„Agnes Sharp i morderstwo w Sunset Hall” to historia pełna komediowych zawirowań, niespodziewanych wzruszeń i psychologicznych napięć, która przełamuje konwencje gatunku. Czy nieszablonowym bohaterom powieści Leonie Swann uda się wyjść cało z karkołomnej misji, którą postanowili wypełnić?
Czy to kryminał? Tak!
Czy to komedia? Oczywiście!
Odrobina psychologicznego thrillera? Jeszcze jak!
Zabawna, i czuła, pełna niespodziewanych wzruszeń i zwrotów akcji „Agnes Sharp i morderstwo w Sunset Hall” – powieść, która wciąga, bawi i zachwyca.
Agnes Sharp mieszka z grupą zaprzyjaźnionych (i zdecydowanie mających swoje za uszami) seniorów. W przeszłości byli szpiegami, tajnymi agentami, zajmowali się najpoważniejszymi przestępstwami. Agnes i jej geriatryczny gang dopracowują plan i wkraczają do akcji. Zmierzą się ze złowrogimi piekarzami, zepsutymi windami, nieudolnymi przestępcami, lokalnymi władzami… i własnymi mrocznymi sekretami. Jaką rolę w tym wszystkim odegrają żółwica Hettie, pies Brexit i tajemniczo zamordowana Lillith…
Zobaczcie, jak zakończy się ta pełna spektakularnych niepowodzeń intryga!
Leonie Swann – niemiecka pisarka, autorka międzynarodowego bestsellera „Sprawiedliwość owiec”, który został przetłumaczony na 30 języków. Studiowała filozofię, psychologię i literaturę angielską w Monachium. Obecnie mieszka w Berlinie. W jednym z wywiadów powiedziała: „Chciałam opowiadać historie, które urzekają i są smakowite”.
Agnes Sharp i morderstwo w Sunset Hall
Przekład: Jowita Maksymowicz-Hamann
Wydawnictwo Relacja
Premiera: 13 listopada 2024
Prolog
Z zimną krwią
Hettie było gorąco. Za dużo czasu spędziła na swoim kamieniu do wygrzewania się, popołudniowy upał przeniknął jej przez skorupę i teraz brzęczał jej w głowie nieco natrętnie. Jak każde odpowiedzialne zwierzę zmiennocieplne musiała zabrać się za powrót do równowagi, a właściwym do tego miejscem tradycyjnie już był cienisty wąwóz wśród starych doniczek za niebosiężną ścianą drewna, gdzie ze szczelin niepostrzeżenie wyrastały paprocie, a po wilgotnej ziemi pełzały ślimaki.
Hettie ruszyła w drogę, pokryta łuskami noga za pokrytą łuskami nogą. Żwirową ścieżką, pod hortensjami, obok wielkiego pniaka.
Coś jednak wyglądało inaczej niż zazwyczaj. Tam, gdzie zwykle wznosiła się sięgająca nieba drewniana ściana, tym razem nie było nic, tylko wielka, ziejąca pustka, a dalej cień. Jak wszystkie żółwie, Hettie nie grzeszyła ciekawością, ale to nieznane królestwo cieni wydawało się kuszące. Wdrapała się po rampie, krótko zawahała na granicy słońca i mroku, po czym wsunęła głębiej w przyjemny chłód. Jej skorupa otarła się o stare drewno, wygładzone przez czas i niezliczone wielkie stopy. Również teraz poczuła zapach tych wielkich stóp, bliski i niepozostawiający wątpliwości, słony i skórzasty.
W zasadzie Hettie nie miała nic przeciwko wielkim stopom, zawsze obchodziły się z nią z szacunkiem, a czasem towarzyszyły im ręce trzymające sałatę. Ośmielona popełzła dalej, głębiej w cień.
Tam z tyłu. Aha.
Od razu zauważyła, że z tymi wielkimi stopami coś było nie tak. Inaczej niż większość ich krewniaków nie spoczywały one płasko i stabilnie na podłożu, lecz ich spiczaste końce sterczały ku górze, gdzieś w eter, tam, gdzie światło słoneczne przecinało mrok, a w powietrzu tańczyły gwiazdki kurzu.
Naprawdę niezwykłe. Para stóp była też dziwnie nieruchoma. Ewidentnie chora. Hettie jeszcze nigdy nie widziała chorej wielkiej stopy. Poczuła coś jakby ciekawość, a jeśli nie ciekawość, to przynajmniej apetyt. Na próbę i nieco zuchwale ugryzła jedną z wielkich stóp. Stopa nie broniła się i Hettie triumfalnie ugryzła ją drugi raz, bardziej dla zasady niż z entuzjazmu. Skórzasta i twarda. Nie w jej guście. Tam, gdzie znajdowały się wielkie stopy, najczęściej w okolicy kręciły się też ręce trzymające sałatę. Zdecydowała się ich poszukać i ku swojemu zdumieniu stwierdziła, że po drugiej stronie stóp gdzieś w dal ciągnie się cała seria pagórków, dolin i krzywizn.
I rzeczywiście: tam dalej, głębiej w ciemności, spoczywała jedna z rąk trzymających sałatę. Tylko że nie trzymała sałaty i wydawała się zwinięta w kłębek. Przypominała trochę martwego pająka.
Żółwie to ogólnie gatunek raczej niecierpliwy, ale Hettie była wyjątkiem. Potrafiła czekać. Przede wszystkim na sałatę. Znalazła sobie wygodne miejsce u stóp pagórków tworzących niezwykły krajobraz. Niezbyt ciepłe i niezbyt zimne. Przytulne, ale nie klaustrofobiczne. Dało się wytrzymać.
Kiedy jednak nawet po dłuższym czasie żadna sałata się nie pojawiła, Hettie uznała, że dosyć tego czekania. Poza tym pagórek obok niej, początkowo utrzymujący przyjemną temperaturę, stopniowo stawał się coraz chłodniejszy, wręcz nieprzyjemnie zimny, a muchy zaczęły jej grać na nerwach. Najpierw były tylko ze dwie czy trzy i Hettie zignorowała je po żółwiemu, ale teraz krążyła już w górze cała chmara. Brzęczała, unosiła się i opadała, obtańcowując pagórek i samą Hettie. Kiedy jedna z much bezczelnie wylądowała żółwicy na głowie i próbowała napić się z jej oka, oburzona Hettie podniosła się ze swojego miejsca i przez dziwnie lepką, metalicznie pachnącą kałużę powędrowała z powrotem na zewnątrz, w popołudniowe słońce.
Rozdział 1
Ciasteczka Edwiny
Zadźwięczał dzwonek i Agnes Sharp przerwała poszukiwania swoich trzecich zębów, jednocześnie ucieszona i zirytowana.
Ucieszona, ponieważ w ogóle usłyszała dzwonek – jej uszy nie chciały ostatnimi czasy za bardzo współpracować i czasem słyszała tylko jakiś wysoki, irytujący dźwięk oraz szumy. Dlatego dzwonek do drzwi stanowił miłą odmianę.
Z drugiej strony dość niezręcznie będzie otwierać drzwi bez wspomnianych trzecich zębów, sepleniąc niezrozumiale. Jednak z zębami czy bez gościa należało spławić, zanim wpadnie na pomysł, żeby zacząć węszyć po ogrodzie.
– Jusz idę! Chwileszkę! – wrzasnęła w stronę przedpokoju, po czym ruszyła w drogę. Wyjście z pokoju. Uwaga na próg! Potem schody. Jeden krok, jeden schodek, dostawić drugą stopę. Wywołująca zawroty głowy chwila braku równowagi, oddech, zebranie odwagi na drugi stopień. I tak dalej. Dwadzieścia sześć razy.
Chwileczkę. Akurat!
Dzwonek zadźwięczał jeszcze raz.
Biodro zaprotestowało.
Kolejny dzwonek.
– Chwileszkę, do cholery!
