Sekrety Hollywood w książce „Na bulwarach czyhają potwory” Macieja Jarkowca – kulisy największego przemysłu filmowego. Wyprawa przez zekranizowany kraj i filmy, które go kreują.


Którędy przebiega granica rzeczywistości i fikcji? Czy w Ameryce można ją dostrzec, wyznaczyć? Kto tu kogo okłamuje? Czy to Hollywood wciska Ameryce kit? A może Ameryka jest zmyśleniem, które Hollywood ekranizuje? „Żeby żyć, opowiadamy sobie historie” – napisała Joan Didion. W Ameryce, bardziej niż gdzie indziej, historie opowiada się na ekranie. Żeby żyć, Ameryka karmi się swoim kinem. You are what you eat.

Sprawczości amerykańskiego mitu Maciej Jarkowiec przyglądał się w dwóch poprzednich książkach: „Powrócę jako piorun. Krótka historia Dzikiego Zachodu” i „Rewolwer obok Biblii”. W co wierzy Ameryka. W „Na bulwarach czyhają potwory” ponownie podąża tym tropem.

Za pomocą reportażu, eseju, legendy, zapisków z podróży, wspomnień i anegdot snuje fascynującą, osobistą opowieść o sekretnym Hollywood: o wydarzeniach za kulisami największego przemysłu filmowego świata, które ukształtowały naszą zbiorową wyobraźnię.

Hollywood okazuje się kluczem do zrozumienia USA i jego miejsca we współczesnym świecie – jako Imperium, kolosa na glinianych nogach i kraju, w którym prezydentami zostają aktorzy grający w podrzędnych westernach i biznesmeni o szemranej reputacji.

Maciej Jarkowiec
Na bulwarach czyhają potwory. Filmowa historia Ameryki
Wydawnictwo Agora
Premiera: 25 września 2024
 
 

WSTĘP

Mój pierwszy raz: Indiana Jones i poszukiwacze zaginionej arki, kino Panorama, Leszno, styczeń 1984. Miałem sześć lat, byłem jedynym dzieckiem na wypełnionej po brzegi sali. Nie nadążałem czytać dialogów. Facet w kapeluszu rozwalał hitlerowców. Nagle łysa głowa jakiegoś Niemca wpadła pod rozpędzone śmigło. Krew bryzgnęła wprost na mnie. W nocy nie mogłem spać – oglądałem film jeszcze raz.
Później obejrzałem setki amerykańskich filmów. Tak jak każdy przeciętny mieszkaniec planety. Żadna inna kultura tak skutecznie nie wyeksponowała obrazu samej siebie za pomocą jakiejkolwiek metody komunikacji. Z użyciem Hollywood Ameryka dożylnie aplikuje światu swój mit. Kraj staje się w ten sposób ogólnoludzkim wyobrażeniem. Sergio Leone, Włoch, który znał jedno słowo po angielsku („goodbye”) i w Europie kręcił amerykańskie filmy o Ameryce, powiedział: „Ameryka to tak naprawdę własność świata, nie tylko Amerykanów”.
Gdy przyjeżdżasz do Stanów, spostrzegasz, że fikcja, którą znasz z ekranu, jest namacalną rzeczywistością. Podróż przez Zachód jest jak western, noc w motelu jak thriller, śniadanie w skajowym boksie jak wejście do Pulp Fiction. „W Ameryce kino jest prawdziwe, bo cała przestrzeń i styl życia mają tam charakter filmowy […] Życie jest kinem” – pisał francuski filozof Jean Baudrillard. „Fikcja nie oznacza tego, co wyobrażone. Jest tym, co poprzedza wyobrażone jako jego urzeczywistnienie”.
Bezsprzecznie rzeczywisty Indiana Jones sprawia, że być może rzeczywisty staje się również Harrison Ford. Nie na odwrót. Woody Allen, owszem, istnieje, ale nikt nie wie, jaki jest naprawdę. Wszyscy wiedzą za to, jaka jest postać neurotycznego nowojorczyka stworzona przez Allena na ekranie. Jake LaMotta, bokser zwany Wściekłym Bykiem, chyba rzeczywiście był kiedyś mistrzem świata wagi średniej, ale dopiero Martin Scorsese z Robertem De Niro uczynili z niego kogoś realnego. Titanic na pewno zatonął tak, jak pokazał to James Cameron, nawet jeśli zatonął inaczej. Banda Mansona nie zabiła nikogo w willi Polańskiego w Los Angeles, bo na życzenie Quentina Tarantino pochłonęły ją płomienie. Nowa wojna domowa, która wkrótce ogarnie Amerykę, nawet jeśli wcale nie wybuchnie, będzie wyglądała tak, jak nakręcił to Alex Garland.
Gdy rodziła się kinematografia, USA jako młody kraj nie miały bogatej tradycji słowa pisanego. Kino jest starsze od Faulknera, Hemingwaya, Steinbecka. Ruchome obrazy stały się dominującą metodą przekazu, narodową formą sztuki, a Hollywood najważniejszym wytwórcą mitów.
Temu, jak amerykański mit kształtuje tożsamość, napędza bądź hamuje rozwój, popycha do zbrodni, przyglądałem się w dwóch poprzednich książkach: Powrócę jako piorun. Krótka historia Dzikiego Zachodu (2018) i Rewolwer obok Biblii. W co wierzy Ameryka (2021). Ponownie podążam tym tropem. Z pomocą reportażu, eseju, legendy, zapisków z podróży poszukuję odpowiedzi na pytania: którędy przebiega granica rzeczywistości i fikcji? Czy w Ameryce można ją dostrzec, wyznaczyć? Kto tu kogo okłamuje? Czy to Hollywood wciska Ameryce kit? A może Ameryka jest zmyśleniem, które Hollywood ekranizuje?
„Żeby żyć, opowiadamy sobie historie” – napisała Joan Didion. W Stanach historie opowiada się na ekranie. Żeby żyć, Ameryka karmi się swoim kinem. You are what you eat.
Ta książka jest subiektywną wyprawą przez zekranizowany kraj i przez filmy, które go kreują.

EGZEKUCJA CZOLGOSZA Z PANORAMĄ WIĘZIENIA W AUBURN
/ 1901 /

Przyszłość

Miejski autobus wlókł się przez zadupia New Jersey. Kto by pomyślał, że tutaj właśnie rozpocznie się ta historia. Za szybą widziałem meble wystawione na chodnikach, pizzerie, taquerie, dyskonty odzieżowe, boiska, dzieci w kaskach, z kijami bejsbolowymi, dziuple ze striptizem zwane klubami dżentelmenów, stacje benzynowe, fast foody Dunkin Donats, McDonald’s, na murach spłowiałe znaki Coca-Coli. Na przystankach syczały hamulce. Na pokładzie niósł się zapach chińszczyzny, rozbrzmiewał śmiech, na niebieskich krzesłach siedzieli robotnicy, chasydzi, Afroamerykanie, dziewczyna w czapce z daszkiem i burce tuliła na rękach niemowlę, chudy dryblas grał na telefonie w strzelankę, przebrnęliśmy Newark, Harrison, Roseville. W West Orange minęliśmy kościół z wysoką wieżą i za zakrętem wyłoniły się zabytkowe hale fabryczne. Na znakach z nazwami ulic zobaczyłem slogan: „Tutaj zaczęła się przyszłość”.

