Najlepsza książka o tym, jak (nie) działa oddział psychiatryczny. Doktor Benji Waterhouse w książce „Nie musisz być szalony, żeby tu pracować” uchyla drzwi oddziału psychiatrycznego i opowiada o najbardziej tajemniczej gałęzi medycyny.


Doktor Benji Waterhouse uchyla drzwi oddziału psychiatrycznego i opowiada o najbardziej tajemniczej gałęzi medycyny. Autor sięga po historie swoich pacjentów, a także odwołuje się do własnych przeżyć, by z niepodrabialnym angielskim poczuciem humoru przybliżyć realia pracy z chorymi z perspektywy obu stron lekarskiego biurka.

✓ W jaki sposób zapanować nad pacjentem, który uważa, że jest wilkołakiem?
✓ Czy osobę grożącą samobójstwem można odesłać do domu?
✓ Jak psychiatrzy radzą sobie z wypaleniem zawodowym?

Fakt, że choroby psychiczne są jednymi z najtrudniejszych do zdiagnozowania, to dopiero początek problemów. Izba przyjęć mierząca się z nieustanną apokalipsą, zaledwie kilka minut na rozmowę z pacjentem i walka o każde wolne łóżko szpitalne nie ułatwiają pracy.

***

• Genialnie zabawna i śmiertelnie poważna!
– „The Guardian”

Przezabawna, poruszająca i pełna wrażliwości na drugiego człowieka.
– „The Times”

• Szczere i bezkompromisowe spojrzenie na świat psychiatrii.
– „The Lancet”

• Będziecie się śmiać, kilka razy zakręci wam się łezka w oku, a na końcu stwierdzicie, że nie każdy superbohater nosi pelerynę. Niektórzy chodzą w białych kitlach.
– Pigout

• Spodziewałam się psychiatrycznych żarcików i oddziałowych anegdotek. Dostałam książkę mądrą, ciekawą, napisaną z ogromną wrażliwością i krytyczną refleksją. Ale żarciki i anegdotki też są. W dodatku bardzo śmieszne.
– Emilia Dłużewska, autorka „Jak płakać w miejscach publicznych”

Doktor Benji Waterhouse jest brytyjskim lekarzem ze specjalizacją w psychiatrii. Jest także wielokrotnie nagradzanym komikiem stand-upowym, występował np. na festiwalu w Edynburgu. Pisał dla „The Guardian” i „The Independent”, a Królewskie Kolegium Psychiatrów umieściło go na liście „Inspirujących psychiatrów”. Niniejsza książka to jego debiut.

Benji Waterhouse
Nie musisz być szalony, żeby tu pracować
Przekład: Katarzyna Brejwo, Agata Styczyńska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 23 października 2024
 
 

