„Agnes Sharp i morderstwo w Sunset Hall” to historia pełna komediowych zawirowań, niespodziewanych wzruszeń i psychologicznych napięć, która przełamuje konwencje gatunku. Czy nieszablonowym bohaterom powieści Leonie Swann uda się wyjść cało z karkołomnej misji, którą postanowili wypełnić?


Czy to kryminał? Tak!
Czy to komedia? Oczywiście!
Odrobina psychologicznego thrillera? Jeszcze jak!

Zabawna, i czuła, pełna niespodziewanych wzruszeń i zwrotów akcji „Agnes Sharp i morderstwo w Sunset Hall” – powieść, która wciąga, bawi i zachwyca.

Agnes Sharp mieszka z grupą zaprzyjaźnionych (i zdecydowanie mających swoje za uszami) seniorów. W przeszłości byli szpiegami, tajnymi agentami, zajmowali się najpoważniejszymi przestępstwami. Agnes i jej geriatryczny gang dopracowują plan i wkraczają do akcji. Zmierzą się ze złowrogimi piekarzami, zepsutymi windami, nieudolnymi przestępcami, lokalnymi władzami… i własnymi mrocznymi sekretami. Jaką rolę w tym wszystkim odegrają żółwica Hettie, pies Brexit i tajemniczo zamordowana Lillith…

Zobaczcie, jak zakończy się ta pełna spektakularnych niepowodzeń intryga!

Leonie Swann – niemiecka pisarka, autorka międzynarodowego bestsellera „Sprawiedliwość owiec”, który został przetłumaczony na 30 języków. Studiowała filozofię, psychologię i literaturę angielską w Monachium. Obecnie mieszka w Berlinie. W jednym z wywiadów powiedziała: „Chciałam opowiadać historie, które urzekają i są smakowite”.

Leonie Swann
Agnes Sharp i morderstwo w Sunset Hall
Przekład: Jowita Maksymowicz-Hamann
Wydawnictwo Relacja
Premiera: 13 listopada 2024
 
 


Pro­log
Z zimną krwią

Hettie było gorąco. Za dużo czasu spę­dziła na swoim kamie­niu do wygrze­wa­nia się, popo­łu­dniowy upał prze­nik­nął jej przez sko­rupę i teraz brzę­czał jej w gło­wie nieco natręt­nie. Jak każde odpo­wie­dzialne zwie­rzę zmien­no­cieplne musiała zabrać się za powrót do rów­no­wagi, a wła­ści­wym do tego miej­scem tra­dy­cyj­nie już był cie­ni­sty wąwóz wśród sta­rych doni­czek za nie­bo­siężną ścianą drewna, gdzie ze szcze­lin nie­po­strze­że­nie wyra­stały papro­cie, a po wil­got­nej ziemi peł­zały śli­maki.
Het­tie ruszyła w drogę, pokryta łuskami noga za pokrytą łuskami nogą. Żwi­rową ścieżką, pod hor­ten­sjami, obok wiel­kiego pniaka.
Coś jed­nak wyglą­dało ina­czej niż zazwy­czaj. Tam, gdzie zwy­kle wzno­siła się się­ga­jąca nieba drew­niana ściana, tym razem nie było nic, tylko wielka, zie­jąca pustka, a dalej cień. Jak wszyst­kie żół­wie, Het­tie nie grze­szyła cie­ka­wo­ścią, ale to nie­znane kró­le­stwo cieni wyda­wało się kuszące. Wdra­pała się po ram­pie, krótko zawa­hała na gra­nicy słońca i mroku, po czym wsu­nęła głę­biej w przy­jemny chłód. Jej sko­rupa otarła się o stare drewno, wygła­dzone przez czas i nie­zli­czone wiel­kie stopy. Rów­nież teraz poczuła zapach tych wiel­kich stóp, bli­ski i nie­po­zo­sta­wia­jący wąt­pli­wo­ści, słony i skó­rza­sty.
W zasa­dzie Het­tie nie miała nic prze­ciwko wiel­kim sto­pom, zawsze obcho­dziły się z nią z sza­cun­kiem, a cza­sem towa­rzy­szyły im ręce trzy­ma­jące sałatę. Ośmie­lona popeł­zła dalej, głę­biej w cień.
Tam z tyłu. Aha.
Od razu zauwa­żyła, że z tymi wiel­kimi sto­pami coś było nie tak. Ina­czej niż więk­szość ich krew­nia­ków nie spo­czy­wały one pła­sko i sta­bil­nie na pod­łożu, lecz ich spi­cza­ste końce ster­czały ku górze, gdzieś w eter, tam, gdzie świa­tło sło­neczne prze­ci­nało mrok, a w powie­trzu tań­czyły gwiazdki kurzu.
Naprawdę nie­zwy­kłe. Para stóp była też dziw­nie nie­ru­choma. Ewi­dent­nie chora. Het­tie jesz­cze ni­gdy nie widziała cho­rej wiel­kiej stopy. Poczuła coś jakby cie­ka­wość, a jeśli nie cie­ka­wość, to przy­naj­mniej ape­tyt. Na próbę i nieco zuchwale ugry­zła jedną z wiel­kich stóp. Stopa nie bro­niła się i Het­tie trium­fal­nie ugry­zła ją drugi raz, bar­dziej dla zasady niż z entu­zja­zmu. Skó­rza­sta i twarda. Nie w jej guście. Tam, gdzie znaj­do­wały się wiel­kie stopy, naj­czę­ściej w oko­licy krę­ciły się też ręce trzy­ma­jące sałatę. Zde­cy­do­wała się ich poszu­kać i ku swo­jemu zdu­mie­niu stwier­dziła, że po dru­giej stro­nie stóp gdzieś w dal cią­gnie się cała seria pagór­ków, dolin i krzy­wizn.
I rze­czy­wi­ście: tam dalej, głę­biej w ciem­no­ści, spo­czy­wała jedna z rąk trzy­ma­ją­cych sałatę. Tylko że nie trzy­mała sałaty i wyda­wała się zwi­nięta w kłę­bek. Przy­po­mi­nała tro­chę mar­twego pająka.
Żół­wie to ogól­nie gatu­nek raczej nie­cier­pliwy, ale Het­tie była wyjąt­kiem. Potra­fiła cze­kać. Przede wszyst­kim na sałatę. Zna­la­zła sobie wygodne miej­sce u stóp pagór­ków two­rzą­cych nie­zwy­kły kra­jo­braz. Nie­zbyt cie­płe i nie­zbyt zimne. Przy­tulne, ale nie klau­stro­fo­biczne. Dało się wytrzy­mać.
Kiedy jed­nak nawet po dłuż­szym cza­sie żadna sałata się nie poja­wiła, Het­tie uznała, że dosyć tego cze­ka­nia. Poza tym pagó­rek obok niej, począt­kowo utrzy­mu­jący przy­jemną tem­pe­ra­turę, stop­niowo sta­wał się coraz chłod­niej­szy, wręcz nie­przy­jem­nie zimny, a muchy zaczęły jej grać na ner­wach. Naj­pierw były tylko ze dwie czy trzy i Het­tie zigno­ro­wała je po żół­wiemu, ale teraz krą­żyła już w górze cała chmara. Brzę­czała, uno­siła się i opa­dała, obtań­co­wu­jąc pagó­rek i samą Het­tie. Kiedy jedna z much bez­czel­nie wylą­do­wała żół­wicy na gło­wie i pró­bo­wała napić się z jej oka, obu­rzona Het­tie pod­nio­sła się ze swo­jego miej­sca i przez dziw­nie lepką, meta­licz­nie pach­nącą kałużę powę­dro­wała z powro­tem na zewnątrz, w popo­łu­dniowe słońce.

Roz­dział 1
Cia­steczka Edwiny

Zadź­wię­czał dzwo­nek i Agnes Sharp prze­rwała poszu­ki­wa­nia swo­ich trze­cich zębów, jed­no­cze­śnie ucie­szona i ziry­to­wana.
Ucie­szona, ponie­waż w ogóle usły­szała dzwo­nek – jej uszy nie chciały ostat­nimi czasy za bar­dzo współ­pra­co­wać i cza­sem sły­szała tylko jakiś wysoki, iry­tu­jący dźwięk oraz szumy. Dla­tego dzwo­nek do drzwi sta­no­wił miłą odmianę.
Z dru­giej strony dość nie­zręcz­nie będzie otwie­rać drzwi bez wspo­mnia­nych trze­cich zębów, seple­niąc nie­zro­zu­miale. Jed­nak z zębami czy bez gościa nale­żało spła­wić, zanim wpad­nie na pomysł, żeby zacząć węszyć po ogro­dzie.
– Jusz idę! Chwi­leszkę! – wrza­snęła w stronę przed­po­koju, po czym ruszyła w drogę. Wyj­ście z pokoju. Uwaga na próg! Potem schody. Jeden krok, jeden scho­dek, dosta­wić drugą stopę. Wywo­łu­jąca zawroty głowy chwila braku rów­no­wagi, oddech, zebra­nie odwagi na drugi sto­pień. I tak dalej. Dwa­dzie­ścia sześć razy.
Chwi­leczkę. Aku­rat!
Dzwo­nek zadźwię­czał jesz­cze raz.
Bio­dro zapro­te­sto­wało.
Kolejny dzwo­nek.
– Chwi­leszkę, do cho­lery!
