Oto pierwsze pełne wydanie opowieści publikowanych przez Jacka Vance’a w latach 1950-1984. Zbiór „Kroniki Umierającej Ziemi” zawiera opowiadania i minipowieści: „Umierająca Ziemia”, „Oczy nadświata”, „Saga Cugela” oraz „Rhialto Wspaniały”.
Od czasów świetności cywilizacji człowieka upłynęły miliony lat. Ziemia uległa przeobrażeniu, zwierzęta i rośliny wyewoluowały w niezwykłe formy, a większość ludzi opuściła swe dotychczasowe siedziby, by uciec w nieznane przed zbliżającą się i nieodwracalną katastrofą. Słońce bowiem gaśnie, planeta nieubłaganie pogrąża się w mroku…
W zamkniętych, pilnie strzeżonych enklawach mieszkają niedbający o nic poza własnymi interesami potężni magowie, władający czarami, opartymi na skomplikowanych matematycznych wzorcach. Magia i zapomniana technologia zespoliły się w jedno, zwierzęta, a także powstałe dzięki czarom wynaturzone stworzenia, rządzą niepodzielnie na rozległych obszarach umierającej planety.
Poznając jej przedziwne rejony, podążamy śladami maga Maziriana, który udaje się w pościg za tajemniczą, wyjątkowej urody kobietą, nawiedzającą go codziennie w magicznym ogrodzie…
Ruszamy za Liane’em Podróżnikiem, który zauroczony pięknem wiedźmy, podejmuje wyzwanie odzyskania gobelinu z rąk potwornego pożeracza oczu, Chuna Nieuniknionego…
Towarzyszymy Cugelowi, który – przyłapany na kradzieży – zostaje wysłany na misję odzyskania potężnego artefaktu…
Kroczymy przez mroczne krainy wraz z Rhialto Wspaniałym, który jako jeden z niewielu czarodziei zdaje się emanować prawdziwą empatią i dobrem…
Jack Vance (ur. 28 sierpnia 1916 w San Francisco, zm. 26 maja 2013 w Oakland) – amerykański pisarz, autor powieści fantasy i science fiction. Inne pseudonimy: Alan Wade, Peter Held, John van See, Jay Kavanse. Laureat prestiżowych nagród:
Nagroda Hugo: Nagroda Hugo za Władców smoków – 1963, Nagroda Hugo za The Last Castle – 1967
Nagroda Nebula: Nagroda Nebula za The Last Castle – 1966
World Fantasy Award: World Fantasy Award za całokształt twórczości – 1984, World Fantasy Award za Madouc – 1990
Kroniki Umierającej Ziemi
Przekład: Jerzy Śmiałek
Wydawnictwo Vesper
Premiera: 16 października 2024
I
Mazirian Mag
Mazirian Mag spacerował w głębokim zamyśleniu po swoim ogrodzie. Nad obraną przez niego ścieżką zwisały gałęzie drzew obsypane rozmaitymi odurzającymi owocami, a mijane przezeń kwiaty kłaniały mu się służalczo. Mandragory śledziły kroki jego odzianych w czarne pantofle stóp oczami wyrastającymi cal nad ziemią. Taki był właśnie ogród Maziriana: trzy tarasy pełne dziwnych i cudownych roślin. Niektóre z nich mieniły się jak opal wszystkimi kolorami tęczy, kwiaty innych przypominały ukwiały: fioletowe, liliowe, różowe i żółte. W ogrodzie były drzewa podobne do parasoli z piór, drzewa o przezroczystych pniach przetykanych czerwonymi i żółtymi żyłkami, drzewa z listowiem jakby z metalowej folii: miedzianym, srebrnym, błękitnym jak tantal, lub wykutym z brązu, inne były zielone jak iryd. Tu rosły kwiaty niczym bańki delikatnie wyłaniające się spośród lśniących zielonych liści, tam krzew z tysiącem kwiatów o kształcie fujarek, które cicho wygwizdywały muzykę starożytnej Ziemi opiewającą rubinowoczerwone światło Słońca, wodę sączącą się przez czarnoziem i melodie leniwych wiatrów. Za żywopłotem leśne drzewa tworzyły wysoką ścianę tajemnicy. W dobie zaniku życia na Ziemi nikt nie mógł chełpić się znajomością polan, zagajników, dolin, rozpadlin, odosobnionych przesiek, zrujnowanych altan skąpanych w igrających promieniach Słońca, wąwozów i wzgórz, rozmaitych strumieni, wezbranych rzek, stawów, łąk, gęstwin, jarów czy ostańców skalnych.