Kiedy dotarła na pierwszy podest, miała już w sobie solidną dozę wściekłości na schody, na dzwoniącego, na wiarołomne trzecie zęby, ale też na swoich współlokatorów. Dlaczego to zawsze jej przypadały w udziale te nieprzyjemne zadania? Takie jak chodzenie po schodach. Albo wynoszenie śmieci. Albo… w ogóle wszystko!
Edwina zeszłaby po schodach trochę szybciej, ale przy drzwiach była oczywiście bezużyteczna. Bernadette siedziała w swoim pokoju i wypłakiwała sobie ślepe oczy. Marszałek był o tej porze najczęściej gdzieś w internecie, nieosiągalny, połączony z komputerem jakby jakąś pępowiną. A od Winstona oczywiście nie można było oczekiwać, że zejdzie na dół bez podnośnika schodowego.
Dlaczego nikt nie zreperował tego durnego podnośnika?
Potem Agnes przypomniała sobie, że to ona miała wezwać majstra, ale przy swoim nieobliczalnym słuchu i awersji do telefonu ciągle przekładała to na później. Czyli sama jest sobie winna, jak się to ostatnio często okazywało.
Jako kozioł ofiarny pozostał już tylko gość dzwoniący do drzwi, na którego była już teraz naprawdę wściekła.
Pokonała ostatni schodek i z wyrachowaną powolnością ruszyła w stronę drzwi, do wtóru urywanych dźwięków kolejnych dzwonków. Głucha jest czy co? Co ten gbur sobie wyobraża? Czego on w ogóle chce o tej porze? I właściwie która godzina?
Agnes pogmerała krótko przy zasuwce, po czym otworzyła drzwi. Najchętniej od razu powiedziałaby natrętowi coś do słuchu, ale nic jej nie przyszło do głowy.
– No więc? – warknęła. Niezbyt dobrze to pasowało, więc rozzłościła się jeszcze bardziej.
– Eee, pani Sharp? – Dzwoniący bezczelnie zajrzał jej przez ramię do wnętrza domu. Jakiś cholerny młodzik w okularkach urzędnika, z aktówką pod pachą. To nie mogło oznaczać nic dobrego. Agnes skrzyżowała chude ramiona na piersi, podczas gdy młodzik z lekkim opóźnieniem przywołał na twarz ujmujący uśmiech. – Pani Sharp, mam dla pani wspaniałe wieści!
Lepiej by było, gdyby tego nie powiedział. Do tej pory Agnes zamierzała po prostu planowo spławić intruza, ale teraz szlag ją trafił. Wspaniałe wieści? Akurat dzisiaj? Tego już za wiele!
Mimo braku zębów postarała się o życzliwy uśmiech starszej pani – z umiarkowanym powodzeniem, jak wywnioskowała z pełnej powątpiewania miny agenta.
– Ojej, dla mnie? Czudownie! Proszę wejść do szalonu!
Sam był sobie winny!
– Jeszcze jedno ciasteczko?
Gdzie do licha są jej zęby?
Młodzik milcząco potrząsnął głową. Jeden jedyny raz nadgryzł ciasteczko i od tamtej pory siedział dziwnie spięty w wysiedzianym fotelu uszaku i przeżuwał. Agnes nalała mu do filiżanki żółtej jak siuśki herbatki prozdrowotnej i z udawanym zainteresowaniem studiowała ulotkę, którą intruz wcisnął jej do ręki.
Gość odłożył nadgryzione ciasteczko z powrotem na talerz – stuknęło chłodno jak kamień na kamieniu. Ciasteczkami Edwiny gardziły z reguły nawet myszy, ale na takie okazje jak ta były nieocenione.
– Mieszka tu fani szama? – zapytał z pełnymi ustami.
Nie miał ochoty ani przełknąć ciasteczka, ani go wypluć i tym samym utknął w miejscu.
Agnes pomyślała o Winstonie, płaczącej Bernadette, o Edwinie, która pewnie właśnie próbowała odnaleźć swoją wewnętrzną równowagę za pomocą jogi, o Marszałku, a w końcu o Lillith i głęboko westchnęła.
Gość współczująco pokiwał głową.
– Właśnie dla takich oszób jak pani nasza oferta jeszt idealna. Będziemy rzarządżać pani domem, zajmiemy szę wynajmem. Zajmiemy szę wszysztkim, podczasz gdy pani będzie szpędżać żłotą jesień życia w Lipowym Zakątku…
Zamilkł i dziwnie zesztywniały zerknął na podłogę za plecami Agnes, gdzie właśnie z charakterystyczną elegancją przechodziła żółwica Hettie.
Na skorupie miała trzecie zęby Agnes. Pewnie już od dłuższego czasu jeździły po domu na jej grzbiecie – bezcielesny, ruchomy uśmiech. Coś takiego właśnie Marszałek zwykł nazywać poczuciem humoru!
Agnes wychyliła się mocno, sięgnęła i zdołała je złapać. Eureka! Prędko wsadziła sobie szczękę do ust i wyszczerzyła na młodzika rząd nieskazitelnych zębów.
– Złotą jesień życia, mówił pan?
– Bez żadnych trosk finansowych! – Agent skapitulował i wstał. – Naprawdę chętnie bym jeszcze pogawędził, ale…
– Już pan chce iść? Jaka szkoda. Jest pan pewien, że nie chce pan jeszcze…?
Agnes uniosła groźnie drugie ciastko, ale młodzieniec był już w drodze do drzwi, no i tym lepiej.
Bo tam w drewutni leżała Lillith, z kulą w głowie i uśmiechem na ustach.
Zapowiadał się męczący dzień.
Posiedzenie kryzysowe zorganizowali w pokoju słonecznym na pierwszym piętrze. Ze względu na Winstona tak było najprościej. Agnes zaparzyła herbaty i skłoniła Edwinę do tego, żeby wniosła po schodach dzbanek i filiżanki. Do tego mieli prawdziwe ciastka z paczki.
Agnes ugryzła jedno na próbę – trzecie zęby siedziały mocno – i rozejrzała się. Obok niej wyprostowany, bystrooki Marszałek, dalej Edwina z rozmarzonym wyrazem twarzy w jednej ze swoich niemożliwych pozycji jogi. Winston na wózku wydawał się po prostu opanowany i zasmucony. Dostojny niczym Święty Mikołaj. Co za hultaj! Jak on to robi?
W przeciwieństwie do Winstona Bernadette praktycznie nigdy nie wydawała się dostojna, za to zawsze trochę przypominała bossa mafii, chociażby ze względu na ciemne szkła okularów. Trochę się uspokoiła, ale była to cisza przed burzą – a raczej między dwiema burzami. Ulewnymi.
Po prawej stronie Agnes ział pustką fotel.
– Serwisant od podnośnika przyjedzie jutro – poinformowała Agnes. Kiedy już w końcu złapała za słuchawkę, zadziwiająco łatwo udało jej się znaleźć termin. – Marszałek zamówił w internecie jedzenie na najbliższy tydzień. Papier do kibla też. – Marszałek uśmiechnął się do Agnes zachęcająco. Kolejny kryzys zażegnany.
– A jeśli chodzi o ten problem w szopie…
– To nie żaden problem! – przerwała Bernadette. – To Lillith!
– Już nie – powiedziała łagodnie Agnes. – I właśnie na tym polega problem.
Bernadette wydała z siebie smutny odgłos.
– Jest ciepło jak na tę porę roku – ciągnęła Agnes. – Nie możemy tak po prostu nic nie robić…
– Wsadzimy ją na podnośnik! – rozpromieniła się Edwina. – Na podnośnik i na górę. Do łóżka. Miękko i spokojnie. Może dojdzie do siebie! A jeśli nie… miękko i spokojnie!
– Nie dojdzie do siebie – rzekł zdecydowanie Marszałek. – A jeśli chodzi o miękkość i spokój…
– W rzeczy samej! – fuknęła cierpko Bernadette.
