Nie ma nic ważniejszego niż rodzina. Chyba że w grę wchodzą wielkie pieniądze. Czwarta część cyklu powieści sensacyjnych o Bezimiennym. Pierwsza część – Prosta sprawa – została zekranizowana, a w roli głównej wystąpił Mateusz Damięcki.
Wyspa Wolin, Międzyzdroje. Styczeń. Po sezonie nad polskim morzem pustki. Po plażach wędrują okoliczni mieszkańcy i nieliczni turyści. Wśród nich Bezimienny, który poszukuje zaginionego pięć lat temu chłopaka, ale coraz bardziej skłonny jest się poddać i zostawić sprawę.
Wtedy przypadkiem poznaje niejakiego Wikta. Następnego dnia mężczyzna znika w tajemniczych okolicznościach, a Bezimienny postanawia dowiedzieć się, o co chodzi.
Tymczasem w ośrodku ukrytym w głębi Wolińskiego Parku Narodowego uwięziona zostaje młoda dziewczyna. Nieustannie pilnowana przez ludzi ojca Barabasza, planuje ucieczkę. Wkrótce jej ścieżki przetną się ze ścieżkami Bezimiennego. A jakby tego było mało, na Wolinie wszyscy poszukują pendrive’a. Pendrive’a wartego pięćset milionów dolarów.
Nad spokojnym wybrzeżem wisi cień zbrodni, a nowe zlecenie przeradza się w walkę o życie w cieniu tajemniczych zaginięć i brutalnych pojedynków MMA. Każda odpowiedź przynosi kolejne pytania, pociągając głębiej w mrok. Spiesz się, czasu nie zostało wiele.
Natalia Miśkowiec @prostymislowami
Człowiek bez imienia. Zlecenie bez reguł. Walka bez końca. Wojciech Chmielarz wie, jak stworzyć kryminał, od którego trudno się oderwać. Wciąga nas w świat, gdzie zło czai się wszędzie, a Bezimienny musi stawić mu czoła. Bohater jest mistrzem w znajdowaniu odpowiedzi tam, gdzie inni już dawno zawiedli.
Monika Prześlakowska @kryminalnehistorie
Rodzinny interes
Seria „Bezimienny”, tom 4
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 23 października 2024
PROLOG
– I to jest podobno najpiękniejszy kraj Afryki – wymamrotał Chuck Lowry bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. Właściwie był pewien, że tylko to pomyślał. Dlatego drgnął zaskoczony, kiedy Diane odpowiedziała.
– Czyli ci się nie podoba?
Zakłopotany Lowry wzruszył ramionami.
– Chyba po prostu cały ten kontynent jest nie dla mnie.
Diane West roześmiała się, a on pomyślał, że jest zaskakująco atrakcyjna. Żałował, że zaraz po przylocie do Ugandy nie ściągnął obrączki z palca. Teraz już było na to za późno. Gdyby powiedział jej prawdę – to, że jest rozwiedziony, że żona porzuciła go dla wuefisty ze szkoły ich dzieci, czterdziestoletniego faceta, który sam zachowuje się jak dziecko i nieustannie opowiada o swojej karierze futbolisty, chociaż zakończył ją na poziomie ligi uniwersyteckiej, a o NFL nawet się nie otarł, w przeciwieństwie do Chucka (przynajmniej według jego byłej żony) ma jednak PASJĘ, cokolwiek to znaczy, a nie nudną rządową pracę, która wysysa z niego życie i każdą najmniejszą kroplę radości, pracę, która polega na nieustannym przerzucaniu papierów i wpatrywaniu się w ekran komputera, ale mimo rozwodu, mimo tych wszystkich słów i ran, które mu zadała, ciągle nie dojrzał do tego, żeby ściągnąć obrączkę z palca serdecznego – cóż, wyszedłby na smutnego i żałosnego mężczyznę, który nie jest w stanie pogodzić się z życiowymi porażkami. Co w sumie było prawdą, ale Diane West nie musiała o tym wiedzieć. Zresztą czy miałby u niej jakiekolwiek szanse? Młodsza od niego o co najmniej dziesięć lat, śliczna jak z obrazka z tą lśniącą hebanową skórą, gęstymi włosami sięgającymi ramion i śnieżnobiałym uśmiechem. Przed sobą miała całe życie, ekscytującą karierę, a w Stanach pewnie czekał na nią chłopak. Bystry biały koleś z dyplomem uczelni z Ivy League i całą kolekcją medali za osiągnięcia sportowe. Myśl, że Diane mogłaby być zainteresowana Chuckiem, nawet w charakterze jednorazowej przygody, nagle wydała mu się śmieszna. Bo czym mógłby jej zaimponować? Zbyt wysokim ciśnieniem i lekką, ale doskonale widoczną nadwagą?
No cóż, pomyślał, jedziecie w końcu aresztować kobietę, która oszukała więcej ludzi i na większą sumę niż Bernie, kurwa, Madoff. Na twarzy Chucka pojawił się uśmiech, który zaraz zgasł, kiedy usłyszał w głowie głos swojej żony: „I co z tego, Chuck, skoro nikt o niej nie słyszał!”.
– Powinieneś tu po prostu przyjechać na urlop – odezwała się Diane. – Po to, żeby się wyluzować, poczuć Kampalę nocą albo pojechać nad Jezioro Wiktorii. Albo…
– Nie przepadam za upałami – przerwał jej trochę zbyt obcesowo.
– No, skoro tak…
Wyciągnął z kieszeni spodni komórkę i sprawdził godzinę. Za dziesięć minut powinni być na miejscu. Pracował nad tą sprawą od pięciu lat. Początkowo po prostu jako członek zespołu, potem jako jego szef. Poświęcił jej więcej niż tylko swoje małżeństwo. A teraz, kiedy zbliżał się do finału, odczuwał nawet nie ekscytację, ale coś znacznie lepszego – nadzieję. Nadzieję na to, że będzie mógł zacząć od nowa. Ze świeżą kartą, świeżą głową. Cholera, pomyślał, Uganda może i jest paskudna, parna, gorąca, chaotyczna, za głośna, ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, przeżyje tu jeden z najpiękniejszych dni w życiu. Kto wie, może naprawdę powinien posłuchać Diane i wrócić tu na urlop. Tym razem już bez obrączki na palcu. Ciekawe, czy chciałaby mu wtedy pomóc jako przewodniczka. Oczywiście bez żadnych romansowych podtekstów. Po prostu dwoje kolegów z pracy dobrze się bawiących podczas zasłużonego odpoczynku.
– Ciągle trudno mi uwierzyć, że ukryła się właśnie tutaj – odezwał się Ryan, siedzący z przodu. – Z tych wszystkich miejsc, które mogła wybrać.