Mazirian chodził po ogrodzie, marszcząc czoło zadumany. Kroczył powoli, a ręce założył za plecami. Otóż była istota, która budziła w nim rozmarzenie, wątpliwości i wielkie pożądanie: cudowna kobieta mieszkająca w lesie. Przyjeżdżała do jego ogrodu na czarnym koniu o oczach niczym złote kryształy, niby roześmiana, jednak zawsze czujna. Wielokroć Mazirian próbował ją schwytać, lecz za każdym razem umykała mu na swym rumaku pomimo rozmaitych próśb, gróźb i podstępów.
Nagle w ogrodzie rozległ się przeszywający, pełen bólu wrzask. Mazirian przyspieszył kroku i odkrył kreta podgryzającego łodygę roślinno-zwierzęcej hybrydy. Mag zabił oprawcę, a krzyk zmienił się w ciche sapanie. Mazirian pogłaskał pokryty futrem liść, a czerwone usta rośliny zasyczały z rozkoszy.
– K-k-k-k-k-k-k – przemówiła roślina.
Mazirian schylił się i podał jej gryzonia. Czerwone usta wessały go łapczywie i jego małe truchło trafiło do podziemnego żołądkopęcherza. Rozległo się bulgotanie i beknięcie, co Mazirian przyjął z zadowoleniem.
Czerwone Słońce wisiało nisko na niebie tak przyćmione, że widać było gwiazdy. Wtem Mazirian poczuł, że ktoś go obserwuje. To musiała być kobieta z lasu, bo już niegdyś go w ten sposób niepokoiła. Zatrzymał się w pół kroku, starając się ustalić, gdzie kryje się podglądaczka.
Wykrzyknął zaklęcie unieruchomienia. Za jego plecami roślino-zwierzę zastygło w bezruchu, a wielka zielona ćma opadła na ziemię. Obrócił się na pięcie. Była tam, na krawędzi lasu. Bliżej, niż kiedykolwiek wcześniej zdarzyło jej się podejść. Nie poruszyła się, gdy udał się w jej kierunku. Młodo-stare oczy Maziriana błyszczały. Planował zabrać ją do swojego dworu i uwięzić za ścianą z zielonego szkła. Chciał zbadać jej mózg ogniem, zimnem, bólem i radością. Podawałaby mu wino i w świetle żółtej lampy wykonywała osiemnaście gestów pokusy. Możliwe, że była szpiegiem. Jeżeli tak, Mag natychmiast by to odkrył, bo nikogo nie mógł nazwać przyjacielem i musiał wiecznie strzec swego ogrodu.
Był od niej zaledwie dwadzieścia kroków… gdy nagle zawróciła i rumak z dudnieniem czarnych kopyt uniósł ją w głąb lasu.
