Zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami powieść zdobywczyni Nagrody Pulitzera, o sztuce, nauce, miłości i obsesji oraz niedokończonych rozliczeniach Ameryki.


Obraz wyrzucony na stertę rupieci, zakurzony szkielet na strychu i najlepszy koń wyścigowy w historii Ameryki to wątki, z których autorka splata rozległą opowieść o harcie ducha, obsesji i niesprawiedliwości.

Kentucky, rok 1850. Czarny stajenny i źrebak nawiązują nić porozumienia, która zaprowadzi konia do rekordowych zwycięstw na całym Południu. Kiedy naród pogrąża się w wojnie domowej, młody artysta, który zyskał sławę dzięki portretom koni, podejmuje walkę za Unię. W pełną niebezpieczeństw noc ponownie spotyka się z ogierem i jego stajennym, a życie ich wszystkich jest bardzo dalekie od blasku torów wyścigowych.

Nowy Jork, 1954. Martha Jackson, właścicielka galerii znana z ryzykownych zakupów dzieł nowatorskich malarzy współczesnych, staje się obsesyjnie zainteresowana dziewiętnastowiecznym obrazem przedstawiającym zjawiskowego konia.

Waszyngton, rok 2019. Jess, naukowczyni z Australii pracująca w Smithsonian, i Theo, nigeryjsko-amerykański historyk sztuki, niespodziewanie łączą się za sprawą wspólnego zainteresowania koniem – ona bada kości ogiera w poszukiwaniu wskazówek dotyczących jego legendarnej siły i wytrzymałości, a on odkrywa historię nieznanych czarnych koniarzy, dzięki którym Lexington brawurowo pokonywał rywali.

***

Chronologiczne i interdyscyplinarne przeskoki Brooks są porywające.
„The New York Times Book Review”

Poruszająca narracja o rasie i sztuce.
„TIME”

Czytanie tej książki jest jak oglądanie koni galopujących w wyścigu – po prostu nie można oderwać wzroku.
„Oprah Daily”

Odnaleźć w mrokach dziejów historię, która pozwala dogłębnie zrozumieć wynikające z niesprawiedliwości problemy społeczne, dawniej i dziś – to godne pochwały. Ale opowiedzieć ją w tak przejmujący i mądry sposób – to wielka sztuka. Nie trzeba interesować się historią Ameryki czy wyścigów konnych, żeby docenić urodę i wartość tej opowieści. Uczy nas ona empatii – na los tak ludzi, jak zwierząt. Stąd jej uniwersalność i siła.
Bartosz Kamiński, Big Book Cafe

Tak jak moja powieść „Ludzie księgi” ma współczesny wątek w dialogu z jej historycznym rdzeniem, chciałam, aby ta powieść zabrała nas do nowoczesnych laboratoriów w Smithsonian, gdzie badane są kości i oceniane są dzieła sztuki. Kiedy badałam historyczną podstawę powieści, stało się dla mnie jasne, że historia, o której myślałam będzie o koniu wyścigowym, jest również historią o kwestiach rasowych, a ponieważ zwolennicy białej supremacji brali udział w zamieszkach w Charlottesville i George Floyd został zabity przez białego policjanta, wiedziałam, że nie mogę poradzić sobie z rasizmem w przeszłości i nie odnosić się do jego głośnych i tragicznych ech w teraźniejszości.
Geraldine Brooks o swojej książce

Nagrody: Anisfield-Wolf Book Award, Dayton Literary Peace Prize, Dr. Tony Ryan Book Award

Geraldine Brooks – amerykańska pisarka pochodząca z Australii, laureatka Nagrody Pulitzera za powieść March oraz autorka takich międzynarodowych bestsellerów jak The Secret Chord, Caleb’s Crossing, Ludzie księgi oraz Rok cudów. Po opublikowaniu powieści Caleb’s Crossing autorka została zaproszona na lunch u kuratorów z Plimoth Plantation, którzy chcieli zainspirować ją do stworzenia książki o mieszkance osady Plimoth. Jednak ta opowieść o przewozie szkieletu konia (Lexingtona) z Waszyngtonu do Międzynarodowego Muzeum Koni w Kentucky zaciekawiła autorkę najbardziej i skłoniła ją do napisania Konia. Brooks dedykowała tę powieść swojemu zmarłemu mężowi, którego pomoc była nieoceniona w zgłębianiu materiałów z czasów wojny secesyjnej. W wieku pięćdziesięciu lat rozpoczęła naukę jazdy konnej. Obecnie mieszka na niewielkiej wyspie na Atlantyku, gdzie opiekuje się psem Bear oraz klaczą Valentine.

