Nie ma nic ważniejszego niż rodzina. Chyba że w grę wchodzą wielkie pieniądze. Czwarta część cyklu powieści sensacyjnych o Bezimiennym. Pierwsza część – Prosta sprawa – została zekranizowana, a w roli głównej wystąpił Mateusz Damięcki.


Wyspa Wolin, Międzyzdroje. Styczeń. Po sezonie nad polskim morzem pustki. Po plażach wędrują okoliczni mieszkańcy i nieliczni turyści. Wśród nich Bezimienny, który poszukuje zaginionego pięć lat temu chłopaka, ale coraz bardziej skłonny jest się poddać i zostawić sprawę.

Wtedy przypadkiem poznaje niejakiego Wikta. Następnego dnia mężczyzna znika w tajemniczych okolicznościach, a Bezimienny postanawia dowiedzieć się, o co chodzi.

Tymczasem w ośrodku ukrytym w głębi Wolińskiego Parku Narodowego uwięziona zostaje młoda dziewczyna. Nieustannie pilnowana przez ludzi ojca Barabasza, planuje ucieczkę. Wkrótce jej ścieżki przetną się ze ścieżkami Bezimiennego. A jakby tego było mało, na Wolinie wszyscy poszukują pendrive’a. Pendrive’a wartego pięćset milionów dolarów.

***

Nad spokojnym wybrzeżem wisi cień zbrodni, a nowe zlecenie przeradza się w walkę o życie w cieniu tajemniczych zaginięć i brutalnych pojedynków MMA. Każda odpowiedź przynosi kolejne pytania, pociągając głębiej w mrok. Spiesz się, czasu nie zostało wiele.
Natalia Miśkowiec @prostymislowami

Człowiek bez imienia. Zlecenie bez reguł. Walka bez końca. Wojciech Chmielarz wie, jak stworzyć kryminał, od którego trudno się oderwać. Wciąga nas w świat, gdzie zło czai się wszędzie, a Bezimienny musi stawić mu czoła. Bohater jest mistrzem w znajdowaniu odpowiedzi tam, gdzie inni już dawno zawiedli.
Monika Prześlakowska @kryminalnehistorie

Wojciech Chmielarz
Rodzinny interes
Seria „Bezimienny”, tom 4
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 23 października 2024
 
 

