„Za czwartym razem zatonęliśmy” porusza problem kryzysu migracyjnego w Afryce Północnej. To historia ludzi, którzy próbowali przedostać się do Europy. Jednak ich podróż zakończyła się Libii, gdy UE zaczęła finansować przechwytywania w 2017 roku.
Najlepsza książka polityczna 2022 według „Financial Times”, najlepsza książka literatury faktu 2022 według „Kirkusa”, najlepsza książka 2022 według „New Yorkera” oraz zdobywczyni wielu innych nagród.
Sally Hayden pokazuje, jak zachodni świat odwrócił się od imigrantów, pozostawiając ich samych w obliczu jednego z najbardziej niszczycielskich kryzysów humanitarnych w historii. To wstrząsający opis kryzysu migracyjnego w Afryce Północnej, będący przełomowym dziełem dziennikarstwa śledczego.
Reportaż opiera się na wywiadach z uchodźcami i migrantami, którzy próbowali przedostać się do Europy i utknęli w Libii, gdy UE zaczęła finansować przechwytywania w 2017 roku.
To także intymny portret życia więźniów, opowieść o tym, jak uchodźcy i migranci przetrzymywani przez lata w zamknięciu wspierają się w najtrudniejszych chwilach i dokonują drobnych aktów oporu, aby przetrwać w systemie, który chce, by ucichli i zniknęli.
Za czwartym razem zatonęliśmy
Przekład: Przemysław Hejmej
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 30 października 2024
Ta karta SIM to nasze życie
W niedzielę 26 sierpnia 2018 roku przeglądałam zawartość Netfliksa w pokoju podnajmowanym w północnej części Londynu, gdy nagle otrzymałam wiadomość na Facebooka. „Cześć, siostro Sally, potrzebujemy Twojej pomocy – przeczytałam. – Jesteśmy w fatalnym położeniu, uwięzieni w Libii. Jeśli masz czas, opowiem Ci całą historię”.
Oczywiście uznałam ten tekst za niedorzeczny. Skąd niby ktoś znajdujący się tysiące kilometrów ode mnie miałby mnie znać i wiedzieć, jak się nazywam? Skąd by wytrzasnął w więzieniu działający telefon? Mimo sceptycyzmu odpisałam szybko, bo chciałam się przekonać, co będzie dalej.
„Bardzo mi przykro z tego powodu – oznajmiłam. – Tak, oczywiście, mam czas, chociaż niezbyt mogę pomóc”. Wymieniliśmy się numerami na WhatsAppie.
Nadawca wyjaśnił, że jego brat znał moje artykuły prasowe z Sudanu, sąsiedniego kraju w północnej Afryce, a moje dane kontaktowe wyszukał w internecie. Potrzebował ich, ponieważ został zatrzymany w ośrodku detencyjnym Ain Zara w stolicy Libii, Trypolisie, wraz z setkami innych uchodźców. Wokół nich trwał konflikt zbrojny. Zza murów patrzyli na unoszący się dym, na płonące miasto.
Libijczycy kontrolujący ośrodek Ain Zara, którzy od miesięcy maltretowali więźniów, uciekli na odgłos zbliżających się walk. Nigdy nie ustalono, czy strażnicy – czyli „policja”, jak ich określali uchodźcy – po prostu zwiali, czy też przyłączyli się do jednej z walczących stron: wielu sympatyzowało z bojownikami, inni się po prostu bali albo nic nie rozumieli. Aroganccy młodzi mężczyźni zapisali się do tej pracy, ponieważ jej zwyczajnie potrzebowali, czuli się dobrze z bronią, dostrzegali możność czerpania dodatkowych zysków w drodze wymuszeń. W budynku wciąż znajdowały się dzieci i kobiety w ciąży. Uchodźcy, miesiącami tkwiący pod kluczem w jednej wielkiej hali, wyłamali wcześniej drzwi do poszczególnych pomieszczeń. Liczyli, że razem będą bezpieczniejsi.
„Widzimy latające nad nami pociski, słyszymy huk ciężkiej broni na ulicach” – napisał mój kontakt, a potem przysłał mi zdjęcia, jak twierdził, z bieżącego dnia. Jedno, zrobione przez okno, przedstawiało pojazdy z działkami przeciwlotniczymi rozlokowane za bramami ośrodka. Na drugim widniał jego autor: wychudzony dwudziestoośmiolatek siedzący na ziemi z trojgiem małych dzieci.
Wszystkie znajdujące się w budynku osoby były nieuzbrojone i bezbronne: chude jak patyki po długiej odsiadce na jednym posiłku dziennie, też nie zawsze. Ich ciała pokrywały blizny od tortur, zadawanych im zarówno przez niedawno zbiegłych strażników, jak i przez szmuglerów, którzy przetrzymywali ich latami przed oddaniem do Ain Zary. W kraju od dawna spodziewano się wybuchu wojny, bo ta szalała poza jego granicami, ale ci ludzie potrzebowali pomocy tu i teraz – wszelkiej pomocy, choć jakaś dziennikarka z odległego kraju mogła jej zaoferować bardzo niewiele.
„Jeżeli w pobliżu znajduje się jakaś agencja ONZ do spraw uchodźców albo organizacja praw człowieka, skontaktuj się z nią. Od wczoraj nic nie jedliśmy – alarmował ów człowiek. – Jeśli masz swoją stronę [internetową], zamieść coś o tej sytuacji”. Twierdził, że pochodzi z Erytrei, opresyjnego państwa w Rogu Afryki, gdzie kontrolująca kraj dyktatura zmusza obywateli do pełnienia służby wojskowej bez końca. Przekroczył nielegalnie dwie granice, miał za sobą porwanie i niewolę u handlarzy ludźmi. Aby dotrzeć do Libii, pokonał prawie trzy tysiące kilometrów.
W drodze do Europy, podobnie jak wszyscy jego towarzysze, próbował przebyć Morze Śródziemne, został jednak złapany i uwięziony. Teraz ludzie ci znajdowali się w poważnych tarapatach. Na setki osadzonych przypadał jeden telefon, który miesiącami ukrywano. Według mojego rozmówcy aparat ten dał mu pewien przemytnik przed wejściem na gumowy ponton; w razie gdyby zaczęli tonąć, miał z niego zadzwonić po ratunek. Odpowiedzialność za sytuację, w której znajdowali się ci nieszczęśnicy, ponosiła Unia Europejska – bo to Europa zawróciła ich z drogi siłą.