WSTĘP

Leciałem kiedyś samolotem, kiedy rozległ się komunikat o nagłym wypadku jednego z pasażerów. Odkąd skończyłem medycynę, coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy, nie miałem więc zamiaru przepuścić okazji.
– Proszę zrobić przejście, jestem lekarzem – powiedziałem, przepychając się przez gęstniejący tłum. Czułem się jak bohater z filmu.
Różowy na twarzy samarytanin w zaparowanych okularach, który już wykonywał masaż serca na człowieku leżącym w przejściu, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.
– Jakim lekarzem? – zapytał.
Najwyraźniej fucha była zdecydowanie bardziej oblegana, niż można się było spodziewać.
Odpowiedziałem, że jestem psychiatrą.
Uniósł brew, po czym pochylił się z powrotem nad człowiekiem na ziemi i burknął:
– A ja lekarzem medycyny ratunkowej, więc jeśli uda mi się przywrócić facetowi pracę serca, to możecie sobie potem pogadać o jego dzieciństwie.
Nie ulega wątpliwości, że w tym konkretnym przypadku przywrócenie krążenia to absolutna podstawa. Ale ten wypadek w samolocie odzwierciedla powszechnie panującą opinię, że zdrowie psychiczne jest podrzędne względem zdrowia fizycznego.
Dzięki prasie, radiu, telewizji, podcastom, Twitterowi i TikTokowi w społecznej świadomości nastąpiła potrzebna zmiana nastawienia do chorób psychicznych. Uwaga skupia się jednak zazwyczaj na łagodniejszym, łatwiejszym do zaakceptowania krańcu spektrum. Na przypadkach takich jak stany lękowe, depresja, zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne (OCD), spektrum autyzmu (ASD) lub coraz częściej diagnozowany zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi (ADHD).
Osoby z chronicznymi przypadłościami uważanymi za bardziej skomplikowane, paskudniejsze lub które zwyczajnie budzą lęk – jak schizofrenia, choroba dwubiegunowa, zaburzenia osobowości lub te związane z nadużywaniem substancji psychoaktywnych – cieszą się mniejszym zainteresowaniem.
Ta książka jest o tych ludziach. Tych, którym morsowanie i kolorowanki odstresowujące raczej nie pomogą. Oto relacja z pierwszej ręki z oddziału o ścianach obitych gąbką, z dziesięciu lat mojej pracy w najbardziej tajemniczej i kontrowersyjnej specjalności medycyny. Mam nadzieję rozwiać w niej kilka mitów o pacjentach psychiatrycznych, lekarzach i sposobach leczenia (na przykład, że nie ma już ścian obitych gąbką).
Wiele osób wciąż uważa, że depresję powodują „zaburzenia równowagi chemicznej”, że choroba dwubiegunowa zrobi z ciebie twórczego geniusza albo że osoby ze schizofrenią to uzbrojeni w siekiery mordercy z rozdwojeniem jaźni.
Wiecie, jaka jest różnica pomiędzy psychiatrą, psychologiem a parapsychologiem?* Z winy telewizji większość ludzi uważa, że albo czytam w myślach (to robota parapsychologa), albo mierzę się z seryjnymi mordercami o kanibalistycznych zapędach (to psychiatra sądowy), albo wypytuję bogatych, rozpostartych na kozetce neurotyków o ich matki (to psychoanalityk**). Jednak jako psychiatra ogólny dorosłych spędzam dni (a czasem noce), pomagając, a przynajmniej starając się pomóc tym, którzy mają poważne choroby psychiczne.
Często mówi się, że choroba psychiczna nie różni się od złamania nogi. Po sześciu latach studiów medycznych spędziłem dwa kolejne na stażu podyplomowym. W tym czasie zajmowałem się wieloma złamanymi nogami – większością na oddziale ratunkowym, a dość często na jego korytarzach.
Problem był zauważalny gołym okiem w postaci deformacji nogi, a jeśli miałem szczęście, wystawała z niej kość, która znacznie ułatwiała diagnozę. Podczas badania fizykalnego mogłem wyczuć złamanie palcami (choć pacjent pewnie wolałby, żebym tego nie robił). Jeśli wciąż nie byłem pewny diagnozy, mogłem wykonać badanie krwi, żeby wykluczyć inne poważne przyczyny bólu kości, takie jak zapalenie szpiku. Mogłem też zlecić prześwietlenie, które czarno na białym potwierdziłoby uraz. Dostępne były również skuteczne metody leczenia. Mogłem skierować pacjenta do ortopedy, który naprawiłby złamanie śrubami lub wsadził nogę w gips. Raz-dwa i pacjent znów mógł skakać o tyczce.
Ale psychiatria jest inna. Nie można zobaczyć zaburzeń urojeniowych, nie da się wyczuć palcami choroby dwubiegunowej. Nie ma badania krwi na depresję. Żadne ­prześwietlenie nie ujawni pęknięć i szczelin załamania nerwowego. Głosów w czyjejś głowie nie słychać przez stetoskop.
Można by zatem zapytać, gdzie powinna przebiegać granica między tym, co uznajemy za „normalne”, a tym, co „zabu­rzone”, skoro definicje tych słów zmieniają się w zależności od miejsca i czasu? Do lat siedemdziesiątych homoseksualizm uważano za chorobę psychiczną, która wymagała „leczenia” za pomocą terapii awersyjnej. Jak powinniśmy podchodzić do ludzi, którzy wykraczają poza nasze pojmowanie normalności? I czy w ogóle jest czas na takie rozważania, kiedy ktoś, kto uważa się za Jezusa, próbuje chodzić po wodzie w pobliskim krytym basenie (zob. rozdział 8)?
Kolejną komplikacją jest to, że chorzy żyjący w oderwaniu od rzeczywistości często nie zdają sobie sprawy ze swojej choroby, więc, co zrozumiałe, nie chcą dobrowolnie poddać się leczeniu. Gość ze stopą obróconą o sto osiemdziesiąt stopni przynajmniej podejrzewa, że coś jest nie tak.
Ostatnia kwestia ma wymiar praktyczny. Statystycznie jedna na cztery osoby doświadczy w którymś momencie życia kryzysu zdrowia psychicznego, ale choć problemy tego typu odpowiadają za dwadzieścia osiem procent obciążenia chorobami w kraju, otrzymują zaledwie trzynaście procent środków1 z NHS***. Co więcej mimo rosnącego zapotrzebowania na opiekę psychologiczną i psychiatryczną – w wyniku procesu deinstytucjonalizacji i ostatnich cięć budżetowych – liczba łóżek na oddziałach psychiatrycznych w Anglii spadła z sześćdziesięciu siedmiu tysięcy w 1988 roku do osiemnastu tysięcy obecnie2.
W konsekwencji średnie miesięczne obłożenie na oddziałach wynosi ponad sto procent, a w przepełnionych szpitalach tworzy się prowizoryczne „łóżka” na oddziałowych kanapach, polówkach w pomieszczeniach gospodarczych, izolatkach, a nawet w gabinetach lekarskich. Czasem pacjentów wysyła się aż pięćset kilometrów dalej, żeby dostali miejsce na oddziale. W 2019 roku pacjenci psychiatryczni przejechali trasę równą dwudziestu dwóm okrążeniom Ziemi za „łóżkami spoza rejonu”3 – czy ktoś może sobie wyobrazić, że zmusza się do tego osobę o kulach?
To w takich okolicznościach – niewyobrażalnie dalekich od spokojnych gabinetów terapeutycznych z filmów ­Woody’ego Allena – leczę swoich pacjentów.
Wielu pracowników NHS radzi sobie z tymi wyzwaniami poprzez wisielczy humor, mam więc nadzieję, że nie będzie wam przeszkadzać, że od czasu do czasu również po niego sięgnę. Komizm to cenne narzędzie pomagające ludziom w podejmowaniu trudnych tematów. Poza tym, jeśli potrafimy żartować z całej listy przedmiotów, które lekarze wyciągają z otworów ludzkiego ciała, to w naszej walce o zrównanie znaczenia zdrowia fizycznego z psychicznym powinniśmy też czasem dostrzec mroczną absurdalność ludzkiego ­umysłu. Na przykład jak wtedy, gdy ktoś próbuje otruć się dziewięćdziesięcioma dziewięcioma tabletkami paracetamolu, bo choć kupił sto, to upuścił jedną na podłogę, a nie chce sobie podrażnić żołądka.
Mam jednak nadzieję, że pośród skandalicznego niedofinansowania, braków kadrowych, nieudolnego leczenia farmakologicznego i pacjentów czekających na terapię dłużej, niż ładuje się szpitalny internet, znajdziecie tu jakieś ziarnka optymizmu.
Na koniec dodam, że ta książka jest również o mnie i o tym, dlaczego ktokolwiek przy zdrowych zmysłach wybiera zawód psychiatry. Mam nadzieję, że będzie służyć jako przypomnienie, że osoba w białym fartuchu – lub w moim przypadku w marynarce z łatami na łokciach – to też człowiek. I że granicę między tym, co uznajemy za zdrowie, a co za chorobę psychiczną, nie zawsze stanowi lekarskie biurko.

* Psychiatrzy to lekarze specjalizujący się w diagnozowaniu i leczeniu chorób psychicznych, którzy mogą przepisywać leki (i wierzcie mi, ­chętnie to robią). Psychologowie zwykle pomagają ludziom z trochę łagodniejszymi problemami – takim, którzy czują się na tyle ­dobrze, że mogą wziąć udział w psychoterapii, na przykład poznawczo-­behawioralnej. Parapsycholog natomiast czyta w myślach i przewiduje przyszłość jak wróżbita w telewizji. Ciekawostka: kiedy w 2015 roku dziennik „The Sun” zwolnił swoją astrolożkę, pismo, które otrzymała, zaczynało się podobno od słów: „Jak zapewne pani przewidziała…”.

** Klasyczny obraz freudowskiej psychoanalizy wygląda tak: pacjent opowiada o swoich snach i dzieciństwie psychoanalitykowi w zapinanym sweterku, siedzącemu z nogą na nogę i wyczekującemu przejęzyczeń, które mogłyby ujawnić jakieś ukryte znaczenie słów pacjenta. Jak kiedy mówi się jedno, ale tak naprawdę ma się na myśli swoją matkę.