PRO­LOG

– I to jest po­dobno naj­pięk­niej­szy kraj Afryki – wy­mam­ro­tał Chuck Lowry bar­dziej do sie­bie niż do ko­go­kol­wiek in­nego. Wła­ści­wie był pe­wien, że tylko to po­my­ślał. Dla­tego drgnął za­sko­czony, kiedy Diane od­po­wie­działa.
– Czyli ci się nie po­doba?
Za­kło­po­tany Lowry wzru­szył ra­mio­nami.
– Chyba po pro­stu cały ten kon­ty­nent jest nie dla mnie.
Diane West ro­ze­śmiała się, a on po­my­ślał, że jest za­ska­ku­jąco atrak­cyjna. Ża­ło­wał, że za­raz po przy­lo­cie do Ugandy nie ścią­gnął ob­rączki z palca. Te­raz już było na to za późno. Gdyby po­wie­dział jej prawdę – to, że jest roz­wie­dziony, że żona po­rzu­ciła go dla wu­efi­sty ze szkoły ich dzieci, czter­dzie­sto­let­niego fa­ceta, który sam za­cho­wuje się jak dziecko i nie­ustan­nie opo­wiada o swo­jej ka­rie­rze fut­bo­li­sty, cho­ciaż za­koń­czył ją na po­zio­mie ligi uni­wer­sy­tec­kiej, a o NFL na­wet się nie otarł, w prze­ci­wień­stwie do Chucka (przy­naj­mniej we­dług jego by­łej żony) ma jed­nak PA­SJĘ, co­kol­wiek to zna­czy, a nie nudną rzą­dową pracę, która wy­sysa z niego ży­cie i każdą naj­mniej­szą kro­plę ra­do­ści, pracę, która po­lega na nie­ustan­nym prze­rzu­ca­niu pa­pie­rów i wpa­try­wa­niu się w ekran kom­pu­tera, ale mimo roz­wodu, mimo tych wszyst­kich słów i ran, które mu za­dała, cią­gle nie doj­rzał do tego, żeby ścią­gnąć ob­rączkę z palca ser­decz­nego – cóż, wy­szedłby na smut­nego i ża­ło­snego męż­czy­znę, który nie jest w sta­nie po­go­dzić się z ży­cio­wymi po­raż­kami. Co w su­mie było prawdą, ale Diane West nie mu­siała o tym wie­dzieć. Zresztą czy miałby u niej ja­kie­kol­wiek szanse? Młod­sza od niego o co naj­mniej dzie­sięć lat, śliczna jak z ob­razka z tą lśniącą he­ba­nową skórą, gę­stymi wło­sami się­ga­ją­cymi ra­mion i śnież­no­bia­łym uśmie­chem. Przed sobą miała całe ży­cie, eks­cy­tu­jącą ka­rierę, a w Sta­nach pew­nie cze­kał na nią chło­pak. By­stry biały ko­leś z dy­plo­mem uczelni z Ivy Le­ague i całą ko­lek­cją me­dali za osią­gnię­cia spor­towe. Myśl, że Diane mo­głaby być za­in­te­re­so­wana Chuc­kiem, na­wet w cha­rak­te­rze jed­no­ra­zo­wej przy­gody, na­gle wy­dała mu się śmieszna. Bo czym mógłby jej za­im­po­no­wać? Zbyt wy­so­kim ci­śnie­niem i lekką, ale do­sko­nale wi­doczną nad­wagą?
No cóż, po­my­ślał, je­dzie­cie w końcu aresz­to­wać ko­bietę, która oszu­kała wię­cej lu­dzi i na więk­szą sumę niż Ber­nie, kurwa, Ma­doff. Na twa­rzy Chucka po­ja­wił się uśmiech, który za­raz zgasł, kiedy usły­szał w gło­wie głos swo­jej żony: „I co z tego, Chuck, skoro nikt o niej nie sły­szał!”.
– Po­wi­nie­neś tu po pro­stu przy­je­chać na urlop – ode­zwała się Diane. – Po to, żeby się wy­lu­zo­wać, po­czuć Kam­palę nocą albo po­je­chać nad Je­zioro Wik­to­rii. Albo…
– Nie prze­pa­dam za upa­łami – prze­rwał jej tro­chę zbyt ob­ce­sowo.
– No, skoro tak…
Wy­cią­gnął z kie­szeni spodni ko­mórkę i spraw­dził go­dzinę. Za dzie­sięć mi­nut po­winni być na miej­scu. Pra­co­wał nad tą sprawą od pię­ciu lat. Po­cząt­kowo po pro­stu jako czło­nek ze­społu, po­tem jako jego szef. Po­świę­cił jej wię­cej niż tylko swoje mał­żeń­stwo. A te­raz, kiedy zbli­żał się do fi­nału, od­czu­wał na­wet nie eks­cy­ta­cję, ale coś znacz­nie lep­szego – na­dzieję. Na­dzieję na to, że bę­dzie mógł za­cząć od nowa. Ze świeżą kartą, świeżą głową. Cho­lera, po­my­ślał, Uganda może i jest pa­skudna, parna, go­rąca, cha­otyczna, za gło­śna, ale je­śli wszystko pój­dzie do­brze, prze­żyje tu je­den z naj­pięk­niej­szych dni w ży­ciu. Kto wie, może na­prawdę po­wi­nien po­słu­chać Diane i wró­cić tu na urlop. Tym ra­zem już bez ob­rączki na palcu. Cie­kawe, czy chcia­łaby mu wtedy po­móc jako prze­wod­niczka. Oczy­wi­ście bez żad­nych ro­man­so­wych pod­tek­stów. Po pro­stu dwoje ko­le­gów z pracy do­brze się ba­wią­cych pod­czas za­słu­żo­nego od­po­czynku.
– Cią­gle trudno mi uwie­rzyć, że ukryła się wła­śnie tu­taj – ode­zwał się Ryan, sie­dzący z przodu. – Z tych wszyst­kich miejsc, które mo­gła wy­brać.
Ryan Wil­liams do­łą­czył do ich ze­społu tro­chę po­nad rok wcze­śniej. Chuck do­ce­niał tego mło­dego blon­dyna z kwa­dra­tową szczęką. Męż­czy­zna po­cho­dził z Mon­tany. Chęt­nie dzie­lił się swo­imi kow­boj­skimi opo­wie­ściami, a jesz­cze chęt­niej in­for­ma­cjami, co się zga­dza, a co nie za bar­dzo w se­rialu Yel­low­stone. Naj­waż­niej­sze było jed­nak to, że wzniósł do ich ze­społu en­tu­zjazm, któ­rego od dawna w nim nie było. To dzięki Ry­anowi na po­wrót uwie­rzyli, że osta­tecz­nie uda im się za­koń­czyć śledz­two. Chuck za­brał go ze sobą do Ugandy jako swego ro­dzaju na­grodę. I był zdzi­wiony, że to wła­śnie Wil­liams na­gle zro­bił się taki scep­tyczny.
– No cóż… Chyba słusz­nie uznała, że tu­taj nie bę­dziemy jej szu­kali – stwier­dziła Diane.
– Wiesz, ile ona ukra­dła lu­dziom? – za­py­tał Ryan.
– Chyba dużo?
– Wię­cej niż dużo. Kil­ka­dzie­siąt mi­liar­dów do­la­rów. Ja­sne, nie wszystko wy­lą­do­wało w jej kie­szeni. Jak w każ­dej pi­ra­mi­dzie fi­nan­so­wej duża część tej kasy po­szła na spłatę zo­bo­wią­zań wo­bec klien­tów firmy. Po to, żeby in­te­res się krę­cił i żeby na­ga­niać no­wych fra­je­rów. Czę­ścią mu­siała się po­dzie­lić z ludźmi, któ­rzy za­pew­niali jej ochronę. Część do­stali pra­cow­nicy, agen­cje PR i wszyst­kie te firmy, z któ­rymi współ­pra­co­wała. Część stra­ciła, bo udało nam się za­blo­ko­wać jej środki. Ale na­wet jak to wszystko odej­miemy, to i tak zo­staje wię­cej pie­nię­dzy, niż ty czy ja kie­dy­kol­wiek zo­ba­czymy w ca­łym na­szym ży­ciu.
Diane rzu­ciła Chuc­kowi zi­ry­to­wane spoj­rze­nie. Ryan nie mó­wił ni­czego no­wego.
– Cho­dzi mi o to – kon­ty­nu­ował męż­czy­zna sie­dzący z przodu sa­mo­chodu – że z taką kasą mo­głaby so­bie ku­pić bez­pieczny azyl w jed­nym z państw Ame­ryki Po­łu­dnio­wej, do­ga­dać się z arab­skimi szej­kami albo po pro­stu pły­wać luk­su­so­wym jach­tem tam i z po­wro­tem po cie­płych mo­rzach. A ona za­miast tego po­sta­no­wiła sie­dzieć w za­tę­chłej willi na przed­mie­ściach Kam­pali?
Diane West za­gry­zła dolną wargę.
– Nie zda­jesz so­bie sprawy, kim ona tu­taj była – od­po­wie­działa. – Wiesz, że w Kam­pali dzia­łał jej Ko­ściół?
– Jak to Ko­ściół? – zdzi­wił się Ryan. – W sen­sie, że się do niej mo­dlili?