Kolejną dobę spędziłam, próbując zweryfikować tę historię.
Poprosiłam o zdjęcia otoczenia, filmiki, parę selfie, lokalizację GPS, a także dane kontaktowe członków jego rodziny. Znałam w Libii kilka osób; potwierdziły, że na przedmieściach, których nazwę ów mężczyzna podał, rzeczywiście dochodzi do walk.
Dzwoniłam do niego wiele razy.
I prosiłam o coraz więcej szczegółów. Opowiadał, że zanim walki się nasiliły, osadzonych regularnie zabierano z ośrodka detencyjnego i zmuszano do niewolniczej pracy w domach zamożnych Libijczyków. Kobiety gwałcono, szczególnie zaś maltretowano chrześcijan – napadano, bito, zrywano im krzyże z szyi. Czasami o trzeciej nad ranem uzbrojeni libijscy strażnicy wypędzali więźniów z budynku na „liczenie” i w przejawie sadyzmu kazali im godzinami stać na zimnie. Nie byli tego zapewne świadomi, ale nękanie to przypominało Appellplatz, poranne apele w nazistowskich obozach koncentracyjnych, ponury rytuał, którego celem było zastraszenie i upokorzenie więźniów.
Twierdzenia ONZ, że jej personel ma regularny dostęp do ośrodków detencyjnych, należało uznać za sprzeczne z prawdą. Licznych osadzonych tam ludzi, którzy wcześniej uciekli przed wojną lub dyktaturą, nigdy nawet nie zarejestrowano jako uchodźców – a to znaczy, że nie istniała żadna lista z ich nazwiskami. Żyli oni w ciągłym strachu, że zostaną odsprzedani z powrotem przemytnikom, którzy torturują migrantów tak długo, aż rodzina nie zapłaci w końcu okupu. Dlatego błagali o ratunek.
Bezwiednie wkroczyłam w świat gehenny, w świat łamania praw człowieka na niewyobrażalną skalę.
W grupie znajdującej się w Ain Zarze było osiem kobiet w ciąży oraz mniej więcej dwadzieścioro niemowląt i małych dzieci. Gdy rozmawiałam przez telefon ze wspomnianym już mężczyzną, w pobliżu wybuchały bomby, słyszałam krzyki.
Wszyscy są przerażeni, robi się coraz gorzej […]. Proszę obejrzeć te kobiety i dzieci, a potem pokazać nagranie Europejczykom, niech wiedzą.
Gorączkowo poszukiwałam dróg wyjścia. Skontaktowałam się z ONZ oraz międzynarodowymi organizacjami pomocowymi działającymi w Libii, ale stwierdziły one, że sytuacja jest zbyt niebezpieczna, by ich personel mógł coś zrobić („Dziś w Libii każdy narażony jest na ryzyko, okoliczności nie należą do łatwych” – odpowiedział mi jeden z pracowników z tym bezdusznym pragmatyzmem, z którym miałam się później spotykać co chwila). Wysłałam mejle do różnych redakcji z pytaniem, czy opublikują pewien reportaż, ponieważ jednak byłam wolnym strzelcem, reakcje – jak to się zwykle zdarza – napływały bardzo wolno.
Zagubiona i bezużyteczna, zaczęłam wrzucać na Twittera screenshoty swoich wiadomości wymienianych z uchodźcami. Szybko puszczano je dalej, udostępniano – najpierw miały dziesiątki tysięcy, potem setki tysięcy odsłon. Za kilka miesięcy powinny dotrzeć do milionów.
Nie ma jedzenia, nie ma wody. Dzieci płaczą. Cierpimy, zwłaszcza najmłodsi. Od dwóch dni nie spaliśmy. Czekamy na jakiś cud. Powiedz im, że tutaj umierają ludzie.
Odtąd czas bardzo się dla mnie wydłużył; bezsenne noce i wykańczające nerwowo dni niosły ze sobą niezliczone chwile strachu. Prawie nie wychodziłam ze skąpo umeblowanego pokoju, który wynajmowałam, chyba że jechałam taksówką udzielić wywiadu telewizyjnego lub radiowego, bo producenci BBC zauważyli moją niedawną aktywność na Twitterze. Przez internet przetoczyła się istna lawina retweetów, lajków i udostępnień, co jednak w Ain Zarze nie zmieniało niczego. Uchodźcy wyłączali telefon, żeby oszczędzać baterię; po okresie ciszy następował nagle potop wiadomości o aktualnej sytuacji. W końcu pod obozem zjawiły się autobusy. Czy jako środek ocalenia? Początkowo nie wiedzieliśmy, czy stoją za tym władze libijskie, czy przemytnicy (dopiero później się dowiedziałam, że to właściwie niewielka różnica). Uzbrojeni mężczyźni w mundurach oświadczyli, że zabierają osadzonych w inne miejsce, przynajmniej w danym momencie usytuowane daleko od linii walk.
Mniej więcej piętnaście godzin po otrzymaniu pierwszej wiadomości, wpatrzona w WhatsAppa, obserwowałam mapę GPS: pozycja mojego informatora się zmieniała, jechał przez miasto. Dzięki temu mogłam na bieżąco podawać uchodźcom ich lokalizację. „Po lewej stronie zobaczycie uniwersytet” – napisałam na klawiaturze. Kiedy naprawdę ujrzeli jego nowoczesny fronton, zareagowali z ekscytacją. Wielu pasażerów tego autobusu po raz pierwszy miało szansę oglądać miasto za dnia.
Pojazdy dotarły wreszcie do innego zamkniętego kompleksu. Pełen obaw, że mogli zostać przeniesieni do kryjówki przemytników, mój główny informator spytał, czy jest to ośrodek detencyjny kontrolowany przez władze libijskie, te w Trypolisie. Napisałam więc do swojego nowego źródła w ONZ, które odpowiedziało, że tak, owszem. W środku przebywało już około siedemdziesięciu osadzonych, także przetransferowanych z innego miejsca. Niebawem zjawili się ludzie z personelu Międzynarodowej Organizacji do spraw Migracji ONZ – ubrani we fluorescencyjne, jaskrawo oznakowane kamizelki – i rozdawali wodę. Oni też mieli mi później wysyłać wiadomości z informacją, że wszystko jest w porządku.