– Moglibyśmy po prostu zadzwonić na policję – rzucił Winston. W głębi serca był to porządny człowiek. – Z reguły takimi sprawami zajmuje się policja.
– Moglibyśmy tak zrobić – powiedziała Agnes – gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie się podziało narzędzie zbrodni. Bez narzędzia zbrodni…
Trzy pary oczu skierowały się pytająco na Marszałka. Ciemne szkła okularów Bernadette odbijały światło.
Marszałek przez moment wydawał się skonsternowany, a następnie zakłopotany.
– Broń… była w szopie. Ja ją… a potem byłem w… jak mu tam… w salonie, no i… muszę przyznać… – Starał się zachować wojskową postawę, ale nie do końca mu się udało.
– Nie wiemy, gdzie jest narzędzie zbrodni – powiedziała Agnes. – No i cóż, kiedy przyjedzie policja i ją znajdzie, powiedzmy gdzieś w domu, to może się wydać podejrzane.
Edwina roześmiała się perliście.
Bernadette prychnęła.
Winston w zadumie skinął głową.
Nikt nie miał do powiedzenia nic przydatnego. Typowe.
W uchu Agnes rozbrzmiał wysoki dźwięk. Skorzystała z tego akustycznego intermezzo, by się zastanowić. Jak długo mogli tak po prostu czekać, nie zgłaszając na policji śmierci Lillith? Z jednej strony było to na pewno korzystne, zostawić ją w tej szopie na pewien czas, właśnie w taką ciepłą pogodę. Im więcej czasu minie, tym trudniej będzie policji wyciągnąć wnioski. Z drugiej strony, jeśli zbyt długo zachowają dla siebie zgon Lillith, oczywiście może się to również wydać podejrzane. To prawda, że większość ludzi w wiosce uważała ich – całkowicie niesłusznie – za bandę zgrzybiałych hippisów, ale kiedyś w końcu nawet oni zauważą, że brakuje jednej współlokatorki. Kiedy dokładnie? Po jednym dniu? Po dwóch?
Edwina coś powiedziała. Na pewno nic rozsądnego. Agnes wzięła łyk herbaty i czekała, aż wysoki dźwięk sobie pójdzie.
Bernadette ściągnęła okulary przeciwsłoneczne, przygotowała sobie chusteczkę i czekała na następny atak płaczu.
Winston poklepał ją uspokajająco po kolanie.
Marszałek powiedział coś do Agnes, a ona udała, że go rozumie. Uważne spojrzenie i krótkie, ale zachęcające skinienie powinny wystarczyć.
Wtedy dźwięk nagle zniknął i Agnes usłyszała jeszcze słowo „parasol”. Marszałek spoglądał na nią wyczekująco.
– No tak – powiedziała Agnes niepewnie.
– Tylko parasol – powtórzył Marszałek. – To wszystko. Ale to nie ma za dużo sensu.
– Jak mogliście! – syknęła Bernadette. Jej niewidome oczy spoglądały w pustkę. Widok ten budził niepokój. – Tak po prostu. Bez pożegnania, bez… niczego!
– Z pożegnaniem to by przecież nie było niespodziewanie, prawda? – odparła Agnes ostrzej, niż planowała. Cała Bernadette, robić z tej historii taki dramat! Przecież wszyscy się zgodzili! To nie tak, że ona nie odczuła nagłej śmierci Lillith, wręcz przeciwnie, ale czasem trzeba przecież myśleć praktycznie!
– Teraz wszyscy wypijemy herbatkę – powiedziała zdecydowanie. – I weźmiemy swoje tabletki. A potem jej poszukamy!
– Lillith? – spytała Edwina uradowana.
– Broni! – rzekła Agnes. – Winston i Bernadette poszukają tutaj, na pierwszym piętrze. Oczywiście w pokoju Marszałka, ale też w innych. Wszędzie. Edwina i ja będziemy szukać na parterze, a Marszałek sprawdzi ogród.
Spojrzała na rząd ponurych twarzy.
– Jak na Wielkanoc! – zawołała zachęcająco.
– Czego człowiek nie ma w głowie, musi mieć w nogach! – rzekł Winston i uśmiechnął się szeroko.
Szukali najpierw w kuchni, potem w salonie. Agnes zostawiła Edwinie wspinanie się na drabinę i zaglądanie pod kanapy, próbując przy tym zachować spokój. Razem zaglądały do wazonów na szafie, za książki na regale, do garnków, pudełek i puszek, za poduszki, pod serwetki, a nawet do doniczek – i wydobyły na światło dzienne serię ciekawych rzeczy. Trzy ciasteczka Edwiny, twarde i nieodkształcone jak pierwszego dnia, osiem par okularów do czytania (nic dziwnego, że nigdy nie było ich pod ręką, kiedy były naprawdę potrzebne!), aparat słuchowy, aparat do mierzenia ciśnienia (a więc tu się schował!) i całą masę pigułek, przebiegle ukrytych w szczelinach i szparach. Ktoś tu w domu nie brał swoich leków, jak należy. Agnes później zajmie się tą sprawą. Teraz muszą najpierw…
Drugi raz tego dnia rozległ się dzwonek do drzwi wejściowych.
Wyjątkowo nie w porę.
Edwina była na miejscu i otworzyła drzwi.
– A kuku – powiedziała.
Agnes pośpieszyła za nią najszybciej, jak się dało. Edwina przy wejściu to rzadko był dobry pomysł.
Z drugiej strony drzwi rozległ się spokojny męski głos.
– Policja! – zawołała podekscytowana Edwina. – To policja, Agnes! Pomyśl, jakie to praktyczne!
Agnes zwiększyła tempo. Policja? Już? Było za wcześnie, o wiele za wcześnie! Nie mieli jeszcze żadnego planu! A może Bernadette…? Nie. O ile wiedziała, Bernadette nie za bardzo lubiła policję…
– Proszę wejść, panie komisarzu! – paplała podekscytowana Edwina. – Właśnie szukamy…
– … żółwia! – sapnęła Agnes, która w końcu dotarła do drzwi wejściowych. – Gdzieś zapodzialiśmy naszego żółwia.
Policjant spojrzał dziwnie i z wahaniem wszedł do środka. Miał na sobie mundur. Jak na razie kiepsko.
– Pani Sharp? Agnes Sharp?
– Jestem Edwina – poprawiła go Edwina, ale policjant nie dał się zbić z tropu i spojrzał Agnes prosto w oczy, jak na jej gust zbyt krytycznie. Zrobiło jej się gorąco.
– Czy to pani jest właścicielką domu? Pani Sharp, muszę z panią krótko porozmawiać. W bardzo poważnej sprawie.
Poważnej! Jeszcze i to. Co mówić? Jak najmniej! Najchętniej przeprowadziłaby rozmowę z policjantem od razu w korytarzu, ale Edwina złapała go już za rękaw i pociągnęła do salonu, gdzie po akcji poszukiwawczej wszystko zastawione było wazonami, garnkami i puszkami.
Policjant spojrzał z powątpiewaniem na stertę pigułek i górę okularów.
– My… – powiedziała Edwina, ale Agnes przerwała jej pośpiesznie.
– Po prostu zwiał, ten bezczelny stwór. Wszędzie szukaliśmy!
– W garnkach? – spytał policjant.
– Lubi się bawić w chowanego – wyjaśniła Agnes bez mrugnięcia okiem.
– Proszę usiąść – wymamrotał policjant ze służbową miną i wskazał kanapę, na której jeszcze leżały ciasteczka. – Sprawa, którą muszę z paniami omówić, może okazać się szokująca.
– Nie jesteśmy z cukru! – rzekła Edwina opryskliwie.
Ale to, co policjant miał im do powiedzenia, rzeczywiście okazało się szokujące.