Kiedy dotarła na pierw­szy podest, miała już w sobie solidną dozę wście­kło­ści na schody, na dzwo­nią­cego, na wia­ro­łomne trze­cie zęby, ale też na swo­ich współ­lo­ka­to­rów. Dla­czego to zawsze jej przy­pa­dały w udziale te nie­przy­jemne zada­nia? Takie jak cho­dze­nie po scho­dach. Albo wyno­sze­nie śmieci. Albo… w ogóle wszystko!
Edwina zeszłaby po scho­dach tro­chę szyb­ciej, ale przy drzwiach była oczy­wi­ście bez­u­ży­teczna. Ber­na­dette sie­działa w swoim pokoju i wypła­ki­wała sobie ślepe oczy. Mar­sza­łek był o tej porze naj­czę­ściej gdzieś w inter­ne­cie, nie­osią­galny, połą­czony z kom­pu­te­rem jakby jakąś pępo­winą. A od Win­stona oczy­wi­ście nie można było ocze­ki­wać, że zej­dzie na dół bez pod­no­śnika scho­do­wego.
Dla­czego nikt nie zre­pe­ro­wał tego dur­nego pod­no­śnika?
Potem Agnes przy­po­mniała sobie, że to ona miała wezwać maj­stra, ale przy swoim nie­obli­czal­nym słu­chu i awer­sji do tele­fonu cią­gle prze­kła­dała to na póź­niej. Czyli sama jest sobie winna, jak się to ostat­nio czę­sto oka­zy­wało.
Jako kozioł ofiarny pozo­stał już tylko gość dzwo­niący do drzwi, na któ­rego była już teraz naprawdę wście­kła.
Poko­nała ostatni scho­dek i z wyra­cho­waną powol­no­ścią ruszyła w stronę drzwi, do wtóru ury­wa­nych dźwię­ków kolej­nych dzwon­ków. Głu­cha jest czy co? Co ten gbur sobie wyobraża? Czego on w ogóle chce o tej porze? I wła­ści­wie która godzina?
Agnes pogme­rała krótko przy zasuwce, po czym otwo­rzyła drzwi. Naj­chęt­niej od razu powie­dzia­łaby natrę­towi coś do słu­chu, ale nic jej nie przy­szło do głowy.
– No więc? – wark­nęła. Nie­zbyt dobrze to paso­wało, więc roz­zło­ściła się jesz­cze bar­dziej.
– Eee, pani Sharp? – Dzwo­niący bez­czel­nie zaj­rzał jej przez ramię do wnę­trza domu. Jakiś cho­lerny mło­dzik w oku­lar­kach urzęd­nika, z aktówką pod pachą. To nie mogło ozna­czać nic dobrego. Agnes skrzy­żo­wała chude ramiona na piersi, pod­czas gdy mło­dzik z lek­kim opóź­nie­niem przy­wo­łał na twarz ujmu­jący uśmiech. – Pani Sharp, mam dla pani wspa­niałe wie­ści!
Lepiej by było, gdyby tego nie powie­dział. Do tej pory Agnes zamie­rzała po pro­stu pla­nowo spła­wić intruza, ale teraz szlag ją tra­fił. Wspa­niałe wie­ści? Aku­rat dzi­siaj? Tego już za wiele!
Mimo braku zębów posta­rała się o życz­liwy uśmiech star­szej pani – z umiar­ko­wa­nym powo­dze­niem, jak wywnio­sko­wała z peł­nej powąt­pie­wa­nia miny agenta.
– Ojej, dla mnie? Czu­dow­nie! Pro­szę wejść do sza­lonu!
Sam był sobie winny!
– Jesz­cze jedno cia­steczko?
Gdzie do licha są jej zęby?
Mło­dzik mil­cząco potrzą­snął głową. Jeden jedyny raz nad­gryzł cia­steczko i od tam­tej pory sie­dział dziw­nie spięty w wysie­dzia­nym fotelu uszaku i prze­żu­wał. Agnes nalała mu do fili­żanki żół­tej jak siuśki her­batki proz­dro­wot­nej i z uda­wa­nym zain­te­re­so­wa­niem stu­dio­wała ulotkę, którą intruz wci­snął jej do ręki.
Gość odło­żył nad­gry­zione cia­steczko z powro­tem na talerz – stuk­nęło chłodno jak kamień na kamie­niu. Cia­stecz­kami Edwiny gar­dziły z reguły nawet myszy, ale na takie oka­zje jak ta były nie­oce­nione.
– Mieszka tu fani szama? – zapy­tał z peł­nymi ustami.
Nie miał ochoty ani prze­łknąć cia­steczka, ani go wypluć i tym samym utknął w miej­scu.
Agnes pomy­ślała o Win­sto­nie, pła­czą­cej Ber­na­dette, o Edwi­nie, która pew­nie wła­śnie pró­bo­wała odna­leźć swoją wewnętrzną rów­no­wagę za pomocą jogi, o Mar­szałku, a w końcu o Lil­lith i głę­boko wes­tchnęła.
Gość współ­czu­jąco poki­wał głową.
– Wła­śnie dla takich oszób jak pani nasza oferta jeszt ide­alna. Będziemy rza­rzą­dżać pani domem, zaj­miemy szę wynaj­mem. Zaj­miemy szę wszyszt­kim, pod­czasz gdy pani będzie szpę­dżać żłotą jesień życia w Lipo­wym Zakątku…
Zamilkł i dziw­nie zesztyw­niały zer­k­nął na pod­łogę za ple­cami Agnes, gdzie wła­śnie z cha­rak­te­ry­styczną ele­gan­cją prze­cho­dziła żół­wica Het­tie.
Na sko­ru­pie miała trze­cie zęby Agnes. Pew­nie już od dłuż­szego czasu jeź­dziły po domu na jej grzbie­cie – bez­cie­le­sny, ruchomy uśmiech. Coś takiego wła­śnie Mar­sza­łek zwykł nazy­wać poczu­ciem humoru!
Agnes wychy­liła się mocno, się­gnęła i zdo­łała je zła­pać. Eureka! Prędko wsa­dziła sobie szczękę do ust i wyszcze­rzyła na mło­dzika rząd nie­ska­zi­tel­nych zębów.
– Złotą jesień życia, mówił pan?
– Bez żad­nych trosk finan­so­wych! – Agent ska­pi­tu­lo­wał i wstał. – Naprawdę chęt­nie bym jesz­cze poga­wę­dził, ale…
– Już pan chce iść? Jaka szkoda. Jest pan pewien, że nie chce pan jesz­cze…?
Agnes unio­sła groź­nie dru­gie ciastko, ale mło­dzie­niec był już w dro­dze do drzwi, no i tym lepiej.
Bo tam w dre­wutni leżała Lil­lith, z kulą w gło­wie i uśmie­chem na ustach.
Zapo­wia­dał się męczący dzień.
Posie­dze­nie kry­zy­sowe zor­ga­ni­zo­wali w pokoju sło­necz­nym na pierw­szym pię­trze. Ze względu na Win­stona tak było naj­pro­ściej. Agnes zapa­rzyła her­baty i skło­niła Edwinę do tego, żeby wnio­sła po scho­dach dzba­nek i fili­żanki. Do tego mieli praw­dziwe ciastka z paczki.
Agnes ugry­zła jedno na próbę – trze­cie zęby sie­działy mocno – i rozej­rzała się. Obok niej wypro­sto­wany, bystro­oki Mar­sza­łek, dalej Edwina z roz­ma­rzo­nym wyra­zem twa­rzy w jed­nej ze swo­ich nie­moż­li­wych pozy­cji jogi. Win­ston na wózku wyda­wał się po pro­stu opa­no­wany i zasmu­cony. Dostojny niczym Święty Miko­łaj. Co za hul­taj! Jak on to robi?
W prze­ci­wień­stwie do Win­stona Ber­na­dette prak­tycz­nie ni­gdy nie wyda­wała się dostojna, za to zawsze tro­chę przy­po­mi­nała bossa mafii, cho­ciażby ze względu na ciemne szkła oku­la­rów. Tro­chę się uspo­ko­iła, ale była to cisza przed burzą – a raczej mię­dzy dwiema burzami. Ulew­nymi.
Po pra­wej stro­nie Agnes ział pustką fotel.
– Ser­wi­sant od pod­no­śnika przy­je­dzie jutro – poin­for­mo­wała Agnes. Kiedy już w końcu zła­pała za słu­chawkę, zadzi­wia­jąco łatwo udało jej się zna­leźć ter­min. – Mar­sza­łek zamó­wił w inter­ne­cie jedze­nie na naj­bliż­szy tydzień. Papier do kibla też. – Mar­sza­łek uśmiech­nął się do Agnes zachę­ca­jąco. Kolejny kry­zys zaże­gnany.
– A jeśli cho­dzi o ten pro­blem w szo­pie…
– To nie żaden pro­blem! – prze­rwała Ber­na­dette. – To Lil­lith!
– Już nie – powie­działa łagod­nie Agnes. – I wła­śnie na tym polega pro­blem.
Ber­na­dette wydała z sie­bie smutny odgłos.
– Jest cie­pło jak na tę porę roku – cią­gnęła Agnes. – Nie możemy tak po pro­stu nic nie robić…
– Wsa­dzimy ją na pod­no­śnik! – roz­pro­mie­niła się Edwina. – Na pod­no­śnik i na górę. Do łóżka. Miękko i spo­koj­nie. Może doj­dzie do sie­bie! A jeśli nie… miękko i spo­koj­nie!
– Nie doj­dzie do sie­bie – rzekł zde­cy­do­wa­nie Mar­sza­łek. – A jeśli cho­dzi o mięk­kość i spo­kój…
– W rze­czy samej! – fuk­nęła cierpko Ber­na­dette.