Geraldine Brooks
Koń
Przekład: Elżbieta Janota
Wydawnictwo Relacja
Premiera: 9 października 2024
 
 


THEO

Geo­r­ge­town, Waszyng­ton, Dys­trykt Kolum­bii
2019

Zwod­ni­czo uprosz­czone formy w sztuce arty­sty stoją w sprzecz­no­ści z gęsto­ścią zna­czeń wyku­tych przez roz­dwo­joną egzy­sten­cję. Te glify i ide­ogramy ślą nam sygnały z roz­droża: wol­ność i znie­wo­le­nie, biały i czarny, wiej­ski i zur­ba­ni­zo­wany.
Nie. M-m. To się nie nada. Tekst cuch­nął roz­prawą dok­tor­ską. A mieli go czy­tać nor­malni ludzie.
Theo wci­snął „Delete” i patrzył, jak litery rakiem odcho­dzą w zapo­mnie­nie. Został jedy­nie miga­jący kur­sor postu­ku­jący niczym nie­cier­pliwy palec. Theo wes­tchnął i odwró­cił wzrok od jego naga­by­wań. Przez okno nad biur­kiem zauwa­żył, że star­sza kobieta miesz­ka­jąca w zanie­dba­nym sze­re­gowcu dokład­nie naprze­ciwko cią­gnie w stronę kra­węż­nika ławkę do ćwi­czeń. Gdy meta­lowe nogi zazgrzy­tały o chod­nik, Clancy z prze­stra­chem uniósł głowę i pod­sko­czył, sta­wia­jąc przed­nie łapy na biurku obok lap­topa. Jego olbrzy­mie uszy przy­po­mi­na­jące anteny rada­rowe zwró­ciły się w stronę źró­dła hałasu. Theo i pies obser­wo­wali, jak sąsiadka wci­ska ławkę w chwiejny zig­gu­rat, który dotąd zdą­żyła wznieść. Opie­rał się o niego ręcz­nie wypi­sany znak: DAR­MOWE RZE­CZY.
Theo zasta­na­wiał się, dla­czego nie urzą­dziła wyprze­daży gara­żo­wej. Ktoś zapła­ciłby za tę ławkę. Albo za pod­nó­żek w stylu maro­kań­skim. Gdy wynio­sła z domu narę­cze męskich ubrań, dotarło do niego, że wszyst­kie przed­mioty na ster­cie musiały nale­żeć do jej zmar­łego męża. Może chciała po pro­stu oczy­ścić wnę­trze z każ­dego jego śladu.
Theo mógł jedy­nie spe­ku­lo­wać, bo tak naprawdę jej nie znał. Była typem mono­sy­la­bicz­nej sąsiadki o wąskich war­gach, która nie zachęca do uprzej­mo­ści, a tym bar­dziej zaży­ło­ści. Jej mąż za pomocą mowy ciała jasno dał do zro­zu­mie­nia, co myśli o tym, że w pobliżu osie­dlił się czarny męż­czy­zna. Kiedy Theo przed kil­koma mie­sią­cami wpro­wa­dził się do kom­pleksu miesz­kal­nego dla dok­to­ran­tów Uni­wer­sy­tetu Geo­r­ge­town, posta­wił sobie za cel przy­wi­tać się z sąsia­dami. Więk­szość zare­ago­wała przy­ja­znym uśmie­chem. Ale facet z naprze­ciwka nawet nie nawią­zał kon­taktu wzro­ko­wego. Theo sły­szał jego głos tylko w momen­tach, gdy ten go pod­no­sił, by wrzesz­czeć na żonę.
Mijał tydzień, odkąd w nocy zja­wiła się karetka. Jak więk­szość miesz­kań­ców mia­sta Theo potra­fił prze­spać wycie odda­la­ją­cej się syreny, ta jed­nak czknęła i nagle umil­kła. Obu­dził się gwał­tow­nie, by ujrzeć ściany ską­pane w czer­wieni i nie­bie­sko­ści obro­to­wych świa­teł. Wysko­czył z łóżka, gotowy pomóc, jeśli zdoła. Jed­nak osta­tecz­nie on i Clancy tylko stali i patrzyli, jak ratow­nicy wyno­szą worek ze zwło­kami, wyłą­czają lampy i po cichu odjeż­dżają.
W domu jego babci w Lagos każda śmierć w oko­licy wywo­ły­wała poru­sze­nie w kuchni. Kiedy jako dziecko przy­jeż­dżał z waka­cyjną wizytą, czę­sto dosta­wał za zada­nie dostar­czyć żałob­ni­kom paru­jące pół­mi­ski z jedze­niem. Tak więc następ­nego dnia przy­go­to­wał potrawkę, wypi­sał kartkę z kon­do­len­cjami i zaniósł na drugą stronę ulicy. Gdy nikt mu nie otwo­rzył, zosta­wił prze­syłkę na ganku. Godzinę póź­niej zna­lazł ją na wła­snym progu wraz z oschłym liści­kiem: Dzięki, ale nie lubię kur­czaka. Theo spoj­rzał na Clancy’ego i wzru­szył ramio­nami. „Myśla­łem, że wszy­scy lubią kur­czaka”. Sami zje­dli potrawkę. Była pyszna, prze­sią­kła zło­żo­nymi sma­kami gril­lo­wa­nej papryki i domo­wego, goto­wa­nego na wol­nym ogniu rosołu. Nie, żeby Clancy, typowy kel­pie, dbał o takie rze­czy. Bez­tro­ska cha­rak­te­ry­styczna dla tej wytrzy­ma­łej, nie­to­le­ru­ją­cej bzdur rasy ozna­czała, że zjadłby wszystko.