Ryan Williams dołączył do ich zespołu trochę ponad rok wcześniej. Chuck doceniał tego młodego blondyna z kwadratową szczęką. Mężczyzna pochodził z Montany. Chętnie dzielił się swoimi kowbojskimi opowieściami, a jeszcze chętniej informacjami, co się zgadza, a co nie za bardzo w serialu Yellowstone. Najważniejsze było jednak to, że wzniósł do ich zespołu entuzjazm, którego od dawna w nim nie było. To dzięki Ryanowi na powrót uwierzyli, że ostatecznie uda im się zakończyć śledztwo. Chuck zabrał go ze sobą do Ugandy jako swego rodzaju nagrodę. I był zdziwiony, że to właśnie Williams nagle zrobił się taki sceptyczny.
– No cóż… Chyba słusznie uznała, że tutaj nie będziemy jej szukali – stwierdziła Diane.
– Wiesz, ile ona ukradła ludziom? – zapytał Ryan.
– Chyba dużo?
– Więcej niż dużo. Kilkadziesiąt miliardów dolarów. Jasne, nie wszystko wylądowało w jej kieszeni. Jak w każdej piramidzie finansowej duża część tej kasy poszła na spłatę zobowiązań wobec klientów firmy. Po to, żeby interes się kręcił i żeby naganiać nowych frajerów. Częścią musiała się podzielić z ludźmi, którzy zapewniali jej ochronę. Część dostali pracownicy, agencje PR i wszystkie te firmy, z którymi współpracowała. Część straciła, bo udało nam się zablokować jej środki. Ale nawet jak to wszystko odejmiemy, to i tak zostaje więcej pieniędzy, niż ty czy ja kiedykolwiek zobaczymy w całym naszym życiu.
Diane rzuciła Chuckowi zirytowane spojrzenie. Ryan nie mówił niczego nowego.
– Chodzi mi o to – kontynuował mężczyzna siedzący z przodu samochodu – że z taką kasą mogłaby sobie kupić bezpieczny azyl w jednym z państw Ameryki Południowej, dogadać się z arabskimi szejkami albo po prostu pływać luksusowym jachtem tam i z powrotem po ciepłych morzach. A ona zamiast tego postanowiła siedzieć w zatęchłej willi na przedmieściach Kampali?
Diane West zagryzła dolną wargę.
– Nie zdajesz sobie sprawy, kim ona tutaj była – odpowiedziała. – Wiesz, że w Kampali działał jej Kościół?
– Jak to Kościół? – zdziwił się Ryan. – W sensie, że się do niej modlili?
– Dokładnie tak. Niemal codziennie odprawiano mszę i wznoszono modły do Boga, Jezusa, ale także do niej. Traktowano ją jako boską posłanniczkę, żyjącą świętą. Jej praca miała przynieść im wyzwolenie, a także wieczne szczęście. Tysiące ludzi zainwestowało w tę jej piramidę. Zwykłych szaraczków, ale też tych bardziej wpływowych. I ci drudzy, możesz mi wierzyć, solidnie zarobili na szerzeniu dobrej nowiny. Cokolwiek by się wydarzyło, pamiętają, komu zawdzięczają te wszystkie zera na swoich kontach. I są gotowi się odwdzięczyć. Podczas przygotowywania tej akcji połowę czasu spędziłam na poszukiwaniu ludzi, którzy na pewno jej nie ostrzegą, i docieraniu do nich.
– I wykonałaś świetną robotę – pochwalił ją Chuck.
Ryan dyplomatycznie postanowił się nie odzywać.
Wkrótce dojechali na miejsce. Zatrzymali się kilkadziesiąt metrów dalej, wysiedli z wozu. Chuck i Ryan zostali z tyłu, podczas kiedy Diane poszła się przywitać i zamienić kilka słów z potężnie zbudowanym policjantem dowodzącym akcją. Facet miał ponad dwa metry i przypominał sylwetką Shaqa. Gdyby był młodszy, mógłby spróbować dostać się do NBA.
– Chyba się zezłościła – powiedział Ryan.
– Dziwisz się? Podważyłeś wyniki jej pracy. Nie robi się takich rzeczy.
– Po prostu…
– Co po prostu?
Ryan wsadził ręce do kieszeni dżinsów i rozejrzał się szybko dookoła, jakby bał się, że ktoś ich może podsłuchiwać.
– Jeśli ona jest tu naprawdę tak znana, jeśli tak wiele osób ją kojarzy, to dlaczego przyjechała właśnie tutaj? Przecież to tak, jakby Tom Brady postanowił się ukrywać w Massachusetts. Dowolne wyjście do sklepu, do banku, do restauracji to ryzyko, że ktoś ją rozpozna!
– Ludzie popełniają błędy, Ryan – odpowiedział Chuck. – I czasami tylko dzięki temu ich łapiemy.
W końcu dlatego się tutaj znaleźliśmy, dodał od razu w myślach. Ktoś przez przypadek zobaczył poszukiwaną kobietę w miejscowej restauracji i odnotował to na jednym z internetowych forów zajmujących się sprawą, a kolejni użytkownicy podchwycili trop. Rozpoczęli wirtualne śledztwo, dodawali coraz to nowsze informacje, aż niemal zdobyli pełne dossier tajemniczej kobiety z ugandyjskiej restauracji. Była Niemką, miała czterdzieści jeden lat i nikt nie wiedział, czym się zajmuje ani z czego żyje, a willa, w której mieszkała, została zakupiona przez tajemniczą firmę z Kajmanów. Wszystko to pasowało do profilu poszukiwanej. Wreszcie na internetowy wątek trafił jeden z programów amerykańskich służb do monitorowania sieci. Informacja na ten temat powędrowała do zespołu FBI prowadzonego przez Chucka, a Chuck niemal natychmiast poczuł, że to może być to, i skontaktował się z oficerem łącznikowym FBI przy ambasadzie amerykańskiej w Kampali. Czyli z Diane West. I teraz, po kilku tygodniach ciężkiej pracy i weryfikacji zebranych danych, czekali na wielki finał. Wniosek o ekstradycję leżał już na biurku ugandyjskiego sędziego, który natychmiast go podpisze, bo zależy mu na tym, żeby jego syn dostał stypendium na jednym z amerykańskich uniwersytetów wraz z zezwoleniem na pobyt w USA. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za niecałe trzy godziny będą siedzieli już w samolocie do domu, a Chuck będzie mógł zacząć odbudowywać swoje życie. Koniec siedzenia w pracy po godzinach. Koniec topienia się w powodzi dokumentów. Koniec analizowania chaotycznego ciągu cyferek. Koniec sprawdzania każdego najmniejszego śladu z każdego zakątka globu. Koniec ścigania ducha.
Potrzebował jeszcze odrobiny cierpliwości, jeszcze paru minut spędzonych nad ranem na tej ulicy na przedmieściach Kampali.