O północy uchodźcom dano trochę ciasta i jogurt: pierwszy pokarm od wielu dni. „Prześpij się, też musisz być zmęczona, cały czas z nami jesteś – brzmiały ostatnie przekazy tego dnia. – Ludzie bardzo Ci dziękują. Powtarzają: »Daj jej wreszcie spokój«. Niech Cię Bóg błogosławi”.
Czym jest dla ciebie twój telefon? Narzędziem pogaduszek z przyjaciółmi, przeglądania aplikacji randkowych? Robisz nim sobie selfie, wysyłasz notatki głosowe albo snapchaty? Czy może stanowi najważniejsze źródło informacji? Uratował ci kiedyś życie?
Czym byłby ów aparat, gdyby cię uwięziono, a jego ekranik miałby się stać dla ciebie jedynym oknem na świat? Jak by to było: spędzać bez telefonu całe miesiące albo lata w jednym budynku? Czy podzieliłbyś się nim z pięcioma tysiącami osób?
Czy ryzykowałbyś dla niego tortury, wyrzekł się jedzenia, byleby kupować megabajty danych, wiedząc, że możesz umrzeć z głodu, a zarazem – bez możliwości wezwania pomocy – przepadniesz na zawsze?
Jak to jest: patrzeć przez okienko facebookowego Messengera na rozstrzeliwanie niewinnych ludzi? Jak byś się czuł, słuchając ich jękliwych głosów, gdy zapadają się w sobie zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym?
Tego wszystkiego miałam się dopiero dowiedzieć.
Początkowo sądziłam, że owe pierwsze przekazy z Libii to anomalia, że chodzi o przypadkowe ofiary akcydentalnych nadużyć. Pomogę tym ludziom, uznałam, i moje zadanie zostanie zrealizowane, koniec. Myliłam się. W ciągu kolejnych dni zaczęło się ze mną kontaktować coraz więcej uwięzionych uchodźców. Dostawali mój numer od znajomych albo widzieli to, co zamieszczałam w internecie. Słali wiadomości przez Twittera i WhatsAppa. Ich historie były do siebie upiornie podobne.
Dowiedziałam się, że w Libii w dwudziestu lub więcej ośrodkach detencyjnych zwanych oficjalnymi jest przetrzymywanych około sześciu tysięcy osób (bezterminowo). Niby ośrodki te prowadził tamtejszy Departament Zwalczania Nielegalnej Migracji (DCIM), podległy wspieranemu przez ONZ rządowi jedności narodowej w Trypolisie – jednemu z dwóch ugrupowań rywalizujących o władzę w tym pogrążonym w chaosie północnoafrykańskim kraju. W rzeczywistości jednak ów trypolitański rząd był na to zbyt słaby, popierany jedynie przez rozmaite milicje, działające z pełną bezkarnością.
Większość uwięzionych próbowała wcześniej dostać się do Europy, ale złapano ich na Morzu Śródziemnym. Przyjrzawszy się sprawie bliżej, ustaliłam, że – w celu powstrzymania owej żeglugi – UE zadeklarowała dofinansowanie libijskiej straży przybrzeżnej kwotą stu milionów euro1. Marynarzy libijskich – wśród których nie brakowało byłych przemytników – zachęcano do patrolowania wód Morza Śródziemnego oraz przechwytywania łodzi z uchodźcami. W ten sposób Unia mogła obejść prawo międzynarodowe, zgodnie z którym ludzi nie wolno zawracać do krajów, gdzie ich życiu zagraża niebezpieczeństwo. Od roku 2017 do połowy 2022 na morzu ujętych zostało ponad sto tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci, których następnie cofnięto do Libii. Większość z nich wylądowała za kratkami rzekomo za to, że znaleźli się w tym kraju nielegalnie, nigdy jednak nie postawiono im formalnych zarzutów, nie przeprowadzano procesów sądowych ani w żaden sposób nie podważano zasadności ich przetrzymywania.
Więźniowie bywali świadkami ucieczek swoich przyjaciół i znajomych z ośrodków detencyjnych, które kończyły się śmiercią z rąk milicjantów patrolujących ulice. Do innych strzelano jeszcze w ośrodku, gdy tylko spróbowali się wydostać. Opowiadano mi o śmiertelnym żniwie zbieranym przez gruźlicę, o głodzie i niedożywieniu, wskutek czego ludzie cały czas leżeli nieruchomo na ziemi. Mówiono mi o osadzonych, którzy z powodu stresu i beznadziei tracili zmysły, przestawali się odzywać, kołysali się tylko w przód i w tył, mocno obejmując rękami kolana. Wysyłano mi filmiki udręczonych krewnych, których bezlitośni szmuglerzy przetrzymywali dla okupu. Wszyscy ci ludzie czuli się opuszczeni przez ONZ i przeklinali Unię Europejską za to, że nie widziała w uchodźcy człowieka.
Przez cały ten czas osoby, z którymi się kontaktowałam, starannie ukrywały telefony, prosiły znajomych spoza murów o doładowanie salda, by korzystać z internetu, i potajemnie ładowały baterie w tych rzadkich chwilach, kiedy włączano prąd. „Ta karta SIM to nasze życie” – wyjaśnił mi pewien człowiek. Wokół jednego aparatu potrafiły się kręcić dziesiątki, nawet setki ludzi, aby razem wysyłać wiadomości, zastanowiwszy się głęboko, jak najlepiej opisać swoją sytuację. Każde słowo stanowiło starannie przemyślane wołanie o pomoc. Jedyną bowiem rzeczą, która mogła im dać jakąś nadzieję, było opowiedzenie opinii publicznej o swym straszliwym położeniu.
