabriel zawo­łał rzeź­nika. Kiedy rzeź­nik pod­szedł bli­żej, chu­dzie­lec od razu zamilkł. A potem wszy­scy zaczęli mówić naraz. Lilly powie­działa: „Trzeba zawia­do­mić jego żonę”. Gabriel: „I poli­cję”. Rzeź­nik: „Zostanę z nim, aż przy­jadą”. A chu­dzie­lec na to, że: „Nikt nie zosta­nie tu sam”. Wtedy tamci spoj­rzeli na niego, tak jak baran patrzy na barana przed poje­dyn­kiem. Rzeź­nik się zaczer­wie­nił. Ale kiw­nął głową.

*

Panna Maple zaczęła zbie­rać pyta­nia. Owce miały powie­dzieć, czego nie zro­zu­miały i czego chcia­łyby się dowie­dzieć. Stała w środku stada z Bia­łym Wie­lo­ry­bem. Kiedy uznała, że pyta­nie jest warte zapa­mię­ta­nia, spo­glą­dała na niego i kiwała głową, a Wie­lo­ryb je zapa­mię­ty­wał. Kiedy coś już zapa­mię­tał, ni­gdy tego nie zapo­mi­nał.
– Dla­czego nas foto­gra­fo­wali? – spy­tała Matylda.
– Dla­czego padał deszcz? – spy­tała Chmurka.
– Dla­czego Geo­rge wyszedł na pasio­nek nocą? – To Wrzo­so­wata.
Panna Maple zer­k­nęła na Wie­lo­ryba i kiw­nęła głową. Wrzo­so­wata spoj­rzała z dumą na Otella.
– Dla­czego przy­szedł tu rzeź­nik? – spy­tała Matylda.
– Czego rzeź­nik chce od Lilly? – spy­tał Otello.
Panna Maple kiw­nęła głową.
– Co to zna­czy testa­ment? – spy­tała Bystra i Panna Maple znowu kiw­nęła głową.
– Kiedy znowu będziemy mogli paść się w miej­scu, gdzie leżał Geo­rge? – spy­tała Chmurka.
– Czy na pasio­nek wypę­dzą teraz świ­nie? – spy­tała Matylda.
– Dla­czego mor­derca zro­bił to szpa­dlem? Prze­cież mógł zepchnąć go z urwi­ska – zauwa­żyła Zora.
Panna Maple kiw­nęła głową.
– A co z wil­kiem? – spy­tała Sara. – Czy naszym jagnię­tom coś grozi? Jagnię­tom albo nam?
Panna Maple zawa­hała się, ale nie dała Wie­lo­ry­bowi znaku.
– Dla­czego ktoś nie zamor­duje rzeź­nika? – rzu­ciła Chmurka.
Kilka owiec zame­czało z apro­batą, lecz Panna Maple nie zare­ago­wała.
– Jak długo Geo­rge leżał na łące? – spy­tał Wie­lo­ryb.
Panna Maple kiw­nęła głową i Wie­lo­ryb się roz­pro­mie­nił.
Z kręgu owiec wytruch­tało jagnię. Nie miało jesz­cze imie­nia. Jagnię­ciu nadaje się imię dopiero wtedy, kiedy prze­żyje swoją pierw­szą zimę.
– Czy wróci tu duch Geo­rge’a? – spy­tało nie­śmiało.
Chmurka nachy­liła się ku niemu uspo­ka­ja­jąco i jagnię wtu­liło łebek w jej gęste runo.
– Nie, maleń­stwo, nie wróci. Ludzie nie mają duszy. Nie ma duszy, nie ma i ducha. To pro­ste.
– Jak możesz tak mówić? – zapro­te­sto­wał Wie­lo­ryb. – Nie wiemy, czy ludzie mają duszę, czy nie.
– Każde jagnię wie, że dusza mieszka w zmy­śle węchu. A ludzie nie mają dobrych nosów. – Matylda miała zna­ko­mity węch i czę­sto roz­my­ślała o pro­ble­mach duszy i nosa.
– Naj­wy­żej zoba­czysz takiego malut­kiego duszka. – Roz­ba­wiony Otello też nachy­lił się nad jagnię­ciem. – Nie ma się czego bać.
– Ale ja już go widzia­łem! – zabe­czało jagnię. – Był bar­dzo duży, o wiele więk­szy ode mnie, a ja mam bar­dzo dobry węch. I był kudłaty, i tań­czył. Począt­kowo myśla­łem, że to duch wilka, ale teraz wiem, że to był duch Geo­rge’a. Bar­dzo się prze­stra­szy­łem. Z rana myśla­łem, że to był tylko sen.
Panna Maple przyj­rzała mu się uważ­nie.
– Skąd wiesz, że Geo­rge już nie żył?
– Bo go widzia­łem.
– Widzia­łeś mar­twego Geo­rge’a i nic nam nie powie­dzia­łeś?
– Nie, to nie tak. – Jagnię pocią­gnęło nosem. – Widzia­łem szpa­del. Ale pod szpa­dlem musiał leżeć Geo­rge, prawda? – Jagnię zro­biło zamy­śloną minę. – A może on na ten szpa­del upadł?
Niczego wię­cej nie udało się zeń wycią­gnąć. Ot, wyszło w nocy ze sto­doły, ale nie wie­działo dla­czego. W świe­tle księ­życa zoba­czyło szpa­del i kudła­tego ducha, lecz nie potra­fiło opi­sać go dokład­niej. Było tak prze­ra­żone, że od razu zasnęło.
Zapa­dła cisza. Owce zbiły się w jesz­cze cia­śniej­szą gro­madkę. Jagnię scho­wało łebek w runie Chmurki, a pozo­stałe owce wbiły wzrok w zie­mię. Panna Maple wes­tchnęła.
– Dwa pyta­nia do Bia­łego Wie­lo­ryba. Kim jest duch wilka? I gdzie jest Tess?
Owce wymie­niły spoj­rze­nia. Rze­czy­wi­ście, gdzie była Tess, stary owcza­rek Geo­rge’a, jego naj­wier­niej­sza towa­rzyszka, jedyna praw­dziwa miłość jego życia, naj­ła­god­niej­szy pies paster­ski, jaki kie­dy­kol­wiek je pasał?

