W jaki sposób Indonezja zadecydowała o historii świata. Nikt dotąd nie opowiedział historii indonezyjskiej walki o wolność w tak niesamowity sposób.


Walka o niepodległość Indonezji, której szczyt przypadł na lata czterdzieste XX wieku, przez długi czas była postrzegana jedynie jako konflikt między kolonizatorem – Holandią – a skolonizowanymi Indiami Wschodnimi.

„Revolusi” Davida Van Reybroucka to książka, która odrywa tę walkę od perspektywy narodowej i pokazuje jej znaczenie jako wydarzenia globalnego.

Indonezja była pierwszym krajem, który ogłosił niepodległość po drugiej wojnie światowej. Po japońskiej okupacji młodzi rebelianci oparli się wszelkim nowym formom dominacji przy użyciu siły. Brytyjskie, australijskie, a zwłaszcza holenderskie oddziały miały przynieść pokój i porządek, ale ich obecność doprowadziła do wybuchu pierwszej nowoczesnej wojny dekolonizacyjnej.

Walka ta zainspirowała ruchy niepodległościowe w Azji, Afryce i świecie arabskim, zwłaszcza gdy wolna Indonezja zorganizowała legendarną konferencję w Bandungu w 1955 roku, pierwszy światowy kongres bez udziału Zachodu. Świat ingerował w revolusi i świat się przez to zmienił.

***

Ta porywająca i napisana z dziennikarską dociekliwością książka jest pierwszą, która umieszcza Indonezję na głównych kartach historii współczesnej. Posiłkując się relacjami świadków, Van Reybrouck ukazuje, jak do tego doszło i jak młode pokolenie jest w stanie niemal z dnia na dzień zmienić świat.
Natalia Laskowska, redaktor prowadząca działu Azja dziennika „Arab News”

David van Reybrouck
Revolusi. Indonezja i narodziny nowoczesnego świata
Przekład: Iwona Mączka
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 25 września 2024
 
 

Wprowadzenie

Nie ma fal, bałwanów ani grzywaczy. Spokojne lustro Morza Jawajskiego odbija perłowoszare światło księżyca w tysiącach odłamków unoszących się i opadających na ciemnej wodzie. Delikatny wiatr z północnego wschodu przynosi niejaką ochłodę, ale tak jak zwykle, kiedy zmienia się kierunek monsunów, o północy nadal jest gorąco, nawet na morzu. Miliony gwiazd migoczą na firmamencie, Droga Mleczna przypomina maźnięcie kredą na starej tablicy.
Z oddali dochodzi cichy odgłos drgania, z początku ledwo słyszalny, jednak dźwięk narasta, przybliża się, słychać go teraz dobrze: coraz głośniejsze uderzenia przechodzące w regularny silny stukot. I w świetle księżyca ukazują się wyraźne kontury parowca, majestatycznego białego kolosa z unoszącym się pionowo jak świeca dziobem, który tnie wodę. Po masztach, żurawiach i pokładach można poznać, że statek przewozi zarówno towar, jak i pasażerów. Za szerokim kominem ciągnie się, niczym proporzec, pozioma smuga dymu. Od czasu do czasu komin wyrzuca z siebie czerwony deszcz iskier – wiadomo wówczas, że pod pokładem palacze przerzucają rozżarzone węgle. Jednak na zewnątrz, na powietrzu, iskry szybko gasną, a liniowiec ślizga się po ołowianoszarej, pogrążonej w nocnym mroku tafli.
Statek przechyla się nieco na sterburtę, lekko, jest po prostu mocno załadowany. Przechył jednak się zwiększa, coraz bardziej. Na niższych pokładach przestraszeni pasażerowie rozglądają się dookoła. Słychać gwizdek parowy. Ktoś gwiżdże sześć razy krótko, raz długo – to sygnał alarmowy. I jeszcze raz, i znowu. Teraz wszystko dzieje się szybko. Na pokładzie spacerowym pojawia się kilku pasażerów; nie wszyscy mają kamizelki ratunkowe, a gromadzenie się na deku, kiedy ten zamienia się w pochylnię, przysparza trudności. Palacze i ich pomocnicy wdrapują się na górę po wysokich, stromych drabinkach. Ale gdzie jest góra? Na zewnątrz ludzie chwytają się rur, kabli, łańcuchów i lin. Gdy się puszczą, zsuwają się po pokładzie, uderzają o reling i wpadają na wpół żywi do morza. Słychać krzyki, piski, trzeszczenie, pluski.
W ciągu kilku minut statek przewraca się i z hukiem uderza kominem o fale. Komin zachłystuje się, wypluwa wodę, nabiera jej ponownie, aż w końcu, rzężąc, dławi się parą, sadzą, węglem i solą. Wystająca do połowy z wody wielka śruba z brązu zatrzymuje się jak niepyszna. Duża bandera, która dumnie trzepotała na rufie, zanurzona jest w nocnym morzu.
Ten niegdyś tak dumny statek leży na boku wśród topielców. Za sprawą dynamo na wystającej jeszcze w górę bakburcie elektryczne oświetlenie pokładów działa w wielu miejscach aż do chwili, gdy parowiec ostatecznie idzie na dno. Błyszczące żarówki na tonącym statku. Jasno oświetlone pokłady, mokre olinowanie, trzask zwarcia elektrycznego. A potem nic prócz pęcherzyków powietrza.