Przez cały okres swojej dziennikarskiej pracy miałam wiele możliwości potwierdzenia, że mówiono mi prawdę; jestem wdzięczna tym wszystkim, którzy mi pomagali, choć nie mogę ujawnić ich tożsamości. Z czasem w każdym ośrodku detencyjnym znalazłam sobie wiele źródeł informacji. Książka ta jest wynikiem wywiadów przeprowadzonych z setkami uchodźców oraz migrantów, którzy utknęli w Libii, odkąd w 2017 roku UE zaczęła finansować zatrzymania na morzu. Zbudowałam też sobie dużą sieć kontaktów wśród pracowników organizacji międzynarodowych oraz miejscowych fundacji charytatywnych, którzy chcieli rozmawiać, ale wyłącznie incognito, by móc dalej pracować. Większość tego, co mi powiedzieli, nie nadawała się wówczas do upublicznienia ze względów bezpieczeństwa. Moje zadanie sprowadzało się więc do przekazywania informacji między zatrzymanymi uchodźcami a organizacjami pomocowymi lub agendami ONZ, które miały im pomagać. Fakt, że znajdowałam się fizycznie tak daleko od Libii, przyniósł mi nieoczekiwaną korzyść: właśnie z tego powodu uchodźcy mi ufali.
Kontaktującym się ze mną ludziom, mówię natychmiast i wprost: nie mogę im pomóc bezpośrednio. Jestem dziennikarką, nie mam żadnej mocy, by uczynić coś więcej, niż napisać artykuł, podać informację. Zawsze mnie zaskakuje liczba pozytywnych reakcji. Nowi rozmówcy podkreślają, że wszystko to pojmują, ale i tak chcą, aby ich historia została opowiedziana. Liczą po prostu, że świat dowie się o ich istnieniu, o tym, że wciąż jeszcze żyją i są warci ocalenia.
Przez wiele lat po nadejściu tamtej pierwszej wiadomości w sierpniu 2018 roku codziennie pisywałam do uchodźców i migrantów w różnych ośrodkach detencyjnych w Libii2. Sieć ukrywanych telefonów, łączność pomiędzy nimi a mną, pomiędzy nimi a przyjaciółmi i rodzinami osadzonych wyobrażałam sobie jako linę ratunkową, jako arterie rozprowadzające krew. Nie mogłam wyjść z podziwu dla wielkiej odwagi ludzi, z którymi rozmawiałam. Dyskutowaliśmy o niebezpieczeństwie upublicznienia informacji, ale jeśli moje źródło osobowe chciało podjąć takie ryzyko, szanowałam jego wybór. Niektórych potem bito albo torturowano jako podejrzanych o rozsiewanie pogłosek. Aparaty telefonicznie odbierano im regularnie.
Do dziś często dostaję filmiki wideo, fotografie albo pliki audio, którymi nie mogę się podzielić. W folderze zdjęciowym na mojej komórce widoki jesiennych liści czy portrety nowo narodzonych dzieci znajomych przeplatają się z informacjami o osobach zaginionych, o popełnianych okrucieństwach. Ustawiłam WhatsAppa tak, żeby automatycznie zapisywał te dane, bo zatrzymani uchodźcy przesyłają mi nagrania, których sami nie mogą przechowywać ze względów bezpieczeństwa, a nie chcę, żeby coś się nie ściągnęło na mój aparat. W pewnym okresie otrzymywałam tyle wiadomości, że prawie nie byłam w stanie odczytać każdej.
Wszystko to z całą mocą przypomina mi o wciąż potęgujących się nierównościach na świecie. Jak nigdy wcześniej ludzie mogą się ze sobą komunikować, jednak szlaki prowadzące do bezpieczniejszego życia stale się przed nimi zamyka. Obywatele Zachodu odwracają wzrok, choć okna mają wszędzie – ekrany telefonów, audycje telewizyjne, filmy wideo zamieszczane w internecie – a dzięki nim także wgląd w rosnące nierówności. Każdy, kto zechce otworzyć oczy, może się stać świadkiem gwałcenia praw człowieka tysiące kilometrów dalej – bez żadnej szansy na interwencję.
Ta opowieść nie jest wprawdzie o mnie, ale kiedy zaczęłam otrzymywać pierwsze wiadomości, nie mogłam przewidzieć, że raportowanie o kryzysie migracyjnym będzie mieć osobiste reperkusje. W kolejnych latach wielokrotnie narażałam życie w Afryce Północnej, w Europie moja wolność wisiała na włosku. Szukając informacji, podróżowałam po trzech kontynentach, spędziłam wiele tygodni na statku na Morzu Śródziemnym, stawałam twarzą w twarz z przemytnikami ludzi, oskarżanymi o torturowanie i zabijanie. Ujawniałam korupcję, kłamstwa oraz rażące zaniedbania, byłam piętnowana przez machiny propagandowe różnych państw. W swoich materiałach powoływałam się na raporty dotyczące praw człowieka, podnosiłam niuanse prawne, wskazywałam na konieczność podporządkowania się wyrokom Międzynarodowego Trybunału Karnego, wzywającego do postawienia niektórym urzędnikom UE zarzutów o zbrodnie przeciwko ludzkości.
Napisałam tę książkę, ponieważ chciałam udokumentować skutki europejskiej polityki migracyjnej, za które Europa ponosi niewątpliwą winę w sensie moralnym; a zaczęło się od siłowego zawracania uchodźców. Książka jest o wiele krótsza, niż myślałam: mnóstwo materiału trzeba było pominąć, liczę jednak, że to, co udało mi się tu zawrzeć, w jakiś sposób ilustruje skalę naszej odpowiedzialności. Zignorowałam pierwotne sugestie agenta literackiego, aby unikać podawania nazw ośrodków detencyjnych, gdyż byłoby to zbyt kłopotliwe dla czytelnika. Zidentyfikowanie tak licznych miejsc, w których cierpią ludzie, uznałam za ważne. Ze względu na rozmiar tekstu nie uwzględniłam wszystkich ośrodków, w których kontaktowałam się z osadzonymi, ale każdy to osobne, specyficzne piekło.
Od wprowadzenia w życie globalnych procedur obchodzenia się z uchodźcami mija siedemdziesiąt lat, a my nadal zamykamy ludzi za to, że próbują szukać dla siebie schronienia. Zmuszamy ich, aby zeszli nam z oczu, wzmacniamy systemy, które ułatwiają nam zapominanie o tej kwestii. Jedni giną za kratami, inni noszą w sobie traumę do końca życia.
Moi informatorzy w Libii nie przestają powtarzać, że traktuje się ich po prostu jak zwierzęta. Pędzi się ich, sprzedaje, okłada, zagania, wtłacza do wielkich sal albo do małych pomieszczeń, nawet do klatek. Z czasem brzydzą się swoim smrodem. Miesza im się w głowach, długo nie potrafią jasno myśleć. Stają się ulegli, zapominają o celach i wartościach. Boją się, że nigdy już nikomu nie zaufają.
