Emocjonujący thriller „Bagno” to jedna z najlepiej ocenianych historii Roberta McCammona, autora między innymi powieści „Magiczne lata”, „Łabędzi śpiew” czy „Zew nocnego ptaka”.


Życie czterdziestoletniego weterana z Wietnamu, Dana Lamberta, nie układa się zbyt dobrze. Wciąż nie może pozbyć się wojennej traumy, nie ma stałej pracy, ledwo wiąże koniec z końcem, rozstał się z żoną, a na dodatek choruje na nowotwór. Kiedy więc pewnego dnia bank informuje go, że z powodu długów przejmuje jego samochód, Dan traci nad sobą panowanie i przypadkowo zabija pracownika banku.

Staje się naraz uciekinierem ściganym przez policję.

Ale nie tylko stróżami prawa musi się przejmować. Na jego tropie jest chyba najdziwniejsza para łowców głów w historii literatury: Pelvis Eisley, który – jak można się domyślić – jest sobowtórem Elvisa Presleya, oraz Flint Murtaugh, posępny i budzący trwogę osobnik, który u swego boku ma Clinta, nie do końca uformowanego, pasożytniczego bliźniaka syjamskiego.

Lambert ucieka na południe, jego celem są rozległe bagna i moczary Luizjany. Po drodze poznaje Arden Halliday, młodą kobietę z szpecącym piętnem na twarzy, skrzętnie skrywającą tajemnicę swojej przeszłości. Arden pragnie odnaleźć legendarną uzdrowicielkę – Jasną Pannę, która ukrywa się gdzieś w dziczy. Dan i Arden łączą siły, by odbyć niepokojącą wędrówkę w głąb bagien i… ludzkiej duszy.

Robert McCammon
Bagno
Przekład: Maciej Grabski, Maria Grabska-Ryńska
Wydawnictwo Vesper
Premiera: 16 października 2024
 
 


1
Dobry syn

Nadeszły upały i w powietrzu czuć było swąd płonących dzieci.
Ten zapach raz na zawsze odebrał Danowi Lambertowi apetyt na kanapki z grillowaną wieprzowiną. Przed sierpniem 1969 roku – tego, w którym zaczął dwudziesty rok życia – kochał przypieczone na brzegach mięsko ociekające czerwonym sosem. Po jedenastym sierpnia sam zapach wystarczał, żeby rzygał jak kot.
Jechał przez Shreveport na wschód Siedemdziesiątą Ulicą, wprost w blask porannego słońca. Odbijało się od maski szarego pick-upa i raziło go w oczy, zaogniając tępy ból w czaszce. Znał ten ból i jego kaprysy. Czasami przychodził pod postacią brutalnego osiłka z młotkiem, a czasem chirurga ze skalpelem. Najgorzej, kiedy pojawiał się jak rozpędzona ciężarówka, walił w niego i odjeżdżał. Jedyne, co Dan mógł wtedy zrobić, to zagryźć zęby i leżeć, póki nie wróci mu władza nad własnym ciałem.
Ciężka sprawa, takie umieranie.
Był sierpień 1991 roku. Chyba jeden z najgorętszych w długiej historii upałów w Luizjanie. Dan miał czterdzieści dwa lata, a wyglądał dziesięć lat starzej. Koścista, pobrużdżona twarz stanowiła widome świadectwo nieustannej walki z bólem. Wiedział, że jej nie wygra. Gdyby zyskał pewność, że pożyje jeszcze trzy lata, raczej by się nie ucieszył. Teraz żył z dnia na dzień. Niektóre były znośne, inne niewarte wiadra szczyn. Ale Dan nie miał w zwyczaju się poddawać, nieważne, jak kiepsko sprawy się miały. Jego ojcu, mięczakowi i tchórzowi, nie udało się wychować kolejnego mięczaka i tchórza. Przynajmniej z tego mógł czerpać nieco siły. Jechał prostą jak strzała ulicą, mijając centra handlowe, parkingi i fast foody. Wprost w bezlitosne słońce i smród mordowanych niewiniątek.
Wzdłuż galerii handlowej przy Siedemdziesiątej stało kilka restauracji z grillem i to z ich kominów odór palonego mięsa wznosił się w rozpalone niebo. Było ledwie po dziewiątej, a termometr na fasadzie Friendship Bank of Louisiana już wskazywał ponad trzydzieści stopni. Niebo było bezchmurne, ale raczej białawe niż niebieskie, wyprażone z resztek koloru. Słońce – wypolerowana srebrna kulka – zapowiadało kolejny dzień udręki w rejonie Zatoki Meksykańskiej. Wczoraj temperatura sięgnęła trzydziestu dziewięciu stopni. Dziś pewnie gołębie będą się piekły w locie. Co kilka dni padało, akurat tyle, żeby znad asfaltu uniosła się para. Rzeka Czerwona powoli toczyła swój mulisty nurt przez Shreveport do bagnistych rozlewisk. Powietrze drżało nad wyższymi budynkami, których stalowoszare sylwetki kaleczyły horyzont.