Rozdział pierwszy. „A co, może nie?”

W jaki sposób Indonezja zadecydowała o historii świata

Takiej eksplozji nigdy wcześniej nie słyszałem. Pracowałem w pokoju hotelowym przy Jalan Wahid Hasyim. Zabrzmiała jak potężny grzmot gdzieś blisko, ale poranne niebo było błękitne, tak jak dzień wcześniej i dwa dni wcześniej. Czy wybuchła jakaś ciężarówka? Zbiornik z gazem? Z mojego okna nie dostrzegałem nigdzie pióropusza dymu, ale ze skromnego hoteliku widać było jedynie niewielki fragment miasta. Ze swoimi 10 milionami mieszkańców Dżakarta tworzy rozległą megalopolis o obszarze niemal 700 kilometrów kwadratowych. Jeśli doliczymy mieszkańców otaczających ją miast satelickich, otrzymamy aż 30 milionów. Po pięciu minutach zadzwoniła Jeanne, w totalnej panice. To zupełnie do niej nie pasowało. Poznałem ją pół roku wcześniej na kursie językowym w Yogyakarcie. Była młodą francuską niezależną dziennikarką i jedną z najbardziej wyluzowanych podróżniczek, jakie znałem. Za swoją siedzibę obrała Dżakartę i znajdowała się w drodze do mojego hotelu. Przez całe popołudnie zamierzaliśmy ponownie odwiedzić kilka domów spokojnej starości w odległych dzielnicach w poszukiwaniu świadków; ona miała znowu odgrywać rolę tłumaczki. Była jednak cała we łzach.
– Dokonano zamachu! Musiałam uciekać przed kulami i ukrywam się teraz w centrum handlowym u ciebie za rogiem!
Wybiegłem na ulicę. Setki ludzi w miejscu, gdzie zwykle panuje ruch i słychać nieustannie klaksony. Setki uniesionych w górę rąk ze smartfonami filmującymi całe zdarzenie. Czterysta metrów dalej, na skrzyżowaniu mojej ulicy z Jalan Thamrin, wielką arterią komunikacyjną w centrum Dżakarty, widać było zwłoki mężczyzny. Zginął chwilę wcześniej. Leżał na plecach, jego sztywne stopy były nienaturalnie skierowane na wprost do góry. Policjanci i wojskowi odpędzali tłum. Sytuacja wciąż nie została opanowana. Na chodniku po lewej dostrzegłem nadchodzącą Jeanne. Przyglądaliśmy się z niedowierzaniem tej scenie, objęliśmy się i udaliśmy szybko do mojego pokoju w hotelu. Tego dnia nasze myśli zaabsorbowało coś innego niż lata trzydzieste i czterdzieste XX wieku.
Zamachy 14 stycznia 2016 roku w Dżakarcie były pierwszymi od siedmiu lat. Członkowie ekstremistycznej organizacji podjechali na motorynkach pod posterunek policji i go ostrzelali. W lokalach Burger Kinga i Starbucksa zdetonowano bomby – to właśnie ich wybuch słyszałem – a następnie dwóch terrorystów wysadziło się w powietrze na parkingu; nagranie to wciąż jest w internecie. W pobliżu znajdowały się ambasady, luksusowe hotele i ważne biura ONZ, ale nie były one bezpośrednim celem ataku. Zginęło osiem osób, wśród nich czterech zamachowców, ranne zostały dwadzieścia cztery osoby.
Po otrząśnięciu się z szoku Jeanne natychmiast zabrała się do pracy. Pisała notatki dla kilku francuskich gazet i portali i śledziła w moim telewizorze programy informacyjne, żeby móc wysyłać najnowsze wiadomości do Paryża. Przetrząsaliśmy internet w poszukiwaniu doniesień we wszystkich znanych nam językach. Ja zamieściłem tymczasem kilka postów w mediach społecznościowych i pierwsze gazety i radiostacje zaczęły dzwonić, żeby uzyskać dane i przeprowadzić wywiad. Przez resztę dnia pokój hotelowy pełnił funkcję centrum, z którego francuskie, belgijskie, szwajcarskie i – w nieco mniejszym stopniu – holenderskie media czerpały informacje (Holandia wciąż dysponuje kilkoma korespondentami na miejscu). Przypominam sobie, że w pewnym momencie Jeanne siedziała na dywanie w hotelowym korytarzu, żeby udzielić wywiadu radiowego France Inter, podczas gdy ja prowadziłem przez Skype’a rozmowę na żywo z flamandzką stacją telewizyjną. Przez cały dzień byliśmy bardzo zajęci, aż w końcu po południu rozbolały nas strasznie głowy i poszliśmy wreszcie coś zjeść.
Następnego dnia było po wszystkim.