Mało kto wie, że tego typu reportaże wymagają zaangażowania sporej ilości czasu. Głównie po prostu rozmawiam z ludźmi: o nich, ich przeszłości, o drobnych, codziennych sprawach. Opowieści te, podobnie jak fotki w moim telefonie, oscylują między tym, co prozaiczne i przyziemne, a tym, co koszmarne.
W całą narrację wplotłam, wyróżnione kursywą, niektóre spośród tysięcy wiadomości, jakie otrzymałam od uchodźców z Libii, jednak tożsamość ich autorów pozostanie nieznana. Chciałam tylko zawrzeć tu ich głos, nieobrobiony.
Książka relacjonuje ludzkie losy, umożliwia też pewien wgląd w te kwestie systemowe, które niszczą życie, takie jak niedbalstwo, korupcja, apatia, nierówności. Nie jest to całościowy, wyczerpujący opis tego, co spotyka osoby próbujące przedostać się do Europy ani nawet te, które wpadają w ręce libijskiej straży przybrzeżnej – codziennie dochodzi do nowych gwałtów, maltretowania i upokorzeń – ale mam nadzieję, że odegra ona swoją rolę w próbie rozliczenia winnych.
1
Gdzie się kończy, gdzie się zaczyna
Lecz biedny jestem: me skarby – w marzeniach,
Więc ci rzuciłem marzenia pod stopy,
Stąpaj ostrożnie, stąpasz po marzeniach1.
W.B. Yeats
Po dziesięciu godzinach na morzu Essey zaapelował do Boga o jakiś znak. Siedział skurczony w samym środku przeładowanego gumowego pontonu, miotanego przez fale. Kończyny zmarzły mu na kość, niekiedy tylko doznawał gwałtownych skurczów mięśni, skórę na palcach miał pomarszczoną. W ustach czuł smak soli, choć nie tak mocno jak otaczającą go słodkawą mgiełkę potu z niemytych ciał.
Morze było ciemne, woda zimna. Niektóre spośród setki osób na pontonie cicho płakały, innymi targały torsje. Od czasu do czasu krzyknęła jakaś kobieta, ściskając kurczowo swoje dziecko i błagalnie modląc się do Boga. Jeszcze kolejni przestawali już wydawać jakiekolwiek dźwięki. Ktoś zemdlał, nieprzytomne ciało przygniotło Esseya. Wokół pontonu wzburzona morska woda mieszała się z wymiocinami. Każda większa fala przypominała bezwzględnie, że wielu tych ludzi nie umie pływać.
Większość mężczyzn tkwiła na burtach, z jedną stopą zanurzoną w wodzie. Jeszcze na brzegu zdjęli buty albo wrzucili je do morza, żeby nie narazić się na wpadnięcie do wody ani nie przebić gumowej powłoki pontonu. Kolejne potencjalne zagrożenie stanowił umęczony silnik: wyciekające z niego paliwo w połączeniu ze słoną wodą mogło powodować groźne oparzenia. Jeden z mężczyzn może ze strachu albo z frustracji zapalił papierosa; zaczęto mu to odradzać, a następnie prosić go usilnie, żeby zgasił. Na pokładzie znajdował się telefon satelitarny dostarczony przez szmuglerów. Kiedy łódź wpłynęła na wody międzynarodowe, pasażerowie wybrali jeden numer – zgodnie z instrukcją – i poprosili o ratunek.
Essey się modlił. Nagle usłyszał szum, potem warkot. Niewielki samolot, na pewno wysłany z Europy. Jego obecność stanowiła w oczach erytrejskiego nastolatka oraz innych podróżnych znak nadziei. Samolot zaczął krążyć wysoko nad ich głowami. Załoga musiała chyba zauważyć ponton, tak mały, że prawie niewidoczny. Jego białe gumowe poszycie wtapiało się w niespokojną toń Morza Śródziemnego, ludzie wydawali się zapewne drobinkami pyłu. Przez centralną część tego akwenu biegł najbardziej śmiercionośny szlak migracyjny na świecie2. Wszystkie te miotane dzikimi pływami istoty ludzkie mogły z łatwością zniknąć bez śladu. Czy załoga samolotu się nad tym zastanawiała?
Następny pojawił się helikopter. On również zaczął krążyć, po czym powoli odleciał w przeciwnym kierunku. „Wskazuje drogę – pomyślał Essey, spodziewając się zobaczyć okręt ratunkowy, a na nim europejskich wolontariuszy, gotowych ich powitać z otwartymi ramionami. – Zabiera nas tam, gdzie czeka statek, bezpieczeństwo”.
Essey, chociaż bardzo młody, poświęcił wiele lat życia, by się tutaj znaleźć. Już widział przed sobą sukces, ale jego plany miały zostać pokrzyżowane.
Wiadomość została przekazana.
Zobaczył ludzi, owszem, ale Libijczyków ze wspieranej przez Unię straży przybrzeżnej – brutalnych mężczyzn w mundurach, którzy pędzili ku nim na łodzi motorowej. Essey rozpoznał czerwono-czarno-zieloną flagę, choć inni zastanawiali się na głos, czy to Turcy, czy może Tunezyjczycy. Libijscy funkcjonariusze mieli broń i byli gotowi jej użyć. Kiedy kazali uchodźcom zejść z gumowego pontonu, nikt się nie sprzeciwił. Ludzi, którzy od wielu godzin nie mieli szans poruszyć kończynami, zmuszono nagle do aktywności; zesztywniałe, zmarznięte chude ciała reagowały bolesną niechęcią. Zmuszono ich do usadowienia się nisko na pokładzie przybyłej jednostki. Kulili się ze strachu, otoczeni przez nieprzewidywalnych mężczyzn z bronią – tak jak wielokrotnie wcześniej w swym życiu.
Początkowo nie zdawali sobie sprawy, że zabiera się ich z powrotem do Libii, kraju, z którego próbowali uciec. Powoli jednak, myśląc o roli odegranej przez samolot i helikopter, namierzające ich pozycję i umożliwiające zatrzymanie, wzięli pod uwagę taką ewentualność. Rzeczą jeszcze boleśniejszą od wiarołomności Europejczyków była śmierć marzenia. Przecież znajdowali się tak blisko, sięgali już po swoją szansę!