– Mogli­by­śmy po pro­stu zadzwo­nić na poli­cję – rzu­cił Win­ston. W głębi serca był to porządny czło­wiek. – Z reguły takimi spra­wami zaj­muje się poli­cja.
– Mogli­by­śmy tak zro­bić – powie­działa Agnes – gdy­by­śmy tylko wie­dzieli, gdzie się podziało narzę­dzie zbrodni. Bez narzę­dzia zbrodni…
Trzy pary oczu skie­ro­wały się pyta­jąco na Mar­szałka. Ciemne szkła oku­la­rów Ber­na­dette odbi­jały świa­tło.
Mar­sza­łek przez moment wyda­wał się skon­ster­no­wany, a następ­nie zakło­po­tany.
– Broń… była w szo­pie. Ja ją… a potem byłem w… jak mu tam… w salo­nie, no i… muszę przy­znać… – Sta­rał się zacho­wać woj­skową postawę, ale nie do końca mu się udało.
– Nie wiemy, gdzie jest narzę­dzie zbrodni – powie­działa Agnes. – No i cóż, kiedy przy­je­dzie poli­cja i ją znaj­dzie, powiedzmy gdzieś w domu, to może się wydać podej­rzane.
Edwina roze­śmiała się per­li­ście.
Ber­na­dette prych­nęła.
Win­ston w zadu­mie ski­nął głową.
Nikt nie miał do powie­dze­nia nic przy­dat­nego. Typowe.
W uchu Agnes roz­brzmiał wysoki dźwięk. Sko­rzy­stała z tego aku­stycz­nego inter­mezzo, by się zasta­no­wić. Jak długo mogli tak po pro­stu cze­kać, nie zgła­sza­jąc na poli­cji śmierci Lil­lith? Z jed­nej strony było to na pewno korzystne, zosta­wić ją w tej szo­pie na pewien czas, wła­śnie w taką cie­płą pogodę. Im wię­cej czasu minie, tym trud­niej będzie poli­cji wycią­gnąć wnio­ski. Z dru­giej strony, jeśli zbyt długo zacho­wają dla sie­bie zgon Lil­lith, oczy­wi­ście może się to rów­nież wydać podej­rzane. To prawda, że więk­szość ludzi w wio­sce uwa­żała ich – cał­ko­wi­cie nie­słusz­nie – za bandę zgrzy­bia­łych hip­pi­sów, ale kie­dyś w końcu nawet oni zauważą, że bra­kuje jed­nej współ­lo­ka­torki. Kiedy dokład­nie? Po jed­nym dniu? Po dwóch?
Edwina coś powie­działa. Na pewno nic roz­sąd­nego. Agnes wzięła łyk her­baty i cze­kała, aż wysoki dźwięk sobie pój­dzie.
Ber­na­dette ścią­gnęła oku­lary prze­ciw­sło­neczne, przy­go­to­wała sobie chu­s­teczkę i cze­kała na następny atak pła­czu.
Win­ston pokle­pał ją uspo­ka­ja­jąco po kola­nie.
Mar­sza­łek powie­dział coś do Agnes, a ona udała, że go rozu­mie. Uważne spoj­rze­nie i krót­kie, ale zachę­ca­jące ski­nie­nie powinny wystar­czyć.
Wtedy dźwięk nagle znik­nął i Agnes usły­szała jesz­cze słowo „para­sol”. Mar­sza­łek spo­glą­dał na nią wycze­ku­jąco.
– No tak – powie­działa Agnes nie­pew­nie.
– Tylko para­sol – powtó­rzył Mar­sza­łek. – To wszystko. Ale to nie ma za dużo sensu.
– Jak mogli­ście! – syk­nęła Ber­na­dette. Jej nie­wi­dome oczy spo­glą­dały w pustkę. Widok ten budził nie­po­kój. – Tak po pro­stu. Bez poże­gna­nia, bez… niczego!
– Z poże­gna­niem to by prze­cież nie było nie­spo­dzie­wa­nie, prawda? – odparła Agnes ostrzej, niż pla­no­wała. Cała Ber­na­dette, robić z tej histo­rii taki dra­mat! Prze­cież wszy­scy się zgo­dzili! To nie tak, że ona nie odczuła nagłej śmierci Lil­lith, wręcz prze­ciw­nie, ale cza­sem trzeba prze­cież myśleć prak­tycz­nie!
– Teraz wszy­scy wypi­jemy her­batkę – powie­działa zde­cy­do­wa­nie. – I weź­miemy swoje tabletki. A potem jej poszu­kamy!
– Lil­lith? – spy­tała Edwina ura­do­wana.
– Broni! – rze­kła Agnes. – Win­ston i Ber­na­dette poszu­kają tutaj, na pierw­szym pię­trze. Oczy­wi­ście w pokoju Mar­szałka, ale też w innych. Wszę­dzie. Edwina i ja będziemy szu­kać na par­te­rze, a Mar­sza­łek spraw­dzi ogród.
Spoj­rzała na rząd ponu­rych twa­rzy.
– Jak na Wiel­ka­noc! – zawo­łała zachę­ca­jąco.
– Czego czło­wiek nie ma w gło­wie, musi mieć w nogach! – rzekł Win­ston i uśmiech­nął się sze­roko.
Szu­kali naj­pierw w kuchni, potem w salo­nie. Agnes zosta­wiła Edwi­nie wspi­na­nie się na dra­binę i zaglą­da­nie pod kanapy, pró­bu­jąc przy tym zacho­wać spo­kój. Razem zaglą­dały do wazo­nów na sza­fie, za książki na regale, do garn­ków, pude­łek i puszek, za poduszki, pod ser­wetki, a nawet do doni­czek – i wydo­były na świa­tło dzienne serię cie­ka­wych rze­czy. Trzy cia­steczka Edwiny, twarde i nie­od­kształ­cone jak pierw­szego dnia, osiem par oku­la­rów do czy­ta­nia (nic dziw­nego, że ni­gdy nie było ich pod ręką, kiedy były naprawdę potrzebne!), apa­rat słu­chowy, apa­rat do mie­rze­nia ciśnie­nia (a więc tu się scho­wał!) i całą masę pigu­łek, prze­bie­gle ukry­tych w szcze­li­nach i szpa­rach. Ktoś tu w domu nie brał swo­ich leków, jak należy. Agnes póź­niej zaj­mie się tą sprawą. Teraz muszą naj­pierw…
Drugi raz tego dnia roz­legł się dzwo­nek do drzwi wej­ścio­wych.
Wyjąt­kowo nie w porę.
Edwina była na miej­scu i otwo­rzyła drzwi.
– A kuku – powie­działa.
Agnes pośpie­szyła za nią naj­szyb­ciej, jak się dało. Edwina przy wej­ściu to rzadko był dobry pomysł.
Z dru­giej strony drzwi roz­legł się spo­kojny męski głos.
– Poli­cja! – zawo­łała pod­eks­cy­to­wana Edwina. – To poli­cja, Agnes! Pomyśl, jakie to prak­tyczne!
Agnes zwięk­szyła tempo. Poli­cja? Już? Było za wcze­śnie, o wiele za wcze­śnie! Nie mieli jesz­cze żad­nego planu! A może Ber­na­dette…? Nie. O ile wie­działa, Ber­na­dette nie za bar­dzo lubiła poli­cję…
– Pro­szę wejść, panie komi­sa­rzu! – paplała pod­eks­cy­to­wana Edwina. – Wła­śnie szu­kamy…
– … żół­wia! – sap­nęła Agnes, która w końcu dotarła do drzwi wej­ścio­wych. – Gdzieś zapo­dzia­li­śmy naszego żół­wia.
Poli­cjant spoj­rzał dziw­nie i z waha­niem wszedł do środka. Miał na sobie mun­dur. Jak na razie kiep­sko.
– Pani Sharp? Agnes Sharp?
– Jestem Edwina – popra­wiła go Edwina, ale poli­cjant nie dał się zbić z tropu i spoj­rzał Agnes pro­sto w oczy, jak na jej gust zbyt kry­tycz­nie. Zro­biło jej się gorąco.
– Czy to pani jest wła­ści­cielką domu? Pani Sharp, muszę z panią krótko poroz­ma­wiać. W bar­dzo poważ­nej spra­wie.
Poważ­nej! Jesz­cze i to. Co mówić? Jak naj­mniej! Naj­chęt­niej prze­pro­wa­dzi­łaby roz­mowę z poli­cjan­tem od razu w kory­ta­rzu, ale Edwina zła­pała go już za rękaw i pocią­gnęła do salonu, gdzie po akcji poszu­ki­waw­czej wszystko zasta­wione było wazo­nami, garn­kami i pusz­kami.
Poli­cjant spoj­rzał z powąt­pie­wa­niem na stertę pigu­łek i górę oku­la­rów.
– My… – powie­działa Edwina, ale Agnes prze­rwała jej pośpiesz­nie.
– Po pro­stu zwiał, ten bez­czelny stwór. Wszę­dzie szu­ka­li­śmy!
– W garn­kach? – spy­tał poli­cjant.
– Lubi się bawić w cho­wa­nego – wyja­śniła Agnes bez mru­gnię­cia okiem.
– Pro­szę usiąść – wymam­ro­tał poli­cjant ze służ­bową miną i wska­zał kanapę, na któ­rej jesz­cze leżały cia­steczka. – Sprawa, którą muszę z paniami omó­wić, może oka­zać się szo­ku­jąca.
– Nie jeste­śmy z cukru! – rze­kła Edwina opry­skli­wie.