Gdy tylko się okazało, że to nie był zamach taki jak na Bali w 2002 roku (dwieście ofiar śmiertelnych, przede wszystkim mieszkańcy Zachodu) czy kolejne tsunami, takie jak w Acehu w 2004 roku (sto trzydzieści jeden tysięcy ofiar śmiertelnych), międzynarodowe zainteresowanie wyparowało. Indonezja powróciła do swojej roli wielkiego, cichego olbrzyma, o którym poza południowo-wschodnią Azją prawie nigdy się nie słyszy. Prawdę mówiąc, to zadziwiające: pod względem liczby mieszkańców jest czwartym co do wielkości państwem na świecie, po Chinach, Indiach i Stanach Zjednoczonych, które nieustannie znajdują się w centrum uwagi. Zamieszkuje ją największa społeczność muzułmańska na świecie. Gospodarka Indonezji jest najbardziej znacząca w południowo-wschodniej Azji i zaopatruje wiele obszarów na świecie w olej palmowy, kauczuk i cynę. Mimo to międzynarodowe zainteresowanie od lat jest niewielkie. Gdy odwiedza się księgarnie w Paryżu, Pekinie czy Nowym Jorku, prędzej znajdzie się na półce książki o Birmie, Afganistanie, Korei, a nawet Armenii (o państwach liczących najwyżej kilkadziesiąt milionów mieszkańców) niż o Indonezji z jej 268 milionami. Jeden na dwudziestu siedmiu mieszkańców Ziemi jest Indonezyjczykiem, a reszta świata nie potrafi wymienić ani jednego jej obywatela. Ten stan wiedzy najlepiej oddaje klasyczny żart krążący wśród ekspatów: „Wiesz, gdzie leży Indonezja?”. „Mhm, nie bardzo. W pobliżu Bali?”
Zajrzyjmy do szkolnego atlasu. Odpowiednio do skromnej uwagi, jaką się jej poświęca, Indonezję umieszczono na obrzeżach mapy świata: to ten kleks po prawej stronie u dołu, niechlujne ciapki lądu między Oceanem Spokojnym a Indyjskim, i tyle. Leży daleko od niewielkiej Europy Zachodniej i masywnej Ameryki, które przedstawiono u góry mapy zgodnie z historyczną konwencją: Ziemia nie ma środka, a kosmos – górnej krawędzi. Gdyby jednak odwrócić perspektywę i umieścić Indonezję w centrum, okaże się, że nie jest to żaden koniec świata, tylko strategicznie położony archipelag na rozległym obszarze morskim między Indiami a Chinami. Dla żeglarzy stanowił on w dawnych wiekach fantastyczny łańcuch kolejnych przystanków na trasie wschód–zachód; w dodatku podwójny, złożony z wysp z reguły tym mniejszych, im dalej wysuniętych na wschód. Półwysep Malajski niemal ociera się o olbrzymią Sumatrę, następnie leżą Jawa, Bali, Lombok, Sumbawa, Flores i tak dalej. Na północ od nich łańcuch wysp tworzą odpowiednio: masywne Borneo, postrzępiony Celebes i porozrzucane po oceanie Moluki. Oba łańcuchy łączą się w pobliżu Nowej Gwinei.
Indonezja to największe królestwo wysp na świecie. Oficjalnie liczy ich 13 466, możliwe jednak, że wysp jest 16 056 albo 18 203. Nikt tego dokładnie nie wie. Procesy wulkaniczne, trzęsienia ziemi i pływy morskie nieustannie zmieniają linie brzegowe, a przy wysokim stanie wody liczba wysp rośnie. Raz przekonałem się o tym na własne oczy: podczas przypływu środkowa część tropikalnej wysepki zniknęła na sześć godzin pod wodą. Czy była to jedna wyspa czy dwie? Według definicji ONZ dwie, jednak mieszkańcy używali pojedynczej nazwy. Z tych niezliczonych wysp zamieszkanych jest kilka tysięcy. Choć większość z nich jest bardzo mała, na terytorium Indonezji znajduje się pięć z trzynastu największych wysp świata:
Nowa Gwinea, Borneo, Sumatra, Celebes i Jawa. Zarząd pierwszych dwóch wysp kraj ten dzieli z Papuą-Nową Gwineą i Malezją, a ostatnia z nich jest najbardziej zaludnioną wyspą na świecie. Jawa ma długość około 1000 kilometrów, jej szerokość waha się od 100 do 200 kilometrów; choć pod względem obszaru to zaledwie 7 procent całkowitej powierzchni kraju, 141 milionów mieszkańców wyspy stanowi ponad połowę jego populacji. Nie dziwi więc, że wiele przełomowych historycznych wydarzeń miało źródło właśnie tam. Indonezja to jednak nie tylko Jawa. Cały tropikalny archipelag rozciąga się na ponad 40 stopni szerokości geograficznej, czyli jedną ósmą kuli ziemskiej obejmującą trzy strefy czasowe i dystans ponad 5 tysięcy kilometrów wzdłuż równika. Gdyby można było najechać kursorem na Indonezję i przeciągnąć ją na mapę Europy, zaczynałaby się w Irlandii, a kończyła gdzieś w okolicach Kazachstanu. Nałożona na mapę Stanów Zjednoczonych, wystawałaby po obu stronach na niemal 1000 kilometrów. Na tym ogromnym obszarze wyróżnia się prawie trzysta grup etnicznych i mówi się w siedmiuset językach, choć oficjalnym jest bahasa Indonesia, wywodzący się z malajskiego młody język, w którym można znaleźć liczne ślady arabskiego, portugalskiego, niderlandzkiego i angielskiego.