Mag zrzucił z wściekłością pelerynę. Miała jakieś zabezpieczenie – przeciwzaklęcie, runę ochronną – i zawsze pojawiała się wtedy, kiedy nie był odpowiednio przygotowany, aby za nią podążyć. Zajrzał w mętne głębiny, dostrzegł bladość jej ciała przemykającą w promieniu czerwonego światła, potem przez mroczny cień. Zniknęła… Czy kobieta była czarownicą? Czy przybyła z własnych powodów, czy – co bardziej prawdopodobne – któryś z jego nieprzyjaciół przysłał ją, aby zasiała w nim niepokój? Jeżeli tak, to kto mógł kierować jej poczynaniami? Może książę Kandiv Złoty z Kaiin, od którego Mazirian wyłudził sekret ponownej młodości. Może Azvan Astronom, a może Turjan? Nie, raczej nie on. Twarz Maga rozjaśniło miłe wspomnienie… Jednak odsunął tę myśl. Mógł przynajmniej sprawdzić Azvana. Skierował się do pracowni, podszedł do stołu, na którym leżał otoczony pulsującą błękitem i czerwienią poświatą sześcian z przejrzystego kryształu. Wyjął z szafki wykonany z brązu gong i srebrny młotek. Uderzył w metalowy dysk i aksamitny ton rozbrzmiał wpierw w pomieszczeniu, a potem na zewnątrz, coraz dalej i dalej. Uderzył drugi raz i trzeci. Wtem z kryształu wyłoniła się twarz Azvana, lśniąca kroplami potu spowodowanego bólem i ogromnym przerażeniem.
– Zaprzestań uderzeń, Mazirianie! – zawył Astronom. – Zaprzestań uderzeń w gong mojego życia!
Mazirian znieruchomiał, jego dłoń jednak trzymała srebrny młotek w gotowości.
– Czy mnie szpiegujesz, Azvanie? Czy przysyłasz tu kobietę, aby odzyskała gong?
– Nie ja, mistrzu, nie ja. Zbyt wielce się ciebie obawiam.
– W takim razie musisz dostarczyć mi tę kobietę, Azvanie. Nalegam.
– To niemożliwe, mistrzu! Nie wiem, kim lub czym ona jest!
Mazirian zamarkował kolejne uderzenie. Azvan wylał z siebie taki strumień błagań, że Mazirian z obrzydzeniem cisnął młotek na podłogę, po czym odstawił gong na miejsce. Twarz Azvana powoli się rozpłynęła, a niewielki kryształowy sześcian lśnił pustką jak wcześniej.
Mazirian podrapał się w podbródek. Najwyraźniej musi osobiście schwytać dziewczynę. Później, gdy nad lasem zapadnie czarna noc, poszuka w swoich księgach zaklęć, którymi się potem zabezpieczy, wędrując przez nieprzewidywalne gaje. Będą to tak przejmująco zjadliwe zaklęcia, że jedno zmąciłoby umysł zwykłego człowieka, a dwa doprowadziłyby go do obłędu. Mazirian, dzięki rygorystycznym ćwiczeniom, mógł pomieścić w swym umyśle cztery spośród najpotężniejszych zaklęć i sześć pomniejszych.
Na razie odsunął od siebie te plany i podszedł do długiej kadzi skąpanej w potoku zielonego światła. Pod taflą przejrzystego płynu leżało ciało mężczyzny, upiorne w zielonkawym blasku, lecz wielce urodziwe. Miał szerokie ramiona, wąskie biodra, długie, silne nogi i stopy o prawidłowych łukach. Twarz mężczyzny była gładka i zimna, o wyraźnych płaskich rysach. Głowę miał otoczoną włosami barwy przykurzonego złota.
Mazirian patrzył na stworzenie, które wyhodował z pojedynczej komórki. Brakowało mu tylko inteligencji, a tej Mag nie umiał dostarczyć. Turjan z Miir potrafił to zrobić, ale – Mazirian zerknął na klapę w podłodze, mrużąc złowróżbnie oczy – nie chciał podzielić się swoją tajemnicą.
Mag patrzył tak w zadumie na stworzenie w kadzi. Ciało było doskonałe, więc czyż mózg nie mógłby okazać się uporządkowany i posłuszny? Mazirian postanowił to odkryć. Uruchomił urządzenie do wypompowania płynu i już po chwili ciało leżało nagie w promieniach światła. Mag wstrzyknął mu w szyję odrobinę specyfiku. Ciałem wstrząsnęły drgawki. Oczy otwarły się, po czym zmrużyły, porażone światłem. Mazirian odwrócił reflektor.