*

Kiedy owce poszły spać, Panna Maple dodała po cichu kolejne pyta­nie do listy. Powie­działa Ram­ze­sowi, że nie wie, czy ręce mor­dercy były zakrwa­wione. Tym­cza­sem tak naprawdę nie wie­działa nawet, czy mor­derca w ogóle miał ręce. Geo­rge miał spo­kojną twarz. Lekko pach­niał piwem i dymem, a pal­cami ści­skał dwa kwiatki. Uznała, że to tro­chę dziwne, ponie­waż Geo­rge nie inte­re­so­wał się kwia­tami. O wiele wię­cej czasu poświę­cał warzy­wom.
Ale zna­la­zła coś jesz­cze, coś, co kazało jej pod­wi­nąć nosem jego zakrwa­wiony nor­we­ski swe­ter. I tam, na bla­dym brzu­chu, tuż nad miej­scem, gdzie ster­czał szpa­del, zoba­czyła odcisk owczej racicy – jeden, poje­dyn­czy odcisk.

Roz­dział 2
Wrzo­so­wata coś podej­rzewa

Naza­jutrz owce obu­dziły się w nowym świe­cie, w świe­cie bez paste­rza i jego psa. Długo się wahały, zanim posta­no­wiły wyjść ze sto­doły. W końcu wyszły na świeże powie­trze pod dowódz­twem Wie­lo­ryba, który był głodny. Wstał piękny pora­nek. W nocy tań­czyły na tra­wie dobre wróżki, które zosta­wiły na niej tysiące kro­pe­lek rosy. Jasne, gład­kie, nie­bie­skie morze wyglą­dało tak, jakby ktoś je do czy­sta wyli­zał, a po nie­bie wędro­wało kilka małych, puszy­stych obłocz­ków. Legenda gło­siła, że są to owieczki i baranki, bar­dzo wyjąt­kowe owieczki i baranki, które zeszły kie­dyś z urwi­ska, które pasą się teraz na nie­bie i któ­rych nikt ni­gdy nie strzyże. Tak czy ina­czej, ich widok był dobrym zna­kiem.
Owce ogar­nął dosko­nały, wręcz fan­ta­styczny nastrój. Poprzed­niego dnia długo stały w gro­ma­dzie i roz­bo­lały je napięte ścię­gna, dla­tego teraz hasały i barasz­ko­wały po pasionku jak mar­cowe jagnięta: galo­po­wały w stronę urwi­ska, po czym zatrzy­my­wały się na samym jego skraju, by następ­nie zawró­cić i popę­dzić z powro­tem w kie­runku sto­doły. Wkrótce wszyst­kie się zasa­pały.
I wła­śnie wtedy Wie­lo­ryb pomy­ślał o warzyw­niku. Za sto­dołą stała przy­czepa, roz­chwie­ru­tana buda, którą Geo­rge Glenn jeź­dził kie­dyś z innym sta­dem owiec. Ostat­nimi czasy trzy­mał w niej tylko jakieś szpar­gały. Za przy­czepą zało­żył ogró­dek warzywny, gdzie posa­dził sałatę, gro­szek, rzod­kiewki, rze­żu­chę, pomi­dory, cyko­rię, jaskier i tro­chę szczy­piorku.
Posa­dził to wszystko i ogro­dził płot­kiem. Warzyw­nik był na łące, ale owce nie miały prawa tam wcho­dzić. Ciężko ten zakaz zno­siły, zwłasz­cza że sam pło­tek nie sta­no­wił żad­nego pro­blemu. Tak więc od owczych żniw w tym warzyw­nym raju powstrzy­my­wała je tylko czuj­ność paste­rza. Ale paste­rza już nie było. Bystra pchnęła sko­bel pyszcz­kiem, Matylda zaata­ko­wała jaskry, Chmurka gro­szek, a Wrzo­so­wata pomi­dory. Kilka minut póź­niej na sta­ran­nie utrzy­ma­nych grząd­kach nie zostało dosłow­nie nic.
Owce stop­niowo mil­kły. Popa­trzyły na sie­bie ze wsty­dem. I jedna po dru­giej wró­ciły truch­tem na pasio­nek. Otello, jedyny, który nie brał udziału w warzyw­nym wypa­dzie, stał przy bra­mie. Dał znak Pan­nie Maple. Poszli razem za przy­czepę, gdzie zwy­kle stał szpa­del, któ­rym Geo­rge kopał w ogródku. Tego dnia jed­nak zoba­czyli tam tylko pocią­gnięte wap­nem deski, żalu­zje i kilka wygrze­wa­ją­cych się na słońcu much. Otello spoj­rzał pyta­jąco na Pannę Maple.
Ta spoj­rzała w zadu­mie na niego.
Przez cały ranek owce miały wyrzuty sumie­nia. Biały Wie­lo­ryb zjadł wraz z sałatą tyle śli­ma­ków, że zro­biło mu się nie­do­brze. Jedno z jagniąt kulało, bo w kopytko wbił mu się kawa­łek drewna. Wszy­scy myśleli o Geo­rge’u.
– Byłby bar­dzo zły – powie­dział Sir Ritch­field.
– Zająłby się jego kopyt­kiem – powie­działa Chmurka.
– I czy­tał nam różne rze­czy – dodała Cor­de­lia.
Bo naprawdę czy­tał. Spę­dzał na łące mnó­stwo czasu. Przy­cho­dził wcze­snym ran­kiem, kiedy zbici w cia­sną gro­madę wciąż byli pogrą­żeni w głę­bo­kim owczym śnie. Roz­pę­dzać ich musiała Tess, też śpiąca o tak wcze­snej porze. Geo­rge śmiał się i mówił:
– Ach wy leniu­chy! Dalej, do roboty!
Owce czuły się wtedy lekko ura­żone. One się pasły, a on pra­co­wał w warzyw­niku albo coś napra­wiał.
Uraza mijała w połu­dnie. Bo w połu­dnie zbie­rały się przed schod­kami przy­czepy i Geo­rge im czy­tał. Cza­sem czy­tał bajki, z któ­rych dowie­działy się, skąd bie­rze się rosa, cza­sem frag­menty książki o owczych cho­ro­bach, któ­rych strasz­nie się bały, a raz zaczął im czy­tać powieść kry­mi­nalną, z któ­rej nic nie zro­zu­miały. On chyba też nie, bo w poło­wie lek­tury wyrzu­cił książkę i nie dowie­działy się już, kto zabił.