– Do­kład­nie tak. Nie­mal co­dzien­nie od­pra­wiano mszę i wzno­szono mo­dły do Boga, Je­zusa, ale także do niej. Trak­to­wano ją jako bo­ską po­słan­niczkę, ży­jącą świętą. Jej praca miała przy­nieść im wy­zwo­le­nie, a także wieczne szczę­ście. Ty­siące lu­dzi za­in­we­sto­wało w tę jej pi­ra­midę. Zwy­kłych sza­racz­ków, ale też tych bar­dziej wpły­wo­wych. I ci dru­dzy, mo­żesz mi wie­rzyć, so­lid­nie za­ro­bili na sze­rze­niu do­brej no­winy. Co­kol­wiek by się wy­da­rzyło, pa­mię­tają, komu za­wdzię­czają te wszyst­kie zera na swo­ich kon­tach. I są go­towi się od­wdzię­czyć. Pod­czas przy­go­to­wy­wa­nia tej ak­cji po­łowę czasu spę­dzi­łam na po­szu­ki­wa­niu lu­dzi, któ­rzy na pewno jej nie ostrzegą, i do­cie­ra­niu do nich.
– I wy­ko­na­łaś świetną ro­botę – po­chwa­lił ją Chuck.
Ryan dy­plo­ma­tycz­nie po­sta­no­wił się nie od­zy­wać.
Wkrótce do­je­chali na miej­sce. Za­trzy­mali się kil­ka­dzie­siąt me­trów da­lej, wy­sie­dli z wozu. Chuck i Ryan zo­stali z tyłu, pod­czas kiedy Diane po­szła się przy­wi­tać i za­mie­nić kilka słów z po­tęż­nie zbu­do­wa­nym po­li­cjan­tem do­wo­dzą­cym ak­cją. Fa­cet miał po­nad dwa me­try i przy­po­mi­nał syl­wetką Shaqa. Gdyby był młod­szy, mógłby spró­bo­wać do­stać się do NBA.
– Chyba się ze­zło­ściła – po­wie­dział Ryan.
– Dzi­wisz się? Pod­wa­ży­łeś wy­niki jej pracy. Nie robi się ta­kich rze­czy.
– Po pro­stu…
– Co po pro­stu?
Ryan wsa­dził ręce do kie­szeni dżin­sów i ro­zej­rzał się szybko do­okoła, jakby bał się, że ktoś ich może pod­słu­chi­wać.
– Je­śli ona jest tu na­prawdę tak znana, je­śli tak wiele osób ją ko­ja­rzy, to dla­czego przy­je­chała wła­śnie tu­taj? Prze­cież to tak, jakby Tom Brady po­sta­no­wił się ukry­wać w Mas­sa­chu­setts. Do­wolne wyj­ście do sklepu, do banku, do re­stau­ra­cji to ry­zyko, że ktoś ją roz­po­zna!
– Lu­dzie po­peł­niają błędy, Ryan – od­po­wie­dział Chuck. – I cza­sami tylko dzięki temu ich ła­piemy.
W końcu dla­tego się tu­taj zna­leź­li­śmy, do­dał od razu w my­ślach. Ktoś przez przy­pa­dek zo­ba­czył po­szu­ki­waną ko­bietę w miej­sco­wej re­stau­ra­cji i od­no­to­wał to na jed­nym z in­ter­ne­to­wych fo­rów zaj­mu­ją­cych się sprawą, a ko­lejni użyt­kow­nicy pod­chwy­cili trop. Roz­po­częli wir­tu­alne śledz­two, do­da­wali co­raz to now­sze in­for­ma­cje, aż nie­mal zdo­byli pełne do­ssier ta­jem­ni­czej ko­biety z ugan­dyj­skiej re­stau­ra­cji. Była Niemką, miała czter­dzie­ści je­den lat i nikt nie wie­dział, czym się zaj­muje ani z czego żyje, a willa, w któ­rej miesz­kała, zo­stała za­ku­piona przez ta­jem­ni­czą firmę z Kaj­ma­nów. Wszystko to pa­so­wało do pro­filu po­szu­ki­wa­nej. Wresz­cie na in­ter­ne­towy wą­tek tra­fił je­den z pro­gra­mów ame­ry­kań­skich służb do mo­ni­to­ro­wa­nia sieci. In­for­ma­cja na ten te­mat po­wę­dro­wała do ze­społu FBI pro­wa­dzo­nego przez Chucka, a Chuck nie­mal na­tych­miast po­czuł, że to może być to, i skon­tak­to­wał się z ofi­ce­rem łącz­ni­ko­wym FBI przy am­ba­sa­dzie ame­ry­kań­skiej w Kam­pali. Czyli z Diane West. I te­raz, po kilku ty­go­dniach cięż­kiej pracy i we­ry­fi­ka­cji ze­bra­nych da­nych, cze­kali na wielki fi­nał. Wnio­sek o eks­tra­dy­cję le­żał już na biurku ugan­dyj­skiego sę­dziego, który na­tych­miast go pod­pi­sze, bo za­leży mu na tym, żeby jego syn do­stał sty­pen­dium na jed­nym z ame­ry­kań­skich uni­wer­sy­te­tów wraz z ze­zwo­le­niem na po­byt w USA. Je­śli wszystko pój­dzie do­brze, za nie­całe trzy go­dziny będą sie­dzieli już w sa­mo­lo­cie do domu, a Chuck bę­dzie mógł za­cząć od­bu­do­wy­wać swoje ży­cie. Ko­niec sie­dze­nia w pracy po go­dzi­nach. Ko­niec to­pie­nia się w po­wo­dzi do­ku­men­tów. Ko­niec ana­li­zo­wa­nia cha­otycz­nego ciągu cy­fe­rek. Ko­niec spraw­dza­nia każ­dego naj­mniej­szego śladu z każ­dego za­kątka globu. Ko­niec ści­ga­nia du­cha.
Po­trze­bo­wał jesz­cze odro­biny cier­pli­wo­ści, jesz­cze paru mi­nut spę­dzo­nych nad ra­nem na tej ulicy na przed­mie­ściach Kam­pali.
Usły­szał wy­buch gra­natu hu­ko­wego, a po chwili ko­lejne eks­plo­zje. Na­tych­miast spoj­rzał w stronę Diane, ale ko­bieta znik­nęła gdzieś ra­zem z wiel­kim po­li­cjan­tem. Po­tem roz­le­gły się strzały. I wresz­cie, tak samo nie­spo­dzie­wa­nie, jak się za­częło, wszystko uci­chło.
– Czy po­win­ni­śmy… – za­czął Ryan i zro­bił ruch, jakby chciał po­biec w stronę domu po­dej­rza­nej, ale Chuck chwy­cił ko­legę za ra­mię i przy­trzy­mał.
– Cze­kaj – wark­nął. – Nie chcesz się te­raz ła­do­wać pod lufy ko­lesi, któ­rzy cię prze­cież nie znają.
– No tak – przy­znał męż­czy­zna, ale wi­dać było, że jego kow­boj­ska krew do­maga się dzia­ła­nia.
W tej chwili za­uwa­żyli Diane West zmie­rza­jącą ku nim dziar­skim kro­kiem. Po­ma­chała do nich we­soło.
– No to za­pra­szam – po­wie­działa.
– Co to było? – za­py­tał Chuck.
– No cóż… Miej­scowi lu­bią so­bie po­strze­lać. Poza tym w środku były psy, które na­le­żało zneu­tra­li­zo­wać.
– A ko­bieta?
– Cała i zdrowa. Prze­ra­żona, ale cała i zdrowa – od­parła Diane West i za­chi­cho­tała. – Czeka na was w kaj­dan­kach.
Chuck Lowry po­czuł, jak wielki ka­mień spada mu z serca. Po­czuł się nie­wia­ry­god­nie lekki. Miał wra­że­nie, że jakby te­raz pod­sko­czył, afry­kań­ski wiatr mógłby go po­rwać na da­chy po­bli­skich do­mów. Uśmiech­nął się sze­roko i kla­snął tak gło­śno, że aż od­po­wie­działo mu echo.
– To chodźmy zo­ba­czyć tę pta­szynę! – po­wie­dział.
Willa znaj­do­wała się w do­brej dziel­nicy mia­sta, ale i tak ota­czał ją wy­soki biały mur, któ­rego szczyt był bro­niony zwo­jami drutu kol­cza­stego. We­szli przez sze­roko otwartą bramę, sta­ra­no­waną wcze­śniej opan­ce­rzo­nym po­jaz­dem. Na równo ostrzy­żo­nym traw­niku Chuck za­uwa­żył dwa mar­twe rot­twe­ilery. Ich ma­sywne ciała lśniły od krwi. Na­wet z tej od­le­gło­ści Ame­ry­ka­nin do­strze­gał liczne dziury po ku­lach.
Mi­nęli bez słowa pod­eks­cy­to­wa­nych ugan­dyj­skich po­li­cjan­tów i we­szli do środka. Tam w sa­lo­nie, na mar­mu­ro­wej pod­ło­dze, sie­działa skuta ko­bieta. Wy­soki po­li­cjant sto­jący obok po­ka­zy­wał na nią, dumny z sie­bie i swo­ich lu­dzi, jakby wła­śnie spra­wił agen­tom FBI naj­pięk­niej­szy pre­zent gwiazd­kowy. Ko­bieta pod­nio­sła głowę i oszo­ło­miona spoj­rzała na Lowry’ego.
Męż­czy­zna po­czuł, jak serce mu za­miera.
Na po­szu­ki­wa­niach spę­dził pięć ostat­nich lat. Oglą­dał nie­zli­czone zdję­cia, filmy, na­gra­nia. Wie­dział też, że mo­gła się zmie­nić w cza­sie, gdy się ukry­wała. Brał pod uwagę, że mo­gła przejść ope­ra­cje pla­styczne. Ale osta­tecz­nie ni­czego to nie zmie­niało.
– To nie ona – po­wie­dział.
Ro­zu­miał, dla­czego się po­my­lili. Pa­so­wała do pro­filu, była na­wet po­dobna. Ale to nie była ona. Po pro­stu.
Duch cią­gle prze­by­wał na wol­no­ści.