– Mildred Puck? – zapytała Agnes trzeci raz. Siedziała na jednym z kamiennie twardych ciasteczek i było jej niewygodnie. – Nie żyje? – Kręciło jej się w głowie. Mildred? Dlaczego ten facet mówił o Mildred? Coś tu się nie zgadzało!
– Została zastrzelona – powiedział policjant. – Na swojej własnej werandzie. Na leżaku.
– Co za zbieg okoliczności! – zawołała Edwina i klasnęła w ręce.
– To raczej nie jest zbieg okoliczności – odparł policjant. – Podejrzewamy, że sprawca wdarł się dziś rankiem do ogrodu i został przez Mildred zaskoczony. Muszę spytać, czy nie dostrzegły panie dzisiaj czegoś niezwykłego? Może coś panie słyszały albo widziały?
– Ale… – mruknęła Agnes, potrząsając głową. Ta Mildred, którą znała, już od lat nikogo nie zaskakiwała. Zupełna… roślina. Kręciło jej się w głowie. Mildred też? To nie miało sensu!
– Naprawdę nie chciałbym pań niepotrzebnie niepokoić – mruknął policjant, spoglądając z zakłopotaniem na pigułki przed swoim nosem. – Ale jeśli rzeczywiście jakiś sprawca próbuje tu okradać starszych, bezbronnych obywateli… Chcielibyśmy poprosić wszystkich państwa, żebyście byli ostrożni, sprawdzali, czy drzwi i okna zawsze są dobrze zamknięte. A jeśli rzuci się państwu w oczy coś niezwykłego, proszę się nie wahać…
Podał Agnes wizytówkę.
Agnes się zawahała.
– Ale Mildred jest… Mildred była osobą wymagającą stałej opieki. A my…
Zamilkła. Nie miało sensu tłumaczyć policjantowi różnicy między apatycznym warzywem takim jak Mildred a ich aktywną, małą, senioralną wspólnotą mieszkaniową. Z westchnieniem sięgnęła po wizytówkę. No jasne. O wiele za mały druczek. Szanse, że w nagłym wypadku będzie w stanie prawidłowo odczytać numer i wstukać go w aparat, były mniej więcej tak samo duże jak to, że zrobi to Hettie.
– Ciasteczko? – spytała Edwina i wyłowiła jedno spod swoich legginsów.
– Nie na służbie – odparł policjant z cieniem uśmiechu. Edwina straciła zainteresowanie, ześlizgnęła się z sofy i przybrała jedną ze swoich pozycji jogi. Kobra, jeśli Agnes się nie myliła.
Uśmiech policjanta się ulotnił.
– Nie ma powodów do paniki – powiedział. – Ale powinni państwo zachować czujność. A my będziemy wdzięczni za każdą wskazówkę.
– Oczywiście. To bardzo uprzejme z państwa strony. – Agnes zauważyła, że serce jej wali. Być może ta sprawa z Mildred to wcale nie żadna katastrofa. Może to szansa!
Edwina skończyła kobrę i wyszła na korytarz.
– Czy ona… od razu umarła? – zapytała Agnes.
Policjant znowu z ewidentną fascynacją zerknął na pigułki i nic nie odpowiedział, z czego Agnes wywnioskowała, że nie była to szybka śmierć. Wcale a wcale.
Przeszedł ją dreszcz.
– Czy były panie ze sobą blisko?
Policjant oderwał wzrok od pigułek i spojrzał na Agnes. Oczy miał zaczerwienione, zmęczone i jakoś zszokowane i Agnes pierwszy raz zauważyła, że to nie tylko policjant, ale też człowiek o oklapniętych włosach w kolorze piasku, z zaczątkiem piwnego brzuszka. Wydał jej się nawet trochę znajomy. Ostatnimi czasy często wydawało jej się, że już kogoś spotkała, tak jakby na świecie istniała tylko pewna ograniczona liczba twarzy i kiedy żyło się już wystarczająco długo, widziało się je wszystkie.
– Znałyśmy się – powiedziała cicho. – Od bardzo, bardzo dawna.
Policjant otwierał właśnie usta, przypuszczalnie po to, żeby powiedzieć coś pocieszającego, kiedy z korytarza rozległ się triumfujący okrzyk.
– Mam ją! – cieszyła się Edwina.
Broń! Serce Agnes podskoczyło w piersi niczym maltretowana żaba.
Edwina! Nie!
Nie teraz!!
Wysoki dźwięk wrócił i Agnes uczepiła się oparcia kanapy. Bezsilnie przyglądała się, jak policjant zrywa się z fotela i rzuca do drzwi. Nie mogła nic zrobić, nic powiedzieć i ta wspaniała szansa, która się właśnie pojawiła, przelała jej się przez palce. Niczym piasek. Niczym groch, widelczyk do ciasta i ziarna kawy. Niczym całkiem dużo rzeczy ostatnimi czasy.
A potem Edwina wróciła, trajkocząc jej coś bezgłośnie i z podekscytowaniem do ucha, a za nią pojawił się rozpromieniony policjant z żółwicą Hettie w wielkich, policyjnych rękach.
Agnes ocknęła się, zamrugała i zobaczyła nad sobą cztery nieco rozmazane, ale jednoznacznie zaniepokojone twarze. Uporządkowała kształty i kolory, na ile jej się udało, i spróbowała się skoncentrować.
Edwina.
Marszałek.
Żółwica Hettie.
I policjant.
Ktoś trzymał ją za rękę.
Agnes stęknęła. Tego policjanta trzeba było się pozbyć. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przewróciła oczami w stronę Marszałka, a potem z powrotem w kierunku policjanta. Jeden raz. Drugi.
– Chyba ma jakiś atak – powiedział policjant.
Wydawało się, że Marszałek zrozumiał, czego chce Agnes.
– A tam, atak. Tej starowince zrobiło się tylko trochę gorąco. Takie rzeczy się zdarzają!
Agnes jęknęła z wdzięcznością.
– Pewnie chce szklankę wody – powiedział Marszałek. Policjant położył Hettie na piersi Agnes i wypadł z pokoju.
– Gdzie jest kuchnia?
– Z tyłu na lewo – zawołał Marszałek, prawdopodobnie celowo nieprecyzyjnie. Agnes usłyszała, jak policjant otwiera kolejne drzwi na korytarzu. Odzyskała głos.
– Trzeba się go pozbyć – syknęła szeptem. – I to już. Ja… to jest szansa!
Żółwica Hettie próbowała pożreć jeden z guzików od bluzki, zrobiony z masy perłowej.
– A jeśli jeszcze raz usłyszę słowo „starowinka”, to będziesz miał kłopoty!
Marszałek wyszczerzył zęby w uśmiechu i puścił jej rękę.
Z zaczerwienioną twarzą i szklanką wody wrócił stróż porządku.
– Naprawdę nie chciałem pani tak zszokować. W pierwszej chwili wydawało mi się, że całkiem dobrze przyjęła pani tę wiadomość. W sensie… uznaliśmy, że najlepiej będzie, jeśli sąsiedzi… To jest w sumie dość odludne miejsce, więc trzeba ostrożnie… Jest pani pewna, że nie powinniśmy ściągnąć lekarza…?
Dziwne, ale jeśli leżysz na plecach – czy to na brzuchu, jak w przypadku Hettie – nikt już tak naprawdę z tobą nie rozmawia. Wszyscy rozmawiają ponad tobą, dosłownie. Agnes też spojrzała w górę, gdzie nad jej głową różne słowa fruwały tak, jakby jej tam w ogóle nie było. Pozwoliła sobie podać wody i przyglądała się, jak Marszałek, Edwina i Hettie w rzadkiej komitywie zabrali się do wypraszania policjanta. Prawdopodobnie to Hettie przechyliła ostatecznie szalę swoim gniewnym syczeniem.