Ale naj­bar­dziej lubił romanse, cien­kie ksią­żeczki dru­ko­wane na sza­rym papie­rze, któ­rych wszyst­kie boha­terki miały na imię Pamela i włosy czer­wone jak „zachód słońca na połu­dnio­wych morzach”. Ale stary Geo­rge nie czy­tał ich dla­tego, że był roman­ty­kiem, czy dla­tego, że miał zły gust lite­racki (a gust taki na pewno miał; książka o cho­ro­bach wysta­wiła je na bar­dzo bole­sną próbę). Nie, czy­tał im, żeby spu­ścić parę. Czy­tał, jak rudo­włose Pamele wabiły i usi­dlały nie­win­nych pira­tów, leka­rzy i baro­nów i bar­dzo się przy tym eks­cy­to­wał, wymy­śla­jąc wszyst­kim rudo­wło­sym na świe­cie, a zwłasz­cza swo­jej żonie.
Kiedy zdra­dził im szcze­góły swego życia rodzin­nego, bar­dzo się zdu­miały. Jego żona była naj­pięk­niej­szą kobietą we wsi, jego oso­bi­stą Pamelą, i począt­kowo nie mógł uwie­rzyć wła­snemu szczę­ściu. Ale zaraz po ślu­bie Pamela (która tak naprawdę miała na imię Kate) zaczęła piec pyszne szar­lotki i utyła. Tym­cza­sem on dalej był chudy i robił się coraz bar­dziej oschły. Marzył o podró­żo­wa­niu po Euro­pie ze swoim sta­dem i szar­lotki nie mogły mu tego zastą­pić. W tym miej­scu opo­wie­ści owce zwy­kle pochy­lały głowy. One też chcia­łyby zwie­dzić Europę, bo wyobra­żały sobie, że jest to olbrzy­mia łąka pełna jabło­nek.
– Teraz już ni­gdy nie poje­dziemy do Europy – powie­działa Zora.
– Ani nie pój­dziemy na to dru­gie pastwi­sko – dodała Wrzo­so­wata.
– Dzi­siaj dosta­ły­by­śmy tabletki. – Tylko Bystrej było szkoda, że Geo­rge nie wci­śnie im do gar­dła coty­go­dnio­wej por­cji wap­nia. Bystra uwiel­biała smak wap­nia. Pozo­stałe owce aż się wzdry­gnęły.
Wie­lo­ryb się wzru­szył.
– Nie możemy go zapo­mnieć – powie­dział. – I nie powin­ni­śmy byli jeść jego warzyw.
– Dla­czego? – rzu­ciła obo­jęt­nie Zora, patrząc na morze.
Wie­lo­ryb szybko prze­żuł ostatni listek sałaty. Ile­kroć Zora mówiła coś obo­jęt­nym tonem głosu, zawsze czuł się jak rażony pio­ru­nem.
– Jak chce­cie to napra­wić? – spy­tała Chmurka.
Posta­no­wili upa­mięt­nić Geo­rge’a, poświę­ca­jąc mu kawa­łek łąki. Ale nie warzyw­nik, gdzie i tak miały zakaz wstępu. U stóp wzgó­rza zna­leźli miej­sce, gdzie rosły ich ulu­bione zioła, i zde­cy­do­wali, że od tej chwili nie może się tam paść żadna owca. Nazwali to miej­sce Miej­scem Geo­rge’a. I nagle im ulżyło.
Panna Maple obser­wo­wała ich z daleka. Wspo­mi­nała, jak stary Geo­rge czy­tał im bajki; uświa­do­miła też sobie, że ostat­nimi czasy przy­cho­dził na łąkę coraz rza­dziej i rza­dziej. Cza­sem nie przy­cho­dził wcale, tylko szybko prze­jeż­dżał obok tym cuch­ną­cym samo­cho­dem. Z przed­niego sie­dze­nia wyska­ki­wała Tess i wypę­dzała ich na pasio­nek, a wie­czo­rem ona i Geo­rge wra­cali, żeby prze­li­czyć stado. Ale nie było ich przez cały dzień. Począt­kowo Geo­rge pró­bo­wał nauczyć Tess, jak zaga­niać ich i spę­dzać pod­czas jego nie­obec­no­ści, ale Tess była prze­ko­nana, że jej głów­nym zada­niem jest spę­dza­nie i zaga­nia­nie Geo­rge’a. Owce zaga­niała tylko w ramach przy­sługi dla swego pana.
Tess. No wła­śnie. Ucie­kła? Jeśli tak, Geo­rge’a musiało zabić coś bar­dzo strasz­nego. Tess była wierna jak owcza matka. Zro­bi­łaby dla niego wszystko. Ale Geo­rge umarł, a ona znik­nęła.
Poru­sza­jąc się nie­zwy­kle szybko i gwał­tow­nie, Wie­lo­ryb odbiegł od grupy podzi­wia­ją­cej Miej­sce Geo­rge’a, ponie­waż nabrał ochoty na rosnące tam zioła. Potruch­tał w stronę Panny Maple. Ale drogę zaszedł mu Sir Ritch­field. Panna Maple nie wie­działa, skąd się tam nagle wziął. Sir Ritch­field łyp­nął na niego spode łba i młody baran szybko skrę­cił, ale nie w kie­runku Miej­sca, tylko w kie­runku urwi­ska. Tam przy­sta­nął i w zamy­śle­niu spoj­rzał w dół, na plażę.
– Mło­dych trzeba uczyć sza­cunku – mruk­nął Sir Ritch­field. – Ina­czej skoń­czą jak Mel­moth Wędro­wiec.
Panna Maple nie odpo­wie­działa. Żadna inna owca nie była mniej podobna do Mel­mo­tha niż Biały Wie­lo­ryb.
Entu­zjazm dla Miej­sca Geo­rge’a powoli osłabł. Owce zajęły się tym co zwy­kle, czyli popa­sa­niem, i tylko Panna Maple wciąż patrzyła na plażę. Dobrze, że się uspo­ko­iły. Kiedy napeł­nią żołądki trawą, kiedy opadną emo­cje, ponow­nie ogar­nie je cie­ka­wość i wrócą do sprawy mor­der­stwa. Oczy­wi­ście będą robiły sobie prze­rwy na jedze­nie, będą się jedze­niem pocie­szały, ale na pewno sobie nie odpusz­czą. Dobrze je wszyst­kie znała; na jej oczach dora­stały młode, ona też dora­stała u boku star­szych. Kiedy była jesz­cze małym jagniąt­kiem, całe stado przej­mo­wało się i fascy­no­wało eska­pa­dami Sir Ritch­fielda i jego brata bliź­niaka Mel­mo­tha Wędrowca. Od chwili kiedy Sir Ritch­field po raz ostatni wspo­mi­nał o bra­cie, upły­nęło tak dużo czasu, że chyba o nim zapo­mniał. Panna Maple poczuła się nie­swojo. Powie­trze było dosko­nałe: od morza wiał chłodny wiatr, łąka pach­niała świeżo i aro­ma­tycz­nie. Mimo to doszedł ją nagle zapach śmierci, śmierci nowej i sta­rej, nie­mal już zapo­mnia­nej. Panna Maple zaczęła się paść.