Był rok 2018, Libia stanowiła strefę wojny, w której uchodźców i osoby szukające azylu więziono bezterminowo bez postawienia im zarzutów czy wytoczenia procesu sądowego. Zatrzymanie na morzu oznaczało dla Esseya miażdżącą świadomość daremności wszelkiego wysiłku i poświęconego czasu oraz stratę ponad dziesięciu tysięcy dolarów zapłaconych za pomoc w próbie dotarcia do bezpiecznego miejsca. Jego nadzieje zostały w najbrutalniejszy sposób unicestwione przez zaostrzenie europejskiej polityki migracyjnej.
Kiedy wracali do Afryki Północnej, w głowie Esseya kłębiły się różne myśli. Chociaż jego rodzina ciągle się o to starała, nie miała żadnych szans, by znaleźć się wśród uprzywilejowanych tego świata: ludzi mogących uciec przed wojną samolotem, ludzi, którzy mają paszport albo inne dokumenty niezbędne do wstąpienia na uniwersytet, ludzi niebojących się walenia do drzwi w środku nocy, pistoletu przystawionego do twarzy, świadomości, że nikt nigdy o nich nie wspomni. Historia lubiła się powtarzać. W 2012 roku ojciec Esseya podjął taką próbę, wybrał się podobną trasą – po dziesięcioleciach pełnienia obowiązkowej, niekończącej się służby w wojsku, po latach rozłąki z rodziną. Będąc już w średnim wieku, wyruszył do Izraela poprzednim szlakiem migracyjnym, dobrze znanym Erytrejczykom. Ale zamiast dotrzeć do ziemi obiecanej, zmarł na egipskiej pustyni Synaj – z głodu, pragnienia albo czystego wyczerpania, tego Essey nie wiedział. Niewielką Erytreę, zamieszkaną przez mniej więcej sześć milionów osób, zachodnie media często nazywają Koreą Północną Afryki3. To jedno z najbardziej tajemniczych i okrytych złą sławą miejsc na Ziemi, gdzie obywatele fizycznie doświadczają braku wolności w sposób brutalny i przytłaczający. Na podstawie wskaźnika wolności prasy organizacji Reporterzy bez Granic z 2021 roku Erytrea została uznana za najbardziej pozbawione wolności państwo świata, nawet za Koreą Północną oraz innymi krajami słynącymi z represji wobec dziennikarzy, takich jak Iran, Egipt czy Syria4. Ale rodacy Esseya byli ludźmi przetrwania, bojownikami o wolność. Przez dziesiątki lat walczyli z europejskimi kolonizatorami, a także ze swym większym i uciążliwym sąsiadem, Etiopią, która nieustannie próbowała zapewnić sobie dostęp do Morza Czerwonego, tratując przy tym niezależność Erytrei.
W 1890 roku Erytrea stała się kolonią włoską, ale podczas II wojny światowej Anglicy pokonali tam Włochów i na dekadę przejęli władzę. Zdawszy sobie sprawę, że z erytrejskich wyżyn można monitorować prawie połowę fal radiowych emitowanych na planecie, Stany Zjednoczone zbudowały w tym kraju bazę szpiegowską5. Przejmowano tam depesze wroga przed lądowaniem w Normandii, a także potem, w okresie wojny w Korei. USA stały na stanowisku, że Erytrea nie powinna uzyskać niepodległości, której jej mieszkańcy tak bardzo pragnęli, właśnie ze względu na swą strategiczną lokalizację. W roku 1952 kraj ten, graniczący również z Dżibuti oraz Sudanem, został włączony do Etiopii.
W trakcie trzydziestoletniej wojny o niepodległość erytrejscy tegadelti – bojownicy o wolność obojga płci – żyli w okopach, śpiewali rewolucyjne pieśni, uczyli się zasad demokracji oraz taktyki bitewnej. Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku powstało państwo, o które walczyli; zginęło za nie około sześćdziesięciu pięciu tysięcy osób. Kontrolę przejął Isajas Afwerki, były bojownik o wyzwolenie6. Początkowo głosił, podobnie jak wielu innych przywódców na całym kontynencie afrykańskim, oddanie władzy ludowi, potem zaś zmienił się w autokratę i odmówił przeprowadzenia wyborów. Dowodził armią młodych niewolników. Po uzyskaniu suwerenności szkolnictwo w Erytrei przejęli dawni bojownicy, zarządzali nim za pomocą rozkazów i sterowali uczniami tak, by zasilali wojsko – służba w armii stała się obowiązkowa i bezterminowa7.
Niestety niepodległość nie oznaczała wolności. W 2014 roku Rada Praw Człowieka ONZ ogłosiła, że z Erytrei uciekło około sześciu procent populacji. Rok później trzydzieści dziewięć tysięcy Erytrejczyków przepłynęło przez centralną część Morza Śródziemnego do Włoch – stanowili ponad jedną czwartą wszystkich uchodźców dostających się tam drogą morską8. W 2016 roku ONZ stwierdziła, że w całej Erytrei – w wojskowych obozach szkoleniowych, w zakładach detencyjnych i tak dalej – „w sposób powszechny i systematyczny”9 popełniane są zbrodnie przeciwko ludzkości. Ludzie złapani na próbie ucieczki opowiadali o swym wieloletnim uwięzieniu. Niektóre ośrodki funkcjonowały w podziemiu, inne – na przykład ten, gdzie dla więźniów politycznych przeznaczono specjalną gorącą komorę, zwaną piecem – dostosowano do prowadzenia przesłuchań10.
„Zbrodnie ciemiężenia, pozbawianie wolności, porwania, tortury, prześladowania, gwałty, zabójstwa oraz inne nieludzkie czyny popełniane są po to, by wzbudzać strach, zastraszać opozycję oraz zyskać całkowitą kontrolę nad ludnością cywilną Erytrei” – czytamy w raporcie ONZ11.
„Erytrea to państwo autorytarne. Nie ma tam niezależnego sądownictwa, parlamentu ani innych instytucji demokratycznych – dodaje Mike Smith, przewodniczący komisji śledczej. – Powstała próżnia prawna, jeśli chodzi o rządzenie krajem, której wynikiem jest poczucie bezkarności za zbrodnie przeciwko ludzkości popełnione przez ostatnie ćwierć wieku. Zbrodnie te są codziennością także dzisiaj”12.