Usłyszał wybuch granatu hukowego, a po chwili kolejne eksplozje. Natychmiast spojrzał w stronę Diane, ale kobieta zniknęła gdzieś razem z wielkim policjantem. Potem rozległy się strzały. I wreszcie, tak samo niespodziewanie, jak się zaczęło, wszystko ucichło.
– Czy powinniśmy… – zaczął Ryan i zrobił ruch, jakby chciał pobiec w stronę domu podejrzanej, ale Chuck chwycił kolegę za ramię i przytrzymał.
– Czekaj – warknął. – Nie chcesz się teraz ładować pod lufy kolesi, którzy cię przecież nie znają.
– No tak – przyznał mężczyzna, ale widać było, że jego kowbojska krew domaga się działania.
W tej chwili zauważyli Diane West zmierzającą ku nim dziarskim krokiem. Pomachała do nich wesoło.
– No to zapraszam – powiedziała.
– Co to było? – zapytał Chuck.
– No cóż… Miejscowi lubią sobie postrzelać. Poza tym w środku były psy, które należało zneutralizować.
– A kobieta?
– Cała i zdrowa. Przerażona, ale cała i zdrowa – odparła Diane West i zachichotała. – Czeka na was w kajdankach.
Chuck Lowry poczuł, jak wielki kamień spada mu z serca. Poczuł się niewiarygodnie lekki. Miał wrażenie, że jakby teraz podskoczył, afrykański wiatr mógłby go porwać na dachy pobliskich domów. Uśmiechnął się szeroko i klasnął tak głośno, że aż odpowiedziało mu echo.
– To chodźmy zobaczyć tę ptaszynę! – powiedział.
Willa znajdowała się w dobrej dzielnicy miasta, ale i tak otaczał ją wysoki biały mur, którego szczyt był broniony zwojami drutu kolczastego. Weszli przez szeroko otwartą bramę, staranowaną wcześniej opancerzonym pojazdem. Na równo ostrzyżonym trawniku Chuck zauważył dwa martwe rottweilery. Ich masywne ciała lśniły od krwi. Nawet z tej odległości Amerykanin dostrzegał liczne dziury po kulach.
Minęli bez słowa podekscytowanych ugandyjskich policjantów i weszli do środka. Tam w salonie, na marmurowej podłodze, siedziała skuta kobieta. Wysoki policjant stojący obok pokazywał na nią, dumny z siebie i swoich ludzi, jakby właśnie sprawił agentom FBI najpiękniejszy prezent gwiazdkowy. Kobieta podniosła głowę i oszołomiona spojrzała na Lowry’ego.
Mężczyzna poczuł, jak serce mu zamiera.
Na poszukiwaniach spędził pięć ostatnich lat. Oglądał niezliczone zdjęcia, filmy, nagrania. Wiedział też, że mogła się zmienić w czasie, gdy się ukrywała. Brał pod uwagę, że mogła przejść operacje plastyczne. Ale ostatecznie niczego to nie zmieniało.
– To nie ona – powiedział.
Rozumiał, dlaczego się pomylili. Pasowała do profilu, była nawet podobna. Ale to nie była ona. Po prostu.
Duch ciągle przebywał na wolności.
1
Droga ułożona – przynajmniej na tym odcinku – z nierównych betonowych płyt prowadziła pomiędzy nadmorskim lasem a niemal pustymi o tej porze roku ośrodkami wczasowymi. Dochodziła dwudziesta pierwsza. Na dworze było już ciemno, panował przyjemny, orzeźwiający chłód. Zza drzew dało się słyszeć szum morza. Szedłem z rękami wbitymi w kieszenie kurtki w kierunku miasta. Moim celem był znajdujący się nieopodal sklep spożywczy jednej z popularnych sieci. Zamierzałem kupić coś do picia, owoce i może parę jogurtów.
Z naprzeciwka zbliżała się jakaś dziewczyna. Na uszach miała wielkie słuchawki. Głowę trzymała spuszczoną, wpatrywała się w ekran telefonu komórkowego, którego blady blask oświetlał jej twarz. Nie zauważyła mnie, choć szła prosto na mnie. Zszedłem trochę na prawo, żeby ominąć ją łukiem. Przeszła obok, ciągle nie zwracając na mnie uwagi.
Przystanąłem. Odwróciłem się za nią i przez chwilę jej się przyglądałem. Wyglądało na to, że wyczuła moje spojrzenie, bo nagle się obejrzała i popatrzyła na mnie. Widziałem w jej postawie, gwałtownych ruchach, że była zaskoczona. Naprawdę wcześniej mnie nie zauważyła. Schowała telefon do torebki, a potem przyśpieszyła kroku. Ściągnęła słuchawki z uszu, jej prawa dłoń powędrowała do kieszeni i prawdopodobnie zacisnęła się tam na pęku kluczy.
Do sklepu zostało mi jeszcze kilka minut szybkiego marszu, ale ta dziewczyna… Była drobna, miała najwyżej metr sześćdziesiąt wzrostu, a wokół było ciemno.
Zawróciłem i poszedłem za nią. Poruszałem się jednak tuż przy płocie oddzielającym las od drogi, tak że mogłem się schować w cieniu gęsto rosnących drzew. Dzięki temu, kiedy się odwróciła, nie zauważyła mnie, a ja mogłem zmniejszyć dzielący nas dystans.
I wtedy się pojawili. Dwaj faceci, którzy wyszli z alejki przecinającej las i prowadzącej na nadmorską promenadę. Prawdziwy powód, dla którego postanowiłem iść za dziewczyną. Mijałem ich w drodze do sklepu. Nie zrobili na mnie dobrego wrażenia. Stali w mroku, oparci o płot, palili papierosy i rozmawiali zdecydowanie zbyt głośno. Jeden opowiadał drugiemu historię o swojej dziewczynie, której musiał dać nauczkę, a która po tym wyprowadziła się do matki. Drugi go pocieszał, klepiąc go po ramieniu, i powtarzał wulgarne hasła na temat kobiet. Pomiędzy nimi krążyła butelka. I najprawdopodobniej nie była to oranżada.
Teraz zastąpili dziewczynie drogę. Mogłem im się bliżej przyjrzeć. Koło trzydziestki, krótko ostrzyżeni. Jeden w czapce z daszkiem, która teraz zasłaniała mu twarz, drugi podskakiwał, jakby go nosiło. Zacząłem się zastanawiać, czy wcześniej czegoś nie wziął. Miał krzywy nos po źle zaleczonym złamaniu. Obaj byli krępi i muskularni. Wyglądali na facetów, którzy pracują fizycznie, ale brzuszki wyłaniające się spod kurtek świadczyły o tym, że trochę się zaniedbali i najlepsze czasy mieli już za sobą.
Zbliżałem się do nich powoli. Dziewczyna próbowała przejść lewą stroną, ale ten w czapce na to nie pozwolił. Próbowała prawą, ale uniemożliwił to ten z krzywym nosem. Powiedziała, żeby ją puścili.
– Daj spokój, mała, my chcemy tylko pogadać!