*

Po połu­dniu znowu odwie­dzili ich ludzie. Od strony wio­ski nade­szli pulchna kobieta i ubrany na czarno męż­czy­zna. Męż­czy­zna miał ude­rza­jąco długi nos i sztywny koł­nie­rzyk wokół szyi. Kobieta też była ubrana na czarno, miała za to ogni­ście rude włosy, nie­bie­skie oczy i różowe policzki, dla­tego owce uznały, że wygląda bar­dzo kolo­rowo. Pach­niała jabł­kami. Zapach był tak ładny, że tym razem ich roz­mo­wie przy­słu­chi­wało się aż pię­ciu obser­wa­to­rów: Panna Maple, Otello, Wrzo­so­wata, młoda owieczka imie­niem Maisie i Biały Wie­lo­ryb.
Ludzie przy­sta­nęli przed dolme­nem.
– To tutaj? – spy­tała kobieta.
Męż­czy­zna kiw­nął głową.
Kobieta wbiła wzrok w zie­mię. Deszcz zmył wszyst­kie ślady, więc patrzyła nie tam, gdzie trzeba.
– To straszne – powie­działa cicho. – Kto to zro­bił? To zna­czy, kto mógł coś takiego zro­bić?
Owce nad­sta­wiły uszu. Może wysoki, ubrany na czarno męż­czy­zna znał odpo­wiedź na drę­czące je pyta­nie. Ale męż­czy­zna mil­czał.
– Nie zawsze było mi z nim łatwo – dodała kobieta.
– Nikomu nie było łatwo – odparł dłu­go­nosy. – Był zagu­bioną duszą, zbłą­kaną owieczką, ale Pan w swej nie­skoń­czo­nej dobroci zabrał go do domu.
Zasko­czone owce wymie­niły spoj­rze­nia. Chmurka zame­czała.
– Szkoda, że nie zna­łam go lepiej – mówiła dalej kobieta. – Ostat­nio był taki obcy. Myśla­łam, że przy­było mu lat, że zaczyna się sta­rzeć. Czę­sto gdzieś wyjeż­dżał, zaka­zał mi otwie­rać listy. I… – Sta­nęła na pal­cach, żeby szep­nąć mu coś do ucha, ale owce usły­szały ją i tak. – I odkry­łam, że pota­jem­nie czy­tał powie­ści, romanse, takie o miło­ści. – Zaczer­wie­niła się. Z czer­wo­nymi policz­kami było jej do twa­rzy.
Męż­czy­zna spoj­rzał na nią z zain­te­re­so­wa­niem.
– Naprawdę? – spy­tał.
Powoli ruszyli w stronę przy­czepy. Owce się zde­ner­wo­wały. Lada moment ludzie odkryją spu­sto­sze­nie, jakiego doko­nały w warzyw­niku.
Kobieta powio­dła wzro­kiem po ścia­nie przy­czepy, po ogo­ło­co­nych do czy­sta grząd­kach i powy­cią­ga­nych z ziemi sadzon­kach pomi­do­rów.
– Tak tu pięk­nie – wes­tchnęła.
Owce nie mogły uwie­rzyć wła­snym uszom.
– Może powin­nam była go tu odwie­dzać. Ale on nie chciał. Nie pozwa­lał. Mogłam przy­no­sić mu szar­lotkę… Teraz już za późno. – Miała łzy w oczach. – Zwie­rzęta ni­gdy mnie nie inte­re­so­wały. Geo­rge przy­no­sił do domu wełnę i dopiero wtedy bra­łam się do roboty. Wełna była taka śliczna, taka miękka… – Kobieta zaszlo­chała.
– Co będzie teraz ze sta­dem, Kate? – spy­tał dłu­go­nosy. – To ładne pastwi­sko, naprawdę bar­dzo ładne, poza tym ktoś musi zadbać o owce.
Kate popa­trzyła wokoło.
– Chyba nie potrze­bują opieki. Widać, że im tu dobrze.
– Stado musi mieć paste­rza – odparł cierpko dłu­go­nosy. – Jeśli nie chcesz zawra­cać sobie nimi głowy, Ham chęt­nie je kupi.
Owce zamarły z prze­ra­że­nia, ale Kate tylko wzru­szyła ramio­nami.
– Ham nie jest paste­rzem – odparła. – On by się o nie nie trosz­czył.
– Można trosz­czyć się o kogoś na wiele spo­so­bów. Miło­ścią i dys­cy­pliną, sło­wem i mie­czem. Tak naucza Pan. Porzą­dek, oto, co liczy się naprawdę. – Ubrany na czarno męż­czy­zna wyce­lo­wał w nią z naganą w gło­sie swoim dłu­gim nosem. – Jeśli roz­ma­wia­jąc z Hamem, czu­ła­byś się nie­zręcz­nie, mogę poroz­ma­wiać z nim w twoim imie­niu.
Kobieta pokrę­ciła głową i owce ode­tchnęły.
– Nie. Ham to stara, już dawno zamknięta sprawa. Zresztą, nie wiem nawet, czy wszystko należy teraz do mnie. Jest testa­ment. Geo­rge spi­sał go w mia­steczku. Musi być nie­zwy­kły, bo szu­kał tego nota­riu­sza i szu­kał, zanim zna­lazł odpo­wied­niego. Testa­ment na pewno powie nam, kto to wszystko dosta­nie. Ja nic nie chcę. Mam tylko nadzieję, że nie zapi­sał niczego jej.
Musiała chyba uznać, że łąka nie jest już tak piękna, bo nagle rzu­ciła:
– Chodźmy.
Męż­czy­zna kiw­nął głową.
– Bądź dzielna, moje dziecko. Pan jest moim paste­rzem, niczego mi nie brak­nie. – Ode­szli i prze­ma­sze­ro­wali przez Miej­sce Geo­rge’a, tra­tu­jąc kilka świe­żych pędów.