Stworzenie w kadzi niemrawo poruszało rękami i nogami jakby nieświadome, do czego służą. Mazirian patrzył uważnie. Być może przypadkiem uzyskał prawidłową syntezę mózgu?
– Usiądź! – rozkazał.
Istota skupiła na nim wzrok, a odruchy jęły kolejno łączyć jej mięśnie. Z gardłowym rykiem stwór wyskoczył z kadzi i rzucił się Mazirianowi do gardła. Chociaż Mag był silny, ten złapał go i potrząsnął nim jak szmacianą lalką.
Pomimo całej swej magii Mazirian był bezbronny. Zużył już zaklęcie mesmeryczne, a żadnego innego w umyśle nie miał. Tak czy inaczej nie wyskandowałby wypaczających rzeczywistość sylab, gdy bezmyślne stworzenie trzymało jego gardło w żelaznym uścisku.
Mag chwycił mocno szyjkę ciężkiego gąsiora, zamachnął się i uderzył nim swoje stworzenie w głowę. To osunęło się na podłogę.
Mazirian, nie całkiem niezadowolony, jął uważnie przyglądać się błyszczącemu ciału u swoich stóp. Koordynacja rdzenia kręgowego była poprawna. Mag wrócił do stołu i przygotował białą miksturę. Następnie, unosząc złotowłosą głowę, wlał płyn do bezwładnych ust. Stworzenie poruszyło się, otworzyło oczy i uniosło się na łokciach. Szaleństwo opuściło jego twarz – jednak Mazirian na próżno szukał w niej śladu inteligencji. Oczy stwora były równie puste jak oczy jaszczurki.
Mag pokręcił z niezadowoleniem głową. Podszedł do okna w ponurej zadumie, a jego profil padł czarnym cieniem na owalne szybki… Znowu Turjan? Nawet najbardziej złowieszcze przesłuchanie nie wydobyło z Turjana jego sekretu. Wąskie usta wykrzywił złowieszczy uśmiech. Może gdyby dodał do korytarzyka jeszcze jeden kąt…
Słońce zniknęło z nieba i mrok ogarnął ogród Maziriana. Białe kwiaty nocne otworzyły kielichy, a więzione przez nie szare ćmy zaczęły trzepotać od kwiatu do kwiatu. Mazirian uniósł klapę w podłodze i zaczął schodzić po kamiennych schodach. Niżej i niżej, i niżej… aż wreszcie dotarł do oświetlonego żółtym światłem wiecznych lamp korytarza, który pod kątem prostym przecinał pochyłe zejście. Po lewej znajdowały się zagony grzybów, po prawej solidne drzwi z dębu i żelaza, zamknięte na trzy zamki. Dalej w dole schody niknęły w ciemności.
Mazirian otworzył wszystkie zamki i szeroko rozwarł drzwi. W pomieszczeniu za nim znajdował się jedynie kamienny piedestał zwieńczony skrzynią o szklanym wieku. Jej bok miał jard długości, a wysokość sięgała czterech lub pięciu cali. We wnętrzu skrzyni – utworzonym pomiędzy zewnętrznymi ściankami a stojącym na środku sześcianem korytarzykiem – poruszały się dwa malutkie stworzenia, jedno polujące, a drugie uciekające. Drapieżca był miniaturowym smokiem o szalonych czerwonych oczach i potwornej, pełnej kłów paszczy. Człapał za ofiarą na sześciu jaszczurczo rozcapierzonych łapach, cały czas nerwowo machając ogonem. Drugim stworzeniem – o połowę mniejszym od smoka – był zupełnie nagi mężczyzna o mocnych rysach twarzy i długich czarnych włosach zebranych miedzianą opaską. Człowiek poruszał się nieco szybciej niż jego prześladowca. Ten jednak nieustępliwie go ścigał, stosując też podstępy: raz biegł szybciej, raz zawracał i czaił się za zakrętem korytarzyka, w nadziei, że mężczyzna nierozważnie zza niego wyjdzie. Dzięki nieustannej czujności człowiek był jednak zawsze w stanie pozostać poza zasięgiem kłów. Był to Turjan z Miir, którego Mazirian podstępem schwytał kilka tygodni wcześniej i zmniejszył, a tym samym uwięził.