Zatrzymał się na czerwonym świetle. Hamulce pick-upa cicho zapiszczały, domagając się nowych klocków. W zeszłym tygodniu wymienił klientowi spróchniałe deski na patio. Zarobił na czynsz i media, zostało nawet parę dolców na żarcie. Inne rzeczy musiały jednak poczekać. Opuścił dwie raty za samochód i teraz musiał się pofatygować na spotkanie z panem Jarrettem. Razem coś wykombinują. Pan Jarrett, doradca kredytowy w First Commercial Bank, rozumiał, że człowiek miewa pod górkę, i już nieraz szedł Danowi na rękę.
Ból znów ocknął się za oczami. Mieszkał tam, jak krab pustelnik. Dan sięgnął na siedzenie pasażera, wymacał białą plastykową buteleczkę i otworzył ją z pstryknięciem. Wytrząsnął dwie tabletki na język i rozgryzł. Zapaliło się zielone. Ruszył dalej w kierunku Doliny Śmierci.
Dan Lambert miał piwne oczy i krótko przystrzyżoną brodę, niemal całkiem siwą. Na lewym nadgarstku nosił timexa, a na nogach brązowe, mocno zdarte robocze buciory. Dziś miał na sobie rdzawą koszulę z krótkim rękawem i niebieskie dżinsy połatane na kolanach. Spłowiała niebieska bejsbolówka kryła rzednące ciemne włosy, które spadały mu na ramiona. (Fryzjer był daleko na jego liście priorytetów). Na prawym przedramieniu wił się błękitnozielonkawy wąż. Tatuaż był wspomnieniem po krzepkim dzieciaku, który nocą z kumplami na przepustce w Sajgonie walnął o jednego za dużo taniego, choć mocnego „zombie”. Tamtego dzieciaka już dawno nie było, a Dan został z dziarą.
Łapacze Węży – tak o sobie mówili. Nie bali się sięgać do nor ziejących w dżungli i wyciągać z nich wszelkie przyczajone cholerstwa. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że cały świat jest jak wężowa jama, a gady coraz większe i coraz bardziej wredne. W radosnym pędzie ku przyszłości nie wzięli pod uwagę, że węże czają się nie tylko w błotnistych jamach, ale również na schludnie przystrzyżonych trawnikach spełnionego amerykańskiego snu. Najpierw dopadają nóg. Owijają się wokół, żeby cię spowolnić. Potem wgryzają się we flaki. Robi ci się niedobrze i zaczynasz się bać. A wtedy stajesz się już łatwym łupem.
W ciągu lat minionych od tamtej nocy w Sajgonie, wciąż jaskrawo wyraźnej we wspomnieniach, Dan się skurczył. Kiedy tłukł żółtków, miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i dziewięćdziesiąt sześć kilogramów mięśni wyćwiczonych w obozie szkoleniowym marines na Parris Island. W tamtych szumnych latach czuł się tak, jakby mógł łykać kule i srać ołowiem. Teraz ważył niecałe osiemdziesiąt kilo i chyba nie sięgał metra osiemdziesięciu. Wymizerowana twarz przypominała mu starych Wietnamczyków, którzy kulili się w chatach przerażeni jak kundle spodziewające się kopniaka. Kości policzkowe rysowały się ostro pod skórą, a osłonięta zarostem broda przypominała kształtem otwieracz. Fakt, rzadko jadał trzy posiłki dziennie. Choroba też odarła go z ciała.
Grawitacja i czas to potężni przeciwnicy, myślał, jadąc wypaloną przez słońce autostradą. Mokra od potu koszula kleiła się do oparcia. Grawitacja cię miażdży, a czas ciągnie do grobu. I nawet Łapacz Węży nie jest w stanie pokonać tak dobrze wyszkolonych zabójców.
Przejechał przez chmurę bladego dymu, który wydobywał się z komina Grillowej Budy u Głodnego Boba, gdzie kucharz smażył już mięso w oczekiwaniu na tłum w porze lunchu. Koło wpadło w dziurę w jezdni, zagrzechotały narzędzia w skrzynce na pace. Młotki, gwoździe, piły, poziomice. Narzędzia cieśli.
Na następnym rozjeździe skręcił w prawo, na południe, ku magazynom. To był świat ogrodzeń z siatki, ramp załadowczych i ceglanych ścian. Tutaj uwięziony między budynkami upał mściwie dyszał chęcią mordu.
Na pustym parkingu stało kilka furgonetek i parę samochodów osobowych. Obok – grupka mężczyzn pogrążonych w rozmowie. Jeden siedział na składanym krześle i czytał gazetę. Daszek czapki z logo CAT rzucał pasek cienia na jego twarz. Przed jednym z samochodów tkwił facet z zawieszoną na szyi tabliczką, na której napisano odręcznie: „Podejmę pracę za jedzenie”.
To właśnie była Dolina Śmierci.
Dan wjechał na parking i wyłączył silnik. Odkleił mokrą koszulę od oparcia, wsunął butelkę aspiryny do kieszeni i wysiadł z auta.