Nasze zainteresowanie powinny budzić nie tylko imponujące dane demograficzne i geograficzne. W historii Indonezji jest pewne wyjątkowe wydarzenie o światowym znaczeniu: był to pierwszy kraj, który po drugiej wojnie światowej ogłosił niepodległość. Doszło do tego niecałe dwa dni po kapitulacji Japonii. Po niemal trzech i pół wieku obecności Holendrów (1600–1945) i trzech i pół roku japońskiej okupacji (1942–1945) kilku miejscowych przywódców ogłosiło, że Indonezja od tamtej chwili stanie się suwerennym państwem. Był to pierwszy kamień domino, który upadł; duże obszary Azji, Afryki oraz świata arabskiego znajdowały się jeszcze wówczas w rękach kilku państw zachodnioeuropejskich, takich jak Wielka Brytania, Francja, Holandia, Belgia i Portugalia.
Proklamacja niepodległości nastąpiła nie tylko bardzo wcześnie, ale była też sprawą bardzo młodych ludzi. Stało za nią i ją wspierało całe pokolenie osób w wieku od piętnastu do dwudziestu pięciu lat, gotowych oddać życie za wolność. Revolusi 1945 roku była pod każdym względem rewolucją młodych. Ten, kto obecnie uważa, że w walce z ociepleniem klimatu i utratą bioróżnorodności młodzież niczego nie zmieni, powinien koniecznie zagłębić się w historii Indonezji: ten czwarty pod względem liczby mieszkańców kraj na świecie nie odzyskałby niepodległości bez wsparcia nasto- i dwudziestolatków – ufam jednak, że współcześni młodzi aktywiści klimatyczni będą stosować mniej przemocową taktykę.
Jednak głównym powodem, dla którego indonezyjska rewolucja tak niezwykle fascynuje, jest olbrzymi wpływ, jaki wywarła na resztę ludzkości; nie tyle na dekolonizację innych państw, ile na ich współpracę. Na zdjęciu przedstawiającym zamach w Dżakarcie widać wiszący na wiadukcie dla pieszych nad Jalan Thamrin olbrzymi billboard z napisem: Asian African Conference Commemoration (Upamiętnienie konferencji azjatycko-afrykańskiej), a poniżej Advancing South-South Cooperation (Rozwój współpracy Południe–Południe). Kontrast między tym tekstem na billboardzie a dymem i paniką poniżej jest ogromny. Billboard odnosił się do niedawnego międzynarodowego kongresu upamiętniającego historyczne wydarzenie: w 2015 roku minęło sześćdziesiąt lat od chwili, gdy Indonezja wyciągnęła rękę do państw, które niewiele wcześniej odzyskały niepodległość. Kilka lat po ostatecznym przekazaniu władzy przez Holandię w czarującym jawajskim mieście Bandung miała miejsce legendarna konferencja azjatycko-afrykańska, pierwsze zgromadzenie światowych przywódców bez udziału Zachodu. Reprezentowali oni aż 1,5 miliarda ludzi, ponad połowę ówczesnej światowej populacji. „Bandung”, bo pod tą nazwą zapisała się konferencja w historii, był według afroamerykańskiego autora i jej uczestnika Richarda Wrighta „punktem zwrotnym w świadomości 65 procent przedstawicieli rodzaju ludzkiego”. To, co się tam wydarzyło, miało „decydować o całości ludzkiego życia na Ziemi”1. Brzmi to raczej górnolotnie, ale ani trochę nie mija się z prawdą, ponieważ w latach po konferencji rewolucja nie ominęła żadnej części świata. Zawitała nie tylko na duże obszary Azji, świata arabskiego, Afryki czy Ameryki Łacińskiej, lecz także do Stanów Zjednoczonych i Europy. Amerykański ruch na rzecz praw obywatelskich i zjednoczenie Europy były w dużym stopniu reakcją – dobrowolną lub wymuszoną – na Bandung. Konferencja była kamieniem milowym w tworzeniu się nowoczesnego świata. Francuska publikacja z 1965 roku nie skąpiła superlatyw: Bandung równał się „drugiemu 14 juillet[I] w historii: to 14 juillet na skalę planety”2.