Mazirian z przyjemnością patrzył, jak gad skacze na odprężającego się przez chwilę człowieka, który niespodziewanie szarpnął się i odskoczył, a kły minęły go na grubość skóry.
Czas już dać obu odpocząć i ich nakarmić – pomyślał Mazirian.
Opuścił w poprzek korytarzyka panele, które przecięły go na połowy, rozdzielając walczących. Dał człowiekowi i bestii mięsa i miseczki z wodą. Turjan opadł bezwładnie na posadzkę w swojej części.
– Ach – rzekł Mazirian. – Jesteś zmęczony. Czy chciałbyś odpocząć?
Turjan zamknął oczy i milczał. Czas i świat straciły dla niego znaczenie. Jego rzeczywistość wypełniały tylko szary korytarzyk i niekończąca się ucieczka. W nieprzewidywalnych odstępach czasu pojawiało się jedzenie i miał możliwość kilku godzin odpoczynku.
– Pomyśl o błękicie nieba – kusił Mazirian. – O białych gwiazdach, o twoim zamku Miir nad rzeką Derną. Pomyśl o swobodnych wędrówkach wśród łąk.
Mięśnie w kącikach ust Turjana drgnęły.
– Rozważ, że mógłbyś zmiażdżyć tego małego smoka obcasem.
Turjan spojrzał w górę.
– Wolałbym zmiażdżyć twój kark, Mazirianie.
Mazirian pozostał niewzruszony.
– Powiedz mi, jak obdarzasz inteligencją stworzenia, które hodujesz w kadziach. Mów, a będziesz wolny.
Turjan się zaśmiał, a w śmiechu tym słychać było obłęd.
– Powiedzieć ci? A potem? W jednej chwili zabiłbyś mnie, oblewając wrzącym olejem.
Na wąskich ustach Maziriana zagościł złowróżbny grymas.
– Nędzniku, wiem, jak zmusić cię do mówienia! Mówiłbyś, choćbyś usta miał wypchane pakułami, zalane woskiem i zapieczętowane! Jutro wyciągnę z twej ręki nerw i przetrę wzdłuż całej jego długości szorstkim płótnem.
Maleńki Turjan siedział z nogami wyciągniętymi w poprzek korytarzyka, pił wodę i milczał.
– Dziś – oznajmił Mazirian z wyszukaną wrogością – dodam kolejny róg do korytarzyka i zmienię go w pięciokąt.
Turjan uniósł wzrok i spojrzał przez szklane wieko na swego nieprzyjaciela, po czym pociągnął kolejny łyk wody. W pięciokącie będzie miał mniej czasu na uniknięcie szarży potwora i na każdym z zakrętów będzie widział krótszy odcinek korytarzyka.
– Jutro będziesz potrzebował całej swej zręczności – rzekł Mazirian. Przyszło mu do głowy jednak coś jeszcze. Rzucił Turjanowi podejrzliwe spojrzenie. – Nawet tego gotów ci jestem oszczędzić, jeżeli pomożesz mi z innym problemem.
– Cóż cię trapi, rozgorączkowany Magu?
– Obraz pewnej kobiecej istoty nawiedza mój umysł i pragnę ją schwytać. – Na samą myśl o niej w oczach Maziriana pojawiło się pożądanie. – Późnym popołudniem na wielkim czarnym koniu pojawia się na skraju mego ogrodu. Czy znasz ją, Turjanie?
– Nie. – Turjan wypił kolejny łyk wody.
– Ma dość potęgi magicznej, aby oprzeć się Drugiemu Zaklęciu Hipnotycznemu Felojuna – ciągnął Mazirian. – Albo dysponuje jakąś runą ochronną. Gdy zbliżam się do niej, ucieka do lasu.