Wspomnienia Esseya z dzieciństwa to przede wszystkim pamięć o członkach rodziny. Cudownych dziadkach. O stołecznej Asmarze i jej rozpadającej się włoskiej architekturze kolonialnej. O wszędobylskich rowerzystach, bo sprowadzanie samochodów było prawie niemożliwe.
Rzadko się zdarza, by jakiś dziennikarz został wpuszczony na terytorium Erytrei, poza tym większość jej populacji nie ma dostępu do internetu. Jeśli nawet komuś się uda wejść do sieci, być może w jednej z nielicznych kafejek w Asmarze, to połączenie jest niewiarygodnie powolne. W 2012 roku Międzynarodowy Związek Telekomunikacyjny przy ONZ uznał Erytreę za najsłabiej rozwinięty technicznie i najsłabiej połączony z innymi kraj na Ziemi13. Obywatele, którzy stamtąd uciekli, musieli stawić czoło nie tylko temu, co widzieli i słyszeli osobiście – nowym językom, nowemu otoczeniu, sposobowi życia – lecz także wszystkiemu, co nagle stało się dla nich dostępne w sieci. Internet otwierał im oczy na resztę świata, na całe spektrum ludzkiej egzystencji, na perspektywy wcześniej niewyobrażalne – z jednej strony było to inspirujące, z drugiej zaś przeraźliwie przygniatało.
Od lat jestem zafascynowana Erytreą. W sierpniu 2015 roku wysłano mnie do Calais na północy Francji, gdzie miałam pracować jako etatowa dziennikarka w nowym serwisie informacyjnym VICE, skierowanym do milenialsów. Już pierwszego wieczoru poznałam Petrosa, wychudłego dwudziestosiedmiolatka w brązowej skórzanej marynarce, który pochodził z Keren, drugiego największego miasta Erytrei. Staliśmy na zielonym polu na skraju biegnącej nieco wyżej autostrady, gdzie o zmierzchu gromadzili się uchodźcy i migranci. Wszyscy planowali wskoczyć na jakąś ciężarówkę albo do pociągu zmierzającego ku Wielkiej Brytanii. Pod pobliskimi drzewami rozpalono ognisko, ludzie różnych narodowości ogrzewali nad nim dłonie, dyskutowali o swoich szansach. Wielu z nich to byli zapewne szmuglerzy. Przed nami, zwróceni twarzą do świateł pędzących pojazdów, klęczeli szeregiem Erytrejczycy, prosząc Boga, by tej nocy się wreszcie udało.
Historia Petrosa we mnie pozostała. Miał zaledwie trzy lata, kiedy jego brat i wuj zniknęli bez śladu. Jako dziewiętnastolatek, sfrustrowany, że po osiągnięciu dorosłości nadal nie otrzymał odpowiedzi na swoje pytania, na zebraniu miejscowej społeczności zapytał o los krewnych.
Bezpieczniacy przyszli po niego nocą. Następne dziewięć miesięcy spędził z zawiązanymi oczami w więzieniu, gdzie codziennie go bito. Kiedy musiał się wysikać, dostawał plastikową butelkę. Marzył o kraju, w którym ludzie mogą robić, co chcą, w którym nikt ciągle nie ginie bez wieści. Jego żona wylądowała ostatecznie w Wielkiej Brytanii; wcześniej wyjechała za granicę pracować jako służąca u pewnej opresyjnej rodziny w Arabii Saudyjskiej. Uciekła, kiedy tamci wybrali się z wizytą do Europy. By dołączyć do żony, Petros sprzedał wszystko, co mógł. Głos mu drżał, kiedy o tym mówił, ale zaraz wziął się w garść z tym rodzajem determinacji, który stale widywałam u Erytrejczyków. Kojarzącym się wręcz z dumą. Petros chciał mi opowiedzieć o pięknie drzew pomarańczowych należących do jego ojca, o tym, jak bogate są krajobrazy jego ojczyzny, jak cudowne są tam jedzenie i muzyka, jak bardzo będzie on tęsknić za wszystkim, co zostawił.
Półtora miesiąca później, we wrześniu 2015 roku, znajdowałam się w górach Semien na granicy Etiopii z Erytreą. Wiele dni wędrowałam na szczyt, skąd mogłabym zobaczyć Erytreę, w towarzystwie sympatycznego etiopskiego przewodnika oraz miejscowego ochroniarza, co jest wymogiem, jeśli ktoś się wybiera pieszo na tereny pozamiejskie. Ochroniarz nosił crocsy, miał karabin AK-47 i słabo znał angielski. Powinien nas chronić przed „bandytami”, więc nocą siedział na deszczu z uniesioną bronią, trzymając wartę, podczas gdy my rozpalaliśmy ogień, a potem szliśmy spać do namiotów. Gdy wschodziło słońce, zaczynaliśmy wędrówkę po kępach trytomy, mijaliśmy pawiany oraz dzieci pasące kozy i osły. Wypatrywaliśmy rzadkich, ale wysoko cenionych koziorożców abisyńskich i miedzianej maści wilków etiopskich. Przechodziliśmy przez wioseczki nieprawdopodobnie izolowane od świata. Miejscowi – którzy wychodzili się na nas pogapić – byli całkowicie zależni od tej ziemi. Ich świat zdawał się istnieć z dala od wszelkiej polityki, aczkolwiek dowiedziałam się później, że rząd etiopski siłą wysiedlał tych ludzi – chciał jakoby chronić przyrodę i zwiększać walory turystyczne okolicy14.
Kiedy wreszcie dotarliśmy na szczyty gór, przewodnik oznajmił, że zwykle z tego miejsca widać Erytreę, ale tym razem mgła jest zbyt gęsta. Wydało mi się to bardzo symboliczne dla tego niedostępnego miejsca. Chwilę więc postałam, gapiąc się w dół i zastanawiając nad wszystkim, co pozostawało dla mnie niejasne.
Wpatrywałam się w otulający Erytreę kobierzec mgieł i wiedziałam, że Esseya nie ma w tym kraju. Uciekł z matką jako dziesięciolatek, więc uniknął wchłonięcia przez system niewolniczej pracy dla państwa, którego ofiarą padł jego ojciec. Matka wychowywała go oraz jego młodsze rodzeństwo w stolicy Etiopii, Addis Abebie, tysiąc dwieście kilometrów dalej. Etiopia i Erytrea toczyły ze sobą krwawą wojnę pograniczną, co nie powstrzymywało mieszkańców przed migracją. W 2017 roku co miesiąc granicę z Etiopią przekraczało dwa i pół tysiąca Erytrejczyków, dołączając do około stu trzydziestu tysięcy swoich rodaków15, którzy uczynili to wcześniej.