– Śpieszę się! – rzuciła desperacko.
– Ojoj… Dziewczynka się śpieszy! Do kogo się śpieszysz? Do kawalera się śpieszysz?
– Tutaj masz dwóch kawalerów!
– Będę krzyczeć!
Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie złowrogo.
– A czemu jesteś taka niemiła, co? – rzucił ten w czapce.
– My tu sobie, kurwa, żartujemy jak przyjaciele, a ty mi krzykami grozisz? – warknął Krzywy Nos.
Nagle doskoczył do niej. Zatkał jej usta dłonią, drugą ręką przytrzymując jej ramię.
– I jak będziesz teraz krzyczeć, co?! Jak będziesz, kurwa, krzyczeć?!
Ryknął wściekle, kiedy go ugryzła. Odepchnął ją, tak że wpadła na płot oddzielający drogę od lasu, wzniósł ramię do ciosu, a ona instynktownie się zasłoniła.
– Wystarczy! – rzuciłem, zanim zdążył ją uderzyć.
Obaj, i Krzywy Nos, i ten w czapeczce, odwrócili się w moją stronę. Wyciągnąłem ręce z kieszeni i spokojnie szedłem w ich kierunku.
– Wystarczy – powtórzyłem już ciszej, ale ciągle stanowczym tonem.
Krzywy nos zrobił krok w moją stronę.
– Ktoś ty? Znasz ją?
– Nie.
– To spierdalaj.
– Nie mam zamiaru.
– Spierdalaj, mówię – warknął, sięgając do kieszeni. Wyciągnął z niej nóż sprężynowy. Nacisnął przycisk i ostrze wyskoczyło do przodu z cichym jęknięciem.
Skrzywiłem się w duchu; nie lubiłem noży. Paskudna broń. Szybka. I potrafi być zabójcza nawet w niewprawnych rękach.
– Spierdalaj – powtórzył i pchnął nożem w moją stronę, ale nie po to, żeby zadać cios. Raczej żeby postraszyć. I to był błąd. Bo nagle jego nóż znalazł się w zasięgu moich dłoni.
Lewą ręką chwyciłem mężczyznę za przegub i przyciągnąłem do siebie. Kompletnie się tego nie spodziewał, poza tym był pod wpływem alkoholu, co upośledziło funkcje motoryczne mężczyzny. Poleciał w moją stronę jak bezwładna lalka. Zgiąłem prawą rękę, zrobiłem ruch do przodu. Dzięki temu wykorzystałem równocześnie jego i mój impet, żeby uderzyć go łokciem prosto w twarz.
Usłyszałem chrzęst powtórnie łamanego nosa. Może w końcu porządnie mu go nastawią. Potem krzyk bólu. Uderzyłem jeszcze dwa razy. Mężczyzna zachwiał się na nogach. Po takim laniu powinien stracić przytomność, ale ponieważ wciąż zaciskał palce na rękojeści, nie mogłem ryzykować i go puścić. Chwyciłem go prawą ręką za kurtkę, pociągnąłem do przodu, równocześnie odwracając się tyłem do niego, i podciąłem go prawą nogą. Poleciał do przodu, zrobił fikołka i uderzył o betonowe płyty. Wykręciłem mu wtedy lewą dłoń, a nóż upadł z brzękiem na ziemię.
Ten drugi, w czapeczce, przyglądał się temu z szeroko otwartymi oczami. A potem postanowił zrobić najgłupszą rzecz ze wszystkich, które mógł wybrać. Rzucił się do przodu, żeby podnieść nóż. Nie pozostało mi więc nic innego, jak kopnąć mężczyznę prosto w głowę. Stracił przytomność, zanim jeszcze dotknął ziemi.
Rozejrzałem się dookoła. Obaj napastnicy leżeli na betonowych płytach. Nie stanowili już zagrożenia. Z ust Krzywego Nosa wydobywało się niewyraźne jęczenie. Dziewczyny nie było. Dostrzegłem jej sylwetkę, jak biegła w stronę ośrodka wczasowego. Mądra decyzja. Nie wiedziała, kim jestem, nie wiedziała, czy nie stanowię dla niej zagrożenia ani jak skończy się to starcie. Z jej punktu widzenia ucieczka była najlepszym i najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Dla mnie natomiast liczyło się jedynie to, że nic jej się nie stało. Wkrótce znikła za bramą ośrodka. Pomyślałem, że ktoś się nią tam zajmie.
Schyliłem się po nóż, zamknąłem ostrze. Przyjrzałem się jeszcze raz napastnikom, żeby na wszelki wypadek zapamiętać ich twarze, a potem poszedłem do sklepu, tak jak planowałem. Zrobiłem zakupy, wrzuciłem nóż do pobliskiego śmietnika i ruszyłem z powrotem. Nie spotkałem ani tych dwóch, ani dziewczyny. Droga była ciemna i pusta, jakby nic się nie wydarzyło. I dobrze. Wkrótce dotarłem do swojego hotelu.
Była to najciekawsza rzecz, jaka spotkała mnie w Międzyzdrojach, odkąd przyjechałem tutaj kilkanaście dni temu.
2
– Ja pierdolę, laska ma tysiące followersów, a mieszka w jakimś jebanym slumsie – powiedział Florek.
Wiktor zwany „Wiktem” uniósł brwi, zaskoczony, ale nic nie powiedział. Blok był zwyczajny, pewnie z lat osiemdziesiątych, chociaż niedawno odnowiono mu elewację. Fakt, przydałoby się jeszcze wymienić windę, bo kiedy wjeżdżali na ósme piętro, trzeszczała niepokojąco. I była na tyle mała, że we trójkę ledwo się zmieścili, ale żeby od razu nazywać to slumsem?
– Które to będzie? – odezwał się Błażej.
– Sześćdziesiąt siedem.
– Szkoda, że nie sześćdziesiąt dziewięć – rzucił Florek i zachichotał.
Błażej jako jedyny z nich nie miał żadnej ksywki, bo nie chciał i jej nie potrzebował. Po prostu każdy, kto miał wiedzieć, wiedział, kim Błażej jest. Był z ich trójki może i najmniejszy, najmniej umięśniony, najmniej czasu spędzał na siłowni, ale to właśnie Błażeja należało się bać. Florek był duży i dużo gadał, a jego wzrok skakał z punktu do punktu, jakby mężczyzna nieustannie był naćpany. Miał na sobie czarny dres Adidasa, drogie sneakersy, a szyję ozdabiał mu ciężki złoty łańcuch. Błażej wolał dżinsy, czarny tiszert i skórzaną kurtkę, na palcach natomiast nosił wielkie sygnety, a na przegubie – zegarek za kilkadziesiąt tysięcy. No i był jeszcze Wikt, idealny średniak w tym trio. Pomyślał, że tak było zawsze. We wszystkim, co robił, był idealnie średni. W zasięgach na YouTubie, w hip-hopie, w napierdalaniu. Tylko raz się wybił, poczuł się wyjątkowy – i to było tak wspaniałe uczucie, że postanowił o to zawalczyć. I w ten sposób znalazł się tutaj, w bloku z wielkiej płyty na warszawskim Bemowie.