Marianna

Na oceanie. Parowiec napakowany ludźmi. Pod pokładem ciemne kajuty z piętrowymi kojami, szczury, wiadra z fekaliami, kałuże wymiocin, smród. Na pokładzie wiatr i bezkres. Marianna Czołgosz, z domu Nowak, lat dwadzieścia osiem, patrzy w dal, trzymając dłonie na okrągłym brzuchu. Dzień szary, marcowy, rok 1872. Morze smutne jak zaorane pola na przednówku – tam u nich w Górze koło Żnina, dawna Rzeczpospolita, zabór pruski.
Nie mieli ziemi, pracowali na cudzej. Poza tym ona szyła, prała i gotowała dla bogatszych, a jej mąż Paweł chwytał się dorywczych prac w mieście. Być może jeździł do Kalisza albo do Poznania. Być może tam wpadł mu w ręce folder reklamowy jednej z linii transatlantyckich, które dzięki nowym parowym silnikom zwoziły miliony emigrantów do ziemi obiecanej. W folderach docierających przez biura przewoźników do najdalszych zakątków świata pisano, że ulice w Ameryce są brukowane złotem.
Pierwszy wypłynął starszy brat Pawła, Wojciech. Najpewniej z portu w Hamburgu – tam ze Żnina było najbliżej. Później Paweł. Do Ameryki dotarł w Nowy Rok 1872. Niewiele później wysłał do żony list. Kazał ruszać.
Marianna płynie więc do Ameryki. Wokół niej trójka dzieci, a w brzuchu syn, który urodzi się za dwa miesiące i dostanie imię Leon. To on rozsławi rodzinę. Zrobią o nim film.

Czarodziej

Kilkanaście lat po tym, gdy Czołgoszowie dotarli do Ameryki, Thomas Edison śpi na ławce w swojej bibliotece w West Orange, w New Jersey. To jego modus operandi – praca do kresu sił, krótki sen, znów praca. Kiedyś żona wstawi do biblioteki łóżko, zasłoni je parawanem, żeby dziennikarze nie fotografowali go drzemiącego na ławce w garniturze. Łóżko pozostaje na swoim miejscu do dziś, tak jak biurko, spluwaczka, mówiąca lalka, windy, prasy, ciężkie maszyny, perforatory, żarówki, fonografy, flakony, probówki i dziesiątki innych eksponatów w muzeum Edisona w dawnych halach jego fabryki wynalazków w West Orange. Tu zaczęła się przyszłość.
Teraz łóżka jeszcze nie ma. Edison budzi się zesztywniały, przeciera oczy i rusza na obchód. Wchodzi do każdego budynku, do każdego warsztatu. W pokoju na pierwszym piętrze hali frontowej jeden z naukowców William Dickson pracuje nad maszyną, w której Edison pokłada wielkie nadzieje. Nikt poza nimi i asystentem Dicksona nie ma wstępu do pracowni. Na stołach zwoje perforowanej taśmy, soczewki, metalowe cylindry różnych rozmiarów. Dickson i Edison pochylają się nad drewnianą skrzynką, do której przymocowano obiektyw.
Gdy miał dwanaście lat, Thomas Edison stworzył laboratorium chemiczne w suterenie rodzinnego domu w Port Huron w stanie Michigan. Matka nakazała mu je zlikwidować, bo wykańczał ją huk eksplozji. Thomas zajął się więc sprzedażą fistaszków i gazet w pociągach kolei dojazdowej do Detroit. Pewnego dnia zobaczył dziecko na torach i uratował je przed nadjeżdżającym pociągiem. Ojciec chłopca był zawiadowcą stacji. Z wdzięczności nauczył Edisona alfabetu Morse’a i obsługi telegrafu. Wkrótce Edison zatrudnił się jako telegrafista. Opatentował maszynę telegraficzną zdolną wysyłać cztery wiadomości na raz. Zarobił pierwsze duże pieniądze. Zainwestował je w dalsze badania.
„Geniusz to jeden procent inspiracji i dziewięćdziesiąt dziewięć procent potu” – powie po latach. „Nigdy niczego nie wymyśliłem. Nikt niczego nie wymyślił. Tak zwane wynalazki istnieją w naszym otoczeniu. Czekają, aby je dostrzec. Nie ma żadnej eureki. Jest tylko świat zewnętrzny”.
Biografowie będą się spierać: był bardziej naukowcem czy biznesmenem? Na pewno celebrytą. Chętnie dopuszczał dziennikarzy do swojego życia. Kreował własną sławę. Był nieśmiały, bał się ludzi, więc nie wychylał nosa z laboratorium, ale z pomocą mediów stworzył postać Thomasa Alvy Edisona, który pracuje do utraty tchu, aby zbudować nowy wspaniały świat. Najpierw ukrył się w Menlo, w New Jersey – swoim pierwszym laboratorium. Tam wynalazł żarówkę. Choć oczywiście to wcale nie on. Ale opowieść jest ważniejsza od faktów, a nikt wtedy nie opowiadał tak dobrze jak Edison. Ameryka go pokochała. Nazwała Czarodziejem z Menlo.
W 1886 roku przeniósł się do West Orange. Zbudował kompleks badawczy, w którym chciał rozwijać wszystko – od zegarków po lokomotywy. W jednej z pracowni posadził Williama Dicksona. Dziś w jej miejscu wisi tablica: „W 1888 za tą ścianą, w niedużym pokoju, który dawno temu został rozebrany, Thomas Edison i W.K.L. Dickson stworzyli pierwszą kamerę filmową”.

Paul

Gdy młody Thomas Edison robi pieniądze na pierwszych patentach, w Detroit pod adresem 141 Benton Street, w dzielnicy zwanej Polacktown, przychodzi na świat poczęty po drugiej stronie oceanu Leon Czolgosz.
Detroit liczy wówczas osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców i rozbudowuje się w zawrotnym tempie. Powstają tartaki, garbarnie, odlewnie, huty, stocznie, zakłady produkcji taboru kolejowego, silników parowych, rzeźnie, browary. W Ameryce trwa gilded age – pozłacana era – czas napływu milionów ludzi z całego świata, uprzemysłowienia, urbanizacji, rozwoju transportu, narodzin gigantycznych fortun. Tworzy się nowa amerykańska arystokracja – rodziny Astorów, Vanderbiltów, Fordów, Rockefellerów, Hearstów, Morganów czy Carnegiech prowadzą życie jak w przedrewolucyjnej Francji. Symbolem ich bogactwa stają się letnie rezydencje w Newport, w stanie Rhode Island – pałace pobudowane ze złota i marmuru.
W Detroit ulice nie są brukowane złotem, ale da się żyć. Nowi imigranci nie tłoczą się w zatęchłych czynszówkach jak na Manhattanie, lecz mieszkają w jednorodzinnych domach. Ojciec Leona Paweł – w amerykańskich dokumentach nazwany Paulem – często zmienia pracę, bo napływ przybyszów sprawia, że rotacja w fabrykach jest duża. Nowi wypychają starych, przyjmując niższe stawki. Matka Leona Marianna szyje, pierze i gotuje dla bogatszych – tak jak w Górze pod Żninem. Każdy grosz Czolgoszowie odkładają na amerykański sen: upragniony kawałek ziemi.
Wiele lat później do Paula Czolgosza przyjedzie psycholog z Bostonu piszący książkę o mordercach. Paul będzie mówił tylko po polsku, psycholog zatrudni tłumacza. Po rozmowie poprosi, aby Paul pozował do zdjęcia. Stary Czolgosz usiądzie prosto w swym jedynym, odprasowanym garniturze. Łagodne oczy, bujne, wypielęgnowane wąsy, pionowe bruzdy na policzkach. Lewa dłoń – koścista, spracowana – ułożona na piersi. W klapie marynarki wpinka z fotografią ukochanego syna Leona.