– O, jest i Dan we własnej osobie! – zawołał Steve Lynam z miejsca, gdzie gawędził z Darrylem Glennonem i Curtisem Nowellem. Dan pozdrowił go, unosząc rękę.
– Siema! – Joe Yates złożył gazetę i opuścił ją na kolana. – Jak leci?
– Jakoś – odparł Dan. – Chyba jeszcze leci.
– Mam herbatę z lodem. – Plastykowy dzbanek i worek plastikowych kubeczków stały na ziemi obok składanego krzesła. – Zapraszam.
Dan podszedł, nalał sobie herbaty i klapnął obok, korzystając z cienia.
– Terry się załapał – powiedział Joe, dzieląc się z nim gazetą. – Z dziesięć minut temu facet szukał kogoś do gipsowania. Wybrał Terry’ego i pojechali.
– To dobrze. – Terry Palmeter miał żonę i dwójkę dzieci do wykarmienia. – A facet nie wspominał czasem, że będzie potrzebował kogoś jeszcze?
– Nie. Chciał tylko jednego do gipsu. – Joe zmrużył oczy, patrząc pod słońce.
Yates był chudym mężczyzną o twardej twarzy. Gdzieś po drodze zebrał ostre cięgi od losu, o czym świadczył złamany nos. Przyjeżdżał do Doliny Śmierci od ponad roku, mniej więcej tak samo długo jak Dan. Przeważnie był do rany przyłóż, ale czasem siedział zamyślony i ponury i wtedy lepiej było nie podchodzić. Podobnie jak inni bywalcy Doliny niewiele mówił o sobie. Dan słyszał gdzieś, że był żonaty, ale się rozwiódł – jak on. Większość z nich pochodziła spoza Shreveport. Byli nomadami, dążącymi za pracą. Drogi na ich mapach nie wiodły od miasta do miasta, a raczej od krytego papą dachu do murowanej ściany lub surowej kratownicy nowego domu z sośniny tak świeżej, że belki płaczą złotymi łzami.
– Boże, ale dzisiaj będzie piekarnik – mruknął Joe. Spuścił głowę i wrócił do czytania. I czekania.
Dan łyknął herbaty. Czuł pot perlący się na karku. Wcale nie chciał się gapić, ale oczy same wracały do faceta z tabliczką na szyi. Na oko pod trzydziestkę, miał jasne włosy, koszulę w kratę i poplamione ogrodniczki. Jego wymizerowana twarz wciąż miała w sobie coś chłopięcego, choć zaczynało ją już kalać piętno prawdziwego głodu. Przypomniała Danowi kogoś, kogo znał dawno temu. Farrow – przyszło mu do głowy nazwisko. Odpędził je i wspomnienie rozwiało się jak gryzący dym znad grilla.
– Popatrz tutaj. – Joe stuknął palcem w artykuł. – Ten prezydencki guru od ekonomii twierdzi, że recesja się skończyła. I że do świąt wszyscy będziemy żyli jak pączki w maśle. Inwestycje w budownictwie wzrosły o trzydzieści procent.
– Coś podobnego – mruknął Dan.
– Patrz, dali chyba wszystkie możliwe wykresy, żeby nam pokazać, jacy powinniśmy być szczęśliwi. – Podetknął gazetę Danowi, który bez większego zainteresowania zerknął na strzałki i słupki, a potem znów na człowieka z desperacką tabliczką. – Taaa, sprawy z całą pewnością mają się coraz lepiej, co nie? Jasne! – Joe pokiwał głową, odpowiadając sam sobie na cyniczne pytanie. – Szkoda tylko, że zapomnieli o tym powiedzieć ludziom.
– Joe, kto to jest? – zapytał Dan. – Ten z tabliczką?
– Nie wiem. – Joe nawet nie podniósł głowy znad gazety. – Już tu był, jak przyjechałem. Młodziak. Do diabła, każdy z nas wziąłby robotę za jedzenie, gdyby do tego doszło. Ale chyba nie trzeba się z tym afiszować, co?
– Może jeszcze nie jesteśmy wystarczająco głodni?
– Może nie – zgodził się Joe i nie odzywał się więcej.
Coraz więcej mężczyzn przyjeżdżało na parking. Niektórych podwoziły żony, a następnie odjeżdżały. Dan rozpoznawał tych, których znał, na przykład Andy’ego Slane’a czy Jima Neildsa. Stanowili tu swego rodzaju społeczność. Studencki kampus college’u kopnięć w dupę. Czternaście miesięcy temu Dan pracował na etacie w A&A Construction Company. Reklamowali się hasłem: „Budujemy najlepiej za TAK NISKĄ cenę”. Mimo to firma nie była dość silna, by przetrwać zapaść na rynku budowlanym. Dan stracił pracę, którą wykonywał od pięciu lat, i szybko się przekonał, że nikt nie zatrudni cieśli na pełny etat. Pierwszym, czego się pozbył na rzecz tańszego lokum, był dom. Oszczędności w zadziwiająco – i przerażająco – szybkim tempie stopniały do zera. Od rozwodu w 1984 roku płacił Susan alimenty na dziecko, więc jego konto nigdy nie było pełne. Zresztą i tak nie nawykł do luksusów ani się ich nie spodziewał. Miał jedną ładną zabawkę – chevroleta pick-upa w odcieniu „metalicznej mgły”, jak sprzedawca poetycko nazwał lakier. Kupił auto trzy miesiące przed zamknięciem firmy. Dwie zaległe raty mocno go martwiły. Pan Jarrett był w porządku, a Dan nie miał w zwyczaju wykorzystywać takich ludzi. Wygrzebie skądś tę kasę.