– I co dalej? – zapytał Turjan, skubiąc mięso, które przyniósł mu Mag.
– Kim może być ta kobieta? – zapytał Mazirian, patrząc wzdłuż swego długiego nosa na maleńkiego więźnia.
– Skąd mogę to wiedzieć?
– Muszę ją pojmać – rzekł z roztargnieniem Mazirian. – Jakich by tu użyć zaklęć?
Turjan podniósł wzrok, choć przez szklane wieko widział Maga bardzo niewyraźnie.
– Uwolnij mnie, Mazirianie, a daję ci słowo Wybranego Hierarchy Maram-Or, że dostarczę ci tę dziewczynę.
– Jak byś się do tego zabrał? – zapytał podejrzliwie Mazirian.
– W pogoni za nią zapuściłbym się w las w moich najlepszych Żywych Butach i z głową pełną zaklęć.
– Nie poszłoby ci lepiej niż mnie – zapewnił Mag. – Zwrócę ci wolność, gdy poznam sekret syntezy twoich stworzeń w kadziach. Sam udam się w pogoń za tą kobietą.
Turjan opuścił głowę, by Mazirian nic przypadkiem nie wyczytał w jego oczach.
– A co ze mną, Mazirianie? – zapytał po chwili.
– Z tobą rozmówię się, gdy wrócę.
– A jeżeli nie wrócisz?
Mazirian pogładził podbródek i się uśmiechnął, odsłaniając drobne białe zęby.
– Smok mógłby pożreć cię już teraz, gdyby nie twój przeklęty sekret.
Mag wspiął się z powrotem po schodach. Północ zastała go w gabinecie, gdzie przeglądał oprawione w skórę księgi i chaotycznie ułożone foliały… Niegdyś znany był tysiąc lub więcej run, zaklęć, inkantacji, klątw i czarów. Obszar pomiędzy Wielkim Motholamem a Ascolais, Ida Kaczyku, Almeria na południu i Kraj Runącego Muru roiły się od czarnoksiężników wszelkiego rodzaju, z których najznamienitszym był Arcynekromanta Phandaal. Phandaal, który sam sformułował setkę zaklęć – choć plotka głosiła, że demony szeptały mu do ucha, gdy kształtował magię. Pontecilla Pobożny, ówczesny władca Wielkiego Motholamu, skazał Phandaala na męki, i straszliwej nocy zabił Arcynekromantę i zakazał czarnoksięstwa w całej krainie. Czarodzieje z Wielkiego Motholamu rozpierzchli się jak robactwo spłoszone jasnym światłem, a wiedza uległa rozproszeniu i zapomnieniu. Teraz, w czasach zmierzchu i ciemnego Słońca, w których puszcza pokryła Ascolais, a białe miasto Kaiin w połowie legło w gruzach, ludzkość znała niewiele więcej niż setkę zaklęć. Spośród nich Mazirian miał dostęp do siedemdziesięciu trzech i stopniowo, podstępem i negocjacjami, zdobywał kolejne.
Mazirian wybrał jedną z ksiąg i z ogromnym wysiłkiem wmusił w swój umysł pięć zaklęć: Wir Phandaala, Drugie Zaklęcie Hipnotyczne Felojuna, Znakomitą Pryzmatyczną Mgłę, Urok Niestrudzonego Odświeżenia i zaklęcie Wszechpotężnej Sfery. To uczyniwszy, Mazirian napił się wina i umościł się na leżance.
Następnego dnia, gdy Słońce wisiało już nisko, Mazirian wybrał się na spacer po ogrodzie. Nie musiał długo czekać. Gdy spulchniał ziemię przy korzeniach swoich księżycowych pelargonii, łagodny szelest i tupnięcie rzekły mu, że pojawił się przedmiot jego pożądania.
Młoda kobieta o przepięknych kształtach siedziała wyprostowana w siodle. Aby jej nie przestraszyć, Mazirian pochylił się powoli, po czym wsunął stopy w Żywe Buty, które następnie zawiązał nad kolanami.