*** NHS (National Health Service, ang. Narodowa Służba Zdrowia) – publiczny system opieki zdrowotnej w Wielkiej Brytanii, finansowany głównie z podatków (przypis pochodzi od tłumaczki).

PROLOG

Czwarta nad ranem. Służbowy czajnik pstryka. Wrzucam do kubka dwie torebki herbaty, żeby była mocniejsza, zalewam je wodą i sporą porcją mleka podpisanego „Angela”, wiedząc, że o tej porze jestem tu sam.
Idę korytarzem na ostatnim piętrze po wysłużonym szpitalnym linoleum, mijając puste gabinety lekarskie. Mój status rezydenta zapewnił mi jedynie małe, pozbawione okien pomieszczenie wielkości szafy, które właściwie jest szafą. Próbowałem je ocieplić, stawiając na biurku roślinę, która miała symbolizować życie. Ale to kaktus, więc symbolizuje życie pustynne, czyli przetrwanie na absolutnym minimum, co jest doskonałą metaforą leczenia ze środków NHS. ­Sekretarka naszego zespołu, Cheryl, zapalona ogrodniczka, nieustannie przestawia go na korytarz, twierdząc, że potrzebuje on naturalnego światła. Nikt jednak nie przejmuje się tym, że ja siedzę tu pięć dni w tygodniu.
Ciepło kubka w moich dłoniach to niewielkie pocieszenie. Upijam łyk herbaty i ciężko siadam na krześle, po raz pierwszy na tej zmianie. Siedem godzin za mną, przede mną jeszcze sześć. Jak dotąd przyjąłem ośmiu pacjentów, pięciu skierowałem na oddział w trybie przymusowym i uzupełniłem absolutnie zero dokumentacji.
Na izbie przyjęć pojawił się mężczyzna, który chciał wiedzieć, czy chirurdzy mogliby odciąć mu uszy, żeby przestał słyszeć głosy. Dziewczyna z anoreksją, którą przywieźli zmartwieni rodzice, bo odmawiała jedzenia. Cierpiący na bezsenność i zespół stresu pourazo­wego weteran wojenny, który wciąż czuje w ustach smak krwi. I zwyczajowy, przygnębiający pochód wszelkiej maści pijaków, narkomanów po przedawkowaniu i osób z samookaleczeniami.
Zazdroszcząc komputerowi, że jest w w trybie uśpienia, wybudzam go do pracy. Przecieram oczy i zaczynam uzupełniać dokumentację ostatniego pacjenta, gościa uzależnionego od metamfetaminy, który jadł kanapkę przed lustrem, żeby nakarmić swoje odbicie.
Każdego dnia setki psychiatrów zajmują się udręczonymi umysłami mieszkańców północnego, południowego, wschodniego i zachodniego Londynu. Jednak nocami w moim rejonie, obejmującym trzy dzielnice, z populacją przekraczającą milion mieszkańców, jest nas zaledwie pięciu (bo przecież chorzy psychicznie słyną z tego, że śpią długo i dobrze).
Dyżurujący zespół lekarski składa się z jednego młodszego lekarza* w każdym z trzech szpitali psychiatrycznych i jednego lekarza z niewiele dłuższym stażem, zwanego rezydentem – to ja – który doradza im wszystkim przez telefon i jeździ rowerem od jednego oddziału do drugiego, żeby osobiście konsultować nagłe przypadki psychiatryczne.
Szpitale psychiatryczne i ogólne zawsze są od siebie oddzielone, jak gdyby ciało i umysł były jakimś cudem niepowiązane, a to rodzi konieczność przechodzenia z budynku „głównego” szpitala do – jak się go eufemistycznie nazywa – „tego drugiego”**.
W zajmowaniu się pacjentami kierowanymi do nas z izby przyjęć przez lekarzy pierwszego kontaktu, policję i inne oddziały szpitalne pomaga nam mały zastęp pielęgniarek psychiatrycznych i pracowników socjalnych. A jeśli naprawdę nie wiemy, co robić, to jest też dyżurujący pod telefonem lekarz specjalista, który udziela porad z domu.
Udaje mi się napisać zaledwie kilka słów, gdy mój pager znów zaczyna pikać***.
– Kurwa mać! Przestań. W końcu. Dzwonić – błagam małe czarne pudełeczko. Dobrze, że ludzie nie słyszą tych kilku sekund, zanim podniesie się słuchawkę.
Wciskam podświetlone cztery cyfry na telefonie na biurku i w magiczny sposób zmieniam osobowość.
– Dobry wieczór, psychiatria, jak mogę pomóc?
Bezpośrednia, udręczona siostra oddziałowa po drugiej stronie mówi, w czym rzecz.
– Mam tu dla was takiego jednego – rzuca.
Może trzeba było zostać chirurgiem. Nikt do nich w ten sposób nie mówi.
– „Takiego jednego”?
– Pacjenta na oddział psychiatryczny. Rozmawiam z dyżurującym rezydentem**** z psychiatrii, tak?
– Tak. Proszę o więcej informacji.
Słyszę w słuchawce poirytowane westchnienie. Następnie rozlega się szelest kartek, a w tle odgłosy kroków, skrzypienie wózków i pikanie maszyn upewniające personel medyczny, że pacjenci wciąż żyją.
– …trzydziestoczterolatek skoczył z Mostu Samobójców – mówi.
Mój niewyspany mózg odpływa.
Może rada miasta powinna zrobić rebranding tego mostu? Nazwać go jakoś pogodniej, na przykład Wiadukt Tych, Co Się Rozmyślili albo Estakada Jutro Będzie Lepiej?
– Doktorze?
– Przepraszam. Tak, słucham. – Wyczuwam szansę, żeby pozbyć się sprawy i w końcu nadgonić z papierkową robotą, a nawet wypić herbatę. – Czy to nie przypadek dla lekarzy z oddziału ratunkowego? Rozumiem, że pacjent… przeżył?
– Bez obaw. Gość na szczęście wylądował w jakichś kolczastych krzakach. Dużo powierzchownych ran, które pozszywali chirurdzy, a także pęknięty nadgarstek, którym ­zajęli się na ortopedii. Teraz czeka na pana, doktorze.
Mierzę wzrokiem stertę papierkowej roboty. Mam w rękawie jeszcze jednego asa, dzięki któremu za moment sprawa stanie się cudzym problemem.
– A z której strony mostu skoczył?
– Słucham?
– Z północnej strony, wychodzącej na kościół, czy z południowej, z widokiem na centrum handlowe? Bo most stanowi granicę między północnym a południowym zespołem reagowania. My jesteśmy północnym.
– Jezu Chryste – stęka pielęgniarka.
Mówię sobie, że to wcale nie jest bezduszne lekceważenie ludzkiego życia; tak po prostu działa NHS. Skoro sam ledwie się wyrabiam, dlaczego miałbym brać przypadki pochodzące z rejonu kogoś innego? Obowiązuje tu ta sama zasada, co w spadającym samolocie – najpierw należy założyć maskę sobie, a dopiero potem innym.
Słyszę, jak siostra oddziałowa kartkuje raport z karetki, więc sięgam po swoją komórkę. Osiem godzin temu mama napisała coś na naszej rodzinnej grupie na WhatsAppie. Wiadomość jest krótka: „Wydaje mi się, że babcia umiera”. ­Żaden z moich trzech młodszych braci nie wysłał w odpowiedzi choćby smutnej emotki. Nie dlatego, że nie kochamy naszej babci, tylko dlatego, że nasza mama, Abigail, ma skłonność do dramatyzowania i często mówi tego typu rzeczy.
Kolejna wiadomość jest od mojego brata Gabe’a, który kilka godzin później napisał: „Mam nadzieję, że wszyscy to oglądają?!” z GIF-em wybuchającej piłki nożnej. To nietypowa odpowiedź, ale dochodzę do wniosku, że każdy radzi sobie z nadciągającym odejściem naszej babci w inny sposób. W końcu przypominam sobie, że dziś mecz grała reprezentacja Anglii. Kolejne wydarzenie, które musiałem odpuścić, nie wspominając o urodzinach, ślubach i Bożych Narodzeniach stale omijających pracowników NHS.
Słyszę, że pielęgniarka wciąż przeszukuje dokumentację, więc w przypływie nadziei odpalam sportową stronę BBC w telefonie i czytam o heroicznym wyczynie Anglii w rzutach karnych.
– Mam raport z karetki – oświadcza pielęgniarka. – Piszą tu, że od pacjenta czuć było alkoholem… Mówił, że chce umrzeć… Wczoraj odszedł jego najlepszy przyjaciel… O, mam. Znaleziony przez kogoś, kto wyprowadzał psa na parkingu przy kościele St. Martin’s. Czyli jest nasz.
Kurwa, kurwa, kurwa.
Otwieram krajową bazę danych Carenotes, która jest czymś w rodzaju Facebooka z profilami pacjentów psychiatrycznych.
– Numer ubezpieczenia? – pytam.
Wprowadzam cyfry do systemu, klikam „Szukaj” i upijam łyk herbaty, podczas gdy archaiczny komputer ładuje wyniki.
Po chwili na ekranie pojawia się nazwisko. Znam je.
Gdyby moje życie było filmem, to teraz upuściłbym kubek, a kawałki porcelitu w zwolnionym tempie odbiłyby się od podłogi. Pewnie zacząłbym wyć, krzyczeć i rwać sobie włosy z głowy. W mojej reakcji nie ma jednak nic filmowego. Nauczyłem się już wchłaniać nawet najbardziej skrajne emocje – szok, strach, smutek – z profesjonalizmem robota. Łatwiej jest nie czuć zbyt wiele.
– Zaraz będę – mówię automatycznie i biegnę do izby przyjęć, pozostawiwszy na biurku kubek z gorącą herbatą pośród cmentarzyska innych, opróżnionych ledwie do połowy.