Drażniła go obecność człowieka z tabliczką, ale mimo woli wciąż na niego zerkał. Wiedział doskonale, jak wygląda poszukiwanie stałej pracy. Kiedy biznes szedł na dno i mnożyły się zwolnienia, oferty wyschły do zera. Fachowcy, tacy jak on i jego kumple z Doliny Śmierci, pierwsi mieli to odczuć na własnej skórze. Dan nie miał ochoty patrzeć na tę tabliczkę, bo bał się, że patrzy na swoją przyszłość.
Dolina Śmierci była miejscem, gdzie można było złapać fuchę. To znaczy podjąć dorywczą pracę u kogoś, kto potrzebował fachowca. Wykonawcy, którzy wciąż pazurami trzymali się w branży, wiedzieli o tym miejscu i wpadali, kiedy ktoś z ich załogi się rozchorował albo potrzebowali dodatkowej pary rąk na dzień lub dwa. Pojawiali się też zwykli właściciele domów, żeby znaleźć kogoś do załatania dachu czy postawienia ogrodzenia. Jedni i drudzy płacili grosze.
Najgorsze, że – jak słyszał od innych – miejsca podobne do Doliny Śmierci istniały w każdym mieście. Tysiące mężczyzn i kobiet balansowały na granicy nędzy nie z własnej winy, ale ponieważ takie nadeszły czasy i taki los wyciągnęli na życiowej loterii. Recesja to potwór bez serca. Pozbawia ludzi domów i rujnuje im życie bez litości, niezależnie od tego, czy są młodzi, czy starzy.
– Hej, Dan, ilu ludzi rozwaliłeś?
Poczuł, że padają na niego dwa cienie. Spojrzał w górę i zobaczył Steve’a Lynama i Curtisa Nowella. Słońce mieli za plecami.
– Co? – spytał.
– Ilu zabiłeś? – powtórzył pytanie Curtis. Curtis był jakoś zaraz po trzydziestce, miał kręcone ciemne włosy i żółtą koszulkę z napisem „Atomówką w grube ryby!”.
– Ilu skośnych? Więcej niż dwudziestu czy mniej?
– Skośnych? – powtórzył Dan, nie łapiąc, o co chodzi.
– No. – Curtis wyciągnął z kieszeni dżinsów paczkę winstonów i zapalniczkę. – Żółtków, wietnamców czy jak ich tam wtedy nazywaliście. Więcej niż dwudziestu?
Joe podsunął w górę daszek swojej czapki.
– A wy, chłopaki, nie macie nic lepszego do roboty niż zawracanie człowiekowi głowy?
– Nie. – Curtis zapalił papierosa. – Tylko pytamy, chyba nikomu nie dzieje się krzywda, co, Dan? To znaczy, pewnie jesteś dumny, że byłeś na wojnie, co?
– Owszem, jestem. – Dan łyknął herbaty. Większość stałych bywalców Doliny Śmierci wiedziała o jego służbie w Wietnamie. Nie dlatego, że szczególnie się tym chwalił, ale dlatego, że Curtis raz go spytał, skąd ma tatuaż. Curtis miał długi jęzor i nie był zbyt rozumny. Fatalna kombinacja. – Jestem dumny, że mogłem służyć krajowi – sprecyzował.
– Taa. Nie zwiałeś do Kanady jak te skurwiele, co migały się od wojska, co? – Steve był o parę lat starszy od Curtisa. Miał przenikliwe niebieskie oczy i klatę wielką jak beka piwa.
– Nie – odparł Dan. – Stanąłem na wezwanie.
– To ilu? – nalegał Curtis. – Więcej niż dwudziestu?
Dan westchnął, długo i ciężko. Słońce prażyło go niemiłosiernie w czerep, nawet przez czapkę.
– A to naprawdę ma jakieś znaczenie? – odpowiedział pytaniem.
– Chcemy wiedzieć – mruknął Curtis z papierosem w zębach. Z ust sączył mu się dym. – Liczyłeś, co?
Dan zapatrzył się przed siebie. Za siatką ogrodzenia był mur z brunatnej cegły. Słońce i cień malowały na nim odrębne światy. W powietrzu czuć było spaleniznę.
– Gadałem raz z jednym weteranem w Mobile – nie dawał za wygraną Curtis. – Gość nie miał jednej nogi. Mówił, że prowadził rejestr zabitych i dokładnie wiedział, ilu żółtków rozwalił. Co do jednego.