Ale to, co poli­cjant miał im do powie­dze­nia, rze­czy­wi­ście oka­zało się szo­ku­jące.
– Mil­dred Puck? – zapy­tała Agnes trzeci raz. Sie­działa na jed­nym z kamien­nie twar­dych cia­ste­czek i było jej nie­wy­god­nie. – Nie żyje? – Krę­ciło jej się w gło­wie. Mil­dred? Dla­czego ten facet mówił o Mil­dred? Coś tu się nie zga­dzało!
– Została zastrze­lona – powie­dział poli­cjant. – Na swo­jej wła­snej weran­dzie. Na leżaku.
– Co za zbieg oko­licz­no­ści! – zawo­łała Edwina i kla­snęła w ręce.
– To raczej nie jest zbieg oko­licz­no­ści – odparł poli­cjant. – Podej­rze­wamy, że sprawca wdarł się dziś ran­kiem do ogrodu i został przez Mil­dred zasko­czony. Muszę spy­tać, czy nie dostrze­gły panie dzi­siaj cze­goś nie­zwy­kłego? Może coś panie sły­szały albo widziały?
– Ale… – mruk­nęła Agnes, potrzą­sa­jąc głową. Ta Mil­dred, którą znała, już od lat nikogo nie zaska­ki­wała. Zupełna… roślina. Krę­ciło jej się w gło­wie. Mil­dred też? To nie miało sensu!
– Naprawdę nie chciał­bym pań nie­po­trzeb­nie nie­po­koić – mruk­nął poli­cjant, spo­glą­da­jąc z zakło­po­ta­niem na pigułki przed swoim nosem. – Ale jeśli rze­czy­wi­ście jakiś sprawca pró­buje tu okra­dać star­szych, bez­bron­nych oby­wa­teli… Chcie­li­by­śmy popro­sić wszyst­kich pań­stwa, żeby­ście byli ostrożni, spraw­dzali, czy drzwi i okna zawsze są dobrze zamknięte. A jeśli rzuci się pań­stwu w oczy coś nie­zwy­kłego, pro­szę się nie wahać…
Podał Agnes wizy­tówkę.
Agnes się zawa­hała.
– Ale Mil­dred jest… Mil­dred była osobą wyma­ga­jącą sta­łej opieki. A my…
Zamil­kła. Nie miało sensu tłu­ma­czyć poli­cjan­towi róż­nicy mię­dzy apa­tycz­nym warzy­wem takim jak Mil­dred a ich aktywną, małą, senio­ralną wspól­notą miesz­ka­niową. Z wes­tchnie­niem się­gnęła po wizy­tówkę. No jasne. O wiele za mały dru­czek. Szanse, że w nagłym wypadku będzie w sta­nie pra­wi­dłowo odczy­tać numer i wstu­kać go w apa­rat, były mniej wię­cej tak samo duże jak to, że zrobi to Het­tie.
– Cia­steczko? – spy­tała Edwina i wyło­wiła jedno spod swo­ich leg­gin­sów.
– Nie na służ­bie – odparł poli­cjant z cie­niem uśmie­chu. Edwina stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie, ześli­zgnęła się z sofy i przy­brała jedną ze swo­ich pozy­cji jogi. Kobra, jeśli Agnes się nie myliła.
Uśmiech poli­cjanta się ulot­nił.
– Nie ma powo­dów do paniki – powie­dział. – Ale powinni pań­stwo zacho­wać czuj­ność. A my będziemy wdzięczni za każdą wska­zówkę.
– Oczy­wi­ście. To bar­dzo uprzejme z pań­stwa strony. – Agnes zauwa­żyła, że serce jej wali. Być może ta sprawa z Mil­dred to wcale nie żadna kata­strofa. Może to szansa!
Edwina skoń­czyła kobrę i wyszła na kory­tarz.
– Czy ona… od razu umarła? – zapy­tała Agnes.
Poli­cjant znowu z ewi­dentną fascy­na­cją zer­k­nął na pigułki i nic nie odpo­wie­dział, z czego Agnes wywnio­sko­wała, że nie była to szybka śmierć. Wcale a wcale.
Prze­szedł ją dreszcz.
– Czy były panie ze sobą bli­sko?
Poli­cjant ode­rwał wzrok od pigu­łek i spoj­rzał na Agnes. Oczy miał zaczer­wie­nione, zmę­czone i jakoś zszo­ko­wane i Agnes pierw­szy raz zauwa­żyła, że to nie tylko poli­cjant, ale też czło­wiek o oklap­nię­tych wło­sach w kolo­rze pia­sku, z zacząt­kiem piw­nego brzuszka. Wydał jej się nawet tro­chę zna­jomy. Ostat­nimi czasy czę­sto wyda­wało jej się, że już kogoś spo­tkała, tak jakby na świe­cie ist­niała tylko pewna ogra­ni­czona liczba twa­rzy i kiedy żyło się już wystar­cza­jąco długo, widziało się je wszyst­kie.
– Zna­ły­śmy się – powie­działa cicho. – Od bar­dzo, bar­dzo dawna.
Poli­cjant otwie­rał wła­śnie usta, przy­pusz­czal­nie po to, żeby powie­dzieć coś pocie­sza­ją­cego, kiedy z kory­ta­rza roz­legł się trium­fu­jący okrzyk.
– Mam ją! – cie­szyła się Edwina.
Broń! Serce Agnes pod­sko­czyło w piersi niczym mal­tre­to­wana żaba.
Edwina! Nie!
Nie teraz!!
Wysoki dźwięk wró­cił i Agnes ucze­piła się opar­cia kanapy. Bez­sil­nie przy­glą­dała się, jak poli­cjant zrywa się z fotela i rzuca do drzwi. Nie mogła nic zro­bić, nic powie­dzieć i ta wspa­niała szansa, która się wła­śnie poja­wiła, prze­lała jej się przez palce. Niczym pia­sek. Niczym groch, widel­czyk do cia­sta i ziarna kawy. Niczym cał­kiem dużo rze­czy ostat­nimi czasy.
A potem Edwina wró­ciła, traj­ko­cząc jej coś bez­gło­śnie i z pod­eks­cy­to­wa­niem do ucha, a za nią poja­wił się roz­pro­mie­niony poli­cjant z żół­wicą Het­tie w wiel­kich, poli­cyj­nych rękach.
Agnes ock­nęła się, zamru­gała i zoba­czyła nad sobą cztery nieco roz­ma­zane, ale jed­no­znacz­nie zanie­po­ko­jone twa­rze. Upo­rząd­ko­wała kształty i kolory, na ile jej się udało, i spró­bo­wała się skon­cen­tro­wać.
Edwina.
Mar­sza­łek.
Żół­wica Het­tie.
I poli­cjant.
Ktoś trzy­mał ją za rękę.
Agnes stęk­nęła. Tego poli­cjanta trzeba było się pozbyć. Otwo­rzyła usta, ale nie wydo­był się z nich żaden dźwięk. Prze­wró­ciła oczami w stronę Mar­szałka, a potem z powro­tem w kie­runku poli­cjanta. Jeden raz. Drugi.
– Chyba ma jakiś atak – powie­dział poli­cjant.
Wyda­wało się, że Mar­sza­łek zro­zu­miał, czego chce Agnes.
– A tam, atak. Tej sta­ro­wince zro­biło się tylko tro­chę gorąco. Takie rze­czy się zda­rzają!
Agnes jęk­nęła z wdzięcz­no­ścią.
– Pew­nie chce szklankę wody – powie­dział Mar­sza­łek. Poli­cjant poło­żył Het­tie na piersi Agnes i wypadł z pokoju.
– Gdzie jest kuch­nia?
– Z tyłu na lewo – zawo­łał Mar­sza­łek, praw­do­po­dob­nie celowo nie­pre­cy­zyj­nie. Agnes usły­szała, jak poli­cjant otwiera kolejne drzwi na kory­ta­rzu. Odzy­skała głos.
– Trzeba się go pozbyć – syk­nęła szep­tem. – I to już. Ja… to jest szansa!
Żół­wica Het­tie pró­bo­wała pożreć jeden z guzi­ków od bluzki, zro­biony z masy per­ło­wej.
– A jeśli jesz­cze raz usły­szę słowo „sta­ro­winka”, to będziesz miał kło­poty!
Mar­sza­łek wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu i puścił jej rękę.
Z zaczer­wie­nioną twa­rzą i szklanką wody wró­cił stróż porządku.
– Naprawdę nie chcia­łem pani tak zszo­ko­wać. W pierw­szej chwili wyda­wało mi się, że cał­kiem dobrze przy­jęła pani tę wia­do­mość. W sen­sie… uzna­li­śmy, że naj­le­piej będzie, jeśli sąsie­dzi… To jest w sumie dość odludne miej­sce, więc trzeba ostroż­nie… Jest pani pewna, że nie powin­ni­śmy ścią­gnąć leka­rza…?
Dziwne, ale jeśli leżysz na ple­cach – czy to na brzu­chu, jak w przy­padku Het­tie – nikt już tak naprawdę z tobą nie roz­ma­wia. Wszy­scy roz­ma­wiają ponad tobą, dosłow­nie. Agnes też spoj­rzała w górę, gdzie nad jej głową różne słowa fru­wały tak, jakby jej tam w ogóle nie było. Pozwo­liła sobie podać wody i przy­glą­dała się, jak Mar­sza­łek, Edwina i Het­tie w rzad­kiej komi­ty­wie zabrali się do wypra­sza­nia poli­cjanta. Praw­do­po­dob­nie to Het­tie prze­chy­liła osta­tecz­nie szalę swoim gniew­nym sycze­niem.