*

Otello zaci­snął zęby.
– Nie chciał­bym, żeby ten jego „pan” był moim paste­rzem.
Owce poki­wały gło­wami.
– Ucieknę, zanim sprzeda nas rzeź­ni­kowi – zame­czał Wie­lo­ryb.
– A ja zesko­czę ze skały – oświad­czyła Zora. Wszy­scy wie­dzieli, że w głębi ducha Zora chcia­łaby skoń­czyć jako jedna z tych bar­dzo wyjąt­ko­wych owie­czek i baran­ków na nie­bie.
– Nie, wszy­scy zosta­nie­cie tutaj – oznaj­miła łagod­nie Panna Maple. – Przy­naj­mniej dowie­dzie­li­śmy się, co to jest testa­ment. Testa­ment mówi, do kogo należą teraz rze­czy i owce Geo­rge’a.
– Tak, i jest u Mate­usza w mia­steczku! – dodała Wrzo­so­wata. – I powie temu dłu­go­no­semu, że Geo­rge ni­gdy nie sprze­dałby nas rzeź­ni­kowi!
Od razu im ulżyło.
– Mam nadzieję, że szybko go znajdą – powie­działa Bystra.
– Geo­rge nie był jagnię­ciem – zauwa­żyła Wrzo­so­wata.
– Ta kobieta jest za stara, żeby był jej ojcem – wtrą­cił Wie­lo­ryb.
– Dłu­go­nosy kła­mał – oświad­czył Otello. – On nie lubił Geo­rge’a, i to ani tro­chę. A ja nie lubię jego. Ten drugi też mi się nie podoba, ten cały „pan”.
– To on to zro­bił, ten „pan”! – wykrzyk­nęła nagle Wrzo­so­wata. – Zabrał Geo­rge’a do domu. I wtedy się to stało. Pokłó­cili się, naj­pierw na słowa, a potem na mie­cze. Tylko że nie mieli mie­czów pod ręką, więc zabił go szpa­dlem.
Wie­lo­ryb się z nią zgo­dził.
– Pew­nie poszło im o porzą­dek. Geo­rge ni­gdy nie dbał o porzą­dek. Porzą­dek miał tylko w warzyw­niku. – Zawsty­dzony zer­k­nął w stronę Miej­sca. – Musimy się teraz dowie­dzieć, kim jest ten „pan”.
Panna Maple posłała mu scep­tyczne spoj­rze­nie.
Chmurka nie powie­działa dotąd ani słowa. Lecz nagle się oży­wiła.
– „Pan” jest jagnię­ciem.
Owce spoj­rzały na nią zdu­mione. Nawet sama Chmurka była zasko­czona.
– Nie, „pan” jest paste­rzem – odparła Wrzo­so­wata. – Bar­dzo złym paste­rzem. O wiele gor­szym od Geo­rge’a.
Chmurka pokrę­ciła głową.
– Nie, nie, to szło ina­czej. Gdy­bym tylko miała lep­szą pamięć… – Wbiła wzrok w kępkę trawy pod kopyt­kami, lecz owce wyraź­nie czuły, że myśli o czymś innym. – Ten męż­czy­zna… Ja go znam. Przy­szedł raz na łąkę. Kie­dyś, dawno temu. Byłam jesz­cze jagnię­ciem. Geo­rge trzy­mał mnie na rękach, bo wła­śnie przy­ci­nał mi raciczki. Pach­niało… Pach­niało zie­mią i słoń­cem jak po let­nim desz­czu. To był taki piękny zapach, a potem… Potem zapach­niało czymś gorz­kim. Od razu poczu­łam, że Geo­rge nie lubi tego czło­wieka. Ten czło­wiek przy­szedł go gdzieś zapro­sić, ale miał nie­przy­ja­zny głos. Powie­dział, że chce pobło­go­sła­wić te głu­pie zwie­rzęta. Nie wie­dzia­łam, co to zna­czy: „pobło­go­sła­wić”, ale poczu­łam się nie­swojo. Myśla­łam, że mówi o mnie, bo cią­gle się wier­ci­łam i chwilę wcze­śniej Geo­rge powie­dział, że ze mnie głup­ta­sek. Prze­stra­szy­łam się. Ale Geo­rge roze­śmiał się tylko i powie­dział: „Jeśli mówisz o Hamie, to bło­go­sła­wisz go co nie­dzielę”. Dłu­go­nosy bar­dzo się roz­gnie­wał. Nie pamię­tam, co powie­dział, ale dużo mówił o „panu” i jak to „pan” odłą­czy owce od kozłów.
Zanie­po­ko­jone owce aż zame­czały.
Chmurka popa­trzyła w zamy­śle­niu na kępkę trawy. Długo mil­czała, prze­mó­wiła ponow­nie dopiero wtedy, kiedy Zora łagod­nie trą­ciła ją pyszcz­kiem.
– Wtedy Geo­rge też wpadł w gniew. „W takim razie pobło­go­sław to głu­pie zwie­rzę”, powie­dział i podał mnie dłu­go­no­semu. Dłu­go­nosy cuch­nął, a ja bar­dzo się bałam. Nie wie­dział, jak mnie trzy­mać, ale zabrał mnie do swego domu. Jego dom, wysoki, spi­cza­sty i zimny jak on sam, był naj­więk­szym domem w wio­sce. Zamknął mnie w ogro­dzie. Zupeł­nie samą. Rosła tam jabłonka, ale ogro­dził ją pło­tem i jabłka gniły na ziemi.
Kilka owiec zame­czało z obu­rze­nia. Chmurka zadrżała.
– I nagle do domu wpły­nęła rzeka ludzi. Jedni byli z psami, inni z owcami i pro­sia­kami. Ja też musia­łam tam wejść. W środku pano­wał okropny hałas, ale dłu­go­nosy mówił jesz­cze gło­śniej. „Witaj­cie w domu Bożym!”, krzyk­nął. – Chmurka zamil­kła i znowu popa­dła w zadumę.
– A więc on ma na imię Bóg – skon­sta­to­wał Sir Ritch­field.
Otello zro­bił dziwną minę.
– Bóg?
– Moż­liwe – ode­zwała się nie­pew­nie Chmurka. – Ale po jakimś cza­sie zro­zu­mia­łam, że czczą tam takiego spe­cjal­nego baranka. Pomy­śla­łam, że to miłe. Nazy­wali go „Panem”. Była muzyka, taka jak w radiu, tylko… tro­chę inna. Rozej­rza­łam się i znowu bar­dzo się prze­stra­szy­łam. Na ścia­nie wisiał czło­wiek bez ubra­nia i cho­ciaż z ran cie­kła mu krew, to nie czuć było jej zapa­chu… – Chmurka urwała.
– A z brzu­cha ster­czał mu szpa­del, tak? – rzu­cił trium­fal­nie Sir Ritch­field.
– Ten Bóg jest dość podej­rzany – powie­dział Wie­lo­ryb.
– Jest bar­dzo potężny – kon­ty­nu­owała Chmurka. – Ludzie padali przed nim na kolana. A on mówił, że wszystko wie.
Matylda w zamy­śle­niu prze­żuła pęk trawy.
– Tak, chyba to pamię­tam – powie­działa. – Chmurki nie było przez cały dzień. Mama szu­kała jej tak, jak… jak tylko mama potrafi.
– Dla­czego ni­gdy nam o tym nie mówi­łaś? – spy­tała Zora.
– Bo tego nie rozu­mia­łam – odrze­kła cicho Chmurka. I jakby roz­ma­rzona zaczęła wycie­rać nos o przed­nie nogi.
Owce wciąż myślały o Bogu.
– On nie może wszyst­kiego wie­dzieć – ode­zwał się w końcu Otello. – Nie wie­dział, że Geo­rge czyta powie­ści o Pame­lach.
– Że czy­tał – popra­wił go oschle Sir Ritch­field.
– Mor­derca zawsze wraca na miej­sce zbrodni – powie­dział Wie­lo­ryb. – I dłu­go­nosy rze­czy­wi­ście wró­cił. – Baran rozej­rzał się dum­nie. Była to chyba jedyna poży­teczna rzecz, jakiej dowie­dzieli się z powie­ści kry­mi­nal­nej Geo­rge’a. A on oczy­wi­ście to zapa­mię­tał. – A ty? – spy­tał. – Co o tym myślisz?
Panna Maple kiw­nęła głową.
– Tak, to rze­czy­wi­ście podej­rzane. Nie lubił Geo­rge’a, a Geo­rge nie lubił jego. Za bar­dzo inte­re­so­wał się tym, co sta­nie się z nami i z łąką. A kiedy stali przed dolme­nem, patrzył dokład­nie tam, gdzie przed­tem leżał Geo­rge.
Owce zamil­kły z wra­że­nia.
– Ale to może być tylko zbieg oko­licz­no­ści – cią­gnęła Panna Maple. – Bo patrzył na zie­mię przez cały czas. Za dużo jest tych pytań. O co na przy­kład cho­dziło z tym, że Ham to stara, już dawno zamknięta sprawa? I dla­czego Kate miała nadzieję, że Geo­rge nie zapi­sał nic „jej”? Kim ta „ona” jest?
– Nie­ła­two jest zro­zu­mieć ludzi – powie­działa Matylda.