Światło

W pozłacanej erze skończyła się ciemność. Najpierw ulice miast rozświetliły lampy łukowe – źródłem jasności był łuk iskier między dwiema elektrodami. W 1880 roku dwadzieścia takich lamp stanęło na kilku przecznicach nowojorskiego Broadwayu. Światło było białe i rażące, ludzie wyglądali pod nim jak duchy, kobiety kryły się pod parasolkami, na ulicy kładły się szerokie cienie, kilkunastometrowe wieże, na których zamontowano elektrody, barykadowały chodniki. Poza tym lampy łukowe nie nadawały się do oświetlania wnętrz. Przyszłość należała do żarówki. Nie tylko Edison zdawał sobie z tego sprawę. Lampy żarowe istniały, zanim Czarodziej z Menlo rzucił wyzwanie ciemności. Miały jednak krótką żywotność – ich włókna wypalały się po kilku chwilach. W laboratoriach Edisona powstało włókno ze zwęglonego bambusa japońskiego. Świeciło bez przerwy przez kilkanaście godzin. Edison wyobraził sobie, że połączy tysiące żarówek w sieć, wykorzystując infrastrukturę telegraficzną. „Elektryczność stanie się tak tania, że tylko bogaci będą palić świece” – zapowiedział. Pierwsza stacja zasilania ruszyła 4 września 1882 roku na Pearl Street w Nowym Jorku. Edison osobiście przełożył dźwignię. Żarówki rozświetliły dziesiątki kwartałów na Manhattanie, w tym budynek „New York Timesa”. Nad biurkami reporterów rozbłysły lampy. „Światło jest miękkie, spokojne i wdzięczne” – donosił jeden z nich. „Można pisać godzinami, nie zauważywszy, że skończył się dzień”. Wkrótce tysiące mieszkań, ulic i miast zaczęło się rozjaśniać. Światło elektryczne odmieniło świat – metropolie tętniły nocnym życiem.
Dzięki mocy z elektrowni pod wodospadem Niagara pierwszym w pełni zelektryfikowanym ośrodkiem Ameryki zostało Buffalo w stanie Nowy Jork. Nazwano je Miastem Światła. W 1901 roku na wielką wystawę panamerykańską w Buffalo zwabione jasnością jak ćmy przybędą miliony Amerykanów. Również prezydent Stanów Zjednoczonych William McKinley. Jego śladem Leon Czolgosz. Kamery Edisona wszystko sfilmują.

Będziesz miał wszystko, czego pragniesz

Drewniana chałupa pośród pól, krzesło, stół, lampa naftowa. Prąd tu jeszcze nie dotarł. Dziesięcioletni Leon pochyla się nad książką. Marianna wie, że jest najbystrzejszy spośród jej dzieci. Tak jak inni zaliczył ledwie kilka klas szkoły publicznej i niedzielną szkółkę przy polskim kościele, ale pochłania jedną książkę za drugą. Mama głaszcze syna po głowie.
Mieszkają już na swojej ziemi. Farma leży na północnym krańcu Michigan, nad jeziorem Huron nieopodal mieściny o nazwie Posen. Dekadę wcześniej założyli ją Polacy zwiezieni tu do karczowania lasu. Gdy wykarczowali, dostali działki, przysposobili ziemię i pobudowali domy. Przybyli z zaboru pruskiego i swojej osadzie dali pruską nazwę.
Poza uprawą roli Czolgoszowie robią to co do tej pory – ciężko pracują gdzie się da. Leon pierwszą pracę bierze w wieku dwunastu lat w hucie szkła w pobliskiej Alpenie.
Po urodzeniu ósmego dziecka Marianna choruje. Leon patrzy, jak mama z trudem wstaje z łóżka i przechadza się po pokoju, z każdym dniem słabsza.
– Przyjdzie czas, kiedy będziesz miał wszystko, czego pragniesz – mówi w ostatnich słowach do syna. Półtora roku później ojciec poślubia drugą żonę. Odtąd Leon nie siada przy rodzinnym stole, jada posiłki sam.

Emma

Wychylane szklanki, filiżanki, krwiste mięso krojone na białych talerzach, pełne usta, roześmiane twarze, kropelki potu na czołach, cygara, papierosy, fajki, dym, tłum, zaduch, zgiełk, rozmowy w jidysz, po rosyjsku, niemiecku, polsku, pokrzykiwania, zawołania, rechoty, kelnerzy biegający między stołami, ławami, krzesłami, zapach piwa, pieczeni, smażonej cebuli, ludzkich ciał, zapach nadciągającej rewolucji. Kawiarnia Sach’s, Suffolk Street, imigrancka dzielnica Lower East Side, Nowy Jork, późne popołudnie, niedziela, 15 sierpnia 1889 roku. Przy jednym ze stołów w towarzystwie znajomych rozdyskutowana Emma Goldman, lat dwadzieścia, okrągła buzia, gładka, jasna skóra, kręcona blond grzywka, która dorosłej kobiecie nadaje urok niewinnej dziewczynki. On patrzy na nią z drugiego końca sali.
Nie jest niewinna. W Sankt Petersburgu, skąd przybyła przed czterema laty, szantażowała ojca, że rzuci się do Newy, jeśli wyda ją za mąż. Ortodoksyjna rodzina żydowska. Niezamożna. Ciężka praca, próby interesów, plajty, walka o godną codzienność, przestrzeganie religijnych norm. Ojciec używał pejcza jako metody wychowawczej, również w stosunku do córek. Nauczyciele w szkole bili linijką po otwartych dłoniach. Emma z nakazu ojca pracowała w sklepie z gorsetami. Przyjmowała tam odwiedziny wskazanych przez ojca partii. Jeden z młodzieńców po pracy zaprowadził ją do hotelu. W pokoju doszło do „kontaktu z użyciem przemocy” – jak napisze Emma.
Po kryjomu czytała książki socjalisty Nikołaja Czernyszewskiego. W wieku szesnastu lat uciekła do Ameryki. Zamieszkała u przyrodnich sióstr w Rochester w stanie Nowy Jork, zatrudniła się w szwalni, poślubiła kolegę z pracy. Rok po jej przyjeździe do USA na Haymarket Square w Chicago wybuchła bomba. Emma czytała o tym w gazetach z wypiekami na policzkach.
Gdy arystokraci ery pozłacanej stawiali pałace w Newport, miliony robotników budujących nowy wspaniały świat żyły z dnia na dzień, na granicy nędzy. Dzień pracy liczył dwanaście godzin lub więcej. Nie było ochrony zdrowia, zasiłków, ubezpieczeń. Krachy na giełdzie zwane „panikami” uruchamiały domina bankructw i masowych zwolnień. Wybuchały strajki, wykluwał się ruch robotniczy. Jesienią 1884 roku związki zawodowe ogłosiły, że 1 maja 1886 robotnicy przejdą na ośmiogodzinny dzień pracy. Gdy ów dzień nadszedł, a właściciele fabryk nadal nie godzili się na zmianę, rozpoczął się strajk generalny. 4 maja w czasie demonstracji na Haymarket Square w Chicago ktoś rzucił bombę w kierunku nacierającej policji. Zginęło siedmiu policjantów i czterech cywilów. Po poszlakowym procesie siedmiu anarchistów dostało wyroki śmierci. Rok później kara dla dwóch skazanych została zamieniona na więzienie, jeden popełnił samobójstwo w celi, czterech powieszono. W oczach tysięcy robotników stali się męczennikami.
Emma Goldman wsiąkła w ruch robotniczy. 15 sierpnia 1889 roku o świcie weszła na prom z Rochester do Nowego Jorku. Zostawiła męża i dotychczasowe życie. Miała przy sobie cały dobytek: maszynę do szycia i pięć dolarów. W Nowym Jorku odnalazła znajomego anarchistę, a ten zabrał ją do Sach’s Cafe – gdzie schodzili się radykałowie z Lower East Side. Teraz pośród tłumu i dymu jej wzrok napotyka oczy wpatrzone w nią z drugiego końca sali. Należą do Alexandra Sashy Berkmana, lat dziewiętnaście, szczupła twarz, krótkie czarne włosy, duże usta, okulary w drucianej oprawie, marzenie, aby podpalić świat.
Od tej chwili Emma i Sasha będą walczyć razem.