W dniach po zamachu odwiedzałem z Jeanne kolejne domy spokojnej starości. Tydzień wcześniej spisaliśmy już wspaniałe historie i teraz znowu sprawiało nam satysfakcję wyszukiwanie świadków i oddawanie im głosu. Choć żadne z nas nie było Holendrem ani Indonezyjczykiem, ich losy niezwykle nas zajmowały. Opowiadali uniwersalną historię o nadziei, strachu i tęsknocie. Dotyczyła ona również nas i obecnych czasów.
Revolusi napisała kiedyś historię świata – świat miał w niej swój udział i zmienił się pod jej wpływem – ale ten jej globalny wymiar odszedł niestety w zapomnienie. W Holandii musiałem wielokrotnie tłumaczyć, dlaczego „będąc w dodatku Belgiem”, piszę o Indonezji. „Bo już nie jest wasza!”, odpowiadałem ze śmiechem. Czasem dorzucałem, że Belgia też znajdowała się pod jarzmem Holandii, jestem więc w temacie ekspertem i tak dalej. Jednak tak naprawdę miałem na myśli to, że czwarty co do wielkości kraj świata powinien chyba wszystkich interesować. Jeśli uznajemy znaczenie ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, Mao Zedonga i Gandhiego, dlaczego nie postępujemy tak samo w przypadku pionierów walki o niepodległość Indonezji? Nie wszyscy się ze mną zgadzali. Gdy w jednym z tygodników wspomniałem o moich badaniach, członek Partij voor de Vrijheid (PVV, Partia na rzecz Wolności) Geerta Wildersa zareagował zirytowany na Facebooku: „Ten idiota powinien najpierw napisać książkę o królu Leopoldzie i belgijskim Kongu”3. Nie miałem zamiaru robić tego jeszcze raz[II].
Procesy dekolonizacyjne sprowadzane są często do narodowej walki kolonizatora z kolonią – Francji z Algierią, Belgii z Kongiem, Niemiec z Namibią, Portugalii z Angolą, Wielkiej Brytanii z Indiami i Holandii z Indonezją – przypomina to kod kreskowy. Zawsze jednak oprócz tego pionowego komponentu obecne są procesy, które zachodzą poziomo. Odgrywają w nich role państwa ościenne, sojusznicy, miejscowe oddziały milicji, regionalni gracze, międzynarodowe organizacje i tym podobne. Nie można ich pomijać. Jeśli to zrobimy, nie przestaniemy uznawać zachodniego państwa narodowego i jego kolonialnych granic za punkt odniesienia. W naszym podejściu do historii utkniemy w XIX wieku. Kto patrzy na przeszłość jedynie przez otwory strzelnicze, niekoniecznie ogarnia cały horyzont. Nadszedł czas, by pożegnać się z perspektywą narodową i dostrzec międzynarodowy wymiar procesu dekolonizacyjnego. To oczywiście wymaga wysiłku. Trudniej jest rozwikłać splot powiązań, niż nakreślić schemat przedstawiający dwa obozy, ale historyczna rzeczywistość nie jest żadnym schematem. Dotyczy to niewątpliwie dziejów Indonezji.
Powtórzmy: świat miał w revolusi swój udział i zmienił się pod jej wpływem. Mimo to obecnie tylko w dwóch państwach wydarzenie to traktuje się jako część narodowej historii. W Indonezji uznawane jest już od dziesięcioleci za niepodważalny mit założycielski tego rozległego, niezwykle różnorodnego państwa. Niezależnie od tego, na której wyspie lądowałem, lokalne lotnisko wszędzie nosiło imię jakiegoś bojownika o wolność. Nazwy ulic i pomniki niezmiennie sławią revolusi. A w miastach muzealne dioramy, niczym witraże w średniowiecznych katedrach, przedstawiają obrazową i skanonizowaną inscenizację mitu, który w ich przypadku dotyczy powstania narodu. Historia ta ma konsolidować cały archipelag i chronić go przed ewentualnymi separatystycznymi tendencjami wśród radykalnych muzułmanów z Acehu na zachodnim krańcu Indonezji czy też Papuasów z położonej najdalej na wschodzie Papui-Nowej Gwinei. Niezależnie od tego, jak bardzo różniły się od siebie kolejne głowy państwa, wszystkie czerpały z tego samego źródła: z owej heroicznej perang kemerdekaan – walki o niepodległość prowadzonej z kolonizatorem. Widać to także