1

Droga uło­żona – przy­naj­mniej na tym od­cinku – z nie­rów­nych be­to­no­wych płyt pro­wa­dziła po­mię­dzy nad­mor­skim la­sem a nie­mal pu­stymi o tej po­rze roku ośrod­kami wcza­so­wymi. Do­cho­dziła dwu­dzie­sta pierw­sza. Na dwo­rze było już ciemno, pa­no­wał przy­jemny, orzeź­wia­jący chłód. Zza drzew dało się sły­szeć szum mo­rza. Sze­dłem z rę­kami wbi­tymi w kie­sze­nie kurtki w kie­runku mia­sta. Moim ce­lem był znaj­du­jący się nie­opo­dal sklep spo­żyw­czy jed­nej z po­pu­lar­nych sieci. Za­mie­rza­łem ku­pić coś do pi­cia, owoce i może parę jo­gur­tów.
Z na­prze­ciwka zbli­żała się ja­kaś dziew­czyna. Na uszach miała wiel­kie słu­chawki. Głowę trzy­mała spusz­czoną, wpa­try­wała się w ekran te­le­fonu ko­mór­ko­wego, któ­rego blady blask oświe­tlał jej twarz. Nie za­uwa­żyła mnie, choć szła pro­sto na mnie. Zsze­dłem tro­chę na prawo, żeby omi­nąć ją łu­kiem. Prze­szła obok, cią­gle nie zwra­ca­jąc na mnie uwagi.
Przy­sta­ną­łem. Od­wró­ci­łem się za nią i przez chwilę jej się przy­glą­da­łem. Wy­glą­dało na to, że wy­czuła moje spoj­rze­nie, bo na­gle się obej­rzała i po­pa­trzyła na mnie. Wi­dzia­łem w jej po­sta­wie, gwał­tow­nych ru­chach, że była za­sko­czona. Na­prawdę wcze­śniej mnie nie za­uwa­żyła. Scho­wała te­le­fon do to­rebki, a po­tem przy­śpie­szyła kroku. Ścią­gnęła słu­chawki z uszu, jej prawa dłoń po­wę­dro­wała do kie­szeni i praw­do­po­dob­nie za­ci­snęła się tam na pęku klu­czy.
Do sklepu zo­stało mi jesz­cze kilka mi­nut szyb­kiego mar­szu, ale ta dziew­czyna… Była drobna, miała naj­wy­żej metr sześć­dzie­siąt wzro­stu, a wo­kół było ciemno.
Za­wró­ci­łem i po­sze­dłem za nią. Po­ru­sza­łem się jed­nak tuż przy pło­cie od­dzie­la­ją­cym las od drogi, tak że mo­głem się scho­wać w cie­niu gę­sto ro­sną­cych drzew. Dzięki temu, kiedy się od­wró­ciła, nie za­uwa­żyła mnie, a ja mo­głem zmniej­szyć dzie­lący nas dy­stans.
I wtedy się po­ja­wili. Dwaj fa­ceci, któ­rzy wy­szli z alejki prze­ci­na­ją­cej las i pro­wa­dzą­cej na nad­mor­ską pro­me­nadę. Praw­dziwy po­wód, dla któ­rego po­sta­no­wi­łem iść za dziew­czyną. Mi­ja­łem ich w dro­dze do sklepu. Nie zro­bili na mnie do­brego wra­że­nia. Stali w mroku, oparci o płot, pa­lili pa­pie­rosy i roz­ma­wiali zde­cy­do­wa­nie zbyt gło­śno. Je­den opo­wia­dał dru­giemu hi­sto­rię o swo­jej dziew­czy­nie, któ­rej mu­siał dać na­uczkę, a która po tym wy­pro­wa­dziła się do matki. Drugi go po­cie­szał, kle­piąc go po ra­mie­niu, i po­wta­rzał wul­garne ha­sła na te­mat ko­biet. Po­mię­dzy nimi krą­żyła bu­telka. I naj­praw­do­po­dob­niej nie była to oran­żada.
Te­raz za­stą­pili dziew­czy­nie drogę. Mo­głem im się bli­żej przyj­rzeć. Koło trzy­dziestki, krótko ostrzy­żeni. Je­den w czapce z dasz­kiem, która te­raz za­sła­niała mu twarz, drugi pod­ska­ki­wał, jakby go no­siło. Za­czą­łem się za­sta­na­wiać, czy wcze­śniej cze­goś nie wziął. Miał krzywy nos po źle za­le­czo­nym zła­ma­niu. Obaj byli krępi i mu­sku­larni. Wy­glą­dali na fa­ce­tów, któ­rzy pra­cują fi­zycz­nie, ale brzuszki wy­ła­nia­jące się spod kur­tek świad­czyły o tym, że tro­chę się za­nie­dbali i naj­lep­sze czasy mieli już za sobą.
Zbli­ża­łem się do nich po­woli. Dziew­czyna pró­bo­wała przejść lewą stroną, ale ten w czapce na to nie po­zwo­lił. Pró­bo­wała prawą, ale unie­moż­li­wił to ten z krzy­wym no­sem. Po­wie­działa, żeby ją pu­ścili.
– Daj spo­kój, mała, my chcemy tylko po­ga­dać!
– Śpie­szę się! – rzu­ciła de­spe­racko.
– Ojoj… Dziew­czynka się śpie­szy! Do kogo się śpie­szysz? Do ka­wa­lera się śpie­szysz?
– Tu­taj masz dwóch ka­wa­le­rów!
– Będę krzy­czeć!
Obaj męż­czyźni spoj­rzeli po so­bie zło­wrogo.
– A czemu je­steś taka nie­miła, co? – rzu­cił ten w czapce.
– My tu so­bie, kurwa, żar­tu­jemy jak przy­ja­ciele, a ty mi krzy­kami gro­zisz? – wark­nął Krzywy Nos.
Na­gle do­sko­czył do niej. Za­tkał jej usta dło­nią, drugą ręką przy­trzy­mu­jąc jej ra­mię.
– I jak bę­dziesz te­raz krzy­czeć, co?! Jak bę­dziesz, kurwa, krzy­czeć?!
Ryk­nął wście­kle, kiedy go ugry­zła. Ode­pchnął ją, tak że wpa­dła na płot od­dzie­la­jący drogę od lasu, wzniósł ra­mię do ciosu, a ona in­stynk­tow­nie się za­sło­niła.
– Wy­star­czy! – rzu­ci­łem, za­nim zdą­żył ją ude­rzyć.
Obaj, i Krzywy Nos, i ten w cza­peczce, od­wró­cili się w moją stronę. Wy­cią­gną­łem ręce z kie­szeni i spo­koj­nie sze­dłem w ich kie­runku.
– Wy­star­czy – po­wtó­rzy­łem już ci­szej, ale cią­gle sta­now­czym to­nem.
Krzywy nos zro­bił krok w moją stronę.
– Ktoś ty? Znasz ją?
– Nie.
– To spier­da­laj.
– Nie mam za­miaru.
– Spier­da­laj, mó­wię – wark­nął, się­ga­jąc do kie­szeni. Wy­cią­gnął z niej nóż sprę­ży­nowy. Na­ci­snął przy­cisk i ostrze wy­sko­czyło do przodu z ci­chym jęk­nię­ciem.
Skrzy­wi­łem się w du­chu; nie lu­bi­łem noży. Pa­skudna broń. Szybka. I po­trafi być za­bój­cza na­wet w nie­wpraw­nych rę­kach.
– Spier­da­laj – po­wtó­rzył i pchnął no­żem w moją stronę, ale nie po to, żeby za­dać cios. Ra­czej żeby po­stra­szyć. I to był błąd. Bo na­gle jego nóż zna­lazł się w za­sięgu mo­ich dłoni.
Lewą ręką chwy­ci­łem męż­czy­znę za prze­gub i przy­cią­gną­łem do sie­bie. Kom­plet­nie się tego nie spo­dzie­wał, poza tym był pod wpły­wem al­ko­holu, co upo­śle­dziło funk­cje mo­to­ryczne męż­czy­zny. Po­le­ciał w moją stronę jak bez­władna lalka. Zgią­łem prawą rękę, zro­bi­łem ruch do przodu. Dzięki temu wy­ko­rzy­sta­łem rów­no­cze­śnie jego i mój im­pet, żeby ude­rzyć go łok­ciem pro­sto w twarz.
Usły­sza­łem chrzęst po­wtór­nie ła­ma­nego nosa. Może w końcu po­rząd­nie mu go na­sta­wią. Po­tem krzyk bólu. Ude­rzy­łem jesz­cze dwa razy. Męż­czy­zna za­chwiał się na no­gach. Po ta­kim la­niu po­wi­nien stra­cić przy­tom­ność, ale po­nie­waż wciąż za­ci­skał palce na rę­ko­je­ści, nie mo­głem ry­zy­ko­wać i go pu­ścić. Chwy­ci­łem go prawą ręką za kurtkę, po­cią­gną­łem do przodu, rów­no­cze­śnie od­wra­ca­jąc się ty­łem do niego, i pod­cią­łem go prawą nogą. Po­le­ciał do przodu, zro­bił fi­kołka i ude­rzył o be­to­nowe płyty. Wy­krę­ci­łem mu wtedy lewą dłoń, a nóż upadł z brzę­kiem na zie­mię.
Ten drugi, w cza­peczce, przy­glą­dał się temu z sze­roko otwar­tymi oczami. A po­tem po­sta­no­wił zro­bić naj­głup­szą rzecz ze wszyst­kich, które mógł wy­brać. Rzu­cił się do przodu, żeby pod­nieść nóż. Nie po­zo­stało mi więc nic in­nego, jak kop­nąć męż­czy­znę pro­sto w głowę. Stra­cił przy­tom­ność, za­nim jesz­cze do­tknął ziemi.
Ro­zej­rza­łem się do­okoła. Obaj na­past­nicy le­żeli na be­to­no­wych pły­tach. Nie sta­no­wili już za­gro­że­nia. Z ust Krzy­wego Nosa wy­do­by­wało się nie­wy­raźne ję­cze­nie. Dziew­czyny nie było. Do­strze­głem jej syl­wetkę, jak bie­gła w stronę ośrodka wcza­so­wego. Mą­dra de­cy­zja. Nie wie­działa, kim je­stem, nie wie­działa, czy nie sta­no­wię dla niej za­gro­że­nia ani jak skoń­czy się to star­cie. Z jej punktu wi­dze­nia ucieczka była naj­lep­szym i naj­bez­piecz­niej­szym roz­wią­za­niem. Dla mnie na­to­miast li­czyło się je­dy­nie to, że nic jej się nie stało. Wkrótce zni­kła za bramą ośrodka. Po­my­śla­łem, że ktoś się nią tam zaj­mie.
Schy­li­łem się po nóż, za­mkną­łem ostrze. Przyj­rza­łem się jesz­cze raz na­past­ni­kom, żeby na wszelki wy­pa­dek za­pa­mię­tać ich twa­rze, a po­tem po­sze­dłem do sklepu, tak jak pla­no­wa­łem. Zro­bi­łem za­kupy, wrzu­ci­łem nóż do po­bli­skiego śmiet­nika i ru­szy­łem z po­wro­tem. Nie spo­tka­łem ani tych dwóch, ani dziew­czyny. Droga była ciemna i pu­sta, jakby nic się nie wy­da­rzyło. I do­brze. Wkrótce do­tar­łem do swo­jego ho­telu.
Była to naj­cie­kaw­sza rzecz, jaka spo­tkała mnie w Mię­dzyz­dro­jach, od­kąd przy­je­cha­łem tu­taj kil­ka­na­ście dni temu.