*

Owce pospusz­czały głowy. Pasły się i myślały.
Biały Wie­lo­ryb myślał, że nie zawsze rozu­miał nawet Geo­rge’a, cho­ciaż aku­rat on łatwo dawał się zro­zu­mieć – jak na czło­wieka. Inte­re­so­wał się warzyw­ni­kiem i czy­tał im książki o Pame­lach. Szar­lotki go nie inte­re­so­wały. Ale ostat­nio robił dziwne rze­czy. Od czasu do czasu wycią­gał tar­czę.
Gdy wycho­dził w gumia­kach na łąkę, nio­sąc ten okrą­gły, jaskrawo poma­lo­wany przed­miot, Wie­lo­ryb natych­miast szu­kał sobie bez­piecz­nego schro­nie­nia. Jedyne bez­pieczne miej­sce, z któ­rego nie było widać tar­czy, odkrył za przy­czepą, tuż koło warzyw­nika. I wła­śnie tam zoba­czył go Geo­rge, kiedy po raz drugi wyszedł na dwór z błysz­czą­cym pisto­le­tem w ręku. Wyce­lo­wał w niego i krzyk­nął:
– Mam cię! Nogi do góry!
Wie­lo­ryb uciekł wtedy zyg­za­kiem przez pasio­nek, a on się śmiał.
Huk był nie do znie­sie­nia, ale odkąd Geo­rge kupił tłu­mik, sły­chać było tylko cichy trzask, tak jakby owca wgry­zała się w jabłko. Ten trzask i strach w ustach Wie­lo­ryba były jedy­nymi dostrze­gal­nymi rezul­ta­tami entu­zja­zmu, z jakim Geo­rge pod­cho­dził do strze­la­nia. Po pro­stu nie było w tym żad­nego sensu. Wie­lo­ryb z roz­ko­szą zade­mon­stro­wałby ten sam odgłos, jedząc praw­dziwe jabłka, mimo to Geo­rge nie chciał zre­zy­gno­wać z pisto­letu.
Panna Maple myślała o dło­niach Lilly, o tym, że wędro­wały po kabotku Geo­rge’a niczym wścib­skie owady.
Zora z kolei myślała o tym, że ludzie źle zno­szą wyso­kość. Ile­kroć pod­cho­dzili za bli­sko skraju urwi­ska, zawsze ble­dli, a ich ruchy sta­wały się jesz­cze bar­dziej nie­zdarne niż zwy­kle. Na urwi­sku owca miała nad czło­wie­kiem nie­skoń­cze­nie wielką prze­wagę, i to nad każ­dym. Nawet Geo­rge był bez­radny, kiedy ona, Zora, zeska­ki­wała na swoją ulu­bioną skalną półkę. Zawsze trzy­mał się w bez­piecz­nej odle­gło­ści. Wie­dział, że zwa­bie­nie jej na powrót pochleb­stwami jest stratą czasu, dla­tego zwy­kle wołał, a potem zaczy­nał w nią rzu­cać, naj­pierw kawał­kami darni, potem wyschnię­tymi bob­kami.
Z otchłani na dole wiatr niósł cza­sem prze­cią­głe, ledwo sły­szalne prze­kleń­stwo. Geo­rge’owi od razu popra­wiał się humor. Na czwo­ra­kach pod­cho­dził na sam skraj urwi­ska i obser­wo­wał tury­stów, któ­rych łajno tra­fiło w głowę. Oczy­wi­ście ona widziała dużo wię­cej. Potem wymie­niali spoj­rze­nia: leżący na brzu­chu, uśmiech­nięty Geo­rge i ona, Zora, sto­jąca na skal­nej półce niczym gór­ska kozica. W takich chwi­lach rozu­mieli się dosko­nale.
Zora uwa­żała, że ludzie radzi­liby sobie znacz­nie lepiej, gdyby tylko zde­cy­do­wali się wresz­cie cho­dzić na czte­rech nogach.
Ram­zes myślał o tygry­sie z histo­rii, którą Otello opo­wia­dał cza­sem grupce zadzi­wio­nych jagnią­tek.
Wrzo­so­wata zaś o dro­dze na dru­gie pastwi­sko. O bzy­czą­cych owa­dach, o war­ko­cie samo­cho­dów, które ich mijały, o cuch­ną­cych spa­li­nach i lśnią­cym morzu. Na wio­snę powie­trze pach­niało wil­gotną zie­mią, latem w zbożu har­co­wały z trze­po­tem stada wró­bli, a jesie­nią, kiedy drze­wami potrzą­sał wiatr, spa­dał na nich deszcz żołę­dzi. Tym­cza­sem zimą szron malo­wał na asfal­cie dziwne wzory. Cudow­nie było tak iść – cudow­nie, ale tylko do miej­sca, gdzie czy­hali zie­loni ludzie. Zie­loni ludzie mieli czapki i pisto­lety i nie wró­żyli niczego dobrego. Nawet Geo­rge się przy nich dener­wo­wał. Mimo to pozdra­wiał ich przy­jaź­nie i pil­no­wał, żeby ich psy nie pod­cho­dziły za bli­sko owiec. Bez niego ni­gdy by tam­tędy nie prze­szli. Wrzo­so­wata zasta­na­wiała się, czy kie­dy­kol­wiek jesz­cze zoba­czą tamto pastwi­sko.