Policjant rozdał jeszcze kilka wizytówek i dobrych rad, po czym pozwolił Marszałkowi i Edwinie wypchnąć się za drzwi.
Hettie i Agnes spojrzały po sobie.
– Mało brakowało! – westchnęła Agnes.
Hettie syknęła potakująco.
A potem…
Agnes była dziewczynką o chudych, opalonych kończynach, w białych skarpetkach i z warkoczami sięgającymi pupy. Agnes nie lubiła tych warkoczy, chłopaki ją za nie ciągały. Dziewczynki jej dokuczały.
Ale z matką nie było negocjacji.
Kiedy podskakiwała, warkocze podskakiwały wraz z nią.
A teraz wisiały bez ruchu.
Agnes stała pod bezchmurnym, letnim niebem i przyglądała się, jak ktoś rozgniata owady na kamieniu. Kowale. Insekty biegały zdenerwowane w tę i z powrotem, ale nie miały żadnych szans.
– Dlaczego to robisz? – zapytała Agnes.
Słońce grzało ją w kark. Jakiś ptak śpiewał. Agnes chciała do domu.
– Bo to łatwe – odpowiedział tamten ktoś.
Agnes otworzyła oczy i zapatrzyła się w mądrą, żółwią twarz Hettie. Żółwica była najmłodszym członkiem ich wspólnoty mieszkaniowej, jednocześnie jednak również najrozsądniejszym. Czasami dawało to Agnes do myślenia.
Wciąż jeszcze leżała na kanapie, z nogami na poduszce. Warkocze dawno już obcięła. Teraz miała inne problemy. Spróbowała się unieść. Hettie syknęła.
– Czy ktoś mógłby może wziąć…?
Edwina uniosła Hettie w górę i obdarowała głośnym cmoknięciem w skorupę. Agnes złapała za oparcie kanapy i pociągnęła. Ktoś popchnął od tyłu i wreszcie usiadła, chociaż trochę krzywo.
Obmacała swoją fryzurę (oczywiście zrujnowaną), westchnęła i rozejrzała się wokół. W międzyczasie dołączyła do nich również Bernadette, która teraz nasłuchiwała z głową przechyloną w stronę kanapy. Marszałek przysunął sobie krzesło, Edwina siedziała ze skrzyżowanymi nogami na dywanie, a Hettie, która wreszcie znowu poczuła pod pazurkami stały grunt, z godnością odmaszerowała.
Agnes wzięła się w garść.
– Są dobre i złe wieści – powiedziała. – Mildred Puck nie żyje.
– To jest ta dobra wiadomość? – zapytała sucho Bernadette. Przysunęła sobie talerz czekoladek z nadzieniem i teraz wysysała je jedną po drugiej niczym jakiś słodyczowy wampir.
To pytanie sprawiło Agnes pewną przykrość. Kiedyś były z Mildred przyjaciółkami, najlepszymi przyjaciółkami. Oczywiście było to dawno temu, a od tamtej pory Mildred poświęciła mnóstwo czasu na to, żeby dać się wszystkim gruntownie znielubić.
– Zła wiadomość jest taka, że kręci się tu jakiś włamywacz, który wykańcza staruszków – skorygowała Agnes. – A dobra wiadomość jest taka, że używa do tego pistoletu!
– O! – rzekł Marszałek.
– Biedna Mildred – powiedziała Edwina. – Dlaczego to dobrze?
– Lillith pójdzie na jego konto! – wyjaśniła podekscytowana Agnes. – Nie rozumiecie? To idealny układ! Dwie starsze panie zastrzelone w ogrodzie, praktycznie w tym samym czasie! Każdy pomyśli, że ten włamywacz ma na sumieniu również Lillith! Pójdziemy teraz do szopy i ją znajdziemy. Zrobimy trochę bałaganu i wszędzie połazimy. A potem zadzwonimy na policję!
– Znowu policja – powiedziała znudzona Edwina.
– Dobry plan! – rozległo się z góry, gdzie Winston siedział i nasłuchiwał na podeście schodów.
– Dlaczego miałabym brać w tym udział? – syknęła Bernadette nie do końca tak fachowo jak Hettie, ale i tak jadowicie. – Jeśli nikt mnie…
– Bo w więzieniu nie ma czekoladek – powiedziała Agnes. – Po prostu dlatego.
Sprawa okazała się jednak potem trochę bardziej skomplikowana, niż się spodziewali. Policjanci nie tylko zabrali Lillith, ale też rozciągnęli czarno-żółte plastikowe taśmy w paski jak u szerszenia, robili zdjęcia, zbierali próbki i łazili po ogrodzie. Agnes martwiła się o swoje hortensje.
A te muchy! Te wszystkie muchy! Agnes nie wzięła pod uwagę tego, że Lillith w tak krótkim czasie przyciągnie tak wiele much. Był to dla nich wszystkich prawdziwy szok.
Teraz Agnes stała oszołomiona w korytarzu i marzyła tylko o tym, żeby uciąć sobie małą drzemkę. Funkcjonariusze policji mijali ją w pośpiechu. Edwina i Hettie sobie poszły, Marszałek był przesłuchiwany w ogrodzie, a Winston z ciekawością zerkał z podestu schodów. Bernadette zużyła cały domowy zapas chusteczek i przepłakiwała się teraz w salonie przez rolkę papieru toaletowego. Pomagała jej w tym jakaś policjantka.
Agnes nie miała nic innego do roboty, jak wchodzić innym w drogę. Oparła się wykończona o framugę drzwi, kiedy padł na nią jakiś cień.
– Cześć, czeeść – powiedział jakiś nieznajomy głos.
Agnes zamrugała pod światło i spojrzała w dwoje błyszczących, zielonych oczu, nad którymi unosiło się rondo jakiegoś przedpotopowego kapelusza z piórami.
– Jestem Charlie – powiedział kapelusz. – Ta nowa. Cóż za wspaniały dom!
Agnes jęknęła. Nowa! W zamieszaniu wokół Lillith i Mildred zupełnie o niej zapomnieli!
W tej chwili minęło je dwóch policjantów z noszami. Na noszach leżał wielki, biały, plastikowy worek, wciąż otoczony chmarą pełnych nadziei much.
– Ojej – powiedziała Charlie w kapeluszu z piórami. – Chyba przyszłam nie w porę.
Agnes przypomniała sobie o swoich dobrych manierach.
– Nie, skądże. Jestem Agnes – powiedziała i wyciągnęła rękę. – Aha, to była Lillith.
– Ha! – Charlie sięgnęła po rękę Agnes i potrząsnęła nią serdecznie. – Czyli działa, co? Cudownie!
Agnes spróbowała się uśmiechnąć.
– Witamy w Sunset Hall!
Rozdział 2
Hindus
I znowu najwyraźniej nikt więcej nie czuł się odpowiedzialny, więc to Agnes trzeci raz tego dnia stawiła czoła schodom, by pokazać Charlie jej nowy pokój. Trochę to trwało. W głowie wirowały jej Lillith i Mildred. Mildred i Lillith.
Mildred. Lillith.
Lillith. Mildred.
I tysiąc głodnych much.
Kolana Agnes jakby zmiękły.
Na podeście schodów musiała zrobić sobie przerwę na odpoczynek.
– Jutro naprawią podnośnik – stęknęła przepraszająco.
Charlie machnęła ręką i nieproszona wzięła ją pod rękę. Tak szło się lepiej i Agnes nie wiedziała, czy powinna być wdzięczna, czy zirytowana. Charlie pachniała nietypowo, nie tylko praniem, kremem do rąk i wodą kolońską, ale bardziej obco, zaskakująco. Prawdziwe perfumy, podejrzewała Agnes. Powiew drewna, irysów, a pod spodem coś innego, znajomego, ale trudnego do rozpoznania. Może po prostu człowiek?
Na górze, na podeście siedział Winston i uśmiechał się, ciepły i dostojny jak Święty Mikołaj.