– Kurwa, rowery tutaj ludzie trzymają – gadał Florek. – Jakieś gówniane, że można wyrzucić. Badziew z Decathlonu. Przecież to się rozpierdoli zaraz, jak tylko człowiek pedałami zakręci. A tam, w kącie, są narty. Widzisz to, Błażej! Narty, kurwa! Narty!
Wikt nie rozumiał, dlaczego Florek się dziwi. Przecież był styczeń. Co prawda taki styczeń, że śniegu jak na lekarstwo, ale narty w zimie to normalna rzecz przecież.
– Tutaj? – zapytał Błażej i wskazał na drzwi mieszkania.
Wikt potwierdził ruchem głowy. Błażej nacisnął przycisk dzwonka, a potem odsunął się, tak żeby nie było go widać przez wizjer. Dał znać Florkowi, żeby zrobił to samo. Chłopak wykonał polecenie i, o dziwo, zamknął się na moment.
Stali tak na korytarzu, Błażej z Florkiem z plecami przyciśniętymi do ściany, kiedy drzwi sąsiedniego mieszkania się otworzyły i wyszła z nich starsza kobieta z małym włochatym pieskiem, który na widok mężczyzn natychmiast się rozszczekał. Błażej skrzywił się, niezadowolony, wyciągnął komórkę i udawał, że coś na niej sprawdza. Florek natychmiast klęknął, uśmiechnął się, pokazując pełen garnitur krzywych zębów, i zaczął gestami przywoływać szczekającą psinę.
– Kaśka, ciszej – syknęła kobieta, obrzucając ich podejrzliwym spojrzeniem.
Co to za idiotyczny pomysł, żeby nazywać psa Kaśka, pomyślał Wikt, a równocześnie modlił się w duchu o to, żeby kobieta już sobie poszła, zanim otworzą się drzwi mieszkania numer 67.
Tymczasem ona grzebała w kieszeniach i wyciągała z nich pomięte chusteczki, ulotki, papiery po batonach. Pies na smyczy się szarpał i szczekał, Florek ciągle go zachęcał, żeby do niego podszedł, wściekły Błażej zaciskał szczęki, a Wikt w myślach pośpieszał starszą sąsiadkę, nasłuchując odgłosów z mieszkania.
Wreszcie kobieta znalazła klucze, zamknęła, pociągnęła za sobą psa i zniknęła w windzie. Niemal w tej samej chwili drzwi z numerem 67 się otworzyły i w progu stanęła Suki. Nieumalowana, w szarych dresach – wyglądała zupełnie inaczej niż na zdjęciach w portalach społecznościowych i filmikach na TikToku. Zniknęła gdzieś jej orientalna uroda, pozostała tylko zwykła dziewczyna o może trochę ciemniejszej cerze i kruczoczarnych włosach.
– Wikt – powiedziała, zaskoczona, a on pomyślał, że niepotrzebnie tak się czaili, bo nawet nie chciało jej się spojrzeć przez wizjer.
Błażej zrobił krok do przodu i wepchnął ją do środka mieszkania. Nie odezwała się ani słowem, po prostu zrobiła wielkie oczy.
– Florek, sprawdź, czy kogoś nie ma – rzucił. – Wikt, zamknij drzwi.
– Błażej, ale co wy odpierdalacie? – zaprotestowała w końcu, a on w tej samej chwili plasnął ją otwartą dłonią w twarz.
Wikt aż podskoczył. Uderzenie było tak silne, że dziewczyna poleciała do tyłu i upadła na tyłek.
– Pojebało was! – wrzasnęła.
Błażej doskoczył do niej, chwycił ją za twarz i ścisnął tak mocno, że z jej ust zrobił się poskręcany dzióbek.
– Trzymaj ryj, bo drugiego plaskacza dostaniesz tą stroną – pokazał wierzch swojej dłoni i masywne sygnety – a wtedy z tej ślicznej buzi zrobi się szarpana wieprzowina. Chrumknij, jeśli rozumiesz, świnko.
– Rozumiem – wybełkotała.
– Chrumknij!
Dziewczyna przełknęła ślinę, a potem z jej ust wydobyło się coś, co można było uznać za imitację chrumknięcia. Błażejowi jednak to wystarczyło, bo dał gestem znać Florkowi i Wiktowi, żeby wykonali jego wcześniejsze polecenia. Wikt zamknął drzwi na zamek, a Florek pośpiesznie obszedł wszystkie pokoje.
– Kurwa! – krzyknął z rozbawieniem. – Ale jest syf na tej chacie! Ona się chyba po hotelach musi ruchać, bo sprowadzać tutaj faceta to, kurwa, wstyd by był! Wszystko rozjebane leży na podłodze! No nie wierzę, że ona tutaj kogoś sprowadza. Do hotelów jeździ, nie? Jak jakaś kurwa, co?
Błażej spojrzał znacząco na siedzącą na podłodze Suki, a potem wykonał dłonią gest, jakby ją pośpieszał.
– Nie rozumiem – wybełkotała.
– Kolega ci pytanie zadał.
– Ale jakie?
– Czy się ruchasz w domu, czy jeździsz z facetami do hoteli?
– A co was obchodzi, gdzie ja się rucham?
Ledwo skończyła mówić, Błażej kopnął ją prosto w brzuch. Wybałuszyła oczy, jej policzki zrobiły się okrągłe, jakby zaraz miała zwymiotować, a potem przeturlała się na bok i skuliła jak małe dziecko.
– Błażej, kurwa… Przecież nie trzeba – powiedział Wikt.
Mężczyzna obrócił się w jego stronę. Wikt poczuł, jak żołądek kurczy mu się ze strachu. Pobladł, pewien, że zaraz będzie mieć kłopoty, ale Błażej o dziwo spojrzał na niego łagodnie, zbliżył się, otoczył go ramieniem, a potem pociągnął w głąb mieszkania. Weszli do niewielkiego salonu. Faktycznie, Florek miał rację – panował tam trudny do wytłumaczenia bałagan. Pomiędzy ikeowskimi meblami leżały puste pudełka po pizzy, opakowania po niedojedzonej chińszczyźnie, puszki po napojach energetycznych, ubrania, dwie butelki po winie, a nawet gdzieś tam w rogu chyba jedna podpaska. Wikt miał nadzieję, że niezużyta.
Błażej przyciągnął go do siebie tak, że teraz ich czoła się stykały. Pomimo niskiego wzrostu był zaskakująco silny.
– Wiktuś – zaczął spokojnie – pamiętasz, co ci powiedziałem, kiedy poprosiłeś mnie o pomoc?