* „Młodszy lekarz” to szeroki i dość mylący termin używany do określenia każdego lekarza, który jeszcze nie jest specjalistą. Wszyscy lekarze kończą pięcio- lub sześcioletnie studia medyczne. Potem odbywają jeszcze dwa lata stażu podyplomowego, zwane F1 i F2. Następne jest szkolenie specjalizacyjne, którego długość różni się w zależności od wybranej dziedziny. Medycyna rodzinna trwa trzy lata, psychiatria i medycyna ratunkowa sześć, a pediatria osiem – pewnie dlatego, że marnują tam kilka lat na przekonywanie dzieci, że ukłucie gigantyczną igłą wcale nie boli. Dopiero po tym wszystkim nie nazywają cię już „młodszym”.

** Kiedy przez krótki czas pracowałem na internie, zajmowałem się wątłą starszą kobietą, której oddany mąż codziennie przychodził w odwiedziny. Pewnego dnia zastał jej łóżko puste, a ktoś wyjaśnił mu, że żona „udała się na górę”. Mężczyzna podziękował personelowi za opiekę i wrócił do domu. Ogromnie się zdziwił, kiedy kilka dni później żałobę przerwał mu telefon z geriatrii na ostatnim piętrze szpitala. Żona chciała wiedzieć, dlaczego przestał przychodzić.

*** Mimo nastania ery telefonów komórkowych wciąż używamy pagerów. Jeśli chcesz uzyskać więcej informacji o najnowocześniejszych systemach komunikacji stosowanych przez NHS, możesz wysłać im faks.

**** W niniejszej książce postanowiłam wymiennie stosować terminy „młodszy lekarz” i „rezydent”, choć ze względu na różnice pomiędzy polskim a brytyjskim systemem kształcenia lekarzy nie są one równoznaczne. Uważam jednak, że taki zabieg ułatwi lekturę polskiemu czytelnikowi (przypis pochodzi od tłumaczki).