– Dużo się dzisiaj dzieje – powiedział współczująco.
Ręka Agnes wyślizgnęła się ukradkiem spod ramienia Charlie.
– To jest Charlie – powiedziała Agnes. – Nowa. A to jest Winston. Chwilowo tu utknął.
– Cześć, cześć – powiedziała Charlie, a Winston zdjął wyimaginowaną czapkę z łysej głowy.
– Pokój jest z tyłu po lewej – wyjaśniła Agnes i wyminęła ich powoli, lecz zdecydowanie. Chciała wreszcie uciąć sobie tę drzemkę.
– Cudownie – powiedziała Charlie.
Drzwi otworzyły się i Agnes zamrugała.
Był to ulubiony pokój jej matki i czasami Agnes wydawało się, że widzi ją tam, jak stoi przy oknie, szczupłą sylwetkę o prostych plecach, z wysoko upiętymi włosami. Fiołki i światło słońca, delikatny serwis do herbaty na stoliczku w wykuszu, a czasami, jeśli miała szczęście, zapach ciasteczek kokosowych.
Ale tym razem czar nie chciał zadziałać, jak należy. Agnes spojrzała na pokój oczami Charlie i zobaczyła kurz na gzymsie kominka oraz wyblakłe od słońca plamy na dywanie. Łóżko było świeżo zasłane, dzięki Bogu, ale naprawdę ktoś powinien był zadać sobie trud, żeby przynieść parę świeżych kwiatów… Tylko: bez podnośnika i w tym całym zamieszaniu?
– Własna łazienka, biurko, kącik do siedzenia – wyjaśniła niepotrzebnie. – Tak jak ustalałyśmy.
– Hmmm – rzekła Charlie i zdjęła kapelusz z piórami. Włosy pod spodem miała białe i jedwabiste jak łabędzi puch. I długie. Aż za pupę. Nadałyby się na parę porządnych warkoczy.
– Może odrobinę koloru… – mruknęła, rzuciła kapelusz w kierunku stojaka na ubrania i trafiła. – No i oczywiście rośliny pokojowe. To się załatwi! Cudownie!
– Jest tu piękny widok na ogród – powiedziała Agnes defensywnie i rozsunęła zasłony. Kurz zatańczył w świetle słonecznym. Razem spojrzały w dół, na labirynt z szerszeniowatej taśmy i kilku policjantów, którzy kręcili się w nim w białych kombinezonach pszczelarskich. Agnes wypatrzyła złamaną hortensję.
– Ech – westchnęła. – Zwykle… wygląda sielankowo.
– Czy to się często zdarza? – spytała Charlie obok niej. Czerwone paznokcie zastukały pytająco w parapet.
– Mam nadzieję, że nie – mruknęła Agnes, ale w głębi duszy miała niedobre przeczucie, że już wkrótce zobaczą więcej tej szerszeniowatej taśmy, w ogrodzie, w domu, wszędzie. A te muchy… Wzdrygnęła się, zamachała rękami i zdecydowanie zasunęła zasłony. – Na pewno chcesz się odświeżyć – powiedziała, życzliwie skinęła głową i ruszyła w kierunku drzemki.
W drzwiach odwróciła się jeszcze raz. Charlie opadła na łóżko i wyciągnęła się jak długa, pokazując przy tym szokująco dużą część kolan.
– Mam nadzieję, że będziesz się dobrze czuła w Sunset Hall! – powiedziała Agnes.
– Sunset Hall! – powtórzyła Charlie. Brzmiało to prześmiewczo, ale też przyjaźnie. – Bardziej Sunset niż Hall, powiedziałabym. Dokładnie tak, jak ja!
– Jest, jak jest! – odparła Agnes, może trochę za ostro. W sumie przecież Charlie miała rację! – O czwartej będzie podwieczorek – przypomniała.
Oczywiście potrwało to jednak trochę dłużej, zanim wszyscy zebrali się w pokoju słonecznym wokół wyglądającej na nieco zmaltretowaną chałki.
Policja w końcu odjechała, pozostawiając za sobą masę żółtej, szerszeniowatej taśmy i dobrych rad. Marszałek po swojej rozmowie z policjantami wydawał się blady i poszarzały, wyssany niczym czekoladka. Bernadette w końcu się wypłakała i teraz przysłuchiwała się wszystkiemu wokół z niemal dziarską miną. Edwina rozszarpywała swoją chałkę. Winston nalewał herbatę. Charlie siedziała wśród nich w czerwonym kimonie niczym jakiś rajski ptak i gadała. O wakacjach na południu Francji. O swoim trzecim mężu, niezłym ananasie. O szpitalach, które były naprawdę okropne. Dlaczego przez cały czas nawijała? Pewnie nerwy, podejrzewała Agnes. Przeprowadzka do Sunset Hall dla każdego nowego przybysza stanowiła poważny krok.
W końcu Charlie włożyła sobie jednak do ust kawałeczek chałki, przeżuła go i połknęła bez entuzjazmu, i Agnes chwyciła się swojej szansy. Ktoś w końcu musiał wytłumaczyć nowej obowiązujące w domu zasady.
– Obiad zwykle jadamy wszyscy razem – powiedziała szybko. – Z reguły w jadalni, chyba że podnośnik się zepsuje i Winston… – Zauważyła, że zaraz chyba się zaplącze, i spróbowała jeszcze raz. – Śniadanie każdy bierze sobie z kuchni sam, zależnie od tego, kiedy wstaje. Nie wcześniej. Oczywiście, że nie. – Sfrustrowana Agnes zapatrzyła się w swoją serwetkę. W głowie myśli miała porządnie poukładane, jedna po drugiej, jak perełki na nitce, ale na języku coraz częściej jakoś jej się przekręcały. Wnętrze i zewnętrze. Jedno i drugie coraz bardziej oddalały się od siebie. Zamilkła zirytowana.
– Albo sama – powiedziała Charlie z pełnymi ustami.
– Najczęściej – przyznała Agnes. – Jest lista drobnych obowiązków domowych, poza tym mamy dochodzącą panią.
– Silvy – powiedział Winston z uznaniem.
– Piecze nam też – dorzuciła Edwina, wskazując bezkształtną chałkę. – I ja też piekę!
Marszałek przewrócił oczami.
Bernadette jęknęła.
– W środy przychodzi fizjoterapeuta… – Agnes próbowała nie dać się zbić z tropu. – Przede wszystkim do Winstona, ale każdy może…
– Ha! – powiedział Winston.
– Czasami gotuje… – uzupełniła Edwina.
– W piątek jest gotowa pizza – rzekła Bernadette. – Albo zamawiamy rybę z frytkami z pubu.
– Ustalamy, co kupujemy – wyjaśniła Agnes. – I co gotujemy. Wszystko omawiamy.
Nagle na stół opadło milczenie, jakby osłonił go klosz do przykrywania sera. Ostatnimi czasy pojawiła się cała masa rzeczy, których nie omówili wystarczająco.
Całkiem solidna masa.
Na zewnątrz rozległ się klakson, a następnie głębokie, mrożące krew w żyłach szczekanie.
– Ha! – rzekła Charlie. – Thomas i Brexit! Cudownie!
Thomas okazał się młodym, bezwstydnie przystojnym nosicielem okularów przeciwsłonecznych. Biała koszula, zdrowa opalenizna, porwane dżinsy. Agnes zwykle nie lubiła dżinsów, a co dopiero porwanych, ale te… Podczas gdy mobilna część grupy przemieszczała się, by przyjrzeć się gościowi na własne oczy, Agnes obserwowała z okna, jak ten książę z bajki sumiennie ustawia przy drzwiach wejściowych rząd kolejnych walizek, podczas gdy w jego dostawczaku szaleje jakiś szary orkan. Samochód się kiwał.
Na werandę wyszła Charlie, a tuż za nią Marszałek i Edwina.