Na myśl o tam­tym daniu do ust napły­nęła mu ślina. Zer­k­nął na zegar w rogu ekranu. Szes­na­sta. Za wcze­śnie, by się pod­dać. Gdy zaczął stu­kać w kla­wi­sze, Clancy zakrę­cił się w kółko pod biur­kiem i klap­nął mu na stopy.
Te ude­rza­jące fra­pu­jące obrazy to jedyne znane prace uro­dzo­nego w nie­woli znie­wo­lo­nego w chwili uro­dze­nia arty­sty, które prze­trwały do naszych cza­sów. Prze­ma­wia­jące dia­lek­tem, a mimo to elo­kwentne, stają się zaszy­fro­waną wia­do­mo­ścią ze świata zwi­ja­ją­cego się w kon­wul­sjach. Arty­sta, prze­żyw­szy prze­trwaw­szy wojnę sece­syjną, porzu­ciw­szy ucie­kł­szy przed tyra­nią plan­ta­cji na rzecz zmar­gi­na­li­zo­wa­nego życia w mie­ście, zdaje się czuć potrzebę uwiecz­nie­nia wła­snej rze­czy­wi­sto­ści, para­dok­sal­nie wyma­ga­ją­cej, lecz boga­tej.
Tra­ge­dia. Wciąż brzmiało jak tekst aka­de­micki, a nie arty­kuł do gazety.
Przej­rzał zdję­cia na biurku. Malarz z dużą pew­no­ścią sie­bie przed­sta­wił to, co znał – zatło­czony, barwny świat domo­wego życia czar­nych w dzie­więt­na­stym wieku. Theo musiał dopil­no­wać, by manu­skrypt pozo­stał rów­nie pro­sty i bez­po­średni jak te obrazy.
Bill Tray­lor, uro­dzony jako czło­wiek znie­wo­lony, pozo­sta­wił nam jedyne…
Ruch po dru­giej stro­nie ulicy odcią­gnął jego wzrok od ekranu. Sąsiadka pró­bo­wała ruszyć nad­mier­nie wypchany fotel. Chwiał się na boku na naj­wyż­szym schodku, a ona usi­ło­wała go nie puścić.
Przy­da­łaby jej się pomoc. Theo prze­pro­wa­dził szybką inwen­ta­ry­za­cję swo­jej osoby: szorty odha­czone. Koszulka odha­czona. Pra­cu­jąc w pozba­wio­nym kli­ma­ty­za­cji miesz­ka­niu, nie­raz spę­dzał cały dzień w bie­liź­nie i zapo­mi­nał o swoim deza­bilu, dopóki nie natknął się na pyta­jące spoj­rze­nie gościa z FedExu.
Dotarł na drugą stronę ulicy aku­rat w momen­cie, gdy gra­wi­ta­cja wygrała, wyry­wa­jąc fotel z uchwytu sąsiadki. Theo wsko­czył na sto­pień i zablo­ko­wał go cia­łem. W podzięce dostał jedy­nie pomruk i pośpieszne unie­sie­nie pod­bródka. Kobieta schy­liła się i zła­pała mebel od spodu. Theo dźwi­gnął go za pod­ło­kiet­nik. Razem, sunąc bokiem jak kraby, doczła­pali do kra­węż­nika.
Sąsiadka wypro­sto­wała się, odgar­nia­jąc cien­kie włosy w kolo­rze słomy i pocie­ra­jąc pię­ściami dół ple­ców. Mach­nęła ręką w stronę zig­gu­ratu. „Jeśli coś pan chce…” Potem odwró­ciła się i weszła po schod­kach.
Theo nie wyobra­żał sobie, by mógł chcieć cokol­wiek z tego prze­siąk­nię­tego smut­kiem stosu odrzu­tów. Jego miesz­ka­nie było skąpo ume­blo­wane: nowo­cze­sne biurko z połowy ubie­głego wieku i sofa w stylu Nel­sona kupione w anty­kwa­ria­cie. Resztę dostęp­nej prze­strzeni wypeł­niały książki o sztuce usta­wione na zna­le­zio­nych deskach i skrzyn­kach po mleku, które farbą w spreju poma­lo­wał na matową czerń.
Jed­nak jako syn dwojga dyplo­ma­tów wzra­stał w prze­ko­na­niu, że złe maniery to grzech śmier­telny. Musiał przy­naj­mniej udać, że się roz­gląda. Do kar­tonu po piwie wci­śnięto jakieś stare książki w mięk­kich okład­kach. Zawsze cie­ka­wiło go, co ludzie czy­tają. Wycią­gnął rękę, by spraw­dzić tytuły.
I wtedy zoba­czył konia.