Poli­cjant roz­dał jesz­cze kilka wizy­tó­wek i dobrych rad, po czym pozwo­lił Mar­szał­kowi i Edwi­nie wypchnąć się za drzwi.
Het­tie i Agnes spoj­rzały po sobie.
– Mało bra­ko­wało! – wes­tchnęła Agnes.
Het­tie syk­nęła pota­ku­jąco.
A potem…
Agnes była dziew­czynką o chu­dych, opa­lo­nych koń­czy­nach, w bia­łych skar­pet­kach i z war­ko­czami się­ga­ją­cymi pupy. Agnes nie lubiła tych war­ko­czy, chło­paki ją za nie cią­gały. Dziew­czynki jej doku­czały.
Ale z matką nie było nego­cja­cji.
Kiedy pod­ska­ki­wała, war­ko­cze pod­ska­ki­wały wraz z nią.
A teraz wisiały bez ruchu.
Agnes stała pod bez­chmur­nym, let­nim nie­bem i przy­glą­dała się, jak ktoś roz­gniata owady na kamie­niu. Kowale. Insekty bie­gały zde­ner­wo­wane w tę i z powro­tem, ale nie miały żad­nych szans.
– Dla­czego to robisz? – zapy­tała Agnes.
Słońce grzało ją w kark. Jakiś ptak śpie­wał. Agnes chciała do domu.
– Bo to łatwe – odpo­wie­dział tam­ten ktoś.
Agnes otwo­rzyła oczy i zapa­trzyła się w mądrą, żół­wią twarz Het­tie. Żół­wica była naj­młod­szym człon­kiem ich wspól­noty miesz­ka­nio­wej, jed­no­cze­śnie jed­nak rów­nież naj­roz­sąd­niej­szym. Cza­sami dawało to Agnes do myśle­nia.
Wciąż jesz­cze leżała na kana­pie, z nogami na poduszce. War­ko­cze dawno już obcięła. Teraz miała inne pro­blemy. Spró­bo­wała się unieść. Het­tie syk­nęła.
– Czy ktoś mógłby może wziąć…?
Edwina unio­sła Het­tie w górę i obda­ro­wała gło­śnym cmok­nię­ciem w sko­rupę. Agnes zła­pała za opar­cie kanapy i pocią­gnęła. Ktoś popchnął od tyłu i wresz­cie usia­dła, cho­ciaż tro­chę krzywo.
Obma­cała swoją fry­zurę (oczy­wi­ście zruj­no­waną), wes­tchnęła i rozej­rzała się wokół. W mię­dzy­cza­sie dołą­czyła do nich rów­nież Ber­na­dette, która teraz nasłu­chi­wała z głową prze­chy­loną w stronę kanapy. Mar­sza­łek przy­su­nął sobie krze­sło, Edwina sie­działa ze skrzy­żo­wa­nymi nogami na dywa­nie, a Het­tie, która wresz­cie znowu poczuła pod pazur­kami stały grunt, z god­no­ścią odma­sze­ro­wała.
Agnes wzięła się w garść.
– Są dobre i złe wie­ści – powie­działa. – Mil­dred Puck nie żyje.
– To jest ta dobra wia­do­mość? – zapy­tała sucho Ber­na­dette. Przy­su­nęła sobie talerz cze­ko­la­dek z nadzie­niem i teraz wysy­sała je jedną po dru­giej niczym jakiś sło­dy­czowy wam­pir.
To pyta­nie spra­wiło Agnes pewną przy­krość. Kie­dyś były z Mil­dred przy­ja­ciół­kami, naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Oczy­wi­ście było to dawno temu, a od tam­tej pory Mil­dred poświę­ciła mnó­stwo czasu na to, żeby dać się wszyst­kim grun­tow­nie znie­lu­bić.
– Zła wia­do­mość jest taka, że kręci się tu jakiś wła­my­wacz, który wykań­cza sta­rusz­ków – sko­ry­go­wała Agnes. – A dobra wia­do­mość jest taka, że używa do tego pisto­letu!
– O! – rzekł Mar­sza­łek.
– Biedna Mil­dred – powie­działa Edwina. – Dla­czego to dobrze?
– Lil­lith pój­dzie na jego konto! – wyja­śniła pod­eks­cy­to­wana Agnes. – Nie rozu­mie­cie? To ide­alny układ! Dwie star­sze panie zastrze­lone w ogro­dzie, prak­tycz­nie w tym samym cza­sie! Każdy pomy­śli, że ten wła­my­wacz ma na sumie­niu rów­nież Lil­lith! Pój­dziemy teraz do szopy i ją znaj­dziemy. Zro­bimy tro­chę bała­ganu i wszę­dzie poła­zimy. A potem zadzwo­nimy na poli­cję!
– Znowu poli­cja – powie­działa znu­dzona Edwina.
– Dobry plan! – roz­le­gło się z góry, gdzie Win­ston sie­dział i nasłu­chi­wał na pode­ście scho­dów.
– Dla­czego mia­ła­bym brać w tym udział? – syk­nęła Ber­na­dette nie do końca tak fachowo jak Het­tie, ale i tak jado­wi­cie. – Jeśli nikt mnie…
– Bo w wię­zie­niu nie ma cze­ko­la­dek – powie­działa Agnes. – Po pro­stu dla­tego.
Sprawa oka­zała się jed­nak potem tro­chę bar­dziej skom­pli­ko­wana, niż się spo­dzie­wali. Poli­cjanci nie tylko zabrali Lil­lith, ale też roz­cią­gnęli czarno-żółte pla­sti­kowe taśmy w paski jak u szer­sze­nia, robili zdję­cia, zbie­rali próbki i łazili po ogro­dzie. Agnes mar­twiła się o swoje hor­ten­sje.
A te muchy! Te wszyst­kie muchy! Agnes nie wzięła pod uwagę tego, że Lil­lith w tak krót­kim cza­sie przy­cią­gnie tak wiele much. Był to dla nich wszyst­kich praw­dziwy szok.
Teraz Agnes stała oszo­ło­miona w kory­ta­rzu i marzyła tylko o tym, żeby uciąć sobie małą drzemkę. Funk­cjo­na­riu­sze poli­cji mijali ją w pośpie­chu. Edwina i Het­tie sobie poszły, Mar­sza­łek był prze­słu­chi­wany w ogro­dzie, a Win­ston z cie­ka­wo­ścią zer­kał z pode­stu scho­dów. Ber­na­dette zużyła cały domowy zapas chu­s­te­czek i prze­pła­ki­wała się teraz w salo­nie przez rolkę papieru toa­le­to­wego. Poma­gała jej w tym jakaś poli­cjantka.
Agnes nie miała nic innego do roboty, jak wcho­dzić innym w drogę. Oparła się wykoń­czona o fra­mugę drzwi, kiedy padł na nią jakiś cień.
– Cześć, cze­eść – powie­dział jakiś nie­zna­jomy głos.
Agnes zamru­gała pod świa­tło i spoj­rzała w dwoje błysz­czą­cych, zie­lo­nych oczu, nad któ­rymi uno­siło się rondo jakie­goś przed­po­to­po­wego kape­lu­sza z pió­rami.
– Jestem Char­lie – powie­dział kape­lusz. – Ta nowa. Cóż za wspa­niały dom!
Agnes jęk­nęła. Nowa! W zamie­sza­niu wokół Lil­lith i Mil­dred zupeł­nie o niej zapo­mnieli!
W tej chwili minęło je dwóch poli­cjan­tów z noszami. Na noszach leżał wielki, biały, pla­sti­kowy worek, wciąż oto­czony chmarą peł­nych nadziei much.
– Ojej – powie­działa Char­lie w kape­lu­szu z pió­rami. – Chyba przy­szłam nie w porę.
Agnes przy­po­mniała sobie o swo­ich dobrych manie­rach.
– Nie, skądże. Jestem Agnes – powie­działa i wycią­gnęła rękę. – Aha, to była Lil­lith.
– Ha! – Char­lie się­gnęła po rękę Agnes i potrzą­snęła nią ser­decz­nie. – Czyli działa, co? Cudow­nie!
Agnes spró­bo­wała się uśmiech­nąć.
– Witamy w Sun­set Hall!

Roz­dział 2
Hin­dus

I znowu naj­wy­raź­niej nikt wię­cej nie czuł się odpo­wie­dzialny, więc to Agnes trzeci raz tego dnia sta­wiła czoła scho­dom, by poka­zać Char­lie jej nowy pokój. Tro­chę to trwało. W gło­wie wiro­wały jej Lil­lith i Mil­dred. Mil­dred i Lil­lith.
Mil­dred. Lil­lith.
Lil­lith. Mil­dred.
I tysiąc głod­nych much.
Kolana Agnes jakby zmię­kły.
Na pode­ście scho­dów musiała zro­bić sobie prze­rwę na odpo­czy­nek.
– Jutro napra­wią pod­no­śnik – stęk­nęła prze­pra­sza­jąco.
Char­lie mach­nęła ręką i nie­pro­szona wzięła ją pod rękę. Tak szło się lepiej i Agnes nie wie­działa, czy powinna być wdzięczna, czy ziry­to­wana. Char­lie pach­niała nie­ty­powo, nie tylko pra­niem, kre­mem do rąk i wodą koloń­ską, ale bar­dziej obco, zaska­ku­jąco. Praw­dziwe per­fumy, podej­rze­wała Agnes. Powiew drewna, iry­sów, a pod spodem coś innego, zna­jo­mego, ale trud­nego do roz­po­zna­nia. Może po pro­stu czło­wiek?