– Skarbie! – Charlie rozłożyła ramiona, a Thomas zostawił walizki, pośpieszył ku niej i dał jej całusa. CAŁUSA. Czy raczej przerośniętego cmoka w policzek. Agnes przykleiła się do szyby.
– Czy któraś z nich jest dla mnie? – Edwina podskakiwała na werandzie jak małe dziecko.
Charlie wskazała Edwinę.
– Edwina, Marszałek. – A potem, z zamaszystym gestem: – SUNSET HALL!
Ze swojego okna Agnes nie widziała Marszałka, ale musiał stać gdzieś tam w cieniu drzwi wejściowych. Potrafiła to sobie doskonale wyobrazić. Ręce założone na plecach. Sceptyczny. Wojskowy.
– Pięknie! – Młodzieniec podniósł pierwszą walizkę. – Całkiem ładnie to wygląda. Zanieść ci ją od razu do pokoju…?
– Mógłbyś, skarbie?
Ich spojrzenia na chwilę się spotkały, a w uśmiechniętych twarzach coś się poruszyło. Coś jakby smutek.
– A więc to już? – powiedział Thomas cicho. – Jesteś pewna…?
Charlie chyba skinęła głową, po czym nagle wyrzuciła ręce w powietrze.
– Cudownie!
Ze swojego okna Agnes obserwowała, jak walizka za walizką wędruje przez drzwi wejściowe, przypuszczalnie po schodach na górę, przypuszczalnie do pokoju Charlie. Co u licha Charlie miała w tych wszystkich walizach? Agnes potrafiła to sobie wyraźnie wyobrazić: Boa z piór. Futra. Koronkowe bluzki. Diamentowe broszki. Buteleczki perfum. Lakier do paznokci.
Przypomniała jej się Lillith, która też pewnego dnia przyjechała z walizkami, w towarzystwie swojej zrzędliwej córki. Coś trzeba zrobić z jej rzeczami. Czy zostaną odebrane? Ktoś musi się skontaktować z tą córką – a może takie rzeczy robi policja?
Nagła cisza przywróciła ją do rzeczywistości.
Rzeka walizek urwała się, miejsce przed domem opustoszało.
Głosy na schodach.
W korytarzu.
Agnes pośpieszyła z powrotem do stołu. Nie chciała zostać przyłapana na wyglądaniu przez okno. Jej matce nigdy by się to nie spodobało, a ludziom w dzisiejszych czasach też się to pewnie nie podoba.
Szpiegowanie. Nikt nie lubi szpiegów. Oprócz Edwiny oczywiście. Edwina wcześniej sama była jakby szpiegiem.
Kiedy drzwi stanęły otworem, Agnes rzuciła się na pierwsze lepsze krzesło.
To oczywiście Charlie. I niezmordowany właściciel dżinsów.
– Pokój słoneczny – wyjaśniła Charlie. Thomas zdjął okulary przeciwsłoneczne i sumiennie kiwał głową. – Mój wnuk Thomas. To jest Agnes. To ona tu wszystko zorganizowała. Świetny projekt! – Charlie znowu wskazała palcem i Agnes musiała podnieść się z krzesła, na które dopiero co z takim trudem dotarła, by przywitać się z Thomasem. Zorganizowała? Ha! Ta Charlie w ogóle jej nie zna!
Chyba trochę przesadziła z tym powitaniem, bo Thomas ostrożnie zabrał dłoń z potrząsającej nią ręki.
– To ja już zmiatam, babciu…
Charlie skinęła głową.
– No jasne, skarbie. Bardzo ci dziękuję. I nie zapomnij o Brexicie!
Thomas się roześmiał.
– Jakżebym mógł!
Zmiata? Ale co? A Brexit? Kto mógłby zapomnieć o Brexicie? Mówili językiem, którego Agnes do końca nie rozumiała, i zauważyła, że im zazdrości. Ostatnimi czasy zdarzało jej się walczyć o każdą odrobinę zrozumienia, a tutaj wydawało się, że wszystko po prostu szemrze sobie jak jakiś strumyk. Ale pomocny wnuczek zniknął już za drzwiami, „zmiótł” się, jak podejrzewała Agnes, a Charlie spoglądała za nim błyszczącymi wilgocią oczami.
W pewnym momencie Agnes udało się w końcu dotrzeć na swój fotel uszak i zamknąć oczy, ale prawdziwy nastrój na drzemkę jakoś nie chciał się pojawić. Gdzieś w korytarzu znowu coś się działo, słyszała głosy, kroki, śmiechy. Edwina wydała z siebie cichy, entuzjastyczny okrzyk.
Agnes zastanowiła się, czy nie powinna sprawdzić, co się dzieje. Była zmęczona, zbyt zmęczona na drogę do drzwi, a może nawet do schodów. Niech sobie tam inni pokrzykują! Ona była dokładnie tam, gdzie jej miejsce. Będzie tak tu sobie po prostu siedzieć, aż do… co właściwie miało dziś być na kolację? I czyja kolej na gotowanie? Oby nie Edwiny! Może Lillith? Będą musieli przerobić plan posiłków – po Lillith nie można już się było spodziewać zbyt wiele pod względem kulinarnym…
I wtedy Agnes nagle znalazła się znowu wysoko na jabłoni. Chłodne, nocne powietrze wywołało gęsią skórkę na jej nagich ramionach. Zerknęła w dół, gdzie pierwsze opadłe jabłka wyrastały z czarnego trawnika niczym blade guzki.
Strach był wszędzie, w świetle księżyca uwięzionym w jej koszuli nocnej, zbyt białej; w szorstkiej korze drzewa pod jej dłońmi; w wietrze poruszającym liśćmi; w jej oddechu, zbyt szybkim i zbyt głośnym; a nawet w śpiewie słowika.
Cicho, cicho!
Nie ruszaj się!
Nie odzywaj!
Bo tam na dole, pod jabłoniami, krążył potwór.
– Agnes, idziemy do Hindusa!
Agnes otworzyła oczy, przez moment walczyła z poduszką, w ataku paniki wypatrując Hindusów, ale stała przed nią tylko Edwina w swoim niebieskim płaszczu wyjściowym, z błyszczącymi oczami i rumieńcem na policzkach.
Hindus! Co za nonsens!
Chciała powiedzieć „Nie ma mowy!”, ale zamiast tego szepnęła tylko:
– Hę?
Za Edwiną pojawiła się jakaś włochata twarz, błyszcząco białe zęby, wilgotny, elastyczny nos i zaskakująco wymowne oczy.
Agnes zastanowiła się, jak szybko zdołałaby się dostać do drzwi łazienki – nie dość szybko! Wilczur wyminął Edwinę – wielkie nieba, sięgał jej do ramienia! – i zabrał się za szczegółową inspekcję węchową wykładziny dywanowej.
– Ona stawia! – wyjaśniła Edwina. – Bierzemy taksówkę!
– Stawia? – wymamrotała Agnes. Węszący nos podszedł bliżej.
– Powiedziała, że powinniśmy uczcić jej debiut!
– Uczcić?
– Szczerze mówiąc, po prostu nie lubię pieczeni na zimno. A już szczególnie w mój pierwszy wieczór. Jesteście gotowe?
Charlie, znowu w tym niemożliwym kapeluszu z piórami. No jasne!
Coś wilgotnego dotknęło ręki Agnes. Wzdrygnęła się. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą była jej poduszka, teraz leżała ogromna, szara psia głowa, czarny nos na przedzie, futro z każdej strony.
Agnes usłyszała swój śmiech. Brzmiał nieco histerycznie.
Wtedy spomiędzy ostrych zębów wysunął się różowy język i polizał ją po rękach. Poczuła łaskotki. Dość wilgotne. Agnes przestała się śmiać i przyłapała się na prawdziwym uśmiechu. Przyjemnie było zostać polizaną. To było takie… pełne życia.