1893, kichnięcie Freda Otta

Gdy robotnicy strajkują, domagając się ośmiogodzinnego dnia pracy, magnaci mają na głowach inne sprawy. Leland Stanford – zbił fortunę w czasie gorączki złota w Kalifornii, a pod koniec życia ufunduje Uniwersytet Stanforda, przyszłą kuźnię talentów Doliny Krzemowej – chce dowieść, że w czasie galopu wszystkie kopyta konia unoszą się nad ziemią. Zakłada się o to z innymi bogaczami o 25 tysięcy dolarów (ówczesny robotnik musi pracować sześćdziesiąt lat na taki zarobek). Wynajmuje fachowca z zadaniem dostarczenia dowodów. Eadweard Muybridge, ekscentryk z białą brodą do pasa, znany z tego, że zabił kochanka żony i został uniewinniony, oraz z tego, że jest najlepszym fotografem na Zachodnim Wybrzeżu, ustawia dwanaście aparatów fotograficznych na prywatnym hipodromie Stanforda w Palo Alto. Linki rozciągnięte w poprzek toru, o które koń zahacza podczas biegu, uruchamiają spusty migawek. Powstaje 12 fotografii. Stanford wygrywa zakład. Zdjęcia obiegają świat. Oglądane przez zoetrop – urządzenie z korbką i cylindrem wyklejonym obrazkami – dają wrażenie, że koń pędzi przed oczami widza.
Thomas Edison zaprasza Muybridge’a do West Orange – dyskutują o technicznych możliwościach produkowania ruchomych obrazów. W październiku 1888 roku Edison składa wniosek o zabezpieczenie patentu na nieistniejące jeszcze urządzenie, które „uczyni dla oka to, co fonograf uczynił dla ucha”. Zadanie powierza swojemu najbardziej utalentowanemu człowiekowi, młodemu wynalazcy przybyłemu z Anglii Williamowi Dicksonowi. Przełom następuje, kiedy Dickson zakupuje od firmy Eastman Kodak duże ilości jej najnowszego produktu – plastikowej taśmy pokrytej światłoczułym celuloidem nazwanej filmem. Taśma Kodaka ma 70 mm szerokości. Dickson przecina ją wzdłuż na pół, bo taki format bardziej pasuje do projektowanego urządzenia. Dziurkuje krawędzie, tak aby film mógł się przesuwać w maszynie. Powstaje 35-milimetrowa perforowana taśma filmowa.
Jesienią 1891 roku z zakładów Edisona wychodzą pierwsze modele kinetografu – kamery filmowej – i kinetoskopu – maszyny do wyświetlania filmów. Gdy Dickson pracuje nad ulepszaniem technologii, w kompleksie w West Orange wyrasta kryty papą budynek bez okien. Ma otwierany dach i ustawiony zostaje na obrotowej platformie, co umożliwia całodniowy dostęp światła słonecznego, regulowanie jego kąta i natężenia. Pierwsze studio filmowe na świecie dostaje nazwę Black Maria, Czarna Maria. Tak samo mówi się na wozy policyjne.
W styczniu 1893 roku do studia wchodzi pracownik Edisona Fred Ott.
Kilka lat wcześniej nieznany nikomu Louis Le Prince, Francuz mieszkający w angielskim Leeds, zarejestrował kilka scen na papierowym negatywie Kodaka z pomocą skonstruowanej przez siebie kamery. Jego dwusekundowa Scenka ogrodu z Roundhay z 1888 roku jest najstarszym zachowanym filmem świata. Le Prince zaginął jednak w 1890 roku, a wraz z nim jego filmy. Zostaną odkryte po latach.
Teraz w fabryce wynalazków słynnego na całej planecie Thomasa Edisona Fred Ott staje przed kinetografem, wciąga odrobinę tabaki i kicha. Kichnięcie Freda Otta to najstarszy film wyprodukowany w Ameryce, jaki przetrwał do dziś. W następnych miesiącach w Black Maria powstają dziesiątki krótkich filmów – kowale kujący żelazo, starcie bokserów w ringu, występy wodewilowych artystek, siłacz Eugen Sandow prezentujący muskulaturę, strzelczyni wyborowa Annie Oakley celująca do tarcz, taniec ducha Siuksów, japoński taniec cesarski, walka kogutów. Ekipy Edisona kręcą też w plenerze – życie uliczne, karmienie kur przed domem, wodospad na rzece Passaic w Paterson, w New Jersey.
W marcu 1897 roku kamerzyści z West Orange wyprawiają się do Waszyngtonu. Inauguracja prezydenta Williama McKinleya jest pierwszą sfilmowaną w dziejach, a on pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych uwiecznionym na taśmie filmowej.
Na filmie McKinley porusza się bez ochrony pośród tłumów. Wizyty w miejscach publicznych staną się jego znakiem rozpoznawczym. George Cortelyou, osobisty sekretarz prezydenta, będzie go ostrzegał przed wzbierającym ruchem anarchistycznym, którego członkowie mogą być niebezpieczni.

Strajk

Dymiące kominy, wieże kościołów, cerkiewne kopuły, dachy synagog, słupy telegraficzne, place budów, rosną wieże wysokościowców, bogate kamienice, stalowe mosty, Hotel Kolonialny, jeżdżą na rowerach kobiety w spódnicach, tramwaje przecinają szerokie aleje, po pełnych błocka ulicach biegają dzieci w łachmanach, mężczyźni tysiącami maszerują ku ceglanym budynkom fabryk, ku ich wyziewom, ich dyszeniu, ich jękom i sykom, ku torom i bocznicom, ku wagonom pełnym rudy, o poranku robotnicy nikną we mgle zmieszanej z dymem, a o zmierzchu ich brudne kombinezony błyszczą w świetle ulicznych lamp. Pośród nich Leon Czolgosz, lat dwadzieścia, przystojna twarz, czarne brwi i jasne włosy zaczesane na bok, duże usta, łagodne oczy. Gdyby dożył starości, nieuchronnie upodobniłby się do ojca. Czolgoszowie od kilku lat mieszkają w Cleveland, w Ohio. Leon pracuje w walcowni. Ma wzorową opinię. Nie spóźnia się, nie pije. Oszczędza – rodzina planuje zakup nowej, większej farmy na prerii Ohio. Gdy za dziesięć lat do jego ojca Paula przybędzie psycholog z Bostonu, Paul wspomni, że syn był posłuszny, nieśmiały i pobożny. Jedyne co, to kłócił się z macochą. Posiłki jadał sam. Inni rozmówcy przypomną sobie, że Leon nie tańczył. Nie widywano go z dziewczętami.
Teraz, latem 1892 roku, po nocnej zmianie przychodzi do prowadzonego przez ojca saloonu przy Trzeciej Alei, odświeża się nad umywalką, poleruje buty, wypija szklankę mleka i – jak co dzień – czyta gazetę. Piszą o strajku w zakładach stalowych Homestead w Pittsburghu należących do Andrew Carnegiego, jednego z największych przemysłowców ery pozłacanej. Henry Frick, zarządzający imperium Carnegiego, miał plan rozbicia strajku, stosowany z powodzeniem w dziesiątkach miejsc – wyczyścić fabrykę z dotychczasowych robotników i wprowadzić nowych, każdego dnia przybywających do Ameryki tysiącami. Ale związkowcy z Homestead byli uzbrojeni. Doszło do bitwy z najemnikami z prywatnej agencji Pinkertona. Padło siedmiu robotników i trzech pinkertonowców. Wkroczyła milicja stanowa. Strajk został zduszony. Niedługo później anarchista Alexander Sasha Berkman wtargnął do biura Henry’ego Fricka w Nowym Jorku, oddał do niego dwa strzały i dźgnął go stożkowym pilnikiem. Frick uszedł cało. Berkmana pojmano. Ponoć współdziałała z nim jego kochanka, anarchistka Emma Goldman.
Leon pokazuje artykuł Waldkowi, starszemu bratu, który urodził się za oceanem. Waldek jest jego jedynym powiernikiem. Rozmawiają po polsku. Czytają te same książki.
W 1893 roku razem zostają zwolnieni z pracy. Na giełdzie trwa panika. Pękła bańka napompowana w czasie kolonizacji Zachodu – kiedy budowano koleje, miasta, infrastrukturę telegraficzną, wybuchały gorączki złota, obsiewano tysiące akrów nowych ziem rolnych. Bankrutują banki, tysiące firm i farm.
Walcownia w Cleveland utrzymała się na powierzchni, ale ogłosiła obniżki płac. Wybuchł strajk. Strajkujący zostali zwolnieni.
Leon i Waldek idą do księdza. Pytają, dlaczego bóg nie wysłuchał ich próśb o powodzenie strajku. Ksiądz radzi szukać pocieszenia w modlitwie. Ale Leon nie chce się już modlić. Sięga po nieznane mu wcześniej gazety. Publikują teksty Emmy Goldman, której nazwisko widział rok wcześniej w relacji z zamachu na Henry’ego Fricka. Jej opowieści są lepsze od Biblii.