w podręcznikach historii do szkoły średniej. W nowym podręczniku z 2014 roku zatytułowanym Sejarah Indonesia dari Proklamasi sampai Orde Reformasi (Historia Indonezji od ogłoszenia niepodległości po okres po rządach Suharto) cała pierwsza połowa z dwustu trzydziestu stron poświęcona jest krótkiemu okresowi 1945–1949, a długi okres 1950–2008 opisany jest pokrótce w drugiej części4. Młode pokolenie indonezyjskich historyków wypowiedziało się ostatnio przeciw traktowaniu historii w sposób nazbyt indonesiasentris i odwróciło od tego, co nazywają tirani Sejarah Nasional – tyranią tak wąsko postrzeganej historii narodowej. Dla szerszej publiczności revolusi pozostaje sprawą czysto indonezyjską5.
W Holandii zmienia się podejście do dekolonizacji. Można to odczytać nawet z samych tytułów ważnych opracowań. Podczas gdy poprzednie pokolenie podkreślało zazwyczaj stratę poniesioną przez Holandię – De laatste eeuw van Indië (Ostatnie stulecie Indii Wschodnich), Afscheid van Indië (Pożegnanie z Indiami Wschodnimi), Afscheid van de koloniën (Pożegnanie z koloniami), De terugtocht (Odwrót) – w ostatnich latach pojawia się coraz więcej tytułów, które dobitnie podkreślają przemoc stosowaną przez Holandię: Last van de oorlog (Ciężar wojny), Soldaat in Indonesië (Żołnierz w Indonezji), Roofstaat (Państwo oparte na rabunku), Koloniale oorlogen in Indonesië (Wojny kolonialne w Indonezji) i De brandende kampongs van Generaal Spoor (Płonące kampungi generała Spoora)6. Równocześnie nowe pokolenie dziennikarzy i aktywistów zwraca z naciskiem uwagę na brzydsze strony historii, które często zamiata się pod dywan. Mimo to wydaje się, że różnorodne i w wielu przypadkach znakomite prace historiograficzne nie wywarły większego wpływu na opinię publiczną. Pierwszorzędnie spisane historie dyplomacji, staranne biografie polityków, kilka wybitnych prac doktorskich i nadzwyczajne opracowania dla szerokiej publiczności nie poprawiły bardzo mizernej znajomości kolonialnej i postkolonialnej historii. Gdy w grudniu 2009 roku brytyjskie biuro badania opinii publicznej chciało się dowiedzieć, który z europejskich krajów jest najbardziej dumny ze swojej kolonialnej przeszłości, Holandia pobiła resztę na głowę. Aż 50 procent holenderskich respondentów przyznało, że jest dumnych z dawnego imperium, w porównaniu z 32 procentami Brytyjczyków, 26 procentami Francuzów i 23 procentami Belgów. Jeszcze mocniej rzucał się w oczy niezwykle niski odsetek Holendrów, którzy wstydzili się kolonializmu: 6 procent wobec 14 procent Francuzów, 19 procent Brytyjczyków i 23 procent Belgów. Ponad jedna czwarta badanych Holendrów (26 procent) chciałaby, aby Holandia wciąż posiadała terytoria zamorskie7.
Czym można wyjaśnić tę wyjątkową pozycję? Czy holenderska polityka kolonialna była lepsza od polityki prowadzonej przez inne kraje europejskie i dlatego istnieje obiektywnie więcej powodów do dumy? Czy może przekazywanie nowo zdobytej wiedzy odbywało się z większym trudem? Wydaje się, że to ostatnie, ponieważ ten, kto zapozna się z dostępnymi publikacjami, będzie mniej skłonny do odczuwania narodowej dumy. Wnioski płynące z prowadzonych od dekad rzetelnych badań historycznych dają raczej powód do wstydu, to jednak prawie nie dociera do publicznej świadomości. Dlaczego tak się dzieje? Przecież nauka historii w szkole po roku 2000 w większym stopniu opiera się na doświadczeniu. Po wieloletnim okresie, w którym przesadną uwagę poświęcano umiejętnościom i pracy nad projektami, uświadomiono sobie chyba ponownie znaczenie znajomości chronologii i faktów. A jakże, w 2001 roku komisja pod przewodnictwem Pieta de Rooija zaprezentowała dydaktyczne ramy dla nauczycieli historii, które dzieliły przeszłość na dziesięć klarownych i chronologicznie ułożonych okresów. Ramy te posiadały jednak także dwie wady: miały one – wbrew coraz bardziej różnorodnej populacji – wciąż bardzo europocentryczny charakter („Grecy i Rzymianie”, „mnisi i rycerze”, „peruki i rewolucje” i tak dalej) i nie były w stanie cofnąć podjętych w latach dziewięćdziesiątych decyzji, na mocy których zredukowano liczbę lekcji historii w szkole8. Już od wielu lat nauka historii obowiązuje jedynie uczniów w wieku od dwunastu do piętnastu lat i trwa od dwóch do trzech lat; później staje się przedmiotem do wyboru, którego uczy się dwa–trzy lata9. Z tego powodu świadomość historyczna jest dość ograniczona.