2

– Ja pier­dolę, la­ska ma ty­siące fol­lo­wer­sów, a mieszka w ja­kimś je­ba­nym slum­sie – po­wie­dział Flo­rek.
Wik­tor zwany „Wik­tem” uniósł brwi, za­sko­czony, ale nic nie po­wie­dział. Blok był zwy­czajny, pew­nie z lat osiem­dzie­sią­tych, cho­ciaż nie­dawno od­no­wiono mu ele­wa­cję. Fakt, przy­da­łoby się jesz­cze wy­mie­nić windę, bo kiedy wjeż­dżali na ósme pię­tro, trzesz­czała nie­po­ko­jąco. I była na tyle mała, że we trójkę le­dwo się zmie­ścili, ale żeby od razu na­zy­wać to slum­sem?
– Które to bę­dzie? – ode­zwał się Bła­żej.
– Sześć­dzie­siąt sie­dem.
– Szkoda, że nie sześć­dzie­siąt dzie­więć – rzu­cił Flo­rek i za­chi­cho­tał.
Bła­żej jako je­dyny z nich nie miał żad­nej ksywki, bo nie chciał i jej nie po­trze­bo­wał. Po pro­stu każdy, kto miał wie­dzieć, wie­dział, kim Bła­żej jest. Był z ich trójki może i naj­mniej­szy, naj­mniej umię­śniony, naj­mniej czasu spę­dzał na si­łowni, ale to wła­śnie Bła­żeja na­le­żało się bać. Flo­rek był duży i dużo ga­dał, a jego wzrok ska­kał z punktu do punktu, jakby męż­czy­zna nie­ustan­nie był na­ćpany. Miał na so­bie czarny dres Adi­dasa, dro­gie sne­akersy, a szyję ozda­biał mu ciężki złoty łań­cuch. Bła­żej wo­lał dżinsy, czarny ti­szert i skó­rzaną kurtkę, na pal­cach na­to­miast no­sił wiel­kie sy­gnety, a na prze­gu­bie – ze­ga­rek za kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy. No i był jesz­cze Wikt, ide­alny śred­niak w tym trio. Po­my­ślał, że tak było za­wsze. We wszyst­kim, co ro­bił, był ide­al­nie średni. W za­się­gach na YouTu­bie, w hip-ho­pie, w na­pier­da­la­niu. Tylko raz się wy­bił, po­czuł się wy­jąt­kowy – i to było tak wspa­niałe uczu­cie, że po­sta­no­wił o to za­wal­czyć. I w ten spo­sób zna­lazł się tu­taj, w bloku z wiel­kiej płyty na war­szaw­skim Be­mo­wie.
– Kurwa, ro­wery tu­taj lu­dzie trzy­mają – ga­dał Flo­rek. – Ja­kieś gów­niane, że można wy­rzu­cić. Ba­dziew z De­ca­th­lonu. Prze­cież to się roz­pier­doli za­raz, jak tylko czło­wiek pe­da­łami za­kręci. A tam, w ką­cie, są narty. Wi­dzisz to, Bła­żej! Narty, kurwa! Narty!
Wikt nie ro­zu­miał, dla­czego Flo­rek się dziwi. Prze­cież był sty­czeń. Co prawda taki sty­czeń, że śniegu jak na le­kar­stwo, ale narty w zi­mie to nor­malna rzecz prze­cież.
– Tu­taj? – za­py­tał Bła­żej i wska­zał na drzwi miesz­ka­nia.
Wikt po­twier­dził ru­chem głowy. Bła­żej na­ci­snął przy­cisk dzwonka, a po­tem od­su­nął się, tak żeby nie było go wi­dać przez wi­zjer. Dał znać Flor­kowi, żeby zro­bił to samo. Chło­pak wy­ko­nał po­le­ce­nie i, o dziwo, za­mknął się na mo­ment.
Stali tak na ko­ry­ta­rzu, Bła­żej z Flor­kiem z ple­cami przy­ci­śnię­tymi do ściany, kiedy drzwi są­sied­niego miesz­ka­nia się otwo­rzyły i wy­szła z nich star­sza ko­bieta z ma­łym wło­cha­tym pie­skiem, który na wi­dok męż­czyzn na­tych­miast się roz­sz­cze­kał. Bła­żej skrzy­wił się, nie­za­do­wo­lony, wy­cią­gnął ko­mórkę i uda­wał, że coś na niej spraw­dza. Flo­rek na­tych­miast klęk­nął, uśmiech­nął się, po­ka­zu­jąc pe­łen gar­ni­tur krzy­wych zę­bów, i za­czął ge­stami przy­wo­ły­wać szcze­ka­jącą psinę.
– Kaśka, ci­szej – syk­nęła ko­bieta, ob­rzu­ca­jąc ich po­dejrz­li­wym spoj­rze­niem.
Co to za idio­tyczny po­mysł, żeby na­zy­wać psa Kaśka, po­my­ślał Wikt, a rów­no­cze­śnie mo­dlił się w du­chu o to, żeby ko­bieta już so­bie po­szła, za­nim otwo­rzą się drzwi miesz­ka­nia nu­mer 67.
Tym­cza­sem ona grze­bała w kie­sze­niach i wy­cią­gała z nich po­mięte chu­s­teczki, ulotki, pa­piery po ba­to­nach. Pies na smy­czy się szar­pał i szcze­kał, Flo­rek cią­gle go za­chę­cał, żeby do niego pod­szedł, wście­kły Bła­żej za­ci­skał szczęki, a Wikt w my­ślach po­śpie­szał star­szą są­siadkę, na­słu­chu­jąc od­gło­sów z miesz­ka­nia.
Wresz­cie ko­bieta zna­la­zła klu­cze, za­mknęła, po­cią­gnęła za sobą psa i znik­nęła w win­dzie. Nie­mal w tej sa­mej chwili drzwi z nu­me­rem 67 się otwo­rzyły i w progu sta­nęła Suki. Nie­uma­lo­wana, w sza­rych dre­sach – wy­glą­dała zu­peł­nie ina­czej niż na zdję­ciach w por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych i fil­mi­kach na Tik­Toku. Znik­nęła gdzieś jej orien­talna uroda, po­zo­stała tylko zwy­kła dziew­czyna o może tro­chę ciem­niej­szej ce­rze i kru­czo­czar­nych wło­sach.
– Wikt – po­wie­działa, za­sko­czona, a on po­my­ślał, że nie­po­trzeb­nie tak się cza­ili, bo na­wet nie chciało jej się spoj­rzeć przez wi­zjer.
Bła­żej zro­bił krok do przodu i we­pchnął ją do środka miesz­ka­nia. Nie ode­zwała się ani sło­wem, po pro­stu zro­biła wiel­kie oczy.
– Flo­rek, sprawdź, czy ko­goś nie ma – rzu­cił. – Wikt, za­mknij drzwi.
– Bła­żej, ale co wy od­pier­da­la­cie? – za­pro­te­sto­wała w końcu, a on w tej sa­mej chwili pla­snął ją otwartą dło­nią w twarz.
Wikt aż pod­sko­czył. Ude­rze­nie było tak silne, że dziew­czyna po­le­ciała do tyłu i upa­dła na ty­łek.
– Po­je­bało was! – wrza­snęła.
Bła­żej do­sko­czył do niej, chwy­cił ją za twarz i ści­snął tak mocno, że z jej ust zro­bił się po­skrę­cany dzió­bek.
– Trzy­maj ryj, bo dru­giego pla­ska­cza do­sta­niesz tą stroną – po­ka­zał wierzch swo­jej dłoni i ma­sywne sy­gnety – a wtedy z tej ślicz­nej buzi zrobi się szar­pana wie­przo­wina. Chru­mknij, je­śli ro­zu­miesz, świnko.
– Ro­zu­miem – wy­beł­ko­tała.
– Chru­mknij!
Dziew­czyna prze­łknęła ślinę, a po­tem z jej ust wy­do­było się coś, co można było uznać za imi­ta­cję chru­mknię­cia. Bła­że­jowi jed­nak to wy­star­czyło, bo dał ge­stem znać Flor­kowi i Wik­towi, żeby wy­ko­nali jego wcze­śniej­sze po­le­ce­nia. Wikt za­mknął drzwi na za­mek, a Flo­rek po­śpiesz­nie ob­szedł wszyst­kie po­koje.
– Kurwa! – krzyk­nął z roz­ba­wie­niem. – Ale jest syf na tej cha­cie! Ona się chyba po ho­te­lach musi ru­chać, bo spro­wa­dzać tu­taj fa­ceta to, kurwa, wstyd by był! Wszystko roz­je­bane leży na pod­ło­dze! No nie wie­rzę, że ona tu­taj ko­goś spro­wa­dza. Do ho­te­lów jeź­dzi, nie? Jak ja­kaś kurwa, co?
Bła­żej spoj­rzał zna­cząco na sie­dzącą na pod­ło­dze Suki, a po­tem wy­ko­nał dło­nią gest, jakby ją po­śpie­szał.
– Nie ro­zu­miem – wy­beł­ko­tała.
– Ko­lega ci py­ta­nie za­dał.
– Ale ja­kie?
– Czy się ru­chasz w domu, czy jeź­dzisz z fa­ce­tami do ho­teli?
– A co was ob­cho­dzi, gdzie ja się ru­cham?
Le­dwo skoń­czyła mó­wić, Bła­żej kop­nął ją pro­sto w brzuch. Wy­ba­łu­szyła oczy, jej po­liczki zro­biły się okrą­głe, jakby za­raz miała zwy­mio­to­wać, a po­tem prze­tur­lała się na bok i sku­liła jak małe dziecko.
– Bła­żej, kurwa… Prze­cież nie trzeba – po­wie­dział Wikt.