CZĘŚĆ I
PRODROM

rzeczownik: wczesny objaw poprzedzający chorobę

1
WITAJCIE

– Nie wydrukowałem planu dzisiejszego dnia, bo mamy dwadzieścia milionów funtów zadłużenia, więc oszczędzamy na papierze – mówi doktor Laing trzy lata wcześniej podczas szkolenia wprowadzającego dla nowych lekarzy.
Dyrektor ds. klinicznych Nightingale Hospital jest wysokim mężczyzną w eleganckim garniturze. Ma gładko ogoloną głowę i emanuje naturalnym ciepłem lodów na patyku.
– Wszystko, co słyszeliście, jest prawdą – ciągnie, stojąc przed prezentacją w PowerPoincie, przedstawiającą nasz harmonogram. – NHS przechodzi kryzys. Mamy epidemię chorób psychicznych, a w kraju brakuje łóżek, więc znalezienie miejsca w szpitalu graniczy z cudem. Morale jest niskie, a realna wartość naszych zarobków cały czas spada. Ale witajcie.
Na swój pierwszy dzień na psychiatrii założyłem ten sam szczęśliwy czerwony krawat, który rodzice kupili mi na rozmowę kwalifikacyjną na studia. Jakimś cudem się dostałem, mimo że w pewnym momencie określiłem raka jako „rosnący rynek”, a kiedy zapytano mnie, jak reaguję na widok krwi, z nadmiernym entuzjazmem odparłem, że „nie mogę się doczekać pracy z płynami ustrojowymi”.
Jako młodszy lekarz lekceważąco traktowałem kolegów z innych specjalizacji, którzy mówili mi, że psychiatrzy nie są prawdziwymi lekarzami. Raz zdarzyło się, że jako pierwszy w szpitalu przybyłem do pacjenta, który miał zatrzymanie akcji serca, i udało mi się go resuscytować*. Kiedy już zabrano go na oddział intensywnej terapii, nadzorujący mój staż lekarz specjalista z sympatią uścisnął mi ramię i powiedział:
– Jaka szkoda, że idziesz na psychiatrię, Benji. Taki świetny lekarz się zmarnuje.
Zignorowałem nawet własną rodzinę. Moja babcia ze strony ojca jest bardzo blisko z moją mamą, ale kiedy powiedziałem jej, że chcę obrać podobną ścieżkę kariery – nie psychologię, ale psychiatrię – pokręciła głową i zapytała:
– Jak to możliwe, że jeszcze wierzysz w te bzdury, widząc, jaka jest twoja matka?
Nie przejąłem się tym i tak oto znalazłem się tutaj, pośród innych świeżo upieczonych rezydentów psychiatrii, z których każdy pewnie zastanawia się teraz, czy dokonał właściwego wyboru.
Przed nami dziewięć godzin odhaczania kolejnych punktów szkolenia przygotowującego do pracy w NHS.
Najpierw pozujemy do zdjęć na identyfikatory, które wypluwa minidrukarka. Na plastikowych plakietkach szpital chwali się obecną „przeciętną” oceną CQC (Komisji ds. Jakości Opieki Zdrowotnej), co ma zapewnić pacjentów, że są w dobrych rękach.
Podczas przerwy na kawę my, nowicjusze, mamy szansę się poznać. Przedstawiam się egzaltowanej blondynce imieniem Beatrice.
– Benji? – mówi. – Dziwne imię dla człowieka. Moja mama miała golden retrievera, który się tak wabił.
Przerzucamy się wojennymi opowieściami z dwóch lat stażu i rozmawiamy o tym, co nas skłoniło do wybrania medycyny. Opowiadam starannie dopracowaną historię o sobie – nieoszlifowanym diamencie; synu twórczej psycholożki dziecięcej i fachowca samouka, który samodzielnie wyremontował nasz rodzinny dom; chłopcu wychowanym pośród pól hrabstwa Northumberland, mającym za sąsiadów tylko owce, który wbrew wszystkiemu dostał się na studia medyczne. Co jest prawdą, jeśli pominiemy fakt, że dziadek opłacił mi prywatną szkołę po tym, jak w wieku czternastu lat dostałem upomnienie od policji za kradzież w sklepie (była to torba sportowa pełna figurek piłkarzy Newcastle United). I że mój tata przerobił ze mną niemożliwy do przejścia „egzamin próbny”, który uczelnia przysłała przed tym właściwym. Oraz że w wyniku pomyłki administracyjnej nie przysłano mi wtedy arkusza próbnego, tylko prawdziwy egzamin. Kiedy z niego wróciłem, zapytałem tatę, czy powinniśmy poinformować uczelnię. „Lepiej nie” – powiedział. Więc zachowaliśmy to dla siebie i się dostałem. Z jednego z ostatnich miejsc, mimo że znałem z wyprzedzeniem wszystkie pytania.
Wracamy na swoje miejsca na ostatnie zajęcia przed lunchem: zapobieganie i postępowanie w przypadkach przemocy i agresji. Inaczej znane jako judo.
– Oto techniki obrony własnej, które mogą wam się przydać w pracy z pacjentami – mówi doktor Laing. – Polecam swobodne ubrania, bo kiedyś rozerwałem sobie spodnie, rzucając o ziemię doktorem Shemem. A było to jeszcze przed szkoleniem.
Założę się, że co roku puszcza ten sam żart.
Przedstawia nas Keithowi, rzeczowemu byłemu policjantowi w średnim wieku.
Odstawiamy krzesła na bok, zdejmujemy buty i otaczamy go półkolem jak dzieci, które za moment mają wskoczyć do dmuchanego zamku. Keith pokazuje na mój krawat.
– Noś go dalej, jeśli chcesz, żeby ktoś cię udusił – mówi.
Ściągam krawat, opierając się pokusie, żeby zawiązać go sobie na głowie jak Rambo, i wpycham go do kieszeni.
– A co z identyfikatorami? – pyta ktoś z pozostałych.
– Mają zabezpieczenie przeciwko uduszeniom – nonszalancko mówi Keith. – Więc jeśli pacjent złapie was za smycz NHS, to złamie się wam sprzączka, nie kark.
Keith przypomina mi nakręconych działaczy antynarkotykowych, którzy w czasie szkolnych pogadanek przekonywali nas, że wystarczy raz zaciągnąć się jointem, żeby znaleźć się na prostej drodze do śmierci z przedawkowania heroiny.
Stoi przed nami i pręży umięśniony tors. Ręce trzyma tak, jakby pod każdą pachą miał zwinięty w rulon dywan.