Etiopia pod wieloma względami przypominała Erytreę. Ludzie należeli tu do grupy etnicznej Habesza, jej członkowie żyli w obu tych krajach. Mieli podobną kulturę, w tym tradycyjną ceremonię parzenia kawy z kilkukrotnie prażonych ziaren buna albo bun w małych czarkach, pito ją, zagryzając popcornem. Również dominująca religia była ta sama: chrześcijański Kościół ortodoksyjny.
Ulice Addis Abeby tętniły życiem, wypełniały je sklepy, kramy i restauracje serwujące gorzki, płaski chleb zwany injera, miodowe wino tej oraz inne artykuły. Od piątej nad ranem z kościołów dobiegały muzyka i odgłos nabożeństw, a po bruku wędrowali wierni okryci białymi chustami. Między samochodami tłoczącymi się na jezdniach lawirowały osły. Tabuny bezdomnych dzieci uśmiechały się słodko, dla zabicia głodu wciągając klej albo żebrząc o pieniądze. Miasto, położone wysoko nad poziomem morza, zapewniało dobre warunki dla treningu atletycznego. Na śródmiejskim placu Meskel biegacze zaliczali kolejne okrążenia już od świtu. Szli w ślady złotego medalisty olimpijskiego Hailego Gebrselassiego, jak on mnóstwo razy obiegali półkolisty plac.
Essey był nie Etiopczykiem, tylko Erytrejczykiem, o czym często przypominano. W dzieciństwie kwestia pochodzenia od czasu do czasu stawała się powodem żartobliwych uszczypliwości i wymiany ciosów z kolegami. Dopiero gdy dorósł, zrozumiał, że konsekwencje tego faktu mogą być znacznie poważniejsze.
Zawsze odznaczał się inteligencją, uśmiechał się szeroko, umiał oczarować ludzi zarówno młodych, jak i starych. Uczył się szybko, uwielbiał czytać. W szkole, do której chodził, nie brakowało stosunkowo zamożnych Etiopczyków. Essey jednak, choć utalentowany, miał znacznie mniej szans w porównaniu z kolegami z klasy i nie sposób było tego nie dostrzec. Tkwił zamknięty w tej samej niewidzialnej klatce co wszyscy uchodźcy na świecie – możliwość zdobycia dobrej pracy, wykształcenia albo podróżowania blokował mu brak paszportu czy innego dokumentu. „Chciałem tam mieć jakąś tożsamość” – wspominał.
Stało się to szczególnie widoczne, gdy w liceum – zdobywszy wysokie oceny na maturze z angielskiego i matematyki – uzyskał stypendium połączone z szansą wyjazdu do Chin. Niestety system wydawania azylantom zgody na podróżowanie podobny do labiryntu i pełen korupcji uniemożliwił mu wyjazd.
Czasem marzenia nie są czymś dobrym. Ja jednak marzę.
Essey usłyszał o szlaku migracyjnym do Europy drogą lądową przez Sudan i Libię. Zaczął zbierać informacje, wykazywał zainteresowanie historiami ludzi, którzy przebyli Morze Śródziemne. Kiedy ktoś wspomniał o bracie, ciotce albo kuzynie w którymś z europejskich krajów, Essey pytał, jak się tam dostali, nigdy nie zdradzając, że sam też rozważa taką podróż.
W krajach zamieszkiwanych przez ludy Habesza jest coś nie z tego świata. Etiopia i Erytrea mają własne pismo, posługują się osobnym kalendarzem, mniej więcej o siedem lat późniejszym niż gregoriański, stosowany przez większość świata. W sylwestra, obchodzonego we wrześniu, trzeba przeskoczyć nad ogniskiem i w ten sposób zapewnić sobie pomyślność. Etiopscy chrześcijanie od dawna twierdzą, że Arka Przymierza spoczywa gdzieś na północnych wyżynach ich kraju, dokąd trzy tysiące lat temu sprowadził ją syn królowej Saby, Menelik – aczkolwiek od kilku dekad nie widział jej na oczy nikt poza jednym namaszczonym strażnikiem. W ciągu roku obchodzonych jest mnóstwo świąt: Meskel, Irreecha, Kiddus Yohannes, Genna.
Lecz owe starożytne wierzenia, ta wspaniała kultura nie chronią ludzi od trudów życia w rozwijającym się kraju i towarzyszących im niedogodności – korupcji, biedy, nepotyzmu, braku szans. Essey po raz ostatni spróbował załatwić wyjazd do Chin, skontaktował się z nowym biurem podróży, które organizowało pobyty szkoleniowo-stypendialne. I tym razem wysiłki okazały się daremne. Zarazem nie chciał albo nie mógł powiedzieć matce o planie kiełkującym w jego głowie. Zbyt mocno obawiał się jej reakcji; wiedział, że pęknie matczyne serce.
Erytrejczycy posługują się w życiu mnóstwem powiedzonek, cytatów i przysłów. Nab laeli ente temitka hgus aykit kewn eka – Jeśli będziesz patrzył w górę, staniesz się nieszczęśliwy – i Chamaka mare egreka – Twój but powinien być dopasowany do stopy. Te dwa należały do ulubionych wśród starszyzny, stanowiły ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, jakie niesie ze sobą ambicja. Być może Essey popełnił kardynalny błąd, ośmielając się marzyć o czymś więcej niż lata ciągłej walki o pożywienie i pieniądze na kolejny dzień. Wiedział, że jeżeli chce jaśniejszej przyszłości, musi uczynić krok naprzód.
W końcu uzyskał pewność, że podejmuje słuszną decyzję. „[Zdałem sobie sprawę, że] jeśli szybko nie wyjadę, czeka mnie trudne życie” – wspominał. Jego przyjaciele znali pewnego człowieka pracującego w Sudanie, załatwili spotkanie. W ten sposób po raz pierwszy doszło do kontaktu z przemytnikiem ludzi. Rozpoczynała się podróż na Zachód.