Krzesło

W listopadzie 1887 roku Thomas Edison otrzymał list od niejakiego Alfreda Southwicka, z zawodu dentysty, z zamiłowania wynalazcy. Southwick opowiadał o eksperymentach: wyłapywał bezdomne psy w rodzinnym Buffalo i zabijał je, rażąc prądem o wysokim napięciu. Robił to, aby im ulżyć. Uważał, że podobnie można by postąpić z ludźmi – kara śmierci powinna być wykonywana z użyciem elektryczności, tak aby skazani umierali szybko, a nie męczyli się na stryczku. Southwick pytał, czy Edison byłby zainteresowany skonstruowaniem odpowiedniej technologii.
W tamtym czasie imperium Edisona ponosi porażki w batalii, którą prasa okrzyknęła „wojną prądów”. Jego elektrownie generują prąd stały, którego nie da się przesyłać na duże odległości. Obsługują klientów w promieniu jednej mili. W metropoliach o gęstym zaludnieniu interes przynosi zyski, ale w małych miastach i na wsi Edison nie ma szans z konkurencją produkującą prąd przemienny, dający się łatwo transportować z użyciem niedrogich kabli. Największym zagrożeniem dla Edisona jest firma George’a Westinghouse’a, dla której pracuje wynalazca Nikola Tesla. Generatory jego konstrukcji robią furorę. Westinghouse zyskuje inwestorów – z magnatem J.P. Morganem na czele – i podpisuje kontrakty w kolejnych miastach. To rozgrywka rynkowa, ale też wizerunkowa. Tesla kiedyś pracował u Edisona. Odszedł w wyniku konfliktu o prąd stały i przemienny. Teraz jest pupilem prasy. Pozycja Edisona, jako największego czarodzieja ery postępu, jest zagrożona. Być może pomysł dentysty z Buffalo na zabijanie ludzi prądem można jakoś wykorzystać?
Edison pisze do Southwicka: „Najlepszym aparatem do celu, o którym pan wspomniał, byłoby dynamo na prąd przemienny. Najbardziej wydajne są alternatory produkowane w tym kraju przez firmę Geo. Westinghouse”. Cichcem Edison zatrudnia Harolda Browna, inżyniera elektryka. Brown jest członkiem komisji powołanej przez stan Nowy Jork w celu zbadania możliwości wykonywania wyroków śmierci z użyciem prądu. Władze stanu powołały komisję zaniepokojone doniesieniami o nieudanych powieszeniach. Edison daje Brownowi fundusze i wolną rękę w prowadzeniu eksperymentów w laboratoriach West Orange. Cel: skonstruować maszynę do zabijania prądem przemiennym. Jeśli technologia Westinghousa będzie się kojarzyła ze śmiercią, Edison wygra wojnę.
W West Orange rozchodzi się wieść, że ludzie Edisona płacą ćwierć dolara za każdego przyniesionego do laboratorium psa lub kota. Brown przypina do zwierzaków elektrody. Później przychodzi czas na świnie i cielaka. Wreszcie Edison zaprasza do West Orange kolegów Browna ze stanowej komisji do spraw egzekucji. Okablowany zostaje stary koń. Brown opuszcza dźwignię. Efekt jest piorunujący – potężne zwierzę pada na miejscu, bez ruchu, w hali unosi się dym i smród.
Wkrótce stan Nowy Jork kupuje dębowe krzesło elektryczne zaprojektowane z pomocą laboratoriów Thomasa Edisona przez dentystę Alfreda Southwicka. Zasilane jest prądnicą prądu przemiennego produkcji Geo. Westinghouse. Wyznaczona zostaje data egzekucji niejakiego Williama Kemmlera, który zabił żonę toporem. Westinghouse wynajmuje najlepszych prawników, aby przekonali sąd, że kara będzie okrutna, a co za tym idzie – niezgodna z konstytucją. Ludzie ze stanowej komisji zeznają jednak, że zabijanie prądem jest szybkie i bezbolesne.
Przed świtem 6 sierpnia 1890 roku w więzieniu w Auburn w stanie Nowy Jork William Kemmler, ubrany w garnitur i wypolerowane buty, jako pierwszy skazaniec w dziejach zostaje stracony na krześle elektrycznym.
Edison ogłasza: prąd przemienny zabija.

Nieczłowiek

Ciasne zadymione salki, drewniane ławki, mężczyźni w wytartych marynarkach, w przepoconych koszulach, z brudem pod paznokciami (smar, węgiel, ziemia), policyjni tajniacy powciskani w rogi, zawsze rozpoznawalni – ciut zbyt schludni, ciut zbyt pachnący – światło pojedynczej żarówki pod sufitem, zapach gruźliczych, niedożywionych oddechów, a z przodu, za stołem, ona, jedyna kobieta. I jej opowieść.
Emma Goldman uniknęła kary za domniemany współudział w zorganizowaniu nieudanego zamachu na Henry’ego Fricka. Jej towarzysz i kochanek Sasha Berkman dostał dwadzieścia dwa lata więzienia. On siedzi, ona walczy.
– Rząd jest nam niepotrzebny i musimy się go pozbyć! – woła. – Idźcie tam, gdzie mieszkają bogaci. Uderzajcie w drzwi, żądajcie pracy. Jeśli nie dadzą, żądajcie chleba. Jeśli nie dadzą, weźcie sami!
Mężczyźni wiwatują, noszą ją na rękach. Ona gromadzi coraz większe tłumy. Salki stają się zbyt małe. 21 sierpnia 1893 roku na Union Square w Nowym Jorku przychodzą trzy tysiące ludzi, aby słuchać Emmy Goldman. Kilka dni później w Filadelfii zostaje aresztowana za nawoływanie do insurekcji. Rok odsiadki. W więziennym szpitalu uczy się na położną. Gdy wychodzi, pod bramą więzienia witają ją tłumy. Rusza na tournée po kraju. Przyjeżdża do Cleveland.
Czolgoszowie mają już wtedy farmę. Każde z rodzeństwa włożyło oszczędności – Leon 460 dolarów, równowartość rocznego zarobku. Wozi mleko do serowarni, naprawia narzędzia, handluje końmi. Poluje – najlepiej w rodzinie posługuje się bronią. Ale pracuje na gospodarstwie mniej niż inni. Godzinami czyta książki. Codziennie przemierza milę do najbliższego sklepu, żeby przynieść gazetę. Łapie dorywcze prace w oddalonym o dziesięć mil Cleveland. Gdy zatrudnia się w walcowni, z której zwolniono go w czasie strajku, przedstawia się jako Fred Nieman – Nieczłowiek.
Po pracy – jak wszyscy robotnicy – ogląda filmy.
W kwietniu 1894 roku Edison sprzedał kilkadziesiąt pierwszych kinetoskopów przeznaczonych do komercyjnego użytku. Salony filmowe powstały w Chicago, Atlantic City i Nowym Jorku. W każdym stało po kilka drewnianych skrzyń wielkości ulicznego kubła na śmieci. Klient wrzucał pięciocentówkę do szczeliny, nachylał się do wizjera i oglądał ruchome obrazy wyświetlane w skrzyni. W ciągu kilku miesięcy wyrosły dziesiątki firm produkujących krótkie filmy. Konstruktorzy ścigali się w tworzeniu nowych modeli projektorów, które umożliwiłyby wyświetlanie ruchomych obrazów na ścianach. 20 maja 1895 roku w Nowym Jorku, na Broadwayu pod numerem 156, odbył się pierwszy na świecie biletowany seans filmowy. Pokazano dwunastominutowy zapis walki bokserskiej. Afisze zapowiadały, że w czasie projekcji „widownia usiądzie wygodnie w fotelach”, a obrazy na ekranie będą rzeczywistych rozmiarów. Projektor użyty tamtego dnia nazywał się Eidoloscope, został wyprodukowany przez rodzinną firmę Lambda. Dopiero siedem miesięcy później, 28 grudnia 1895 roku, w Grand Café w Paryżu bracia Auguste i Louis Lumière’owie pokazali czterdziestopięciosekundowe Wyjście robotników z fabryki.
Malutka Lambda nie miała jednak szans konkurować z imperium Edisona. Wkrótce najpopularniejszym projektorem stanie się firmowany przez Czarodzieja Vitascope. Pierwszy raz zastosowano go 26 kwietnia 1896 roku. W sali Koster and Bial’s Music Hall w Nowym Jorku pokazano cesarza Wilhelma wizytującego oddziały wojska, pozorowany mecz bokserski i nagranie fal morskich. Wybuchła kinomania. W ciągu kilku lat w USA powstało niemal dziesięć tysięcy kin, zwanych nickelodeonami – nickel to pięciocentówka, tyle kosztował bilet wstępu na dwudziestominutowy pokaz. Odwiedzało je kilkanaście milionów Amerykanów tygodniowo. W największych miastach działało po kilkaset sal. Były ciasne i duszne, nabite po brzegi siedzącymi i stojącymi ludźmi. Nigdy wcześniej w dziejach świata tak wiele kobiet i mężczyzn nie przebywało tak blisko siebie w ciemnościach. Ocierali się o siebie i dyszeli sobie na karki wpatrzeni w białe ekrany często zrobione z prześcieradeł. Razem się śmiali i krzyczeli z przerażenia. Prasa nazwała nickelodeony „rozrywką nędzarzy” – prostą i tanią w przeciwieństwie do opery, filharmonii czy teatru. Bogaci i wykształceni się nią brzydzili. W miejskich ratuszach powoływano komisje obyczajności, które wzywały do zamykania kin. Grzmiano, że szerzy się w nich rozpusta – pośród widzów i na ekranie.
W roku 1896 w którymś z dziesiątek nickelodeonów powciskanych w małe lokale przy głównych arteriach i bocznych alejkach Cleveland pośród innych ludzi pracy stoi Leon Czolgosz, lat dwadzieścia pięć, nieśmiały młodzieniec, którego nie widują z dziewczętami. Wpatrzony w ekran. Przebojem jest wtedy Pocałunek, osiemnastosekundowy film z wytwórni Black Maria Thomasa Edisona. Ogromne twarze aktorów. Usta. Muśnięcia.
Z kina Leon pędzi na wiec. Emma Goldman jest żywa.