– W zeszłym roku doszło do niemal siedemdziesięciu tysięcy napaści na pracowników ochrony zdrowia i większość z nich wydarzyła się w środowisku związanym ze zdrowiem psychicznym.
Niektórzy z moich nowych kolegów zaczynają nerwowo przestępować z nogi na nogę, prawdopodobnie zastanawiając się, czy miejsce na radiologii jest jeszcze dostępne.
– Ten kurs łączy umiejętności z różnych sztuk walki. Żeby skorzystać z technik, których was nauczę, nie musicie być silni ani dobrze zbudowani – zapewnia nas Keith, spoglądając na mnie. – Czasem najlepszą formą obrony jest atak! – mówi i dla podkreślenia swoich słów uderza ciosem karate wnętrze drugiej dłoni.
Zastanawiam się, czy to oficjalne wytyczne NHS.
Na te słowa doktor Laing unosi brew i robi krok w przód, żeby zaznaczyć, że on tu rządzi, ale utrzymanie autorytetu nie jest takie proste, gdy jest się w skarpetkach. Zwłaszcza jeśli są na nich wypisane dni tygodnia, a ty założyłeś poniedziałkowe w środę.
– Należy tu podkreślić, że przemoc wobec personelu jest rzadkością – wyjaśnia. – My tylko przygotowujemy was na najgorsze. Starajcie się zawsze unikać fizycznego obezwładniania pacjenta i podawania mu zastrzyku uspokajającego, co może zająć do trzydziestu minut.
Na tym właśnie polega problem z przemocą. Zajmuje tyle czasu.
– To chyba też lepsze dla pacjenta – zauważa ktoś.
– Faktycznie – mówi doktor Laing, jak gdyby nigdy nie przyszło mu to do głowy. – Przemoc może też wywołać fizyczne i psychiczne obrażenia, które będą wymagały pójścia na zwolnienie lekarskie**, a to obciąża nas finansowo. Zaczynajcie więc od umiejętności miękkich i na przykład zaproponujcie pacjentowi filiżankę herbaty.
– Choć z drugiej strony – Keith wcina się niczym kłótliwy rozwodnik – najczęstszym rodzajem broni używanym przeciwko pracownikom oddziałów psychiatrycznych jest bardzo gorący napój. Nigdy więc nie podawajcie pacjentom gorącej herbaty.
Doktor Laing zauważa nasze zlęknione miny, gdy wyobrażamy sobie chlust parującym earl greyem w oczy, i natychmiast interweniuje.
– Takie sytuacje są bardzo rzadkie. Najlepiej ich unikać. Pomóc w tym mogą proste nawyki, na przykład siadanie blisko drzwi, żeby mieć łatwą drogę ucieczki. I korzystanie z przycisków alarmowych, dzięki którym natychmiast przybiegnie pomoc.
– Zakładając, że nie wyczerpią się w nich baterie – dodaje Keith, nasz dyżurny czarnowidz.
– Możecie także wykorzystać umiejętności aktywnego słuchania – mówi doktor Laing, całkowicie ignorując Kei­tha – czyli sprawiać wrażenie, że jesteście uważni i empatyczni. Poćwiczmy wyrażanie empatii – proponuje.
– Okej – rzuca Keith, który wyraźnie chciałby już przejść do rzeczy, czyli ćwiczenia walki z pacjentami. – Potrzebuję dwóch ochotników.
Pokazuje na mnie i dziewczynę w hidżabie, która ma na imię Nafisa, po czym gestem zaprasza nas do ringu. Kiedy każe się nam przedstawić, opieram się pokusie, żeby zrobić to w stylu wrestlingowym („W czerwonym narożniku…!”) i wybieram bardziej powściągliwe skinienie głową.
– Dobra, teraz jedno z was ma być agresywne i rzucać wyzwiskami, a drugie stara się je uspokoić – instruuje nas ­Keith. – Dajecie!
– Chcesz pierwszy być agresywny, czy ja mam zacząć? – pyta Nafisa z życzliwym uśmiechem.
– Jak wolisz – odpowiadam uprzejmie.
– EJ, ŁYSOLU, URŻNĘ CI ŁEB I GO ZEŻRĘ! – warczy ­Na­fi­sa, która najwyraźniej zadecydowała za nas oboje, kto jaką przyjmie rolę.
Czuję na sobie spojrzenia grupy. Niektórzy nawet robią notatki.
– Może usiądziemy i o tym porozmawiamy?
– JASNE, USIĄDŹMY I POGADAJMY O TYM, JAK URŻNĘ CI TEN ŁYSY ŁEB I GO ZEŻRĘ…
Mam wrażenie, że Nafisa za bardzo wczuła się w rolę. Pozwalam sobie na nieśmiały uśmiech.
– ŚMIEJESZ SIĘ ZE MNIE?! – ciągnie Nafisa.
– Nie, nie, skąd. Może zrobię ci filiżankę letniej herbaty?
– Dobra… stop – mówi doktor Laing po kilku minutach, przerywając tę słowną jatkę. – Co myślicie o tej sytuacji? Zacznijmy od pozytywów.
– Benji sprawiał wrażenie opanowanego, nawet gdy na niego krzyczano – zauważa ktoś.
– Zgadzam się. Czy masz doświadczenie w radzeniu sobie z pobudzonymi lub agresywnymi osobami?
Nie zawodowe.
Kręcę przecząco głową.
– Twoje łagodne usposobienie okaże się bezcenne w pracy na oddziale. Jakieś inne pozytywy?
Krępy rezydent imieniem Dom mówi, że to dobrze, że nie wziąłem odwetu i nie przywaliłem pacjentce. Doktor Laing potakuje, najwyraźniej uważając, że nie ma czegoś takiego jak głupia odpowiedź. Reszta grupy powtarza sobie w duchu, żeby uważać na Doma.
– A teraz porozmawiajmy o tym, co można poprawić.
Beatrice, która ma w sobie coś ze skoncentrowanej kapitanki żeńskiej drużyny hokejowej, zagląda do swoich notatek w poszukiwaniu inspiracji.
– Nie powiedziałabym, że Benji jest łysy. Jego włosy dopiero zaczynają rzednąć…
– Tak, ale na czubku zdecydowanie to widać – rzuca Na­fisa na swoje usprawiedliwienie. – Tylko postawił sobie włosy.
Grupa potakuje. Nawet doktor Laing lekko mi się przygląda.
Gorsze niż zażenowanie spowodowane łysieniem jest to, że teraz ludzie regularnie mówią mi, jak bardzo przypominam swojego ojca, Johna. Gdy zobaczę swoje odbicie w sklepowej wystawie, widzę, jak na mnie patrzy. A jeśli odziedziczyłem jego linię włosów, to co jeszcze?
Doktor Laing wyrywa mnie z zamyślenia.
– Zamiana ról. Tym razem Benji będzie obrażał Nafisę. Pamiętajcie, żadnych hamulców. Zaczynamy!
Podczas dyskusji, która potem następuje, Beatrice mówi, że jej zdaniem wielokrotne nazwanie Nafisy „skończoną idiotką” to za mało. Dom sugeruje, że wywołałbym silniejszą reakcję, gdybym poszedł w islamofobię. Drugi minusik, Dom.