JESS

Cen­trum Pomoc­ni­cze Muzeum Smi­th­so­nian, Mary­land
2019

Jess miała sie­dem lat, gdy wyko­pała psa. Nie żył od roku. Wraz z mamą pocho­wały go z hono­rami pod kwit­ną­cym euka­lip­tu­sem kamal­dul­skim i obie pła­kały. Matka znów miała ochotę się roz­pła­kać, gdy Jess popro­siła o duże pla­sti­kowe pudełka na eks­hu­mo­wane przez sie­bie kości. Ogól­nie rzecz bio­rąc, była typem rodzica, który pozwo­liłby córce pod­pa­lić dom, gdyby uwa­żał, że nauczy ją to cze­goś o węglu i tle­nie. Poczuła jed­nak ukłu­cie nie­po­koju: czy wyko­pa­nie uko­cha­nego pupila i poćwiar­to­wa­nie jego szcząt­ków to znak, że twoje dziecko ma skłon­no­ści psy­cho­pa­tyczne?
Jess bar­dzo sta­rała się wytłu­ma­czyć, że odko­pała Milo, ponie­waż go kochała i wła­śnie dla­tego musiała zoba­czyć, jak wygląda jego szkie­let. A wyglą­dał pięk­nie, tak jak się spo­dzie­wała: piku­jące łuki klatki pier­sio­wej, cho­chelki oczo­do­łów.
Uwiel­biała wewnętrzną archi­tek­turę istot żywych. Żebra, ich ochronne obję­cia, to, jak trzy­mały deli­katne organy w doży­wot­nim uści­sku. Oczo­doły: żaden rze­mieśl­nik nie wyko­nał ni­gdy ele­gant­szego pojem­nika na cenny przed­miot. Milo miał oczy w kolo­rze przy­dy­mio­nego kwarcu. Gdy Jess przy­kła­dała palec do pochy­ło­ści po obu stro­nach deli­katnej czaszki, znów je widziała: dobro­tliwe spoj­rze­nie naj­wcze­śniej­szego przy­ja­ciela spra­gnio­nego kolej­nej zabawy.
Dora­stała na jed­nej z ulic gęsto zabu­do­wa­nych bun­ga­lo­wami z czer­wo­no­brą­zo­wej cegły, które poma­sze­ro­wały na zachód wraz z pierw­szą gwał­towną roz­bu­dową Syd­ney w pierw­szej deka­dzie dwu­dzie­stego wieku. Gdyby miesz­kała w wiej­skiej oko­licy, mogłaby roz­wi­jać swoją fascy­na­cję na roz­je­cha­nych kan­gu­rach, wom­ba­tach czy wala­biach. Ale w obrę­bie Syd­ney miała szczę­ście, jeśli udało jej się zna­leźć zde­chłą mysz, a może ptaka, który roz­bił się o szybę. Jej naj­lep­szym oka­zem był rażony prą­dem nie­to­perz z rodziny rudaw­ko­wa­tych. Zna­la­zła go na pasie zie­leni pod linią wyso­kiego napię­cia. Pre­pa­ro­wała go przez tydzień: papie­rowa błona skrzy­deł roz­kła­dała się niczym pli­so­wany miech akor­de­onu. Kości śród­rę­cza niby ludz­kie palce, tylko lżej­sze – przy­sto­so­wane nie do trzy­ma­nia i chwy­ta­nia, lecz do wachlo­wa­nia w powie­trzu. Kiedy skoń­czyła, zawie­siła szkie­let na lam­pie sufi­to­wej w swo­jej sypialni. Tam obser­wo­wała go, jak – do czy­sta obrany ze wszyst­kiego, co łatwo mogłoby się zepsuć – już zawsze leci przez nie­koń­czące się noce.