Męż­czy­zna ob­ró­cił się w jego stronę. Wikt po­czuł, jak żo­łą­dek kur­czy mu się ze stra­chu. Po­bladł, pe­wien, że za­raz bę­dzie mieć kło­poty, ale Bła­żej o dziwo spoj­rzał na niego ła­god­nie, zbli­żył się, oto­czył go ra­mie­niem, a po­tem po­cią­gnął w głąb miesz­ka­nia. We­szli do nie­wiel­kiego sa­lonu. Fak­tycz­nie, Flo­rek miał ra­cję – pa­no­wał tam trudny do wy­tłu­ma­cze­nia ba­ła­gan. Po­mię­dzy ike­ow­skimi me­blami le­żały pu­ste pu­dełka po pizzy, opa­ko­wa­nia po nie­do­je­dzo­nej chińsz­czyź­nie, puszki po na­po­jach ener­ge­tycz­nych, ubra­nia, dwie bu­telki po wi­nie, a na­wet gdzieś tam w rogu chyba jedna pod­pa­ska. Wikt miał na­dzieję, że nie­zu­żyta.
Bła­żej przy­cią­gnął go do sie­bie tak, że te­raz ich czoła się sty­kały. Po­mimo ni­skiego wzro­stu był za­ska­ku­jąco silny.
– Wik­tuś – za­czął spo­koj­nie – pa­mię­tasz, co ci po­wie­dzia­łem, kiedy po­pro­si­łeś mnie o po­moc?
– No pa­mię­tam.
– To co ci po­wie­dzia­łem?
– No, że mi po­mo­żesz…
– I co ci jesz­cze po­wie­dzia­łem?
Wikt wziął głęb­szy od­dech i prze­łknął ślinę.
– Ale że zro­bimy to po two­jemu – od­po­wie­dział po chwili.
– Wła­śnie, Wik­tuś, że zro­bimy to po mo­jemu albo wcale – wy­szep­tał Bła­żej. – Bo jak się mamy te­raz ba­wić, gła­skać i tu­lić, to ja stąd spier­da­lam. Bo to nie ma sensu i nic z tego nie wyj­dzie. Ro­zu­miesz?
– Ro­zu­miem.
– To jak bę­dzie, Wik­tuś?
Za­wa­hał się na mo­ment, a w jego gło­wie po­ja­wiła się myśl, że Suki na to nie za­słu­guje. Była jedną z se­tek czy ty­sięcy dziew­czyn, które po­ja­wiają się za każ­dym ra­zem na ga­lach, bo mają na­dzieję, że zo­staną za­uwa­żone przez ja­kie­goś in­flu­en­cera czy pro­mo­tora, a Suki róż­niło od nich wszyst­kich to, że jej na­prawdę się udało. Przy­naj­mniej tro­chę. Miała kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy ob­ser­wa­to­rów na In­sta, tro­chę wię­cej na Tik­Toku i ja­kieś marne współ­prace, na któ­rych za­ra­biała aku­rat tyle, żeby star­czyło na ko­sme­tyki i wy­na­jem miesz­ka­nia w sta­rym bloku. Tyle że ła­twiej było do­brać się do niej niż do jej fa­ceta, o ile Go­meza fak­tycz­nie można tak na­zy­wać. A po­tem przy­po­mniał so­bie, że bez Bła­żeja i Florka nie da so­bie prze­cież rady.
– Zro­bimy to po two­jemu – wy­mru­czał.
– Do­bry chło­pak – mruk­nął Bła­żej, pu­ścił Wikta i nie­ocze­ki­wa­nie cmok­nął go w po­li­czek.
Na­stęp­nie wró­cili do Suki, ku­lą­cej się w przed­po­koju, któ­rej pil­no­wał Flo­rek. Nie­ustan­nie coś mó­wił, tro­chę do sie­bie, tro­chę do niej.
– To jak, ko­chana? – rzu­cił we­soło Bła­żej. – Gdzie się ru­chasz? Tu­taj czy po ho­te­lach?
Dziew­czyna pod­nio­sła się. Ciemne włosy za­sła­niały jej oczy, tak że nie wie­dzieli, na któ­rego z męż­czyzn w tej chwili pa­trzy. Wikt był jed­nak pe­wien, że szuka wśród nich ko­goś, kto jej po­może. Próżny trud, sio­stro, po­my­ślał.
– To jak? – po­wtó­rzył Bła­żej, ale te­raz w jego gło­sie za­brzmiała nuta iry­ta­cji.
– Róż­nie – mruk­nęła.
– Ha! Róż­nie! W ta­kim ra­zie spro­wa­dzasz fa­ce­tów tu­taj, do tego je­ba­nego chlewu. Mu­sisz się za­je­bi­ście ru­chać, Suka, skoro im to nie prze­szka­dza. Aż kusi, żeby spraw­dzić, czy na­prawdę je­steś taka do­bra.
Kiedy Wikt zdał so­bie sprawę, jaka po­gróżka była za­warta w tych sło­wach, zro­biło mu się nie­do­brze. Chciał już za­pro­te­sto­wać, wy­krzy­czeć, że na pewne rze­czy to on się jed­nak nie zga­dza, ale Bła­żej jakby go wy­czuł, bo ob­ró­cił się do niego i spoj­rzał tak, że w gło­wie Wikta od razu wy­brzmiały słowa wy­po­wie­dziane przed chwilą: „Zro­bimy to po mo­jemu albo wcale”. Dla­tego nic nie po­wie­dział, tylko za­ci­snął pię­ści.
– Czego wy w ogóle ode mnie chce­cie? – spy­tała dziew­czyna. – Wikt? Co wam od­pier­do­liło?
– Chcemy tylko wie­dzieć, gdzie jest Sis.
Suki, już te­raz prze­cież prze­ra­żona, na dźwięk tej ksywki po­bla­dła jesz­cze bar­dziej. Na­gle jej ciało całe się spięło. Po­de­rwała się z za­ska­ku­jącą szyb­ko­ścią i rzu­ciła się do drzwi. Flo­rek po­biegł za nią. Był z nich naj­więk­szy, ale miał naj­gor­szy re­fleks, nie zdo­łał więc jej chwy­cić, za to za­ta­ra­so­wał drogę Bła­że­jowi i Wik­towi. Dziew­czyna wy­pa­dła na klatkę scho­dową i po­peł­niła błąd – za­miast na schody, po­bie­gła w stronę windy. Do­pa­dła do niej, na­ci­snęła przy­cisk przy­zy­wa­nia, ale już wie­działa, że zna­la­zła się w pu­łapce. Chciała krzyk­nąć, wo­łać po­mocy, tyle że do­padł ją Bła­żej i ręką za­tkał jej usta. Ugry­zła go. Zro­bił się czer­wony na twa­rzy, zdo­łał jed­nak utrzy­mać Suki. Chwy­cił ją drugą ręką w pa­sie, Wikt zła­pał za nogi i wspól­nie za­częli nieść sza­mo­czącą się dziew­czynę do miesz­ka­nia. W tym sa­mym mo­men­cie przy­je­chała winda; z jej wnę­trza roz­le­gało się cha­rak­te­ry­styczne szcze­ka­nie. Mu­sieli się po­śpie­szyć. W ostat­niej chwili zdo­łali scho­wać się z po­wro­tem za drzwiami. Flo­rek zo­stał na ze­wnątrz. Kiedy na­słu­chi­wali, wciąż za­ty­ka­jąc usta Suki, z ko­ry­ta­rza do­cho­dziły ich jego tu­balny głos, szcze­ka­nie pie­ska i pi­skliwe od­po­wie­dzi są­siadki. Trwało to dwie, może trzy mi­nuty, które cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność. Wresz­cie drzwi się otwo­rzyły, a za­do­wo­lony Flo­rek wśli­zgnął się do środka.
– Za­je­bi­sta jest ta Kaśka. Szcze­kliwa z niej pizda, ale za­je­bi­sta – po­wie­dział, a Wikt do­piero po chwili zo­rien­to­wał się, że Flo­rek mówi o psie. – I są­siadka też nie wie, na chuj te narty. Bo oni cały rok je tu­taj trzy­mają. Ona na­wet do spół­dzielni zgła­szała, że za­gro­że­nie po­ża­rowe, ale nikt zła­ma­nego chuja za to nie dał. To stoją.
Bła­żej dał mu się wy­ga­dać. Zda­wał so­bie sprawę, że nic nie jest w sta­nie za­trzy­mać jego sło­wo­toku. Kiedy tam­ten wresz­cie za­milkł, Bła­żej pu­ścił dziew­czynę. Po­pa­trzył na swoją za­krwa­wioną rękę, na brzydką ranę, i skrzy­wił się ze zło­ści i obrzy­dze­nia. Suki wy­co­fała się pod ścianę, od­dy­chała ciężko. W jej oczach po­ja­wiły się łzy stra­chu. Bła­żej jed­nak nie stra­cił nad sobą pa­no­wa­nia. Po­cią­gnął no­sem i po­krę­cił z nie­do­wie­rza­niem głową, jakby nie po­tra­fił uwie­rzyć w to, co przed chwilą się wy­da­rzyło.
– Gdzie jest Sis? – za­py­tał.
– Ja nie wiem, Bła­żej…
– Nie wiesz? – Męż­czy­zna za­śmiał się krótko, nie­przy­jem­nie, a po­tem wark­nął wście­kle: – Nie pier­dol, Suki. Bo Ma­łej Lu po­wie­dzia­łaś do­kład­nie co in­nego. Po­wie­dzia­łaś, że wiesz, co się stało z Sis, i że to cał­kiem po­je­bana ak­cja. To te­raz nam o tym po­wiesz, Suki. Po­wiesz o tej po­je­ba­nej ak­cji, bo ina­czej, przy­się­gam ci, na­kar­mimy kun­dla tej są­siadki two­imi je­ba­nymi zwło­kami…
Każde z nich wie­działo, że Bła­żej nie żar­tuje. Że był w ta­kim sta­nie, w któ­rym był go­tów tę groźbę speł­nić.
– Ale ja na­prawdę nie wiem – wy­szep­tała Suki.
I wtedy Bła­żej wpadł w praw­dziwą wście­kłość.