Nie chcąc tracić czasu, Keith przechodzi do głównego punktu programu.
– Na początek się rozgrzejmy, żeby rozruszać stawy i rozluźnić mięśnie – mówi, rozpoczynając serię energicznych przysiadów.
– Ciekawe, czy pacjenci też będą czekać z atakiem, aż rozciągniemy ścięgna – szepcze do mnie Nafisa.
Keith demonstruje najczęstsze rodzaje ataków – uderzenia, kopniaki, chwyty, przytrzymania i przyduszenia – oraz jak się przed nimi obronić albo uchylić. Następnie ćwiczymy je w parach.
– Na koniec kilka chwytów, które warto znać – mówi ­Keith. – Jak się uwolnić, gdy ktoś złapie cię za włosy? Zdarzało się, że niektórych w ten sposób oskalpowano, a innych ciągnięto po ziemi jak szmacianą lalkę, aż złamali sobie kark. Oszczędzę wam krwawych szczegółów – dodaje o jedno zdanie za późno.
Mówi nam, że uwolnienie się z takiego chwytu jest właści­wie niemożliwe, więc najlepszym rozwiązaniem jest prewencja. Zaleca nosić krótkie albo związane włosy. Przez chwilę uważnie studiuje nasze fryzury, po czym pokazuje na doktora Lainga i dwóch innych, zupełnie łysych lekarzy.
– Doskonale… doskonale… doskonale… – mówi.
W przerwie na lunch mijamy z Nafisą smutny bar sałatkowy w szpitalnej stołówce i dołączamy do długiej, nieruchomej kolejki po gorące, smażone w głębokim tłuszczu jedzenie. W którymś momencie Nafisa zadecydowała najwyraźniej, że zostaniemy przyjaciółmi.
– Zagramy w grę? – proponuje, gdy czekamy. – Nazywa się „pacjent czy pracownik psychiatrii”. Za trudne przypadki są punkty bonusowe. Ja zacznę.
Rozgląda się po stołówce, po czym wskazuje skinieniem głowy na rozczochraną kobietę, która siedzi samotnie i je zielone jabłko razem z ogryzkiem. Z jej kieszeni wystaje stetoskop, zdradzając prawidłową odpowiedź.
– Pracownica – mówi Nafisa.
Moja kolej. Wzrokiem wskazuję na dużego mężczyznę w kolejce przed nami. Jest niechlujnie ubrany, nie ma identyfikatora i mamrocze coś do siebie.
– Pacjent – mruczę pod nosem.
– To było za proste – odpowiada Nafisa.
Kobieta z siatką na włosach wychyla się nad pustą, tłustą, srebrną tacę i krzyczy w stronę kolejki:
– Czy ktoś nie czeka na frytki?
Zero reakcji.
Nagle mężczyzna przed nami odwraca się i gwałtownie wyrzuca rękę w moim kierunku. Odskakuję i zaciskam dłonie w pięści, szykując się do odparcia ataku tak, jak przed chwilą ćwiczyliśmy.
– Przepraszam pana – mówi, a ja zdaję sobie sprawę, że on tylko pokazuje na mój zegarek. – Wie pan, która godzina? O drugiej muszę być z powrotem na oddziale, żeby wziąć leki.
Po południu zajmujemy się: teorią podnoszenia i przenoszenia, poślizgnięciami, potknięciami i upadkami, a na kontroli zakażeń tym, jak nie wywołać przypadkowo epidemii wirusa ebola. Zaliczam szkolenie z mycia rąk, które teraz znajdzie się na pierwszym miejscu w moim CV. Podczas testu kończącego zajęcia dotyczące bezpieczeństwa dowiaduję się, że jeśli zapali mi się komputer, a z kabli będą tryskać iskry, najlepiej: D) Nie korzystać dalej z komputera.
Następnie przypomina się nam o uiszczeniu opłat do Naczelnej Izby Lekarskiej i Brytyjskiego Stowarzyszenia Lekarzy, a także o wykupieniu ubezpieczenia zawodowego od odpowiedzialności cywilnej, które przydaje się, kiedy lekarz amputuje nie tę nogę, co trzeba. Co w psychiatrii byłoby podwójnie niepokojące.
Podczas przerwy na kawę Beatrice informuje nas, że według jej obliczeń początkujący lekarze zarabiają czternaście funtów i dziewięć pensów na godzinę4, więc żeby zarobić na mój londyński czynsz, prenumeraty czasopism medycznych, egzaminy, do których muszę przystąpić, a do tego jeszcze spłacić trzydzieści tysięcy funtów kredytu studenckiego, będę musiał przepracować wiele godzin. Co i tak mnie czeka, więc w sumie dobrze się składa.
Pod koniec dnia prezentacja w PowerPoincie doktora ­Lainga ujawnia, jaki dostaliśmy przydział na najbliższy rok. Następnego ranka mam się zgłosić do niejakiej doktor Glick.
– No i jeszcze harmonogram dyżurów – oznajmia doktor Laing, zmieniając slajd.
Ten grafik determinuje życie towarzyskie, jakie będziemy próbowali prowadzić w przerwach między pracą, nauką i snem.
– Z góry przepraszam osobę, która będzie pracować dziś w nocy, ale ktoś musi – dodaje.
Jestem niemal pewien, że wypadnie na mnie, ale okazuje się, że jednak na Doma. No cóż, zapewne zdążył się zdrzemnąć na szkoleniu o równości i różnorodności.
Wieczorem dzwoni mama. Nigdy nie zapomina o ważnym dniu.
– No i jak było, skarbie? – pyta. Jej głos jest pogodny i spokojny, idealny stan po jednym kieliszku wina.
Opowiadam jej o doktorze Laingu i Keicie. I o innych rezydentach, pilnując się, żeby nie wymienić z imienia żadnej konkretnej dziewczyny.
– Poznałeś kogoś sympatycznego? – dodaje mimochodem. „Sympatyczny” to kryptonim dla „potencjalnej matki moich wnuków”.
Ignoruję ją.
– Czy wszystkim podobał się twój krawat?
– Tak, mamo, bardzo.
– To dobrze. Mnie robota omal dziś nie zabiła – rzuca.
Po jej słowach można by wnioskować, że jest strażaczką wbiegającą do płonących budynków, a nie psycholożką pomagającą dzieciom ze szczególnymi potrzebami edukacyjnymi, ale wszystko, co mówi mama, ma ten sam melodramatyczny wydźwięk, jakby było kwestią życia lub śmierci. Nawet kiedy kładła mnie spać, gdy byłem mały, mawiała:
– Kochałabym cię, nawet gdybyś kogoś zamordował.