– Jezu Chryste! – sarknął Joe. – Czemu nie pójdziecie truć dupy komuś innemu? Nie widzicie, że Dan nie chce o tym gadać?
– Chyba ma własny język – odparował Steve. – Sam może powiedzieć, czy chce, czy nie.
Dan czuł, że Joe za chwilę wstanie z krzesełka. A wstawał tylko w dwóch przypadkach: kiedy się załapał na robotę albo żeby skuć komuś mordę.
– Nie liczyłem – powiedział, zanim Joe zdążył się podnieść. – Po prostu robiłem, co do mnie należało.
– Ale chyba możesz powiedzieć tak plus minus, co? – Curtis nie miał zamiaru się odczepić, zanim nie dopnie swego. – Na przykład czy to było więcej czy mniej niż dwudziestu.
Wiatraczek wspomnień zaczął powolutku kręcić się w głowie Dana. Przesuwające się kolejno fragmenty scen i zdarzeń, które nigdy, nawet w najlepszych dniach, nie opuszczały go na długo. Pociski z moździerza wyrzucają w dżungli fontanny ziemi, ruda chmura pyłu zasłania słońce. Pola ryżowe lśnią w południowym upale. Śmigłowce krążą nad głową, żołnierze wywrzaskują przez radio prośby o wsparcie, a kule snajperów prują powietrze. Fałszywe szczęście oświetlonych neonami ulic i barów Sajgonu. Cienie w mroku – niewidzialne, ale jakoś dające się wyczuć. Ludzkie odchody na pasie wartowniczym, mające pokazać, w jakiej pogardzie Wietkong ma chłopców od Wuja Sama. Czerwone i białe race tną ciemniejące niebo. Ann-Margaret w wysokich butach i różowych spodenkach tańczy na pokazie zorganizowanym dla żołnierzy przez USO. Ciało wietnamskiego partyzanta, może piętnastoletniego chłopca, który wszedł na minę i został rozerwany na strzępy; muchy tworzą czarną maskę na zakrwawionej twarzy. Wymiana ognia na błotnistej polanie i przerażony głos wywrzaskujący w kółko: „skurwysyny, skurwysyny, skurwysyny” niczym dziwną mantrę. Srebrzysty deszcz, który zlewa drzewa, pnącza i trawę, włosy, skórę i oczy, a żadna jego kropla nie jest czysta. I wioska.
O tak. Wioska.
Zaschło mu w ustach. Wypił kolejny łyk herbaty, w której lód zdążył się już rozpuścić. Czuł, że czekają na odpowiedź, i wiedział, że nie dadzą mu spokoju, póki jej nie usłyszą.
– Więcej niż dwudziestu.
– Ha! Wiedziałem! – Curtis, szczerząc się, walnął łokciem Steve’a w żebra i wyciągnął rękę. – Płacisz, przyjacielu!
– Dobra, dobra. – Steve wyciągnął sfatygowany portfel, otwarł go i położył pięciodolarowy banknot na dłoni Curtisa. – I tak je odzyskam. Prędzej czy później.
– A wy, chłopaki, macie nadmiar kasy, żeby przegrywać ją w zakładach? – zadrwił Joe.
Dan odstawił kubek. Czuł, jak gorący puls zaczyna dudnić mu w skroniach.
– Założyliście się – syknął, patrząc na nich lodowatym wzrokiem – ile trupów zostawiłem po sobie w Wietnamie?
– No. Ja mówiłem, że ponad dwadzieścia – przyznał Curtis. – A Steve, że…
– Kapuję. – Dan wstał. Był to powolny, na pozór swobodny ruch, choć zabolały go kolana. – Wykorzystałeś mnie i to, co zrobiłem, żeby wygrać trochę kasy?
– No ba! – Było to powiedziane ze sporą dozą dumy. Curtis zaczął wpychać piątkę do kieszeni.
– Pokaż.
Wciąż się szczerząc, mężczyzna wyciągnął banknot w jego stronę.
Dan się nie uśmiechał. Jego ręka wystrzeliła do przodu. Złapał pieciodolarówkę i zacisnął ją w dłoni, zanim uśmiech zdążył spełznąć z twarzy tamtego.
– Hej, no! – zaprotestował Curtis. – Człowieku, oddawaj kasę!
– Wykorzystałeś mnie? Wykorzystałeś to, przez co musiałem przejść? No to chyba należy mi się połowa, co? – Bez wahania Dan przedarł banknot na dwie części.
– Człowieku, to, kurwa, wbrew prawu targać pieniądze!
– To mnie pozwij. Proszę, twoja połówka.
– Powinienem ci rozwalić ten durny łeb! – Curtis poczerwieniał. – Właśnie to powinienem zrobić!
– Pewnie tak. W każdym razie możesz spróbować.
Wyczuwając wiszące w powietrzu kłopoty, pozostali zaczęli przysuwać się bliżej. Na twarz Curtisa wrócił uśmiech, tyle że tym razem wyjątkowo wredny.