Na górze, na pode­ście sie­dział Win­ston i uśmie­chał się, cie­pły i dostojny jak Święty Miko­łaj.
– Dużo się dzi­siaj dzieje – powie­dział współ­czu­jąco.
Ręka Agnes wyśli­zgnęła się ukrad­kiem spod ramie­nia Char­lie.
– To jest Char­lie – powie­działa Agnes. – Nowa. A to jest Win­ston. Chwi­lowo tu utknął.
– Cześć, cześć – powie­działa Char­lie, a Win­ston zdjął wyima­gi­no­waną czapkę z łysej głowy.
– Pokój jest z tyłu po lewej – wyja­śniła Agnes i wymi­nęła ich powoli, lecz zde­cy­do­wa­nie. Chciała wresz­cie uciąć sobie tę drzemkę.
– Cudow­nie – powie­działa Char­lie.
Drzwi otwo­rzyły się i Agnes zamru­gała.
Był to ulu­biony pokój jej matki i cza­sami Agnes wyda­wało się, że widzi ją tam, jak stoi przy oknie, szczu­płą syl­wetkę o pro­stych ple­cach, z wysoko upię­tymi wło­sami. Fiołki i świa­tło słońca, deli­katny ser­wis do her­baty na sto­liczku w wyku­szu, a cza­sami, jeśli miała szczę­ście, zapach cia­ste­czek koko­so­wych.
Ale tym razem czar nie chciał zadzia­łać, jak należy. Agnes spoj­rzała na pokój oczami Char­lie i zoba­czyła kurz na gzym­sie kominka oraz wybla­kłe od słońca plamy na dywa­nie. Łóżko było świeżo zasłane, dzięki Bogu, ale naprawdę ktoś powi­nien był zadać sobie trud, żeby przy­nieść parę świe­żych kwia­tów… Tylko: bez pod­no­śnika i w tym całym zamie­sza­niu?
– Wła­sna łazienka, biurko, kącik do sie­dze­nia – wyja­śniła nie­po­trzeb­nie. – Tak jak usta­la­ły­śmy.
– Hmmm – rze­kła Char­lie i zdjęła kape­lusz z pió­rami. Włosy pod spodem miała białe i jedwa­bi­ste jak łabę­dzi puch. I dłu­gie. Aż za pupę. Nada­łyby się na parę porząd­nych war­ko­czy.
– Może odro­binę koloru… – mruk­nęła, rzu­ciła kape­lusz w kie­runku sto­jaka na ubra­nia i tra­fiła. – No i oczy­wi­ście rośliny poko­jowe. To się zała­twi! Cudow­nie!
– Jest tu piękny widok na ogród – powie­działa Agnes defen­syw­nie i roz­su­nęła zasłony. Kurz zatań­czył w świe­tle sło­necz­nym. Razem spoj­rzały w dół, na labi­rynt z szer­sze­nio­wa­tej taśmy i kilku poli­cjan­tów, któ­rzy krę­cili się w nim w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach psz­cze­lar­skich. Agnes wypa­trzyła zła­maną hor­ten­sję.
– Ech – wes­tchnęła. – Zwy­kle… wygląda sie­lan­kowo.
– Czy to się czę­sto zda­rza? – spy­tała Char­lie obok niej. Czer­wone paznok­cie zastu­kały pyta­jąco w para­pet.
– Mam nadzieję, że nie – mruk­nęła Agnes, ale w głębi duszy miała nie­do­bre prze­czu­cie, że już wkrótce zoba­czą wię­cej tej szer­sze­nio­wa­tej taśmy, w ogro­dzie, w domu, wszę­dzie. A te muchy… Wzdry­gnęła się, zama­chała rękami i zde­cy­do­wa­nie zasu­nęła zasłony. – Na pewno chcesz się odświe­żyć – powie­działa, życz­li­wie ski­nęła głową i ruszyła w kie­runku drzemki.
W drzwiach odwró­ciła się jesz­cze raz. Char­lie opa­dła na łóżko i wycią­gnęła się jak długa, poka­zu­jąc przy tym szo­ku­jąco dużą część kolan.
– Mam nadzieję, że będziesz się dobrze czuła w Sun­set Hall! – powie­działa Agnes.
– Sun­set Hall! – powtó­rzyła Char­lie. Brzmiało to prze­śmiew­czo, ale też przy­jaź­nie. – Bar­dziej Sun­set niż Hall, powie­dzia­ła­bym. Dokład­nie tak, jak ja!
– Jest, jak jest! – odparła Agnes, może tro­chę za ostro. W sumie prze­cież Char­lie miała rację! – O czwar­tej będzie pod­wie­czo­rek – przy­po­mniała.
Oczy­wi­ście potrwało to jed­nak tro­chę dłu­żej, zanim wszy­scy zebrali się w pokoju sło­necz­nym wokół wyglą­da­ją­cej na nieco zmal­tre­to­waną chałki.
Poli­cja w końcu odje­chała, pozo­sta­wia­jąc za sobą masę żół­tej, szer­sze­nio­wa­tej taśmy i dobrych rad. Mar­sza­łek po swo­jej roz­mo­wie z poli­cjan­tami wyda­wał się blady i posza­rzały, wyssany niczym cze­ko­ladka. Ber­na­dette w końcu się wypła­kała i teraz przy­słu­chi­wała się wszyst­kiemu wokół z nie­mal dziar­ską miną. Edwina roz­szar­py­wała swoją chałkę. Win­ston nale­wał her­batę. Char­lie sie­działa wśród nich w czer­wo­nym kimo­nie niczym jakiś raj­ski ptak i gadała. O waka­cjach na połu­dniu Fran­cji. O swoim trze­cim mężu, nie­złym ana­na­sie. O szpi­ta­lach, które były naprawdę okropne. Dla­czego przez cały czas nawi­jała? Pew­nie nerwy, podej­rze­wała Agnes. Prze­pro­wadzka do Sun­set Hall dla każ­dego nowego przy­by­sza sta­no­wiła poważny krok.
W końcu Char­lie wło­żyła sobie jed­nak do ust kawa­łe­czek chałki, prze­żuła go i połknęła bez entu­zja­zmu, i Agnes chwy­ciła się swo­jej szansy. Ktoś w końcu musiał wytłu­ma­czyć nowej obo­wią­zu­jące w domu zasady.
– Obiad zwy­kle jadamy wszy­scy razem – powie­działa szybko. – Z reguły w jadalni, chyba że pod­no­śnik się zepsuje i Win­ston… – Zauwa­żyła, że zaraz chyba się zaplą­cze, i spró­bo­wała jesz­cze raz. – Śnia­da­nie każdy bie­rze sobie z kuchni sam, zależ­nie od tego, kiedy wstaje. Nie wcze­śniej. Oczy­wi­ście, że nie. – Sfru­stro­wana Agnes zapa­trzyła się w swoją ser­wetkę. W gło­wie myśli miała porząd­nie poukła­dane, jedna po dru­giej, jak perełki na nitce, ale na języku coraz czę­ściej jakoś jej się prze­krę­cały. Wnę­trze i zewnę­trze. Jedno i dru­gie coraz bar­dziej odda­lały się od sie­bie. Zamil­kła ziry­to­wana.
– Albo sama – powie­działa Char­lie z peł­nymi ustami.
– Naj­czę­ściej – przy­znała Agnes. – Jest lista drob­nych obo­wiąz­ków domo­wych, poza tym mamy docho­dzącą panią.
– Silvy – powie­dział Win­ston z uzna­niem.
– Pie­cze nam też – dorzu­ciła Edwina, wska­zu­jąc bez­kształtną chałkę. – I ja też piekę!
Mar­sza­łek prze­wró­cił oczami.
Ber­na­dette jęk­nęła.
– W środy przy­cho­dzi fizjo­te­ra­peuta… – Agnes pró­bo­wała nie dać się zbić z tropu. – Przede wszyst­kim do Win­stona, ale każdy może…
– Ha! – powie­dział Win­ston.
– Cza­sami gotuje… – uzu­peł­niła Edwina.
– W pią­tek jest gotowa pizza – rze­kła Ber­na­dette. – Albo zama­wiamy rybę z fryt­kami z pubu.
– Usta­lamy, co kupu­jemy – wyja­śniła Agnes. – I co gotu­jemy. Wszystko oma­wiamy.
Nagle na stół opa­dło mil­cze­nie, jakby osło­nił go klosz do przy­kry­wa­nia sera. Ostat­nimi czasy poja­wiła się cała masa rze­czy, któ­rych nie omó­wili wystar­cza­jąco.
Cał­kiem solidna masa.
Na zewnątrz roz­legł się klak­son, a następ­nie głę­bo­kie, mro­żące krew w żyłach szcze­ka­nie.
– Ha! – rze­kła Char­lie. – Tho­mas i Bre­xit! Cudow­nie!
Tho­mas oka­zał się mło­dym, bez­wstyd­nie przy­stoj­nym nosi­cie­lem oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych. Biała koszula, zdrowa opa­le­ni­zna, porwane dżinsy. Agnes zwy­kle nie lubiła dżin­sów, a co dopiero porwa­nych, ale te… Pod­czas gdy mobilna część grupy prze­miesz­czała się, by przyj­rzeć się gościowi na wła­sne oczy, Agnes obser­wo­wała z okna, jak ten książę z bajki sumien­nie usta­wia przy drzwiach wej­ścio­wych rząd kolej­nych wali­zek, pod­czas gdy w jego dostaw­czaku sza­leje jakiś szary orkan. Samo­chód się kiwał.