– No pamiętam.
– To co ci powiedziałem?
– No, że mi pomożesz…
– I co ci jeszcze powiedziałem?
Wikt wziął głębszy oddech i przełknął ślinę.
– Ale że zrobimy to po twojemu – odpowiedział po chwili.
– Właśnie, Wiktuś, że zrobimy to po mojemu albo wcale – wyszeptał Błażej. – Bo jak się mamy teraz bawić, głaskać i tulić, to ja stąd spierdalam. Bo to nie ma sensu i nic z tego nie wyjdzie. Rozumiesz?
– Rozumiem.
– To jak będzie, Wiktuś?
Zawahał się na moment, a w jego głowie pojawiła się myśl, że Suki na to nie zasługuje. Była jedną z setek czy tysięcy dziewczyn, które pojawiają się za każdym razem na galach, bo mają nadzieję, że zostaną zauważone przez jakiegoś influencera czy promotora, a Suki różniło od nich wszystkich to, że jej naprawdę się udało. Przynajmniej trochę. Miała kilkadziesiąt tysięcy obserwatorów na Insta, trochę więcej na TikToku i jakieś marne współprace, na których zarabiała akurat tyle, żeby starczyło na kosmetyki i wynajem mieszkania w starym bloku. Tyle że łatwiej było dobrać się do niej niż do jej faceta, o ile Gomeza faktycznie można tak nazywać. A potem przypomniał sobie, że bez Błażeja i Florka nie da sobie przecież rady.
– Zrobimy to po twojemu – wymruczał.
– Dobry chłopak – mruknął Błażej, puścił Wikta i nieoczekiwanie cmoknął go w policzek.
Następnie wrócili do Suki, kulącej się w przedpokoju, której pilnował Florek. Nieustannie coś mówił, trochę do siebie, trochę do niej.
– To jak, kochana? – rzucił wesoło Błażej. – Gdzie się ruchasz? Tutaj czy po hotelach?
Dziewczyna podniosła się. Ciemne włosy zasłaniały jej oczy, tak że nie wiedzieli, na którego z mężczyzn w tej chwili patrzy. Wikt był jednak pewien, że szuka wśród nich kogoś, kto jej pomoże. Próżny trud, siostro, pomyślał.
– To jak? – powtórzył Błażej, ale teraz w jego głosie zabrzmiała nuta irytacji.
– Różnie – mruknęła.
– Ha! Różnie! W takim razie sprowadzasz facetów tutaj, do tego jebanego chlewu. Musisz się zajebiście ruchać, Suka, skoro im to nie przeszkadza. Aż kusi, żeby sprawdzić, czy naprawdę jesteś taka dobra.
Kiedy Wikt zdał sobie sprawę, jaka pogróżka była zawarta w tych słowach, zrobiło mu się niedobrze. Chciał już zaprotestować, wykrzyczeć, że na pewne rzeczy to on się jednak nie zgadza, ale Błażej jakby go wyczuł, bo obrócił się do niego i spojrzał tak, że w głowie Wikta od razu wybrzmiały słowa wypowiedziane przed chwilą: „Zrobimy to po mojemu albo wcale”. Dlatego nic nie powiedział, tylko zacisnął pięści.
– Czego wy w ogóle ode mnie chcecie? – spytała dziewczyna. – Wikt? Co wam odpierdoliło?
– Chcemy tylko wiedzieć, gdzie jest Sis.
Suki, już teraz przecież przerażona, na dźwięk tej ksywki pobladła jeszcze bardziej. Nagle jej ciało całe się spięło. Poderwała się z zaskakującą szybkością i rzuciła się do drzwi. Florek pobiegł za nią. Był z nich największy, ale miał najgorszy refleks, nie zdołał więc jej chwycić, za to zatarasował drogę Błażejowi i Wiktowi. Dziewczyna wypadła na klatkę schodową i popełniła błąd – zamiast na schody, pobiegła w stronę windy. Dopadła do niej, nacisnęła przycisk przyzywania, ale już wiedziała, że znalazła się w pułapce. Chciała krzyknąć, wołać pomocy, tyle że dopadł ją Błażej i ręką zatkał jej usta. Ugryzła go. Zrobił się czerwony na twarzy, zdołał jednak utrzymać Suki. Chwycił ją drugą ręką w pasie, Wikt złapał za nogi i wspólnie zaczęli nieść szamoczącą się dziewczynę do mieszkania. W tym samym momencie przyjechała winda; z jej wnętrza rozlegało się charakterystyczne szczekanie. Musieli się pośpieszyć. W ostatniej chwili zdołali schować się z powrotem za drzwiami. Florek został na zewnątrz. Kiedy nasłuchiwali, wciąż zatykając usta Suki, z korytarza dochodziły ich jego tubalny głos, szczekanie pieska i piskliwe odpowiedzi sąsiadki. Trwało to dwie, może trzy minuty, które ciągnęły się w nieskończoność. Wreszcie drzwi się otworzyły, a zadowolony Florek wślizgnął się do środka.
– Zajebista jest ta Kaśka. Szczekliwa z niej pizda, ale zajebista – powiedział, a Wikt dopiero po chwili zorientował się, że Florek mówi o psie. – I sąsiadka też nie wie, na chuj te narty. Bo oni cały rok je tutaj trzymają. Ona nawet do spółdzielni zgłaszała, że zagrożenie pożarowe, ale nikt złamanego chuja za to nie dał. To stoją.
Błażej dał mu się wygadać. Zdawał sobie sprawę, że nic nie jest w stanie zatrzymać jego słowotoku. Kiedy tamten wreszcie zamilkł, Błażej puścił dziewczynę. Popatrzył na swoją zakrwawioną rękę, na brzydką ranę, i skrzywił się ze złości i obrzydzenia. Suki wycofała się pod ścianę, oddychała ciężko. W jej oczach pojawiły się łzy strachu. Błażej jednak nie stracił nad sobą panowania. Pociągnął nosem i pokręcił z niedowierzaniem głową, jakby nie potrafił uwierzyć w to, co przed chwilą się wydarzyło.
– Gdzie jest Sis? – zapytał.
– Ja nie wiem, Błażej…
– Nie wiesz? – Mężczyzna zaśmiał się krótko, nieprzyjemnie, a potem warknął wściekle: – Nie pierdol, Suki. Bo Małej Lu powiedziałaś dokładnie co innego. Powiedziałaś, że wiesz, co się stało z Sis, i że to całkiem pojebana akcja. To teraz nam o tym powiesz, Suki. Powiesz o tej pojebanej akcji, bo inaczej, przysięgam ci, nakarmimy kundla tej sąsiadki twoimi jebanymi zwłokami…
Każde z nich wiedziało, że Błażej nie żartuje. Że był w takim stanie, w którym był gotów tę groźbę spełnić.
– Ale ja naprawdę nie wiem – wyszeptała Suki.