Z cza­sem jej pokój stał się minia­tu­ro­wym muzeum histo­rii natu­ral­nej, wypeł­niony szkie­le­tami jasz­czu­rek, myszy, pta­ków wysta­wio­nych na postu­men­tach ze zdo­bycz­nych szpu­lek po dru­cie lub nici i opa­trzo­nych sta­ran­nie wyka­li­gra­fo­wa­nymi łaciń­skimi nazwami. Nie zyskała przez to w oczach ple­mie­nia nasto­let­nich dziew­cząt zamiesz­ku­ją­cego mury liceum. Więk­szość kole­ża­nek i kole­gów z klasy uznało jej obse­sję na punk­cie mar­twych tka­nek za ohydną i upiorną. Stała się samotną nasto­latką, co być może przy­czy­niło się do wyso­kich miejsc, które zajęła w sta­no­wym ran­kingu z trzech przed­mio­tów, gdy opu­bli­ko­wano wyniki ofi­cjal­nych egza­mi­nów koń­co­wych. Jako słu­chaczka stu­diów licen­cjac­kich dalej się wyróż­niała i przy­je­chała do Waszyng­tonu w ramach sty­pen­dium, by zro­bić magi­sterkę z zoo­lo­gii.
To było coś, co Austra­lij­czycy lubili robić: rok czy dwa za gra­nicą, by rzu­cić okiem na resztę świata. Pod­czas pierw­szego seme­stru Smi­th­so­nian zatrud­niło ją jako sta­żystkę. Gdy odkryli, że potrafi oczysz­czać kości, wysłano ją do pra­cowni osteo w Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej. Oka­zało się, że pra­cu­jąc na małych gatun­kach, nabrała nie­zwy­kłej wprawy. Szkie­let płe­twala błę­kit­nego robi może wra­że­nie na publice, ale Jess oraz jej kole­dzy i kole­żanki po fachu wie­dzieli, że dużo więk­szym wyzwa­niem jest spre­pa­ro­wa­nie chwostki sza­fi­ro­wej.
Uwiel­biała angiel­ski cza­sow­nik ozna­cza­jący pre­pa­ro­wa­nie, ponie­waż był bar­dzo trafny – arti­cu­late, arty­ku­ło­wać: naprawdę dobrze zmon­to­wany szkie­let pozwa­lał danemu gatun­kowi opo­wie­dzieć swoją histo­rię, wyra­zić, jak to było, gdy pre­zen­to­wany osob­nik oddy­chał i bie­gał, nur­ko­wał lub szy­bo­wał. Cza­sem żało­wała, że nie uro­dziła się w epoce wik­to­riań­skiej, gdy rze­mieśl­nicy wal­czyli o palmę pierw­szeń­stwa w dzie­dzi­nie uchwy­ce­nia ruchu – sta­jący dęba koń wyma­gał abso­lut­nej rów­no­wagi wewnętrz­nej struk­tury, osioł się­ga­jący, by podra­pać się po boku – rzeź­biar­skiego zmy­słu krzy­wi­zny. Przy­go­to­wy­wa­nie takich modeli stało się praw­dzi­wym bzi­kiem wśród boga­tych męż­czyzn tam­tych cza­sów, któ­rzy two­rząc swoje okazy, usi­ło­wali oddać hołd pięknu i arty­zmowi.