– Rozwaliłbym cię jedną ręką, wypierdku.
– Pewnie masz rację. – Dan patrzył prosto w oczy młodszego mężczyzny, wiedząc, że to właśnie w nich zobaczy nadchodzący cios, jeszcze zanim Curtis ruszy ręką, by go zadać. – Całkiem możliwe. Ale zanim spróbujesz, chcę, żebyś wiedział, że nie uniosłem w gniewie ręki na człowieka, odkąd wróciłem z Wietnamu. Może nie byłem najlepszym żołnierzem, ale robiłem, co do mnie należało, i nikt nie powie, że poszedłem w bagno.
Powieka oka Curtisa zaczęła drgać. Dan czuł, że tamten zaraz się na niego rzuci.
– Jeśli zaczniesz, będziesz musiał mnie zabić – dodał spokojnie. – Nikt nie będzie robił ze mnie głupka ani mnie wykorzystywał. I nie będzie się zakładał o to, ile trupów zostawiłem za sobą. Rozumiesz?
– A mnie się wydaje, że srasz ze strachu – prychnął Curtis, ale jego uśmieszek zbladł nieco. Kropelki potu lśniły mu na czole i policzkach. Zerknął w prawo, a potem w lewo, notując obecność kilku obserwatorów, zanim zwrócił się do Dana: – Myślisz, że jesteś jakiś wyjątkowy, bo byłeś w Wietnamie?
– Nie jestem wyjątkowy – odparł Dan. – Powinieneś tylko pamiętać, że nauczyłem się tam zabijać. Lepiej, niż bym sobie tego życzył. Nie wszystkich Wietnamców zabiłem z broni palnej czy choćby nożem. Niektórych musiałem załatwić gołymi rękami. Curtis, kocham pokój bardziej niż ktokolwiek na świecie. Ale nie będę tolerował braku szacunku. Więc jeśli chcesz spróbować, śmiało. Nigdzie się nie wybieram.
– Człowieku, mógłbym ci rozwalić łeb jednym ciosem. – Z tonu Curtisa można było odgadnąć, że zastanawia się, czy warto ciągnąć sprawę dalej.
Dan czekał. Piłka nie była po jego stronie.
Minęło kilka sekund. Dan i Curtis gapili się na siebie bez słowa.
– Za gorąco, żeby się bić – wtrącił Joe. – Dorośli ludzie, myślałby kto!
– Do diabła, to tylko pięć dolców – dodał Steve.
Curtis zaciągnął się głęboko i wypuścił dym nosem. Dan przyglądał mu się spokojnie, mimo że ból w jego głowie przybrał na sile o kolejny stopień.
– Szlag! – mruknął w końcu Curtis i wypluł listek tytoniu. – Dawaj to. – Wyjął połówkę banknotu z ręki Dana. – Przynajmniej nie posklejasz i sam nie wydasz.
– No proszę. Dajcie se po buziaku i zgoda – podsunął Joe.
Curtis parsknął, a Dan pozwolił sobie na uśmiech. Gapie zaczęli się rozchodzić.
Curtis nie był złym facetem. Czasem mu tylko odbijało i wręcz się prosił, żeby wtłuc mu trochę rozumu do głowy. Ale dzisiaj, kiedy słońce prażyło tak niemiłosiernie i nawet najlżejszy wietrzyk nie poruszał zielskiem w Dolinie Śmierci, Dan naprawdę się cieszył, że nie musiał tego robić.
– Nie gniewaj się – rzekł do niego Steve. – Chyba po prostu nie pomyśleliśmy, że to może cię ruszyć. Mówię o zakładzie.
– No to teraz już wiecie. Zapomnijmy o sprawie, co?
Kiedy sobie poszli, Dan wyjął z kieszeni fiolkę i połknął kolejną tabletkę. Dłonie mu się spociły. Nie ze strachu przed Curtisem, ale z lęku o to, co mógłby zrobić, gdyby pozwolił się zerwać z łańcucha temu konkretnemu demonowi.
– W porządku? – Joe przyglądał mu się uważnie.
– Tak. Głowa mnie boli.
– Często cię boli, co?
– Czasami.
– Byłeś z tym u lekarza?
– Owszem. – Dan schował buteleczkę. – Mówi, że to migrena.
– Naprawdę?
– Mhm. – Wie, że to nieprawda, pomyślał Dan. Nie widział jednak sensu w opowiadaniu im o swojej chorobie. Zgniótł tabletkę między zębami i spłukał resztką mrożonej herbaty.
– Curtis się kiedyś doigra – stwierdził Joe. – Facet nie ma za grosz rozsądku.
– Młody jest. Gówno widział. W tym problem.
– Racja. Nie to co my, zabytki. – Joe zerknął w górę, kontrolując podróż słońca po nieboskłonie. – Przeżyłeś tam piekło, prawda?
Dan klapnął z powrotem obok krzesła przyjaciela. Przez chwilę nie odpowiadał na pytanie, a potem mruknął:
– Przeżyłem. Wszyscy przeżyliśmy.