Reżyser

Edwin Porter pakuje kamery i przygotowuje się do wyjazdu w plener. Jest wrzesień 1901 roku. Zatrudnił się u Czarodzieja kilka miesięcy wcześniej. W młodości był krawcem. Potem służył w marynarce. Później pracował jako kinooperator – obsługiwał projektory w Kalifornii, w Indianie, zjeździł Karaiby. Wpadł na pomysł, aby sklejać wiele krótkich filmów w jeden kilkunastominutowy pokaz. Eksperymentował z cięciem i klejeniem taśmy. U Edisona został szefem nowego studia utworzonego w Nowym Jorku na dachu wysokościowca.
W ciągu kilku lat Porter nakręci dziesiątki filmów. W dwunastominutowym Napadzie na ekspres (1903) pokaże obrazy, jakich nie widział świat: pogonie, strzelaniny, zabijanie. W ostatniej scenie bandyta w kapeluszu zsuniętym na tył głowy zimnym wzrokiem spojrzy z ekranu na widzów, uniesie rewolwer i odda sześć strzałów. Ludzie będą krzyczeć, padać pod fotele, niektórzy wyciągną spluwy. Porter zostanie pierwszym magiem amerykańskiego kina.
Teraz wyjeżdża do Buffalo, Miasta Światła. Ma sfilmować wizytę prezydenta Williama McKinleya na wielkiej wystawie panamerykańskiej.

Leon

Kilka tygodni wcześniej Leon Czolgosz przecisnął się przez tłum, który przybył na nabrzeże w Chicago zobaczyć Emmę Goldman. Podszedł do niej, przedstawił się jako Fred Nieman z klubu anarchistycznego w Cleveland. Zamienili kilka zdań. Nieman zadawał dużo pytań. Chciał wiedzieć, kiedy rozpocznie się rewolucja. Działacze towarzyszący Goldman nabrali podejrzeń. W anarchistycznej prasie ukazało się ogłoszenie: „Uwaga towarzysze! Strzeżcie się nowego szpiega. Jest dobrze ubrany, średniego wzrostu, o wąskich ramionach, blond włosach, w wieku około dwudziestu pięciu lat. Widywano go w Cleveland i Chicago. Udawał żywe zainteresowanie sprawą. Wypytywał o nazwiska i informacje na temat aktów przemocy”. Ostrzeżenie zilustrowano portretem pamięciowym Niemana.
Leon patrzy na swoją podobiznę, odkłada gazetę i zaczyna się pakować. Nie mieszka już z rodziną na farmie. Pewnego poranka wyszedł bez słowa. Wynajął pokój u polskiej rodziny w West Seneca na przedmieściach Buffalo. Gospodarze ponawiają zaproszenia do stołu, ale odmawia i jada sam. Codziennie schodzi z góry przed siódmą rano, nienagannie ubrany, ogolony, staje przed lustrem, poprawia kołnierzyk, włosy, strzepuje pyłki kurzu z marynarki. Wysyła chłopca po gazety. Wychodzi na spacer. Czyta. Nieraz wyjeżdża, nie mówiąc dokąd. Czasem nie wraca na noc.
Teraz, 31 sierpnia, schodzi do kuchni z workiem na ramieniu. Gospodarze pytają, dokąd wybywa.
– Być może do Detroit albo do Toledo, do Cleveland, Baltimore albo do Pittsburgha.
Tego samego dnia melduje się – jako Fred Nieman – w pensjonacie dla Polaków u Johna Nowaka przy Broadwayu w Buffalo. Tam po aresztowaniu policja odnajdzie jego rzeczy.