Cor­de­lia myślała, jak to ludzie potra­fią wymy­ślać różne słowa, wymy­ślać i usta­wiać te wymy­ślone słowa na papie­rze tuż obok sie­bie. To były czary. Wie­działa o tym tylko dla­tego, że Geo­rge wyja­śnił im kie­dyś, co to zna­czy. Kiedy, czy­ta­jąc na głos, napo­ty­kał słowo, któ­rego nie rozu­miały, zawsze je wyja­śniał. Cza­sami wyja­śniał nawet słowa, które rozu­miały, jak na przy­kład: „leki pro­fi­lak­tyczne” czy „anty­bio­tyki”. Leki pro­fi­lak­tyczne brało się, żeby nie zacho­ro­wać, anty­bio­tyki zaś, żeby wyzdro­wieć. I jedne, i dru­gie miały gorzki smak. Geo­rge chyba nie za bar­dzo się na tym znał. Zaczął im to tłu­ma­czyć, ale się zaplą­tał. W końcu zaklął i zre­zy­gno­wał.
Ale z innych wyja­śnień bywał bar­dzo zado­wo­lony, nawet jeśli owce ich nie zro­zu­miały. W takich przy­pad­kach sta­rały się nie oka­zy­wać, jak nie­wiele pojęły.
Cza­sami jed­nak uda­wało mu się nauczyć je cze­goś nowego. Cor­de­lia uwiel­biała jego wyja­śnie­nia. Uwiel­biała pozna­wać słowa opi­su­jące rze­czy, któ­rych ni­gdy nie widziała, a nawet rze­czy, któ­rych w ogóle nie widać. Dobrze te słowa zapa­mię­ty­wała.
– Czary – powie­dział kie­dyś Geo­rge – to coś nie­na­tu­ral­nego, coś, czego tak naprawdę nie ma. Jeśli pstryknę pal­cami i Otello zrobi się biały, to będą czary. Ale jeśli wezmę puszkę farby i poma­luję go na biało, to już nie. – Roze­śmiał się i przez chwilę wyglą­dało na to, że naprawdę chce pstryk­nąć pal­cami albo pójść po farbę. – Ale wszystko to, co wydaje się cza­rami – cią­gnął – jest zwy­kłą sztuczką. Cza­rów nie ma.
Cor­de­lia pasła się z lubo­ścią. „Czary” było jej ulu­bio­nym okre­śle­niem na coś, czego nie było. Potem znowu pomy­ślała o śmierci Geo­rge’a. W jego śmierci też było tro­chę cza­rów. Ktoś prze­bił go szpa­dlem na środku łąki. Geo­rge musiał strasz­nie krzy­czeć, ale żadna z owiec sto­ją­cych w sto­dole, a więc bar­dzo bli­sko, niczego nie sły­szała, a potem jagnię zoba­czyło ducha. Ducha, który cicho tań­czył. Cor­de­lia potrzą­snęła głową.
– To tylko sztuczka – szep­nęła.
Otello myślał o okrut­nym błaź­nie.
A Bystra o dziw­nych ludziach, któ­rzy cza­sem odwie­dzali Geo­rge’a. Zawsze przy­jeż­dżali nocą. Bystra miała lekki sen i sły­szała chrzęst opon samo­cho­do­wych, kiedy skrę­cali z bru­ko­wa­nej drogi na drogę prze­ci­na­jącą łąkę. Cza­sami cho­wała się w cie­niu za dolme­nem, żeby popa­trzeć. Wysta­wiali to przed­sta­wie­nie tylko dla niej. Świa­tła reflek­to­rów prze­ci­nały ciem­ność albo tonęły we mgle, two­rząc jarzącą się bia­ławo chmurę. Prze­jeż­dża­jące przez łąkę samo­chody były duże; miały cicho war­czące sil­niki i nie cuch­nęły jak samo­chód Geo­rge’a, który on sam nazwał Anty­chry­stem. Potem świa­tła gasły i w stronę przy­czepy ruszał czło­wiek w dłu­gim, ciem­nym płasz­czu, jeden albo dwóch. Szli ostroż­nie, uwa­ża­jąc, żeby nie wdep­nąć po ciemku w świeże bobki. Czy­jaś ręka pukała do drew­nia­nych drzwi. Raz, dwa, trzy razy. Drzwi otwie­rały się i w ciem­no­ści wykwi­tał pro­sto­kąt czer­wo­na­wego świa­tła. Sto­jąc w drzwiach, obcy wyglą­dali przez chwilę jak dwa wiel­kie, ostro zary­so­wane kruki. Bystra ni­gdy nie widziała ich twa­rzy, mimo to wyda­wały się nie­mal zna­jome…