– Mnie nie zdążyli powołać. Ale i tak was wspierałem, chłopaki. Nie demonstrowałem na ulicach ani nic z tych rzeczy.
– Może i lepiej by było, gdybyś demonstrował. Byliśmy tam stanowczo za długo.
– Mogliśmy wygrać. Tak jest. Mogliśmy zetrzeć tych sukinsynów z powierzchni ziemi, gdyby tylko…
– Ja też tak kiedyś myślałem – przerwał mu Dan łagodnie. – Myślałem, że gdyby nie protesty, mogliśmy zamienić cały ten cholerny kraj w jeden wielki asfaltowy parking. – Przyciągnął kolana do piersi. Aspiryna zaczynała działać, tłumiąc ból w czaszce. – A potem pojechałem do Waszyngtonu i przeszedłem się wzdłuż tej ściany. Wiesz, tej, na której są nazwiska. Mnóstwo nazwisk. Niektórych znałem. Szczyle. Osiemnaście, dziewiętnaście lat. Tym, co z nich zostało, nie zapełniłbyś wiaderka. Sporo nad tym myślałem, ale dalej nie wiem, co byśmy osiągnęli, gdybyśmy wygrali. Wytłukli wszystkich żółtków aż do ostatniego. Wmaszerowali do Hanoi i spalili je do fundamentów. Gdybyśmy wrócili do domu jako bohaterowie… tak jak chłopcy po Pustynnej Burzy… Co byśmy zyskali?
– Szacunek?
– Nie. Nawet nie to. Czas, żeby się stamtąd wycofać, minął znacznie wcześniej. Zrozumiałem to, kiedy zobaczyłem te wszystkie nazwiska na czarnej ścianie. Ojców i matki, którzy odrysowywali litery ołówkiem na kartce, żeby je zabrać do domu, bo to wszystko, co zostało im po synu. Ci, co protestowali, mieli rację. Nie dalibyśmy rady wygrać. Nigdy.
– Bagno – powiedział nagle Joe.
– Co?
– Powiedziałeś Curtisowi, że nie poszedłeś w bagno. Co to znaczy?
Dan pamiętał, że użył tego określenia, ale słysząc je z cudzych ust, był zaskoczony.
– Tak mówiliśmy w Wietnamie. Kiedy ktoś coś spieprzył, mówiło się, że narobił bagna. A „poszedł w bagno”, kiedy całkiem się rozsypał.
– Tobie się to nie zdarzyło?
– Nie na tyle, żebym zginął. Albo ktoś przeze mnie. O to tylko chodziło: wydostać się stamtąd żywym.
Joe chrząknął.
– Miałeś do czego wracać, co?
– Taa. Miałem.
Joe zamilkł, a Dan nie podjął tematu. Niechętnie mówił o Wietnamie. Kiedy trafił się ktoś wyjątkowo uparty, mógł ewentualnie wspomnieć o wyczynach Łapaczy Węży, o nieletnich panienkach z barów w Sajgonie i o snajperach w dżungli, których uczono ich znajdować i likwidować. Ale nigdy, przenigdy nie wydusił z siebie ani słowa o dwóch rzeczach: wiosce i brudnym srebrnym deszczu.
Słońce uniosło się wyżej i zrobiło się późno. Dziś kiepsko było z robotą. Koło dziesiątej trzydzieści w Dolinie Śmierci pojawił się facet w białej półciężarówce. Potrzebował dwóch ludzi z doświadczeniem w malowaniu elewacji. Załapali się Jimmi Staggs i Curtis Nowell. Kiedy odjechali, reszta rozsiadła się znów w oczekiwaniu.
Dan czuł, jak brutalny skwar wysysa z niego siły. Musiał chwilę odpocząć w cieniu, w aucie. Kilku młodszych chłopaków przyniosło rękawice bejsbolowe. Zdjęli przepocone koszulki i rzucali piłkę; Dan i inni starsi przyglądali się im apatycznie. Facet z tabliczką na szyi siedział na krawężniku i z nadzieją patrzył w kierunku, z którego niczym wysłannicy Boga nadjeżdżali pracodawcy. Dan miał ochotę podejść i kazać mu zdjąć tę tabliczkę, powiedzieć, żeby nie żebrał. Po namyśle zrezygnował. Każdy robi, co musi, żeby jakoś przetrwać.
Młody mężczyzna ponownie przywiódł mu na pamięć kogoś, kogo znał. Farrow – tak się nazywał. Może to przez kolor włosów i chłopięcą twarz?
Zadumał się. Farrow, dzieciak z Bostonu. No cóż, wszyscy byli wtedy dzieciakami. Ale wspomnienie Farrowa obudziło stary, dotkliwy ból. Odsunął na bok napastliwe obrazy.