– Hej, dziewczyno! – zawołał, podnosząc głowę. – Znowu przybywasz. Czemu pojawiasz się tu wieczorami? Podziwiać róże? Są tak wyraziście czerwone, gdyż w ich płatkach płynie żywa, czerwona krew. Jeżeli dziś nie uciekniesz, dam ci jedną w podarunku.
Mazirian zerwał różę z drżącego krzewu i ruszył w kierunku dziewczyny, z trudem powstrzymując zrywające się do pędu Żywe Buty. Zrobił zaledwie cztery kroki, gdy kobieta łydkami nakazała swemu wierzchowcowi zanurkować pomiędzy drzewa.
Mazirian zezwolił swoim butom na pełnię życia. Dał w nich potężnego susa, potem kolejnego i kolejnego i już gnał w pogoni.
Tak Mag znalazł się w baśniowym lesie. Ze wszystkich stron wiły się omszałe pnie podtrzymujące liściaste korony. Co jakiś czas przez leśne sklepienie przebijał się promień słoneczny, znaczący darń karminową plamą. W cieniu wyrastały z próchna kwiaty o długich szypułkach i delikatne grzyby. W czasie zamierania Ziemi natura była leniwa i łagodna.
Mazirian w swoich Żywych Butach sadził przez las, ale czarny koń, biegnący bez śladu zmęczenia, z łatwością pozostawał na przedzie.
Kobieta jechała tak przez kilkanaście mil, z powiewającymi za nią niczym chorągiew włosami. Obejrzała się przez ramię, ukazując Mazirianowi twarz niczym ze snu. Potem pochyliła się do przodu, a złocistooki koń z grzmotem kopyt przyspieszył. Niebawem dziewczyna i wierzchowiec zniknęli Magowi z oczu. Mazirian ruszył za nimi, tropiąc ich po śladach w darni.
Werwa i energia zaczęły opuszczać Żywe Buty, gdyż przebyły one już szmat drogi i to z niemałą prędkością. Wielkie susy stały się krótsze i cięższe, ale i kroki konia, sądząc po śladach, również stały się krótsze i wolniejsze. Wreszcie Mazirian wkroczył na polankę, na której stał samotnie skubiący trawę czarny koń. Mag zatrzymał się w pewnej odległości od zwierzęcia. Przed sobą miał cały bezmiar delikatnego ziela. Prowadzący na polanę ślad kopyt był wyraźny, ale dalej nie było widać żadnych śladów kierujących w głąb lasu. Kobieta musiała więc zsiąść z wierzchowca gdzieś wcześniej i Mazirian nie miał jak odgadnąć, gdzie to się wydarzyło. Ruszył w kierunku konia, lecz ten się spłoszył i pognał pomiędzy drzewa. Mag spróbował nadążyć za nim i odkrył, że jego Żywe Buty stały się luźne i zwiotczałe – tak naprawdę martwe.
Odrzucił je kopniakiem, przeklinając ten dzień i swego pecha. Zrzucił z siebie pelerynę, a jego twarz wykrzywił nienawistny, napięty grymas. W końcu poszedł po swych śladach z powrotem.
W tej części lasu częste były czarne i zielone bazaltowe ostańce skalne o dziwnych kształtach – zwiastuny urwisk nad rzeką Derną. Na jednej z tych skał Mazirian dostrzegł dosiadającego ważki maciupkiego człowieka. Jego skóra miała zielonkawy odcień, nosił zwiewną tunikę i dzierżył lancę dwakroć dłuższą od siebie.
Mazirian przystanął. Twk-człek spojrzał na niego z góry obojętnie.
– Widziałeś może przechodzącą tędy kobietę mojej rasy, twk-człeku? – spytał Mag.
– Widziałem taką kobietę – odparł niespiesznie zagadnięty.
– Gdzie mogę ją znaleźć?
– Czego mogę oczekiwać w zamian za tę informację?