I wtedy Błażej wpadł w prawdziwą wściekłość.
3
Obudziłem się rano w łóżku zdecydowanie za dużym dla jednej osoby, w czystej, pachnącej jeszcze pościeli. Przewróciłem się na bok i spojrzałem na ekran telefonu. Dochodziła ósma. W pierwszej chwili poczułem złość na samego siebie, że znowu zaspałem i że marnuję czas na przewracanie się z boku na bok. Ale potem przypomniałem sobie, że niewiele mam przecież do roboty.
Wstałem, przeciągnąłem się kilka razy, zrobiłem parę ćwiczeń rozciągających i pochyliłem się, żeby przyjąć pozycję do pompek, ale zrezygnowałem. Rozleniwiłem się ostatnio.
Wyszedłem z jasnej sypialni, minąłem drzwi prowadzące do łazienki i znalazłem się w salonie z kuchnią. Ściany pomalowano tu na przyjemny, delikatny szary kolor. Do dyspozycji miałem kuchenkę, ekspres do kawy, lodówkę, zestaw sztućców i naczyń. Słowem: wszystko, czego mógłbym potrzebować do przygotowania zdrowego, pełnowartościowego posiłku. Co obiecałem sobie kiedyś zrobić, bo od czasu przyjazdu stołowałem się raczej w restauracji na dole. W pokoju znajdował się jeszcze telewizor, którego ani razu do tej pory nie włączyłem – jakoś nie czułem potrzeby. Szczególnie biorąc pod uwagę widoki, którymi mogłem się cieszyć.
Wyszedłem na oszklony balkon. Znajdowałem się na jedenastym piętrze wieżowca, niemal przy samej plaży. Od morza oddzielał mnie tylko wąski pas lasu i wydm. Oparty o szybę, przez długi czas po prostu się wpatrywałem w spokojny tego dnia styczniowy Bałtyk – na horyzoncie fale stykały się z ołowianymi chmurami. Gdzieś w oddali dostrzegłem niewielką sylwetkę statku. Nie potrafiłem ocenić, czy zbliża się do brzegu, czy raczej od niego oddala. Tymczasem bliżej mnie, nad plażą, spokojnie latały mewy, zbite w niewielkie grupki.
Po lewej widziałem międzyzdrojskie molo i niektóre z zabudowań tego niewielkiego miasteczka, pustego o tej porze roku, białe hotelowe bryły z Amberem na czele, dalej zaś rozciągały się teren Wolińskiego Parku Narodowego, gęsty las i wzniesienie Kawczej Góry. Po prawej natomiast nie było niczego poza szerokim pasem plaży, za którym w oddali dało się dostrzec zabudowania gazoportu i miasto Świnoujście.
Tak właśnie spędzałem ostatnie wieczory. Siedziałem na balkonie, opatulony w bluzy i koce, i po prostu patrzyłem przed siebie, odpoczywałem. Ale i tak prześladowała mnie myśl, że jestem zwykłym oszustem. I to mimo że nikogo nie okłamałem.
Do Międzyzdrojów przyjechałem dlatego, że po tamtej warszawskiej awanturze komornik Tomasz Guziec zaproponował mi pracę – miałem poszukać jego zaginionego syna Jacka. Chętnie przyjąłem propozycję. Moje życie, jakkolwiek skromne i prowizoryczne by było, właściwie się rozsypało. Straciłem wynajmowane mieszkanie, z dotychczasowej pracy raczej nie miałem szans się utrzymać. No i powstało takie zamieszanie, że dla wszystkich było lepiej, żebym na jakiś czas zniknął z Warszawy. Nawet dla Bluzy. A może szczególnie dla niej.
Kiedy tylko o tym sobie przypomniałem, zrobiło mi się nieswojo. Odetchnąłem głęboko, ale niewiele to dało. Uczucie, że popełniam błąd, towarzyszyło mi nieustannie – głównie z powodu bezczynności. Miałem po prostu za dużo czasu, żeby myśleć, co nigdy dobrze się nie kończy. A miałem za dużo czasu, bo moje śledztwo było jedną wielką porażką.
Jacek zaginął pięć lat wcześniej, kiedy pojechał z przyjaciółmi z roku na wakacje nad polskie morze. Zaczęli od Helu, a potem ruszyli na zachód. Nie mieli żadnych obowiązków, trwały wakacje, a we wrześniu robiło się już pustawo i było odrobinę taniej niż w szczycie sezonu. Chodziło o ruch i zwykłą zabawę. Szukali miejsca, w którym będą najlepsze warunki do uprawiania różnych sportów wodnych, głównie kite- i windsurfingu. W niewielkiej miejscowości niedaleko Koszalina Jacek poznał Cypriana, chłopaka w tym samym wieku, i natychmiast złapali dobry kontakt. Gdy reszta grupy planowała wracać do Warszawy, a ci dwaj postanowili jeszcze trochę się powłóczyć, Jacek oznajmił znajomym, że wyrusza na Wolin.
I tutaj ślad chłopaka się urwał. W ciągu ostatnich pięciu lat Tomasz Guziec wynajął kilku prywatnych detektywów, wysłał ich na Wybrzeże – ale wrócili z niczym. Podobne skutki przyniosło zresztą policyjne dochodzenie, chociaż nic w tym dziwnego – Jacek był pełnoletni, miał prawo zerwać z rodziną. Nie znaleziono ciała, nie było żadnych sygnałów, że doszło do jakiegokolwiek przestępstwa. To oczywiście nie oznacza, że policjanci nic nie zrobili. Po prostu sprawa zniknięcia Jacka Guźca znajdowała się na samym końcu listy ich priorytetów. Z kolei prywatni detektywi wykonali solidną robotę – a przynajmniej tak to wyglądało w dokumentach, które dostałem od komornika. Pojechali na Wolin, zdarli buty, gdy włóczyli się po Międzyzdrojach oraz okolicy, szukając jakichkolwiek śladów. Znaleźli parę osób, które naprawdę spotkały – albo którym wydawało się, że spotkały – Jacka i Cypriana. Ktoś widział ich w sklepie, ktoś pił z nimi w knajpie, ktoś zabrał ich na ognisko na plaży, u kogoś spędzili noc w pensjonacie. A potem rozpłynęli się w powietrzu.
Jeden z detektywów na poważnie zabrał się do badania hipotezy, czy obaj chłopcy nie mogli się po prostu utopić w Bałtyku. Pewnego dnia wzięli deski, wypłynęli za daleko, zepsuła się pogoda albo doszło do wypadku: ktoś na nich wpadł, staranował motorówką, a może jeden z nich się przewrócił, a drugi próbował mu pomóc. Facet chodził po naukowcach, rozmawiał o prądach morskich, kontaktował się z lokalnymi rybakami. Tyle że ten scenariusz, chociaż nikt go zupełnie nie wykluczył, był bardzo mało prawdopodobny. Jacek i Cyprian świetnie pływali – mówili o tym wszyscy świadkowie – a kiedy Jacek wypływał gdzieś dalej na desce, zawsze miał na sobie kamizelkę. Zresztą nawet gdyby się utopili, morze wyrzuciłoby ich ciała. Może bliżej Międzyzdrojów, może dalej, ale gdzieś by ich znaleziono.