Jednak już wkrótce po zamachach na World Trade Center, Pima Fortuyna[III] i Theo van Gogha[IV] powstało społeczne zapotrzebowanie na staranniejsze zdefiniowanie holenderskiej tożsamości. Zaprezentowany w 2006 roku w imieniu specjalnej komisji przez historyka Fritsa van Oostroma „Canon van Nederland” (Holenderski Kanon) przedstawiał pięćdziesiąt „okien na historię”, czyli najważniejszych wydarzeń, składających się na podstawowy pakiet tego, co „każdy Holender powinien wiedzieć”. Kanon ten, który do tej pory zyskał częściowo oficjalny status w edukacji na poziomie szkoły podstawowej, całkowicie opierał się jednak na ściśle narodowej wizji historii10. Ponadto nawet najstaranniej dobrane okresy i pięćdziesiąt najważniejszych momentów czy faktów historycznych niedawno zaktualizowanego kanonu nie jest w stanie wypełnić powstałych w latach dziewięćdziesiątych luk. Okna na historię, z którymi nie idą w parze godziny lekcyjne, na niewiele się zdają. Staną się interesujące dopiero wówczas, gdy poświęci się wystarczająco dużo czasu na podziwianie widoku. Dopóki zresztą obecnie obowiązujące podręczniki do historii dla szkół średnich, czy też dodruki starszych publikacji, zawierają mantry o wolności i tolerancji jako zasadniczych cechach holenderskiego społeczeństwa, nie powinno dziwić, że nawet studenci pierwszego roku historii w Amsterdamie postrzegają przeszłość Holandii wyjątkowo pozytywnie11. Z badań wynika, że według nich holenderska historia to przede wszystkim walka z hiszpańskim panowaniem w XVI wieku, Zjednoczona Kompania Wschodnioindyjska i dobrobyt w XVII wieku, początki demokracji parlamentarnej w XIX wieku oraz ruch oporu podczas niemieckiej okupacji w XX wieku. Kolaboracja, niewolnictwo i dekolonizacja są tematami, które przyszli nauczyciele prawie całkiem pomijają12. W ten sposób holenderska historia pozostanie mocno zawężona do „ojczyzny”. Warto zauważyć: Katedra Historii Ojczystej[V] na uniwersytecie w Lejdzie dopiero wiosną 2020 roku zmieniła nazwę.
Również duże międzynarodowe instytucje nie wykorzystały swojej szansy. Gdy po generalnym remoncie ponownie otwarto amsterdamskie Rijksmuseum, okazało się, że tylko jedna z sześćdziesięciu trzech na nowo zaprojektowanych sal poświęcona jest historii kolonialnej: sala 1.5 nosi od tamtej pory nazwę „Nederland overzee” (zamorskie Niderlandy). To dość niewiele w przypadku narodowego muzeum kraju, który pod względem wielkości imperium zajmował trzecie miejsce na świecie, aktywnego przez ponad trzy stulecia na trzech kontynentach półkuli południowej. Strona internetowa zachęca: „Zapoznaj się w tym pięknym budynku z własną historią”, ale o jaką historię tutaj chodzi? Po renowacji już 15 milionów zwiedzających opuściło muzeum z wrażeniem, że imperializm musiał być marginalnym, pozbawionym znaczenia aspektem holenderskiej historii. Na szczęście od kilku lat zaczyna się w tej kwestii coś zmieniać13.
Scheepvaartmuseum (Muzeum Żeglugi) w Amsterdamie oferuje od 2017 roku wirtualną atrakcję na pokładzie wspaniałej repliki statku Zjednoczonej Kompanii Wschodnioindyjskiej z XVII wieku. Po założeniu okularów można się wznieść nad stoczniami i nadbrzeżnymi dzielnicami dawnego Amsterdamu. Rezultat zapiera dech w piersiach, jednak okazuje się, że program nie przewidział odpowiedzi na pytania, dokąd tymi statkami pływano i w jaki sposób prowadzono handel. Dzięki temu narodowy heroizm nie poniesie oczywiście żadnej straty.