– Soli. Tyle, ile zdołasz unieść.
Twk-człek zakręcił swą lancą.
– Soli? Nie. Liane Podróżnik dostarcza wodzowi Dandanfloresowi sól dla całego plemienia.
Mazirian mógł się domyślać, jakie usługi bandyta-trubadur opłaca solą. Twk-człeki, latając szybko na swoich ważkach, widzą wszystko, co dzieje się w lesie.
– Fiolkę oleju z moich kwiatów telnaxisu?
– Dobrze – rzekł twk-człek. – Pokaż mi fiolkę.
Mazirian niezwłocznie to uczynił.
– Odbiła od końskich śladów w pobliżu roztrzaskanego przez piorun dębu kawałek dalej. Ruszyła prosto w dolinę rzeki, najkrótszą drogą do jeziora.
Mazirian położył szklane naczynko koło ważki i ruszył w stronę nadrzecznego dębu. Twk-człek odprowadził go wzrokiem, po czym zsiadł z ważki i przywiązał fiolkę do jej brzucha, tuż obok pęku drobnych drzewc, które kobieta dała mu w zamian za odpowiednie pokierowanie Maziriana.
Mag skręcił koło dębu i niebawem odkrył ślady pośród martwych liści. Przed nim leżała długa, otwarta polana łagodnie opadająca ku rzece. Po obu jej stronach wznosiły się drzewa, po drugiej stronie skąpane przez długie promienie zachodzącego Słońca w barwach krwi, lecz tam gdzie zatrzymał się Mag, pogrążone w mrocznym cieniu. Było tak ciemno, że Mazirian nie spostrzegł siedzącej na powalonym konarze istoty. Wyczuł ją, dopiero gdy ta właśnie się szykowała, by skoczyć mu na plecy.
Mazirian w podskoku obrócił się twarzą do stworzenia, które zastygło w bezruchu. Był to deodand o kształtach i rysach przystojnego mężczyzny, świetnie umięśnionego, ale jego martwa, hebanowa skóra była pozbawiona połysku, a oczy wyglądały jak szparki.
Polanę wypełnił miękki głos.
– Ach, Mazirian! Włóczysz się po lesie daleko od domu.
Deodand, co Mazirian dobrze wiedział, pragnął go zabić i zjeść. Jak uniknęła tego losu dziewczyna? Jej ślady prowadziły tuż obok stwora.
– Poszukuję kogoś, deodandzie. Odpowiedz na moje pytania, a zobowiązuję się dobrze cię nakarmić.
– Może do tego dojść tak czy inaczej, Mazirianie. – Oczy deodanda zabłysły, gdy ten przesunął wzrokiem po ciele Maga. – Czy masz dziś w pamięci potężne zaklęcia?
– Owszem. Powiedz mi, ile czasu minęło od chwili, gdy przeszła tędy dziewczyna? Czy szła szybko, czy wolno? Sama czy z towarzyszami? Mów, a będę karmił cię mięsem, kiedy tylko zechcesz.
– Ślepy Magu! – Deodand kpiąco skrzywił usta. – Ona nigdy nie opuściła polany.
Istota wskazała fragment ściółki, a Mazirian powiódł wzrokiem za jej matową czarną ręką. Odskoczył szybko, gdy deodand rzucił się do ataku. Z ust Maga wylały się sylaby zaklęcia Wiru Phandaala, które szarpnęło stworem i cisnęło go wysoko w powietrze, gdzie zawisł, wirując, to wyżej, to niżej, to szybciej, to wolniej, to wśród wierzchołków drzew, to przy samej ziemi. Mazirian patrzył na to, uśmiechając się półgębkiem. Po chwili skierował deodanda nisko nad ziemię i spowolnił obroty.
– Wolisz umrzeć szybko czy bez pośpiechu? – zapytał. – Pomóż mi, a zabiję cię w jednej chwili. W przeciwnym razie uniesiesz się na wysokość, na której latają pelgrany.