Ostrożnie wyciągnęła rękę i dotknęła sierści. W szczeciniasty sposób jedwabista i ciepła.
Dalej w tylnej części psa coś zamerdało.
– Lubi cię! – rzekła Edwina zazdrośnie. – Idziemy już?
Agnes przypomniała sobie o najnowszym kryzysie i niechętnie oderwała się od psiej głowy. Brązowe oczy spojrzały na nią z wyrzutem, po czym wilczur ruszył dalej, znowu w ślad za nosem.
– Nie możemy tak po prostu iść do Hindusa – powiedziała Agnes. – Nie tego dnia, kiedy zabrali Lillith! Już zapomnieliście? Jak to będzie wyglądać?
– Jeszcze nigdy nie byłam u Hindusa! – Edwina tupnęła nogą, a Agnes miała ochotę przypomnieć jej, że była kiedyś żoną Hindusa, nie zawsze szczególnie szczęśliwą. Tylko po co?
– Ach! Hm. To jest oczywiście… – Przynajmniej Charlie zdawała się rozumieć, że Hindus to niekoniecznie najlepszy pomysł, i zarumieniła się pod swoim kapeluszem. – Nie chciałam… Tyle że ja jej przecież w ogóle nie znałam… Najlepiej będzie trochę odczekać, tak?
– A pieczeń na zimno… – Agnes zamilkła. Chciała zwrócić Charlie uwagę, że pieczeń na zimno należy do jej największych osiągnięć kulinarnych, ale pies złapał właśnie jej poduszkę i potrząsał nią z warkotem. Agnes wstrzymała oddech.
– Brexit! – Głos Charlie zabrzmiał nagle ostro niczym świst bata i pies natychmiast zostawił poduszkę, po czym wielkim susem przeskoczył przez stolik kawowy i rozsiadł się przed Charlie na swoim futrzastym zadku.
– To jest Brexit! – wyjaśniła Charlie z dumą. – Jest jeszcze tylko troszkę rozbrykany!
– Aha – mruknęła Agnes bezradnie. Dla niej Brexit to było coś, co się odbywało w radiu, dzień w dzień, do upadłego. Kosmata afera, na pewno, ale chyba nie aż tak.
– Ale… – Zawahała się. Kto zdecydował, że Charlie może tak po prostu wziąć ze sobą swoje ogromne psisko? Jak do licha mieli sobie z nim wszyscy poradzić? Bernadette, która nie widzi? Winston na wózku? Marszałek, który po prostu odmaszerował z pistoletem do ogrodu i nie potrafił sobie niczego przypomnieć? I Edwina, która ma w głowie tylko jogę i bzdury? Czasami wyzwaniem było nauczyć odpowiedniego szacunku żółwicę Hettie, a takie duże zwierzę…
– Brexit! – powtórzyła Agnes z dezaprobatą.
Pies dyszał w jej stronę przyjaźnie.
– Brexit nadchodzi! – wyjaśniła Charlie z całym przekonaniem. – Trzeba iść z duchem czasu! Utrzymać się przy piłce i tak dalej… A Brexit kocha piłki!
Potem oczywiście i tak zjedli hinduskie jedzenie, chociaż nie stylowo u Hindusa, tylko po kryjomu w pokoju słonecznym, z plastikowych misek i aluminiowych tacek. Charlie bezceremonialnie zamówiła dla wszystkich.
– To nie jest hinduskie! – poskarżyła się Edwina setny raz, widelcem przewracając ciecierzycę po talerzu.
Agnes trafił szlag.
– Owszem, jest!
Po czym uznała, że zachowuje się dziecinnie. To nie wina Edwiny, że ma już nie po kolei… Dlaczego ciągle daje jej się prowokować? Powinna wiedzieć lepiej!
– Wyśmienite – mruknął Winston setny raz, chwycił Charlie za rękę i udał, że ją całuje. – Ależ z ciebie doskonała kucharka!
– Pochlebca! – Charlie uszczypnęła go w policzek jak uczniaka, a Agnes z mieszanymi uczuciami zapatrzyła się w swoje curry.
– Co to za historia z tym psem? – szepnęła do Marszałka. – Kto jej powiedział, że może go wziąć?
– No tak – mruknął Marszałek – mamy Hettie i pomyślałem…
– Hettie to dość kompaktowe stworzenie – syknęła Agnes. – Za to Brexit…
– Myślałem, że chodzi o chomika – przyznał Marszałek. – Zapytała, czy może zabrać ze sobą swojego uroczego, małego przyjaciela…
Wydawał się taki zakłopotany, że Agnes przez moment poczuła pokusę, by jego też uszczypnąć w policzek. Zamiast tego potrząsnęła z dezaprobatą głową. Charlie była tu zaledwie od paru godzin, a już zdołała zaprowadzić chaos, nie tylko na zewnątrz, na stole jadalnym, gdzie piętrzyła się nieprzyzwoita masa plastikowych śmieci, ale też wewnątrz, w jej głowie. Głęboko westchnęła.
– Przecież jakoś to będzie! – powiedział Marszałek uspokajająco.
– Hm?
– No z Brexitem!
– W radiu też tak mówią – mruknęła Agnes. – Osobiście nie wierzę w ani jedno ich słowo!
Nagle Bernadette zerwała się, zachwiała odrobinę i uniosła swoją szklankę mango lassi. Była zbyt wzburzona i lassi chlupnęło, po czym kapnęło na stół.
– Za Lillith!
– Za Lillith! – Pozostali też unieśli szklanki. Zachlupotało więcej mango lassi, a Agnes znowu usłyszała ten wysoki dźwięk.
Zastanowiła się, czy gdzieś tam, w tym wielkim domu, ktoś pije za Mildred. Mało prawdopodobne.
Akurat Mildred! Dało jej to do myślenia. Pogrążona w domniemaniach nałożyła sobie na talerz więcej ryżu i ostrego sosu. Czy rzeczywiście był to zwykły włamywacz, który obrabował sąsiadkę? Ściśle biorąc, mógłby po prostu przemaszerować obok niej, a Mildred, która wegetowała na wózku inwalidzkim po udarze, nie byłaby w stanie absolutnie nic z tym zrobić. Po co więc ta przemoc? I dlaczego sprawca po morderstwie wcale nie włamał się do domu, jak należy? Nikt nic nie mówił o prawdziwym włamaniu!
Agnes w zamyśleniu upiła trochę mango lassi, przysłuchując się wysokiemu dźwiękowi.
Musiała przyznać, że nie może się doczekać pogrzebu.
Później, kiedy plastikowe naczynia wypełniły już kosz na śmieci, a Agnes zaczęło się nieprzyjemnie odbijać po curry, Marszałek uroczyście wyciągnął z sejfu czarną księgę. Siedzieli w milczeniu, gdy Charlie wpisywała do niej swoje imię i wypełniała kwestionariusz. Następnie podpisali się jedno po drugim, najpierw Charlie, potem Winston swoim eleganckim bazgrołem, Marszałek dwiema spiczastymi literami, Bernadette szeroko, energicznie i trochę wychodząc za kartkę. Edwina narysowała motylka.
Agnes przez chwilę zmagała się z długopisem, ale potem zapanowała nad nim i podpisała. Własny podpis wydał jej się koślawy i obcy.
Charlie siedziała przy stole cicha, nieco pobladła i wyjątkowo nie uważała, że wszystko jest cudowne. Bernadette podeszła do niej – uroczysta, ale też nieco złowieszcza w swych gangsterskich okularach przeciwsłonecznych – i zamknęła ją w trochę źle wycelowanym uścisku.
– Teraz jesteś jedną z nas!
Agnes i Marszałek spojrzeli po sobie. Marszałek prawie niedostrzegalnie skinął głową.
Tylko Agnes zauważyła, że ręka mu drżała, kiedy wykreślał imię Lillith z rejestru i odkładał książkę do sejfu.