Cisza

Morze kapeluszy pod słońcem. Tłum zbity w mrowie. Dziecko na rękach ponad głowami. Pośród kapeluszy poruszają się nerwowo policyjne hełmy ze szpikulcami. Ludzie wyciągają szyje, żeby cokolwiek dostrzec. Świątynia Muzyki, wielka wystawa panamerykańska, Buffalo, 6 września 1901, godzina czwarta po południu.
Prezydent McKinley dotarł do miasta dzień wcześniej. Gdy jego pociąg wjeżdżał na peron, oddano salwę z dwudziestu jeden dział. Witały go tysiące ludzi. Kilka miesięcy wcześniej rozpoczął drugą kadencję po wyborach, które wygrał z ogromną przewagą. Jest najbardziej lubianym prezydentem od czasów Lincolna: odniósł zwycięstwo w wojnie z Hiszpanią, podbił Filipiny, nałożył cła importowe, czym uratował kraj przed bankructwem. Wystawa w Buffalo ma być demonstracją nowej amerykańskiej potęgi. Dziesiątki budynków wystawienniczych na powierzchni prawie stu czterdziestu hektarów. Najnowsze silniki i maszyny, pojazdy, lokomotywy, sprzęt rolniczy, taśmy produkcyjne. Repliki Partenonu, włoskich pałaców, arabskich minaretów. Dwa tysiące rzeźb, kilka tysięcy obrazów. Wioska indiańska „z prawdziwymi Indianami” [Termin „Indianie”, który wychodzi z użycia, stosuję tylko przy cytowaniu innych autorów] – jak zapewnia katalog. Plantacja „z prawdziwymi Murzynami sprowadzonymi prosto z Południa w liczbie ponad dwustu, od niemowląt po starców, wyselekcjonowanych specjalnie na potrzeby wystawy”. Świątynia Kleopatry. Dziedziniec fontann. W samym sercu ekspozycji: mierząca 125 metrów wysokości wieża elektryczna. Codziennie, gdy zapadnie zmrok, wieża i okalające ją budynki rozbłyskują światłem dzięki dwóm milionom żarówek. Efekt jest niebiański. Pewien dziennikarz nazywa wieżę „osiągnięciem na miarę objawienia, arcydziełem ludzkiej umiejętności, pomnikiem ludzkiego geniuszu”. Nie mniejszy entuzjazm wyraża Thomas Edison, który spędza w Buffalo kilka dni: „Apoteoza światła uzyskanego dzięki żarówce”.
Czarodziej przywiózł na wystawę kilka swoich najnowszych wynalazków, z których najważniejszym jest maszyna lekarska do prześwietlania ciała wykorzystująca promieniowanie rentgenowskie. Do Buffalo dotarł też Nikola Tesla. Zapowiedział, że jego sprzęt będzie wkrótce zdolny przesyłać sygnał radiowy przez Atlantyk, a później – na Marsa.
Przez pół roku wystawę odwiedziło ponad osiem milionów ludzi. Szef studia Edisona Edwin Porter w maju sfilmował otwarcie. We wrześniu zameldował się w Buffalo kilka dni przed przybyciem McKinleya. Nakręcił kilkanaście filmów: taniec hiszpański, wioskę rdzennych Amerykanów, osadę Inuitów, popisy kowboja na koniu, widok na więżę elektryczną z balonu, nocny pokaz świateł. Eksperymentował z nowym modelem statywu dającego możliwość tworzenia pełnej panoramy. Pierwszego dnia wizyty prezydenta sfilmował jego przemówienie. McKinley stał pod baldachimem, wysoki, łysy, we fraku i białej koszuli, pod muchą. Rozpościerał wizję rozbudowy amerykańskiej floty handlowej, która opanuje wszystkie oceany. Zapowiadał nadejście amerykańskiej dominacji. To było jego ostatnie wystąpienie.
Nazajutrz, słonecznym popołudniem 6 września, Porter ustawia sprzęt przed wejściem do Świątyni Muzyki, gdzie prezydent ma się przywitać z sześćdziesięciotysięcznym tłumem i zgodnie ze swoim zwyczajem wejść między ludzi. Leon Czolgosz przeciska się do przodu. Od tygodnia mieszkał w pensjonacie Johna Nowaka przy Broadwayu, niedaleko terenów wystawy. 4 września za cztery i pół dolara kupił rewolwer. Potem śledził każdy krok Williama McKinleya. Był na peronie pośród ludzi witających prezydenta. Widział jego przemówienie. Dziś wstał przed świtem, odprasował garnitur i białą, jedwabną chusteczkę. Zawinął w nią broń i włożył do prawej kieszeni marynarki. Pojechał pod wodospad Niagara, gdzie prezydent oglądał elektrownię zaprojektowaną przez Nikolę Teslę, dającą prąd Miastu Światła. Wrócił w ślad za prezydentem i teraz toruje sobie drogę pod schody Świątyni Muzyki. Obok Leona do przodu pcha się niejaki Jim Parker. Gdy prezydent z ochroną wychodzą na schody, Parker przykuwa uwagę agenta George’a Fostera, bo jest najwyższy w tłumie i – jako jedyny w zasięgu wzroku – ma czarną skórę. Policjanci rozsiani w promieniu kilkudziesięciu metrów przekazują sobie rozkaz, aby obserwować Parkera i reagować, jeśli wykona podejrzany ruch. Nikt nie zwraca uwagi na Czolgosza. Foster powie: „Wyglądał jak inni”. Prezydent czuje się swobodnie, był w podobnej sytuacji dziesiątki razy – ściska dłoń, wymienia uprzejmości i delikatnie przesuwa rozmówcę lewą ręką położoną na jego ramieniu, aby zrobić miejsce następnej osobie. Leona dzieli od prezydenta już tylko jeden człowiek. Prezydent przesuwa Jima Parkera i staje uśmiechnięty przed następnym mężczyzną. Z kieszeni marynarki Czolgosz wyjmuje białą chusteczkę. Strzela dwa razy.
Kamera Portera zamontowana na panoramicznym statywie ruszyła kilka chwil po wystrzałach. Była ustawiona zbyt nisko i zbyt daleko, żeby uchwycić prezydenta – który leżał już na ziemi – i kotłowaninę wokół niego. Ludzie stojący kilkadziesiąt metrów od schodów Świątyni Muzyki nie wiedzieli, co się dzieje. Na filmie widać jedynie morze kapeluszy pod słońcem, tłum zbity w mrowie, dziecko na rękach ponad głowami. Pośród kapeluszy poruszają się nerwowo policyjne hełmy ze szpikulcami. Ludzie wyciągają szyje, żeby cokolwiek dostrzec. Film jest niemy, panuje cisza.

Światło

Kule weszły w pierś i brzuch. Prezydent wyprostował się nienaturalnie, zatoczył między ustawionymi na schodach palmami w donicach i upadł. Biała koszula nasiąkała krwią, ale McKinley był przytomny. Elektryczny ambulans dotarł na miejsce po kilkunastu minutach. Był jedną z atrakcji wielkiej wystawy. Kilka tygodni wcześniej takich wozów pierwszy na świecie zaczął używać jeden z nowojorskich szpitali. Rozwijały prędkość do piętnastu mil na godzinę – były sporo wolniejsze od galopujących koni. Leżąc w karetce, prezydent namacał kulę, która utkwiła w mostku, wyjął ją i podał agentowi ochrony.
Pół godziny po tym, gdy został postrzelony, McKinley leżał na stole operacyjnym w lecznicy na terenie targów. Wystawę oświetlały dwa miliony żarówek, ale żadnej z nich nie było w szpitalu – nie został zelektryfikowany. Chirurdzy rozcięli prezydenta, oczyścili brzuch. Nie znaleźli drugiej kuli. Choć asystenci stali w otwartych drzwiach z lustrem, aby odbijać promienie popołudniowego słońca i kierować je na pacjenta, w sali operacyjnej brakowało światła. Lekarze mieli do dyspozycji aparat do prześwietleń produkcji Thomasa Edisona, ale nie zdecydowali się na jego użycie. Bali się skutków ubocznych promieniowania.
Po operacji stan pacjenta był stabilny. McKinley został przewieziony do rezydencji dyrektora wystawy Johna Milburna. Dom otoczyły oddziały wojska i policji, zamknięto ulice w promieniu kilku przecznic. Nocą do Buffalo dotarł wiceprezydent Theodore Roosevelt. Usłyszał od lekarzy, że prezydent się wyliże.

To ona mnie rozpaliła

Tłum rzucił się na Czolgosza. Ktoś chwycił go za szyję i dusił, ale został odepchnięty przez policję. Mundurowi postawili Leona na nogi i przeszukali. Nie wyrywał się. Wyciągał szyję, żeby zobaczyć, co z prezydentem. Gdy ujrzał go leżącego na ziemi w zakrwawionej koszuli, powiedział:
– Spełniłem mą powinność.
Agent ochrony George Foster uderzył go pięścią w twarz. Z rozciętego policzka pociekła krew. Na komisariacie zrobiono mu zdjęcia. Gęste włosy równo przystrzyżone, gładka twarz, ciemna marynarka, biała koszula. Łagodne spojrzenie. Usiadł na łóżku w celi. Dostał jedno z cygar, które znaleziono w jego kieszeni. Policjant zapalił drugie.
– Nazwisko?
– Fred Nieman.
– Dlaczego strzelałeś do prezydenta?
– Czyniłem mą powinność. Jeden człowiek nie może mieć tyle władzy, kiedy inni nie mają jej wcale.
– Jesteś anarchistą?
– Tak, proszę pana.
W trakcie oficjalnego przesłuchania w obecności prawników i stenotypistów zamachowiec podał swoje prawdziwe nazwisko – Leon Czolgosz. Wyznał, że fascynuje go Emma Goldman.
– To ona mnie rozpaliła.
Przez okno pokoju przesłuchań dało się słyszeć demonstrację. Tysiące ludzi zgromadzonych pod komisariatem domagało się stryczka dla człowieka, który chciał zabić prezydenta. Po przesłuchaniu Leon się umył, poprosił o świeże ubranie i chusteczkę. Zjadł kolację. O poranku został przepytany przez medyków. Tłum nadal krzyczał pod oknami. W raporcie psychiatrycznym orzeczono: „Produkt propagandy anarchistycznej. Poczytalny. Odpowiedzialny za swoje czyny”.