Na werandę wyszła Char­lie, a tuż za nią Mar­sza­łek i Edwina.
– Skar­bie! – Char­lie roz­ło­żyła ramiona, a Tho­mas zosta­wił walizki, pośpie­szył ku niej i dał jej całusa. CAŁUSA. Czy raczej prze­ro­śnię­tego cmoka w poli­czek. Agnes przy­kle­iła się do szyby.
– Czy któ­raś z nich jest dla mnie? – Edwina pod­ska­ki­wała na weran­dzie jak małe dziecko.
Char­lie wska­zała Edwinę.
– Edwina, Mar­sza­łek. – A potem, z zama­szy­stym gestem: – SUN­SET HALL!
Ze swo­jego okna Agnes nie widziała Mar­szałka, ale musiał stać gdzieś tam w cie­niu drzwi wej­ścio­wych. Potra­fiła to sobie dosko­nale wyobra­zić. Ręce zało­żone na ple­cach. Scep­tyczny. Woj­skowy.
– Pięk­nie! – Mło­dzie­niec pod­niósł pierw­szą walizkę. – Cał­kiem ład­nie to wygląda. Zanieść ci ją od razu do pokoju…?
– Mógł­byś, skar­bie?
Ich spoj­rze­nia na chwilę się spo­tkały, a w uśmiech­nię­tych twa­rzach coś się poru­szyło. Coś jakby smu­tek.
– A więc to już? – powie­dział Tho­mas cicho. – Jesteś pewna…?
Char­lie chyba ski­nęła głową, po czym nagle wyrzu­ciła ręce w powie­trze.
– Cudow­nie!
Ze swo­jego okna Agnes obser­wo­wała, jak walizka za walizką wędruje przez drzwi wej­ściowe, przy­pusz­czal­nie po scho­dach na górę, przy­pusz­czal­nie do pokoju Char­lie. Co u licha Char­lie miała w tych wszyst­kich wali­zach? Agnes potra­fiła to sobie wyraź­nie wyobra­zić: Boa z piór. Futra. Koron­kowe bluzki. Dia­men­towe broszki. Bute­leczki per­fum. Lakier do paznokci.
Przy­po­mniała jej się Lil­lith, która też pew­nego dnia przy­je­chała z waliz­kami, w towa­rzy­stwie swo­jej zrzę­dli­wej córki. Coś trzeba zro­bić z jej rze­czami. Czy zostaną ode­brane? Ktoś musi się skon­tak­to­wać z tą córką – a może takie rze­czy robi poli­cja?
Nagła cisza przy­wró­ciła ją do rze­czy­wi­sto­ści.
Rzeka wali­zek urwała się, miej­sce przed domem opu­sto­szało.
Głosy na scho­dach.
W kory­ta­rzu.
Agnes pośpie­szyła z powro­tem do stołu. Nie chciała zostać przy­ła­pana na wyglą­da­niu przez okno. Jej matce ni­gdy by się to nie spodo­bało, a ludziom w dzi­siej­szych cza­sach też się to pew­nie nie podoba.
Szpie­go­wa­nie. Nikt nie lubi szpie­gów. Oprócz Edwiny oczy­wi­ście. Edwina wcze­śniej sama była jakby szpie­giem.
Kiedy drzwi sta­nęły otwo­rem, Agnes rzu­ciła się na pierw­sze lep­sze krze­sło.
To oczy­wi­ście Char­lie. I nie­zmor­do­wany wła­ści­ciel dżin­sów.
– Pokój sło­neczny – wyja­śniła Char­lie. Tho­mas zdjął oku­lary prze­ciw­sło­neczne i sumien­nie kiwał głową. – Mój wnuk Tho­mas. To jest Agnes. To ona tu wszystko zor­ga­ni­zo­wała. Świetny pro­jekt! – Char­lie znowu wska­zała pal­cem i Agnes musiała pod­nieść się z krze­sła, na które dopiero co z takim tru­dem dotarła, by przy­wi­tać się z Tho­masem. Zor­ga­ni­zo­wała? Ha! Ta Char­lie w ogóle jej nie zna!
Chyba tro­chę prze­sa­dziła z tym powi­ta­niem, bo Tho­mas ostroż­nie zabrał dłoń z potrzą­sa­ją­cej nią ręki.
– To ja już zmia­tam, bab­ciu…
Char­lie ski­nęła głową.
– No jasne, skar­bie. Bar­dzo ci dzię­kuję. I nie zapo­mnij o Bre­xi­cie!
Tho­mas się roze­śmiał.
– Jak­że­bym mógł!
Zmiata? Ale co? A Bre­xit? Kto mógłby zapo­mnieć o Bre­xi­cie? Mówili języ­kiem, któ­rego Agnes do końca nie rozu­miała, i zauwa­żyła, że im zazdro­ści. Ostat­nimi czasy zda­rzało jej się wal­czyć o każdą odro­binę zro­zu­mie­nia, a tutaj wyda­wało się, że wszystko po pro­stu szem­rze sobie jak jakiś stru­myk. Ale pomocny wnu­czek znik­nął już za drzwiami, „zmiótł” się, jak podej­rze­wała Agnes, a Char­lie spo­glą­dała za nim błysz­czą­cymi wil­go­cią oczami.
W pew­nym momen­cie Agnes udało się w końcu dotrzeć na swój fotel uszak i zamknąć oczy, ale praw­dziwy nastrój na drzemkę jakoś nie chciał się poja­wić. Gdzieś w kory­ta­rzu znowu coś się działo, sły­szała głosy, kroki, śmie­chy. Edwina wydała z sie­bie cichy, entu­zja­styczny okrzyk.
Agnes zasta­no­wiła się, czy nie powinna spraw­dzić, co się dzieje. Była zmę­czona, zbyt zmę­czona na drogę do drzwi, a może nawet do scho­dów. Niech sobie tam inni pokrzy­kują! Ona była dokład­nie tam, gdzie jej miej­sce. Będzie tak tu sobie po pro­stu sie­dzieć, aż do… co wła­ści­wie miało dziś być na kola­cję? I czyja kolej na goto­wa­nie? Oby nie Edwiny! Może Lil­lith? Będą musieli prze­ro­bić plan posił­ków – po Lil­lith nie można już się było spo­dzie­wać zbyt wiele pod wzglę­dem kuli­nar­nym…
I wtedy Agnes nagle zna­la­zła się znowu wysoko na jabłoni. Chłodne, nocne powie­trze wywo­łało gęsią skórkę na jej nagich ramio­nach. Zer­k­nęła w dół, gdzie pierw­sze opa­dłe jabłka wyra­stały z czar­nego traw­nika niczym blade guzki.
Strach był wszę­dzie, w świe­tle księ­życa uwię­zio­nym w jej koszuli noc­nej, zbyt bia­łej; w szorst­kiej korze drzewa pod jej dłońmi; w wie­trze poru­sza­ją­cym liśćmi; w jej odde­chu, zbyt szyb­kim i zbyt gło­śnym; a nawet w śpie­wie sło­wika.
Cicho, cicho!
Nie ruszaj się!
Nie odzy­waj!
Bo tam na dole, pod jabło­niami, krą­żył potwór.
– Agnes, idziemy do Hin­dusa!
Agnes otwo­rzyła oczy, przez moment wal­czyła z poduszką, w ataku paniki wypa­tru­jąc Hin­du­sów, ale stała przed nią tylko Edwina w swoim nie­bie­skim płasz­czu wyj­ścio­wym, z błysz­czą­cymi oczami i rumień­cem na policz­kach.
Hin­dus! Co za non­sens!
Chciała powie­dzieć „Nie ma mowy!”, ale zamiast tego szep­nęła tylko:
– Hę?
Za Edwiną poja­wiła się jakaś wło­chata twarz, błysz­cząco białe zęby, wil­gotny, ela­styczny nos i zaska­ku­jąco wymowne oczy.
Agnes zasta­no­wiła się, jak szybko zdo­ła­łaby się dostać do drzwi łazienki – nie dość szybko! Wil­czur wymi­nął Edwinę – wiel­kie nieba, się­gał jej do ramie­nia! – i zabrał się za szcze­gó­łową inspek­cję węchową wykła­dziny dywa­no­wej.
– Ona sta­wia! – wyja­śniła Edwina. – Bie­rzemy tak­sówkę!
– Sta­wia? – wymam­ro­tała Agnes. Węszący nos pod­szedł bli­żej.
– Powie­działa, że powin­ni­śmy uczcić jej debiut!
– Uczcić?
– Szcze­rze mówiąc, po pro­stu nie lubię pie­czeni na zimno. A już szcze­gól­nie w mój pierw­szy wie­czór. Jeste­ście gotowe?
Char­lie, znowu w tym nie­moż­li­wym kape­lu­szu z pió­rami. No jasne!
Coś wil­got­nego dotknęło ręki Agnes. Wzdry­gnęła się. Tam, gdzie jesz­cze przed chwilą była jej poduszka, teraz leżała ogromna, szara psia głowa, czarny nos na prze­dzie, futro z każ­dej strony.
Agnes usły­szała swój śmiech. Brzmiał nieco histe­rycz­nie.
Wtedy spo­mię­dzy ostrych zębów wysu­nął się różowy język i poli­zał ją po rękach. Poczuła łaskotki. Dość wil­gotne. Agnes prze­stała się śmiać i przy­ła­pała się na praw­dzi­wym uśmie­chu. Przy­jem­nie było zostać poli­zaną. To było takie… pełne życia.
Ostroż­nie wycią­gnęła rękę i dotknęła sier­ści. W szcze­ci­nia­sty spo­sób jedwa­bi­sta i cie­pła.