3

Obu­dzi­łem się rano w łóżku zde­cy­do­wa­nie za du­żym dla jed­nej osoby, w czy­stej, pach­ną­cej jesz­cze po­ścieli. Prze­wró­ci­łem się na bok i spoj­rza­łem na ekran te­le­fonu. Do­cho­dziła ósma. W pierw­szej chwili po­czu­łem złość na sa­mego sie­bie, że znowu za­spa­łem i że mar­nuję czas na prze­wra­ca­nie się z boku na bok. Ale po­tem przy­po­mnia­łem so­bie, że nie­wiele mam prze­cież do ro­boty.
Wsta­łem, prze­cią­gną­łem się kilka razy, zro­bi­łem parę ćwi­czeń roz­cią­ga­ją­cych i po­chy­li­łem się, żeby przy­jąć po­zy­cję do pom­pek, ale zre­zy­gno­wa­łem. Roz­le­ni­wi­łem się ostat­nio.
Wy­sze­dłem z ja­snej sy­pialni, mi­ną­łem drzwi pro­wa­dzące do ła­zienki i zna­la­złem się w sa­lo­nie z kuch­nią. Ściany po­ma­lo­wano tu na przy­jemny, de­li­katny szary ko­lor. Do dys­po­zy­cji mia­łem ku­chenkę, eks­pres do kawy, lo­dówkę, ze­staw sztuć­ców i na­czyń. Sło­wem: wszystko, czego mógł­bym po­trze­bo­wać do przy­go­to­wa­nia zdro­wego, peł­no­war­to­ścio­wego po­siłku. Co obie­ca­łem so­bie kie­dyś zro­bić, bo od czasu przy­jazdu sto­ło­wa­łem się ra­czej w re­stau­ra­cji na dole. W po­koju znaj­do­wał się jesz­cze te­le­wi­zor, któ­rego ani razu do tej pory nie włą­czy­łem – ja­koś nie czu­łem po­trzeby. Szcze­gól­nie bio­rąc pod uwagę wi­doki, któ­rymi mo­głem się cie­szyć.
Wy­sze­dłem na oszklony bal­kon. Znaj­do­wa­łem się na je­de­na­stym pię­trze wie­żowca, nie­mal przy sa­mej plaży. Od mo­rza od­dzie­lał mnie tylko wą­ski pas lasu i wydm. Oparty o szybę, przez długi czas po pro­stu się wpa­try­wa­łem w spo­kojny tego dnia stycz­niowy Bał­tyk – na ho­ry­zon­cie fale sty­kały się z oło­wia­nymi chmu­rami. Gdzieś w od­dali do­strze­głem nie­wielką syl­wetkę statku. Nie po­tra­fi­łem oce­nić, czy zbliża się do brzegu, czy ra­czej od niego od­dala. Tym­cza­sem bli­żej mnie, nad plażą, spo­koj­nie la­tały mewy, zbite w nie­wiel­kie grupki.
Po le­wej wi­dzia­łem mię­dzyz­droj­skie molo i nie­które z za­bu­do­wań tego nie­wiel­kiego mia­steczka, pu­stego o tej po­rze roku, białe ho­te­lowe bryły z Am­be­rem na czele, da­lej zaś roz­cią­gały się te­ren Wo­liń­skiego Parku Na­ro­do­wego, gę­sty las i wznie­sie­nie Kaw­czej Góry. Po pra­wej na­to­miast nie było ni­czego poza sze­ro­kim pa­sem plaży, za któ­rym w od­dali dało się do­strzec za­bu­do­wa­nia ga­zo­portu i mia­sto Świ­no­uj­ście.
Tak wła­śnie spę­dza­łem ostat­nie wie­czory. Sie­dzia­łem na bal­ko­nie, opa­tu­lony w bluzy i koce, i po pro­stu pa­trzy­łem przed sie­bie, od­po­czy­wa­łem. Ale i tak prze­śla­do­wała mnie myśl, że je­stem zwy­kłym oszu­stem. I to mimo że ni­kogo nie okła­ma­łem.
Do Mię­dzyz­dro­jów przy­je­cha­łem dla­tego, że po tam­tej war­szaw­skiej awan­tu­rze ko­mor­nik To­masz Gu­ziec za­pro­po­no­wał mi pracę – mia­łem po­szu­kać jego za­gi­nio­nego syna Jacka. Chęt­nie przy­ją­łem pro­po­zy­cję. Moje ży­cie, jak­kol­wiek skromne i pro­wi­zo­ryczne by było, wła­ści­wie się roz­sy­pało. Stra­ci­łem wy­naj­mo­wane miesz­ka­nie, z do­tych­cza­so­wej pracy ra­czej nie mia­łem szans się utrzy­mać. No i po­wstało ta­kie za­mie­sza­nie, że dla wszyst­kich było le­piej, że­bym na ja­kiś czas znik­nął z War­szawy. Na­wet dla Bluzy. A może szcze­gól­nie dla niej.
Kiedy tylko o tym so­bie przy­po­mnia­łem, zro­biło mi się nie­swojo. Ode­tchną­łem głę­boko, ale nie­wiele to dało. Uczu­cie, że po­peł­niam błąd, to­wa­rzy­szyło mi nie­ustan­nie – głów­nie z po­wodu bez­czyn­no­ści. Mia­łem po pro­stu za dużo czasu, żeby my­śleć, co ni­gdy do­brze się nie koń­czy. A mia­łem za dużo czasu, bo moje śledz­two było jedną wielką po­rażką.
Ja­cek za­gi­nął pięć lat wcze­śniej, kiedy po­je­chał z przy­ja­ciółmi z roku na wa­ka­cje nad pol­skie mo­rze. Za­częli od Helu, a po­tem ru­szyli na za­chód. Nie mieli żad­nych obo­wiąz­ków, trwały wa­ka­cje, a we wrze­śniu ro­biło się już pu­stawo i było odro­binę ta­niej niż w szczy­cie se­zonu. Cho­dziło o ruch i zwy­kłą za­bawę. Szu­kali miej­sca, w któ­rym będą naj­lep­sze wa­runki do upra­wia­nia róż­nych spor­tów wod­nych, głów­nie kite- i wind­sur­fingu. W nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści nie­da­leko Ko­sza­lina Ja­cek po­znał Cy­priana, chło­paka w tym sa­mym wieku, i na­tych­miast zła­pali do­bry kon­takt. Gdy reszta grupy pla­no­wała wra­cać do War­szawy, a ci dwaj po­sta­no­wili jesz­cze tro­chę się po­włó­czyć, Ja­cek oznaj­mił zna­jo­mym, że wy­ru­sza na Wo­lin.
I tu­taj ślad chło­paka się urwał. W ciągu ostat­nich pię­ciu lat To­masz Gu­ziec wy­na­jął kilku pry­wat­nych de­tek­ty­wów, wy­słał ich na Wy­brzeże – ale wró­cili z ni­czym. Po­dobne skutki przy­nio­sło zresztą po­li­cyjne do­cho­dze­nie, cho­ciaż nic w tym dziw­nego – Ja­cek był peł­no­letni, miał prawo ze­rwać z ro­dziną. Nie zna­le­ziono ciała, nie było żad­nych sy­gna­łów, że do­szło do ja­kie­go­kol­wiek prze­stęp­stwa. To oczy­wi­ście nie ozna­cza, że po­li­cjanci nic nie zro­bili. Po pro­stu sprawa znik­nię­cia Jacka Guźca znaj­do­wała się na sa­mym końcu li­sty ich prio­ry­te­tów. Z ko­lei pry­watni de­tek­tywi wy­ko­nali so­lidną ro­botę – a przy­naj­mniej tak to wy­glą­dało w do­ku­men­tach, które do­sta­łem od ko­mor­nika. Po­je­chali na Wo­lin, zdarli buty, gdy włó­czyli się po Mię­dzyz­dro­jach oraz oko­licy, szu­ka­jąc ja­kich­kol­wiek śla­dów. Zna­leźli parę osób, które na­prawdę spo­tkały – albo któ­rym wy­da­wało się, że spo­tkały – Jacka i Cy­priana. Ktoś wi­dział ich w skle­pie, ktoś pił z nimi w knaj­pie, ktoś za­brał ich na ogni­sko na plaży, u ko­goś spę­dzili noc w pen­sjo­na­cie. A po­tem roz­pły­nęli się w po­wie­trzu.
Je­den z de­tek­ty­wów na po­waż­nie za­brał się do ba­da­nia hi­po­tezy, czy obaj chłopcy nie mo­gli się po pro­stu uto­pić w Bał­tyku. Pew­nego dnia wzięli de­ski, wy­pły­nęli za da­leko, ze­psuła się po­goda albo do­szło do wy­padku: ktoś na nich wpadł, sta­ra­no­wał mo­to­rówką, a może je­den z nich się prze­wró­cił, a drugi pró­bo­wał mu po­móc. Fa­cet cho­dził po na­ukow­cach, roz­ma­wiał o prą­dach mor­skich, kon­tak­to­wał się z lo­kal­nymi ry­ba­kami. Tyle że ten sce­na­riusz, cho­ciaż nikt go zu­peł­nie nie wy­klu­czył, był bar­dzo mało praw­do­po­dobny. Ja­cek i Cy­prian świet­nie pły­wali – mó­wili o tym wszy­scy świad­ko­wie – a kiedy Ja­cek wy­pły­wał gdzieś da­lej na de­sce, za­wsze miał na so­bie ka­mi­zelkę. Zresztą na­wet gdyby się uto­pili, mo­rze wy­rzu­ci­łoby ich ciała. Może bli­żej Mię­dzyz­dro­jów, może da­lej, ale gdzieś by ich zna­le­ziono.