Parasole

McKinley obudził się w dobrym nastroju. Nie pytał o zamachowca. Prosił jedynie, aby dostarczyć mu raport na temat tego, jak przyjęte zostało jego przemówienie. W następnych dniach odzyskiwał siły. Gdy w środę 11 września poskarżył się na ból brzucha, lekarze stwierdzili niestrawność. W czwartek serce zaczęło wolniej bić. W piątek 13 września o świcie pacjent stracił przytomność. Obudził go zastrzyk adrenaliny, ale później z godziny na godzinę McKinley słabł. Wieczorem wymamrotał:
– Sprawa jest beznadziejna, panowie.
Sekcja zwłok wykazała rozległą gangrenę narządów wewnętrznych.
Trzy dni później tysiące Amerykanów obserwowały kondukt żałobny na zalanych deszczem, tonących w błocie ulicach Waszyngtonu. Kamery Thomasa Edisona nakręciły morze parasoli.

Imigrant

Proces Leona Czolgosza rozpoczął się 23 września 1901 roku w największej sali budynku sądu w Buffalo. Oskarżony został wprowadzony w podwójnym kordonie policji, przykuty kajdankami do dwóch najbardziej rosłych funkcjonariuszy. Był schludnie ubrany, uczesany, ogolony, pod muchą, w wypolerowanych butach. Na policzku widać było bliznę po ciosie Fostera. Wśród publiczności siedział brat Leona Waldek.
Prokurator Thomas Penny miał narzędzie zbrodni, zeznania oskarżonego, naocznych świadków. W mowie końcowej wyraził potępienie dla przybyszów zalewających Amerykę. Nie wspomniał, że Leon Czolgosz był Amerykaninem urodzonym w Detroit, a on sam kilka lat wcześniej przybył do nowej ojczyzny z Anglii. Ława przysięgłych obradowała przez dwadzieścia pięć minut. Leon przyjął wyrok ze spokojem.
Dwa dni później przewieziono go do więzienia w Auburn, jedynego na terenie stanu Nowy Jork, w którym znajdowało się krzesło elektryczne. Zanim skazaniec tam dotarł, Thomas Edison rozmawiał z naczelnikiem o warunkach sfilmowania egzekucji.

1901, egzekucja Czolgosza z panoramą więzienia w Auburn

Rozjaśnienie. Panoramiczne ujęcie miasteczka Auburn: dymią kominy, przejeżdża skład towarowy, przechodzi ubrana na czarno kobieta, drzewa wzdłuż ulicy są już nagie – egzekucja odbyła się o poranku 29 października 1901 roku – wyłaniają się więzienne mury. Skazaniec stoi w celi, trzymając dłonie na kratach. Jeden strażnik wyprowadza więźnia, trzech innych czeka przed celą. Skazaniec się nie wyrywa. Zostaje przeprowadzony do sali egzekucji. Potyka się o podest, na którym stoi krzesło elektryczne. Czterech mężczyzn przygląda się, jak strażnicy zapinają więźnia w krześle. Kat sprawdza elektrody. Naczelnik daje sygnał do opuszczenia dźwigni. Morderca trzykrotnie sztywnieje i opada na siedzenie. Naczelnik i lekarz sprawdzają puls, przykładają stetoskop do serca. Naczelnik kiwa twierdząco głową do kamery. Wyciemnienie.
Egzekucja Czolgosza z panoramą więzienia w Auburn, trwający trzy minuty i dwadzieścia pięć sekund film wyprodukowany w 1901 roku przez studio Thomasa Edisona pod kierownictwem Edwina Portera, jest pierwszym thrillerem w dziejach. Pierwszym horrorem, pierwszym dramatem więziennym, pierwszą dokudramą.
Zanim został poprowadzony na śmierć, Leon Czolgosz odmówił widzenia z księdzem i przyjęcia ostatniego namaszczenia.
– Nie chcę ich przeklętej religii – powiedział.
Na filmie tego nie ma.
Prowadzony do celi szarpał się i powłóczył nogami. Na filmie tego nie ma.
Siedząc w krześle, dostał pozwolenie na wypowiedzenie ostatnich słów.
– Zabiłem prezydenta, ponieważ był wrogiem dobrych ludzi pracy. Nie żałuję mojej zbrodni. Żałuję jedynie, że nie mogłem się zobaczyć z ojcem.
Na filmie tego nie ma.
W krześle został trzykrotnie rażony prądem o sile tysiąc osiemset woltów, wstrząsy trwały łącznie dwie i pół minuty. Na filmie trwają trzydzieści sekund.
Dymiły jego włosy i oczodoły. Na filmie tego nie ma.

Przyszłość

Pierwsze studio filmowe na świecie, Black Maria, działało do 1903 roku, po czym Thomas Edison nakazał rozbiórkę. Replika powstała pięćdziesiąt lat później i jest jedną z atrakcji Muzeum Edisona w jego byłych laboratoriach w West Orange, w New Jersey. Stoi na uboczu, przypomina dom, lecz nie ma okien. Czarna jak wdowa. Do ściany przytwierdzona tablica: „Pamięci Thomasa Alvy Edisona, twórcy przemysłu filmowego”.
W środku miasteczka znajduje się kościół z wysoką wieżą, a po drugiej stronie ulicy od niepamiętnych lat działa Johnny’s – rodzinna knajpka serwująca pizzę i gorące kanapki. Przy piecu uwijał się Johnny we własnej osobie, niski facet koło pięćdziesiątki w poplamionym fartuchu. Gdy zapytałem, co poleca, wskazał palcem na tablicę z firmowymi specjałami. Marilyn Monroe: kurczak, mozzarella, musztarda miodowa. James Dean: stek wołowy, mozzarella, pomidory. Robert De Niro: prosciutto, mozzarella, ocet balsamiczny.

Paul

Choć Edison przegrał z Teslą i prąd przemienny stał się standardem, imperium Czarodzieja trwało niewzruszenie dzięki setkom opatentowanych technologii. Już w 1889 roku liczne biznesy połączył w Edison General Electric Company – najpotężniejszą korporację Ameryki.
Również filmy powstające w jego studiach przynosiły krocie. Miliony oglądały w nickelodeonach ruchome obrazy z wystawy w Buffalo, z feralnego dnia zamachu na McKinleya, z pogrzebu. Największym powodzeniem cieszyła się Egzekucja Czolgosza z panoramą więzienia w Auburn. Ameryka chciała zobaczyć śmierć człowieka, który zabił jej ukochanego prezydenta.
Edison nie dostał zgody na filmowanie w więzieniu. Edwin Porter wymyślił, aby nakręcić panoramę murów, a resztę odtworzyć w studiu. Czolgosza zagrał drugi operator George Fleming. Amerykanie nie mieli o tym pojęcia, myśleli, że oglądają prawdziwą egzekucję.
Waldek Czolgosz kilkukrotnie przyjeżdżał do Auburn i prosił o wydanie ciała brata. Naczelnik odmawiał, powołując się na przepisy. Prawda była inna: wnętrze trumny Czolgosza nasączono kwasem siarkowym, aby zamachowiec zniknął.
Waldek wrócił na farmę i pracował u boku ojca. Pewnego dnia przyjechał do nich psycholog z Bostonu, który pisał książkę o mordercach. Po rozmowie poprosił, aby stary Czolgosz pozował do zdjęcia. Paul usiadł prosto w swym jedynym, odprasowanym garniturze. W klapę wpiął fotografię ukochanego syna.

 
Wesprzyj nas