Dalej w tyl­nej czę­ści psa coś zamer­dało.
– Lubi cię! – rze­kła Edwina zazdro­śnie. – Idziemy już?
Agnes przy­po­mniała sobie o naj­now­szym kry­zy­sie i nie­chęt­nie ode­rwała się od psiej głowy. Brą­zowe oczy spoj­rzały na nią z wyrzu­tem, po czym wil­czur ruszył dalej, znowu w ślad za nosem.
– Nie możemy tak po pro­stu iść do Hin­dusa – powie­działa Agnes. – Nie tego dnia, kiedy zabrali Lil­lith! Już zapo­mnie­li­ście? Jak to będzie wyglą­dać?
– Jesz­cze ni­gdy nie byłam u Hin­dusa! – Edwina tup­nęła nogą, a Agnes miała ochotę przy­po­mnieć jej, że była kie­dyś żoną Hin­dusa, nie zawsze szcze­gól­nie szczę­śliwą. Tylko po co?
– Ach! Hm. To jest oczy­wi­ście… – Przy­naj­mniej Char­lie zda­wała się rozu­mieć, że Hin­dus to nie­ko­niecz­nie naj­lep­szy pomysł, i zaru­mie­niła się pod swoim kape­lu­szem. – Nie chcia­łam… Tyle że ja jej prze­cież w ogóle nie zna­łam… Naj­le­piej będzie tro­chę odcze­kać, tak?
– A pie­czeń na zimno… – Agnes zamil­kła. Chciała zwró­cić Char­lie uwagę, że pie­czeń na zimno należy do jej naj­więk­szych osią­gnięć kuli­nar­nych, ale pies zła­pał wła­śnie jej poduszkę i potrzą­sał nią z war­ko­tem. Agnes wstrzy­mała oddech.
– Bre­xit! – Głos Char­lie zabrzmiał nagle ostro niczym świst bata i pies natych­miast zosta­wił poduszkę, po czym wiel­kim susem prze­sko­czył przez sto­lik kawowy i roz­siadł się przed Char­lie na swoim futrza­stym zadku.
– To jest Bre­xit! – wyja­śniła Char­lie z dumą. – Jest jesz­cze tylko troszkę roz­bry­kany!
– Aha – mruk­nęła Agnes bez­rad­nie. Dla niej Bre­xit to było coś, co się odby­wało w radiu, dzień w dzień, do upa­dłego. Kosmata afera, na pewno, ale chyba nie aż tak.
– Ale… – Zawa­hała się. Kto zde­cy­do­wał, że Char­lie może tak po pro­stu wziąć ze sobą swoje ogromne psi­sko? Jak do licha mieli sobie z nim wszy­scy pora­dzić? Ber­na­dette, która nie widzi? Win­ston na wózku? Mar­sza­łek, który po pro­stu odma­sze­ro­wał z pisto­le­tem do ogrodu i nie potra­fił sobie niczego przy­po­mnieć? I Edwina, która ma w gło­wie tylko jogę i bzdury? Cza­sami wyzwa­niem było nauczyć odpo­wied­niego sza­cunku żół­wicę Het­tie, a takie duże zwie­rzę…
– Bre­xit! – powtó­rzyła Agnes z dez­apro­batą.
Pies dyszał w jej stronę przy­jaź­nie.
– Bre­xit nad­cho­dzi! – wyja­śniła Char­lie z całym prze­ko­na­niem. – Trzeba iść z duchem czasu! Utrzy­mać się przy piłce i tak dalej… A Bre­xit kocha piłki!
Potem oczy­wi­ście i tak zje­dli hin­du­skie jedze­nie, cho­ciaż nie sty­lowo u Hin­dusa, tylko po kry­jomu w pokoju sło­necz­nym, z pla­sti­ko­wych misek i alu­mi­nio­wych tacek. Char­lie bez­ce­re­mo­nial­nie zamó­wiła dla wszyst­kich.
– To nie jest hin­du­skie! – poskar­żyła się Edwina setny raz, widel­cem prze­wra­ca­jąc cie­cie­rzycę po tale­rzu.
Agnes tra­fił szlag.
– Ow­szem, jest!
Po czym uznała, że zacho­wuje się dzie­cin­nie. To nie wina Edwiny, że ma już nie po kolei… Dla­czego cią­gle daje jej się pro­wo­ko­wać? Powinna wie­dzieć lepiej!
– Wyśmie­nite – mruk­nął Win­ston setny raz, chwy­cił Char­lie za rękę i udał, że ją całuje. – Ależ z cie­bie dosko­nała kucharka!
– Pochlebca! – Char­lie uszczyp­nęła go w poli­czek jak uczniaka, a Agnes z mie­sza­nymi uczu­ciami zapa­trzyła się w swoje curry.
– Co to za histo­ria z tym psem? – szep­nęła do Mar­szałka. – Kto jej powie­dział, że może go wziąć?
– No tak – mruk­nął Mar­sza­łek – mamy Het­tie i pomy­śla­łem…
– Het­tie to dość kom­pak­towe stwo­rze­nie – syk­nęła Agnes. – Za to Bre­xit…
– Myśla­łem, że cho­dzi o cho­mika – przy­znał Mar­sza­łek. – Zapy­tała, czy może zabrać ze sobą swo­jego uro­czego, małego przy­ja­ciela…
Wyda­wał się taki zakło­po­tany, że Agnes przez moment poczuła pokusę, by jego też uszczyp­nąć w poli­czek. Zamiast tego potrzą­snęła z dez­apro­batą głową. Char­lie była tu zale­d­wie od paru godzin, a już zdo­łała zapro­wa­dzić chaos, nie tylko na zewnątrz, na stole jadal­nym, gdzie pię­trzyła się nie­przy­zwo­ita masa pla­sti­ko­wych śmieci, ale też wewnątrz, w jej gło­wie. Głę­boko wes­tchnęła.
– Prze­cież jakoś to będzie! – powie­dział Mar­sza­łek uspo­ka­ja­jąco.
– Hm?
– No z Bre­xi­tem!
– W radiu też tak mówią – mruk­nęła Agnes. – Oso­bi­ście nie wie­rzę w ani jedno ich słowo!
Nagle Ber­na­dette zerwała się, zachwiała odro­binę i unio­sła swoją szklankę mango lassi. Była zbyt wzbu­rzona i lassi chlup­nęło, po czym kap­nęło na stół.
– Za Lil­lith!
– Za Lil­lith! – Pozo­stali też unie­śli szklanki. Zachlu­po­tało wię­cej mango lassi, a Agnes znowu usły­szała ten wysoki dźwięk.
Zasta­no­wiła się, czy gdzieś tam, w tym wiel­kim domu, ktoś pije za Mil­dred. Mało praw­do­po­dobne.
Aku­rat Mil­dred! Dało jej to do myśle­nia. Pogrą­żona w domnie­ma­niach nało­żyła sobie na talerz wię­cej ryżu i ostrego sosu. Czy rze­czy­wi­ście był to zwy­kły wła­my­wacz, który obra­bo­wał sąsiadkę? Ści­śle bio­rąc, mógłby po pro­stu prze­ma­sze­ro­wać obok niej, a Mil­dred, która wege­to­wała na wózku inwa­lidz­kim po uda­rze, nie byłaby w sta­nie abso­lut­nie nic z tym zro­bić. Po co więc ta prze­moc? I dla­czego sprawca po mor­der­stwie wcale nie wła­mał się do domu, jak należy? Nikt nic nie mówił o praw­dzi­wym wła­ma­niu!
Agnes w zamy­śle­niu upiła tro­chę mango lassi, przy­słu­chu­jąc się wyso­kiemu dźwię­kowi.
Musiała przy­znać, że nie może się docze­kać pogrzebu.
Póź­niej, kiedy pla­sti­kowe naczy­nia wypeł­niły już kosz na śmieci, a Agnes zaczęło się nie­przy­jem­nie odbi­jać po curry, Mar­sza­łek uro­czy­ście wycią­gnął z sejfu czarną księgę. Sie­dzieli w mil­cze­niu, gdy Char­lie wpi­sy­wała do niej swoje imię i wypeł­niała kwe­stio­na­riusz. Następ­nie pod­pi­sali się jedno po dru­gim, naj­pierw Char­lie, potem Win­ston swoim ele­ganc­kim bazgro­łem, Mar­sza­łek dwiema spi­cza­stymi lite­rami, Ber­na­dette sze­roko, ener­gicz­nie i tro­chę wycho­dząc za kartkę. Edwina nary­so­wała motylka.
Agnes przez chwilę zma­gała się z dłu­go­pi­sem, ale potem zapa­no­wała nad nim i pod­pi­sała. Wła­sny pod­pis wydał jej się koślawy i obcy.
Char­lie sie­działa przy stole cicha, nieco pobla­dła i wyjąt­kowo nie uwa­żała, że wszystko jest cudowne. Ber­na­dette pode­szła do niej – uro­czy­sta, ale też nieco zło­wiesz­cza w swych gang­ster­skich oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych – i zamknęła ją w tro­chę źle wyce­lo­wa­nym uści­sku.
– Teraz jesteś jedną z nas!
Agnes i Mar­sza­łek spoj­rzeli po sobie. Mar­sza­łek pra­wie nie­do­strze­gal­nie ski­nął głową.
Tylko Agnes zauwa­żyła, że ręka mu drżała, kiedy wykre­ślał imię Lil­lith z reje­stru i odkła­dał książkę do sejfu.

 
Wesprzyj nas