Ko­lejny de­tek­tyw po­sta­no­wił usta­lić toż­sa­mość Cy­priana, dla­tego naj­pierw po­je­chał do miej­sco­wo­ści, w któ­rej chłopcy się po­znali. Nie­stety, męż­czyź­nie nie­wiele udało się do­wie­dzieć. Cy­prian był nie­bie­skim pta­kiem. Przed­sta­wiał się imie­niem, ni­komu nie po­dał swo­jego na­zwi­ska – ra­czej nie dla­tego, że je ukry­wał, po pro­stu nie wi­dział ta­kiej po­trzeby. Po­ja­wiał się za­wsze na po­czątku se­zonu, przy­jeż­dżał nie wia­domo skąd. Uczci­wie pra­co­wał – cho­ciaż oczy­wi­ście na czarno – w sma­żal­niach, pen­sjo­na­tach, na kem­pin­gach, płat­nych par­kin­gach i w in­nych miej­scach, w któ­rych chciano go za­trud­nić. Na po­czątku wrze­śnia za­wsze się zwal­niał i resztę lata spę­dzał na ra­do­snym prze­pusz­cza­niu ciężko za­ro­bio­nych pie­nię­dzy.
Wszy­scy, któ­rzy go po­znali, twier­dzili, że był spo­kojny, we­soły, na­sta­wiony po­zy­tyw­nie do ży­cia i in­nych lu­dzi. Ni­komu ni­gdy nie zro­bił krzywdy, ni­kogo nie okradł. Pra­co­dawcy mó­wili o nim same do­bre rze­czy – z wy­jąt­kiem wła­ści­ciela budy z go­frami. We­dług niego Cy­prian był nie­zrów­no­wa­żony i zde­wa­sto­wał jego sto­isko. De­tek­tyw po­szedł tym śla­dem, ale oka­zało się, że nie zde­wa­sto­wał, tylko pod­czas wy­bu­chu gniewu po­roz­rzu­cał parę jed­no­ra­zo­wych ta­le­rzy i wy­lał tro­chę cia­sta. A wku­rzył się, bo wła­ści­ciel za­pła­cił mu po­łowę tego, co obie­cał, i gdy Cy­prian za­czął pro­te­sto­wać, męż­czy­zna po­wie­dział mu, żeby po­skar­żył się in­spek­cji pracy. Po­chwały po­zo­sta­łych wy­da­wały się na­to­miast wia­ry­godne i uczciwe, po­zba­wione prze­sady, bez su­per­la­tyw i za­chwy­tów. Więk­szość spro­wa­dzała się do tego, że Cy­prian ro­bił do­brze, nie obi­jał się i gdyby znowu się po­ja­wił, na­tych­miast zo­stałby za­trud­niony.
Nie­stety, nie udało się usta­lić, kim wła­ści­wie był. Do­sta­li­śmy tylko strzępy opo­wie­ści, które roz­rzu­cał to tu, to tam, o tym, że nie do­ga­duje się z oj­cem, że matka za dużo pije, że nie skoń­czył szkoły, bo go nu­dziła, i że tak na­prawdę naj­bar­dziej ko­cha ptaki, mo­rze i przy­rodę. W tym też wszy­scy byli zgodni – kiedy za­czy­nał opo­wia­dać o pta­kach, za­wsze świe­ciły mu się oczy, a na twa­rzy od­ma­lo­wy­wał się za­chwyt.
– Ja­cek był po­dobny – po­wie­dział pod­czas jed­nej z roz­mów te­le­fo­nicz­nych To­masz Gu­ziec. – Może nie ptaki, ale wpusz­cza­łeś go do lasu i mia­łeś z nim spo­kój aż do wie­czora. Nic dziw­nego, że chło­paki się do­ga­dały.
Moje śledz­two, je­śli w ogóle można je tak na­zwać, nie po­pchnęło sprawy do przodu. Tak na­prawdę cho­dzi­łem dawno wy­dep­ta­nymi ścież­kami, roz­ma­wia­łem z ludźmi, z któ­rymi już roz­ma­wiali inni, a je­dyna róż­nica była taka, że z po­wodu upływu lat pa­mię­tali oni po pro­stu mniej.
Wy­cią­ga­łem spore pie­nią­dze za ro­botę, która nie była tego warta.
Wes­tchną­łem. Spoj­rza­łem po raz ostatni na mo­rze i wró­ci­łem do apar­ta­mentu wy­na­ję­tego dla mnie przez Guźca. Otwo­rzy­łem szafę, wy­ją­łem świeży ręcz­nik, oku­lary pły­wac­kie i ką­pie­lówki. Po­sze­dłem do ła­zienki, ob­my­łem twarz wodą, wy­si­ka­łem się i po­śpiesz­nie wy­szo­ro­wa­łem zęby, a po­tem zje­cha­łem na dół, do ho­te­lo­wego ba­senu. Po­trze­bo­wa­łem ru­chu, żeby uwol­nić się od nie­we­so­łych my­śli i zmu­sić się do ja­kie­goś kon­struk­tyw­nego dzia­ła­nia.
Prze­sze­dłem przez lobby, po­da­łem swój nu­mer po­koju, a znu­dzony chło­pak w czar­nej blu­zie spraw­dził, czy mam prawo ko­rzy­stać z pły­walni, i po­dał mi klu­czyk do szatni. Tam sa­motny oj­ciec pró­bo­wał ogar­nąć dwójkę chłop­ców, chyba bliź­nia­ków, któ­rzy nie chcieli albo wło­żyć ką­pie­ló­wek, albo ich zdjąć – na pierw­szy rzut oka trudno było oce­nić. Prze­bra­łem się szybko i ob­my­łem w zim­nej wo­dzie pod prysz­ni­cem.
Ba­sen mie­ścił się na par­te­rze, w hali ze szkla­nymi ścia­nami, przez które można było oglą­dać so­snowy las. Nie­wielki – nie miał na­wet dwu­dzie­stu pię­ciu me­trów – ale dało się po­pły­wać, szcze­gól­nie te­raz, poza se­zo­nem, kiedy go­ści prze­by­wa­ją­cych w ca­łym tym ogrom­nym kom­plek­sie można było po­li­czyć na pal­cach obu rąk i stóp. Za­raz za mną wszedł oj­ciec z pod­eks­cy­to­wa­nymi bliź­nia­kami.
Dwa ostat­nie tory prze­zna­czono, jak in­for­mo­wał znak, dla osób umie­ją­cych pły­wać. Sko­czy­łem do wody i za­nur­ko­wa­łem. Po­cząt­kowo po­ru­sza­łem się sty­lem kla­sycz­nym, po­tem prze­rzu­ci­łem się na kraula.
Nie wiem, jak długo pły­wa­łem. Kiedy w końcu zro­bi­łem so­bie prze­rwę, opar­łem się o brzeg ba­senu, ciężko dy­sząc, a ra­miona pa­liły mnie, jakby po­mię­dzy splo­tami mię­śni znaj­do­wały się roz­grzane wę­gielki.
– To ile dłu­go­ści bę­dzie dzi­siaj? – usły­sza­łem głos z są­sied­niego toru.
Obok mnie stał star­szy męż­czy­zna z długą siwą brodą. Mógł być grubo po pięć­dzie­siątce, w oko­licy sześć­dzie­siątki, a na­wet sie­dem­dzie­siątki. Bar­dzo szczu­pły, ale ży­la­sty; miał syl­wetkę ko­goś, kto całe ży­cie ciężko pra­co­wał fi­zycz­nie, ta praca go jed­nak wzmoc­niła, a nie zła­mała, jak to się cza­sami dzieje. Spod po­ma­rań­czo­wego gu­mo­wego czepka wy­sta­wały mu strąki wło­sów.
Ko­ja­rzy­łem go. Re­gu­lar­nie pły­wa­li­śmy obok sie­bie, nie był chyba jed­nak go­ściem ośrodka. Kie­dyś wi­dzia­łem, jak wsiada do brud­nego te­re­no­wego sa­mo­chodu i od­jeż­dża w stronę Mię­dzyz­dro­jów. Od pew­nego czasu ki­wa­li­śmy so­bie głową na przy­wi­ta­nie, ale rzadko za­mie­nia­li­śmy cho­ciaż kilka słów.
– Nie wiem – od­par­łem. – Naj­chęt­niej pły­wał­bym dzi­siaj do upa­dłego.
To była prawda. Wi­zja tego, że tu­taj się zmę­czę, a po­tem będę miał siły tylko na to, żeby po­wlec się z po­wro­tem do po­koju i po­ło­żyć się spać, wy­dała mi się cał­kiem ku­sząca.
– No to po­wo­dze­nia – po­wie­dział męż­czy­zna, po czym od­bił się od brzegu i za­czął ro­bić ko­lejne dłu­go­ści.
Wkrótce do niego do­łą­czy­łem.

 
Wesprzyj nas