Dan urodził się w Shreveport 5 maja 1950 roku. Jego ojciec, sierżant piechoty morskiej, który mimo to życzył sobie, by współpracownicy w lokalnej rozlewni Pepsi tytułowali go „majorem”, w 1973 roku pożegnał się z życiem za sprawą rewolwerowej kuli wystrzelonej w podniebienie. Matka, kobieta niezmiennie słabego zdrowia, przeniosła się na południe Florydy, by zamieszkać ze starszą siostrą. Ponoć miała tam udział w kwiaciarni i radziła sobie całkiem nieźle. Siostra Dana, Kathy, starsza o trzy lata, mieszkała w Taos w Nowym Meksyku, gdzie trudniła się wyrobem biżuterii z miedzi i turkusów. Z nich dwojga to Kathy była buntowniczką. Doskwierały jej surowe zasady majora i jego bezkompromisowy patriotyzm, więc uciekła z domu zaraz po swoich siedemnastych urodzinach. Wsiadła do furgonetki z kapelą folkową – szumowinami, jak ich nazywał major – i ruszyła w stronę złotego Zachodu. Dan był dobrym synem. Skończył szkołę i zawsze miał schludną fryzurę. Zaczął właśnie terminować u cieśli, kiedy ojciec zawiózł go do punktu rekrutacyjnego marines, żeby mógł spełnić swój obywatelski obowiązek jak każdy porządny Amerykanin.
A teraz siedział w swoim rodzinnym mieście i w tępym upale Doliny Śmierci czekał na robotę.
Około jedenastej trzydzieści pojawiła się kolejna półciężarówka. Zawsze go zdumiewało, jak szybko potrafią poruszać się ludzie, kiedy dzień mija nieubłaganie, a ofert pracy jest jak na lekarstwo. Rzucili się do samochodu niczym wygłodniałe zwierzęta, on także. Tym razem potrzeba było czterech ludzi do naprawy i smołowania dachu na magazynie. Joe Yates się załapał, a Dan został. Ciężarówka odjechała.
Po dwunastej niektórzy zaczęli się zbierać. Doświadczenie uczyło, że jeśli nie załapałeś się do południa, to już raczej nie masz na co liczyć. Zawsze było jeszcze jutro. Czy słońce, czy deszcz, Dolina Śmierci i jej mieszkańcy trwali na miejscu. Kiedy wybiła pierwsza, Dan wsiadł do samochodu, włączył silnik i ruszył w stronę domu przez cuchnące zwęglonym mięsem dymy.
Mieszkał na małym osiedlu sześć mil od Doliny, po tej samej stronie miasta. W pobliżu miał stację benzynową ze sklepem spożywczym. Zatrzymał się tam, żeby sprawdzić tablicę ogłoszeń. Jakiś czas temu wywiesił na niej kartkę o treści: „Cieśla podejmie pracę. Rozsądne ceny”. Ponacinał paseczki z numerem telefonu, żeby potencjalni klienci mogli je łatwo oderwać i zabrać. Chciał sprawdzić, czy któregoś nie brakuje. Nie brakowało. Ani jednego. Kilka minut spędził na rozmowie z Leonem, sprzedawcą. Znów zapytał, czy pan Khasab, Saudyjczyk będący właścicielem stacji, nie potrzebuje kogoś do pomocy. I jak zwykle usłyszał od Leona, że pan Khasab ma jego podanie na biurku.
Blok, w którym znajdowało się jego mieszkanie, zbudowany był z płowej cegły. W czasie upałów małe pokoiki trzymały skwar niczym zaciśnięta pięść. Dan wysiadł z samochodu. Po plecach spływał mu pot. Wyjął klucz i otworzył swoją skrzynkę na listy. Zamieścił ogłoszenie z adresem i numerem telefonu w sekcji „praca” w gazecie i miał nadzieję, że ktoś się odezwie. W skrzynce były dwie koperty. Pierwsza, zaadresowana do „Mieszkańca”, od radnego ubiegającego się o reelekcję. Druga zawierała kompletne dane adresata – pan Daniel Lewis Lambert. Adres zwrotny należał do First Commercial Bank of Shreveport.
W lewym dolnym rogu widniał napis „POUFNE”. Danowi nie spodobała się ta koperta. Rozdarł ją, wyjął ze środka śnieżnobiałą kartkę i zaczął czytać.
Pismo wystosował dział kredytów. Domyślił się tego, choć sztywny, formalny ton nie przypominał stylu pana Jarretta. W kilka sekund przebiegł oczyma akapit pod „Szanowny Panie!”. Kiedy skończył, poczuł się tak, jakby ktoś wbił mu nóż w serce.
…cenionym kredytobiorcą, jednakże… działania, które uznaliśmy za stosowne na tym etapie… biorąc pod uwagę nieprawidłowości w historii kredytowej oraz bieżące opóźnienia spłaty… zwrócić kluczyki, dowód rejestracyjny i pozostałe dokumenty… samochód Chevrolet, rocznik 1990, kolor nadwozia metaliczna mgła, numer seryjny silnika…
– O Boże – szepnął.
…natychmiastowy zwrot…
Zamrugał, oślepiony białym blaskiem palącego słońca.
Zabierają mu samochód.

 
Wesprzyj nas