Kolejny detektyw postanowił ustalić tożsamość Cypriana, dlatego najpierw pojechał do miejscowości, w której chłopcy się poznali. Niestety, mężczyźnie niewiele udało się dowiedzieć. Cyprian był niebieskim ptakiem. Przedstawiał się imieniem, nikomu nie podał swojego nazwiska – raczej nie dlatego, że je ukrywał, po prostu nie widział takiej potrzeby. Pojawiał się zawsze na początku sezonu, przyjeżdżał nie wiadomo skąd. Uczciwie pracował – chociaż oczywiście na czarno – w smażalniach, pensjonatach, na kempingach, płatnych parkingach i w innych miejscach, w których chciano go zatrudnić. Na początku września zawsze się zwalniał i resztę lata spędzał na radosnym przepuszczaniu ciężko zarobionych pieniędzy.
Wszyscy, którzy go poznali, twierdzili, że był spokojny, wesoły, nastawiony pozytywnie do życia i innych ludzi. Nikomu nigdy nie zrobił krzywdy, nikogo nie okradł. Pracodawcy mówili o nim same dobre rzeczy – z wyjątkiem właściciela budy z goframi. Według niego Cyprian był niezrównoważony i zdewastował jego stoisko. Detektyw poszedł tym śladem, ale okazało się, że nie zdewastował, tylko podczas wybuchu gniewu porozrzucał parę jednorazowych talerzy i wylał trochę ciasta. A wkurzył się, bo właściciel zapłacił mu połowę tego, co obiecał, i gdy Cyprian zaczął protestować, mężczyzna powiedział mu, żeby poskarżył się inspekcji pracy. Pochwały pozostałych wydawały się natomiast wiarygodne i uczciwe, pozbawione przesady, bez superlatyw i zachwytów. Większość sprowadzała się do tego, że Cyprian robił dobrze, nie obijał się i gdyby znowu się pojawił, natychmiast zostałby zatrudniony.
Niestety, nie udało się ustalić, kim właściwie był. Dostaliśmy tylko strzępy opowieści, które rozrzucał to tu, to tam, o tym, że nie dogaduje się z ojcem, że matka za dużo pije, że nie skończył szkoły, bo go nudziła, i że tak naprawdę najbardziej kocha ptaki, morze i przyrodę. W tym też wszyscy byli zgodni – kiedy zaczynał opowiadać o ptakach, zawsze świeciły mu się oczy, a na twarzy odmalowywał się zachwyt.
– Jacek był podobny – powiedział podczas jednej z rozmów telefonicznych Tomasz Guziec. – Może nie ptaki, ale wpuszczałeś go do lasu i miałeś z nim spokój aż do wieczora. Nic dziwnego, że chłopaki się dogadały.
Moje śledztwo, jeśli w ogóle można je tak nazwać, nie popchnęło sprawy do przodu. Tak naprawdę chodziłem dawno wydeptanymi ścieżkami, rozmawiałem z ludźmi, z którymi już rozmawiali inni, a jedyna różnica była taka, że z powodu upływu lat pamiętali oni po prostu mniej.
Wyciągałem spore pieniądze za robotę, która nie była tego warta.
Westchnąłem. Spojrzałem po raz ostatni na morze i wróciłem do apartamentu wynajętego dla mnie przez Guźca. Otworzyłem szafę, wyjąłem świeży ręcznik, okulary pływackie i kąpielówki. Poszedłem do łazienki, obmyłem twarz wodą, wysikałem się i pośpiesznie wyszorowałem zęby, a potem zjechałem na dół, do hotelowego basenu. Potrzebowałem ruchu, żeby uwolnić się od niewesołych myśli i zmusić się do jakiegoś konstruktywnego działania.
Przeszedłem przez lobby, podałem swój numer pokoju, a znudzony chłopak w czarnej bluzie sprawdził, czy mam prawo korzystać z pływalni, i podał mi kluczyk do szatni. Tam samotny ojciec próbował ogarnąć dwójkę chłopców, chyba bliźniaków, którzy nie chcieli albo włożyć kąpielówek, albo ich zdjąć – na pierwszy rzut oka trudno było ocenić. Przebrałem się szybko i obmyłem w zimnej wodzie pod prysznicem.
Basen mieścił się na parterze, w hali ze szklanymi ścianami, przez które można było oglądać sosnowy las. Niewielki – nie miał nawet dwudziestu pięciu metrów – ale dało się popływać, szczególnie teraz, poza sezonem, kiedy gości przebywających w całym tym ogromnym kompleksie można było policzyć na palcach obu rąk i stóp. Zaraz za mną wszedł ojciec z podekscytowanymi bliźniakami.
Dwa ostatnie tory przeznaczono, jak informował znak, dla osób umiejących pływać. Skoczyłem do wody i zanurkowałem. Początkowo poruszałem się stylem klasycznym, potem przerzuciłem się na kraula.
Nie wiem, jak długo pływałem. Kiedy w końcu zrobiłem sobie przerwę, oparłem się o brzeg basenu, ciężko dysząc, a ramiona paliły mnie, jakby pomiędzy splotami mięśni znajdowały się rozgrzane węgielki.
– To ile długości będzie dzisiaj? – usłyszałem głos z sąsiedniego toru.
Obok mnie stał starszy mężczyzna z długą siwą brodą. Mógł być grubo po pięćdziesiątce, w okolicy sześćdziesiątki, a nawet siedemdziesiątki. Bardzo szczupły, ale żylasty; miał sylwetkę kogoś, kto całe życie ciężko pracował fizycznie, ta praca go jednak wzmocniła, a nie złamała, jak to się czasami dzieje. Spod pomarańczowego gumowego czepka wystawały mu strąki włosów.
Kojarzyłem go. Regularnie pływaliśmy obok siebie, nie był chyba jednak gościem ośrodka. Kiedyś widziałem, jak wsiada do brudnego terenowego samochodu i odjeżdża w stronę Międzyzdrojów. Od pewnego czasu kiwaliśmy sobie głową na przywitanie, ale rzadko zamienialiśmy chociaż kilka słów.
– Nie wiem – odparłem. – Najchętniej pływałbym dzisiaj do upadłego.
To była prawda. Wizja tego, że tutaj się zmęczę, a potem będę miał siły tylko na to, żeby powlec się z powrotem do pokoju i położyć się spać, wydała mi się całkiem kusząca.
– No to powodzenia – powiedział mężczyzna, po czym odbił się od brzegu i zaczął robić kolejne długości.
Wkrótce do niego dołączyłem.