Przypisy

[I] Chodzi o szturm na Bastylię 14 lipca 1789 roku. (Jeśli inaczej nie zaznaczono, przypisy dolne pochodzą od tłumaczki).

[II] W 2010 roku David Van Reybrouck opublikował obszerne studium na ten temat: Congo. Een geschiedenis, które odbiło się szerokim echem nie tylko w Belgii, lecz także w Holandii. Książka ukazała się też w Polsce nakładem wydawnictwa W.A.B. pod tytułem Kongo. Opowieść o zrujnowanym kraju w przekładzie Jadwigi Jędryas (Warszawa 2016).

[III] Pim Fortuyn – charyzmatyczny polityk, którego pojawienie się na holenderskiej scenie politycznej mocno nią wstrząsnęło. Znany ze swoich kontrowersyjnych, populistycznych wypowiedzi i radykalnego antyislamizmu. Założyciel partii Lijst Pim Fortuyn. Został zastrzelony 6 maja 2002 roku przez lewicowego aktywistę Volkerta van der Graafa.

[IV] Theo van Gogh – holenderski reżyser, twórca filmowy i publicysta. Wraz z polityczką somalijskiego pochodzenia Ayaan Hirshi Ali nakręcił film Submission piętnujący pozycję kobiet w świecie muzułmańskim. Zamordowany 2 listopada 2004 roku przez Mohammeda Bouyeriego, który dopuścił się zbrodni z pobudek religijnych.

[V] Należy zauważyć, że przymiotnik vaderlands – „ojczysty” wskazuje w tym kontekście na wąską – niderlandocentryczną – perspektywę historyczną.

 
Wesprzyj nas