*

Ścieżką przez pola w stronę łąki pędziło coś czar­nego. Pędziło bar­dzo szybko. Owce wpa­dły w panikę. Nie odry­wa­jąc oczu od obcego, ucie­kły galo­pem na szczyt wzgó­rza. Wró­cił Bóg. Z dłu­gim nosem wyce­lo­wa­nym w zie­mię, krą­żył po łące jak pies myśliw­ski, który zwie­trzył trop.
Obszedł dolmen i skrę­cił w stronę skraju urwi­ska. Omal nie spadł, ale w ostat­niej chwili zadarł swój wielki nos i zoba­czył roz­cią­ga­jący się przed nim bez­miar błę­kitu. Wysoki jak tyka gwał­tow­nie przy­sta­nął. Przez stado prze­to­czyło się ciche wes­tchnie­nie. Owce obser­wo­wały go i ruchy jego nosa, odkąd tylko on i nos ruszyli w stronę urwi­ska.
Bóg zer­k­nął na nich. Otello zło­wrogo spu­ścił rogi, lecz Bóg ruszył już ścieżką w kie­runku wio­ski. Po trzech, czte­rech kro­kach coś usły­szał. Zamarł, odwró­cił się rap­tow­nie i z bladą, wystra­szoną twa­rzą uciekł na wrzo­so­wi­ska.
Owce też to usły­szały. Był to niski, natar­czywy odgłos. Brzmiał tak samo jak ten, który wyda­wały, gra­su­jąc w warzyw­niku Geo­rge’a. I cały czas się zbli­żał. Potem usły­szały szcze­ka­nie psów i ludz­kie głosy. A jesz­cze potem zoba­czyły to, przed czym ucie­kał dłu­go­nosy Bóg. Przez łąkę szło stado ludzi, stado, jakiego ni­gdy dotąd nie widziały.

Roz­dział 3
Panna Maple mok­nie

George nie lubił ludzi. Ludzie rzadko kiedy zacho­dzili na łąkę – ot, cza­sem jakiś far­mer albo sta­ruszka, która chciała sobie poplot­ko­wać – a kiedy już zacho­dzili, Geo­rge wpa­dał w gniew. Pusz­czał wtedy bar­dzo gło­śną kasetę z sza­rego magne­to­fonu i ucie­kał do warzyw­nika, gdzie taplał się w bru­dzie, dopóki ten ktoś sobie nie poszedł.
Tak więc owce nie widziały dotąd stada ludzi i były zbyt zasko­czone, żeby wpaść w panikę. Póź­niej Wie­lo­ryb mówił, że było ich sied­miu, ale Wie­lo­ryb miał słaby wzrok. Zora nali­czyła ich dwu­dzie­stu, Panna Maple czter­dzie­stu pię­ciu, a Sir Ritch­field całe mnó­stwo, wię­cej niż mógł zli­czyć. Sęk w tym, że Sir Ritch­field miał fatalną pamięć, zwłasz­cza kiedy był zde­ner­wo­wany. Zapo­mniał, do ilu doli­czył, więc zaczął od początku i liczył tak dwa albo trzy razy. Psy też poli­czył.
Krót­ko­wzroczny Wie­lo­ryb patrzył posęp­nie na ludzi. Cóż, mogli daro­wać sobie teo­rię o mor­dercy, który wraca na miej­sce zbrodni. Wszy­scy tu wró­cili, a mor­derca musiał być wśród nich. Owce patrzyły cie­ka­wie na ludz­kie stado. Nie prze­wo­dził mu osob­nik ani naj­sil­niej­szy, ani naj­by­strzej­szy: na czele szedł Tom O’Mal­ley. Za nim dzieci, za dziećmi kobiety, a za kobie­tami męż­czyźni z rękami nie­zdar­nie wepchnię­tymi do kie­szeni. Na samym końcu sunęło kilku trzę­są­cych się sta­rusz­ków, któ­rzy szli powoli i chwiej­nie.

 
Wesprzyj nas