Słyszałem to znacznie częściej niż zwykłe „kocham cię”. Już od najmłodszych lat na wpół spodziewałem się, że moja pierwsza ofiara jest tuż za rogiem.
– Tata w domu? – pytam.
– Nie, w stodole.
Kiedy miałem siedem lat, przenieśliśmy się z Newcastle na wieś w hrabstwie Northumberland, by spełnić romantyczne marzenie ojca o zbudowaniu domu dla rodziny z dala od miasta.
Przeprowadzka uważana jest za jedną z najbardziej stresujących rzeczy w życiu, nawet jeśli nie zamieniasz domowych wygód, takich jak centralne ogrzewanie, bieżąca woda czy szczelny dach, na chylący się ku upadkowi młyn, który planujesz samodzielnie odrestaurować, mimo że nie jesteś wykwalifikowanym budowlańcem, hydraulikiem, elektrykiem ani architektem. Ale tata miał do pomocy czterech synów w wieku lat siedmiu, trzech, dwóch i jednego roku, więc zupełnie się tym nie przejmował.
Trzydzieści lat później, długo po tym, jak wraz z braćmi dorośliśmy i wyprowadziliśmy się z domu, tata wciąż próbuje wykończyć nasze rodzinne gniazdo. Trochę jak ten japoński żołnierz, który przez kilka dekad po zakończeniu drugiej wojny światowej wciąż bronił filipińskiej dżungli.
„Stodoła” to ogromna, chaotyczna konstrukcja na końcu pola, pełniąca funkcję „męskiej jaskini”, warsztatu i składu materiałów budowlanych. Tata wypełnił ją narzędziami, drewnem w różnych rozmiarach, ramami okiennymi, workami cementu, słoikami śrubek, gwoździami i zawiasami na każdą okoliczność, a także przypadkowymi rzeczami, które znalazł w kontenerach remontowych. Tak że jest przygotowany, na wypadek gdyby ktoś na gwałt potrzebował zepsutego pianina, żeliwnej wanny lub czterdziestu szkolnych krzeseł.
– Dziś rozwalił ścianę, która, jak doszedł teraz do wniosku, była w całości zrobiona z azbestu – dodaje mama.
Tata ma nonszalanckie podejście do BHP. Od dzieciństwa uczyliśmy się z braćmi obsługi narzędzi elektrycznych i ciężkiego sprzętu. Nigdy jednak nie zakładaliśmy masek, gogli ochronnych ani kasków. Nie stanowiło to problemu, ponieważ tata był też naszym lekarzem rodzinnym. Przez kilka lat był technikiem na kardiologii, więc ciało ludzkie nie robiło na nim wrażenia. Kiedy brat rozciął sobie głowę, spadając z drzewa, lub kiedy ja straciłem prawie dwa litry krwi po tym, jak paskudnie skaleczyłem się scyzorykiem, ojciec sam się nami zajmował, żebyśmy z byle powodu nie zawracali głowy profesjonalistom w szpitalu, pięćdziesiąt minut autem od domu. I jakimś cudem wszyscy żyjemy.
Tak jak tatę często można zastać w poplamionym farbą kombinezonie roboczym, tak mama lubi robić dobre wrażenie. Na rodzinne wakacje kamperem zwykle tylko ona zabierała deskę do prasowania, żeby jej białe T-shirty nie były pomięte. Moi bracia i ja pamiętamy, choć mama temu zaprzecza, jak poślizgnęła się kiedyś, wychodząc z wanny, i uszkodziła sobie nadgarstek dominującej ręki. Nawet tata wiedział, że wymaga to wizyty w szpitalu, ale mama nie dała mu się nigdzie zabrać, dopóki nie pomógł jej ułożyć włosów lokówką.
– Ale dzwonię, żeby porozmawiać o tobie – ciągnie mama.
Opowiadam jej o szkoleniu wprowadzającym, kwestiach BHP, o judo, a na koniec wspominam o ciekawych popołudniowych zajęciach na temat rozpoznawania przemocy domowej wobec dzieci i jej przeciwdziałania.
– To jest dramat – przerywa mi mama. – Absolutny dramat. Cały czas stykam się z tym w mojej pracy.
Mama jest świetną psycholożką dziecięcą i ma w domu całą szufladę listów z podziękowaniami od wdzięcznych rodziców i podopiecznych. Pomaganie dzieciom sprawia jej ogromną radość. Poczucie zawodowej satysfakcji jest jednak ulotne, więc mama stała się pracoholiczką. O swojej pracy opowiada równie chętnie jak o synach.
Nie ogranicza stawiania diagnoz do dzieci z poradni. Czasem stwierdza u ojca spektrum autyzmu i za każdym razem, kiedy nie podzielamy jej punktu widzenia, żartuje, że jesteśmy z braćmi tacy sami jak on. Kiedyś zdiagnozowała też autyzm u Andy’ego Murraya na podstawie jednego wywiadu telewizyjnego, ale mnie się wydaje, że tenisista był zwyczajnie zmęczony.
– Masz szczęście, że twoje dzieciństwo było takie idylliczne – mówi.
Słyszę, jak przełyka i jak jej kieliszek znów napełnia się winem.
– To prawda, mamo – odpowiadam posłusznie. – Dobrze, idę poczytać coś na jutro.
– Jesteś taki jak ja, skarbie. Masz moją etykę pracy. Nie to co twój tata. Nie wiedziałby, co to życie zawodowe, gdyby…
– Mamo…
– Dobrze, dobrze. Jestem z ciebie taka dumna.
Nikt nie jest bardziej szczęśliwy, że zostałem lekarzem, niż moja mama, która wspomina o tym tak często, jak to możliwe.
– Mój syn jest psychiatrą w Londynie! – dorzuca. – Odmienisz życie tylu ludzi!

* Przybyć jako pierwszy do pacjenta z zatrzymaniem akcji serca to jak wyjść jako pierwszy na parkiet na weselu: ktoś musi wszystko rozkręcić, ale wolałbyś, żebyś to nie był ty. Zwłaszcza że w którymś momencie trzeba będzie pewnie zanucić do hitu Bee Gees: „A-a-a-a…”.

** Unikanie zwolnień lekarskich jest czymś, co lekarzom wbija się do głów od pierwszych dni stażu, bo przysparza to pracy ich – już i tak przeciążonym – kolegom. Kiedy jako stażysta krótko pracowałem na oddziale ratunkowym, mój kolega znosił potworny ból brzucha tak długo, aż w końcu stracił przytomność. Plus przychodzenia do pracy z zapaleniem wyrostka jest taki, że kiedy twoja ślepa kiszka w końcu pęknie, znajdujesz się wtedy jakieś czterdzieści pięć metrów od sali operacyjnej. Papierkową robotę dokończył ze szpitalnego łóżka.

 
Wesprzyj nas