Współ­cze­sne muzea nie miały na to miej­sca. Mon­taż kości ozna­czał nisz­cze­nie infor­ma­cji – doda­wano metal, usu­wano tkanki – więc pre­pa­ro­wano bar­dzo nie­wiele szkie­le­tów. Więk­szość kości oczysz­czano, nume­ro­wano, a następ­nie prze­cho­wy­wano w szu­fla­dach, by pro­wa­dzić pomiary porów­naw­cze lub pobie­rać próbki DNA.
Jed­nak gdy Jess wyko­ny­wała tę pracę, jej nostal­gia za daw­nym kunsz­tem zbla­dła, zastą­piona zafa­scy­no­wa­niem nauką. Każdy frag­ment opo­wia­dał histo­rię. Jej zada­niem była pomoc naukow­com i naukow­czy­niom w wydo­by­wa­niu świa­dec­twa z każ­dej ska­mie­nia­łej dro­binki. Cza­sem okazy tra­fiały do muzeum w wyniku łutu szczę­ścia, cza­sem po wielu dniach żmud­nych nauko­wych wysił­ków. Bywało, że hob­by­sta natknął się na pisz­czel mamuta odkrytą przez zimową ulewę. Albo że pale­on­to­log po tygo­dniach mozol­nego prze­sie­wa­nia ziemi zebrał maleńki ząb nor­nika. Do przy­go­to­wy­wa­nia ety­kiet Jess uży­wała dru­karki lase­ro­wej i załą­czała współ­rzędne GPS wska­zu­jące, gdzie pre­pa­rat został zna­le­ziony. Dawni kura­to­rzy pozo­sta­wili po sobie bar­dziej oso­bi­sty ślad: karty wypi­sane ręcz­nie, atra­men­tem w kolo­rze sepii.
Dzie­więt­na­sto­wieczni pre­pa­ra­to­rzy parali się swoim rze­mio­słem, nie mając poję­cia o DNA i wszyst­kich istot­nych danych, które kod gene­tyczny pew­nego dnia ujawni. Jess z eks­cy­ta­cją myślała, że gdy zamknie szu­fladę ze świeżo zare­je­stro­wa­nym oka­zem, za pięć­dzie­siąt lub sto lat może ją otwo­rzyć naukow­czyni szu­ka­jąca odpo­wie­dzi na pyta­nia, któ­rych ona nie umiała jesz­cze zadać, korzy­sta­jąca z narzę­dzi ana­li­tycz­nych, któ­rych Jess nie była nawet w sta­nie sobie wyobra­zić.
Nie zamie­rzała zosta­wać w Ame­ryce. Jed­nak kariery bywają rów­nie przy­pad­kowe jak kraksy samo­cho­dowe. Kiedy ukoń­czyła stu­dia, Smi­th­so­nian zaofe­ro­wało jej czte­ro­mie­sięczny kon­trakt w Guja­nie Fran­cu­skiej, gdzie miała kolek­cjo­no­wać próbki z lasów desz­czo­wych. Nie­wiele dziew­czyn z Bur­wood Road w zachod­nim Syd­ney ma oka­zję poje­chać do Gujany Fran­cu­skiej i kole­bać się po lesie desz­czo­wym ze skor­pio­nami roz­wie­szo­nymi w poprzek paki dżipa niczym suszące się pra­nie. Potem poja­wiła się kolejna pro­po­zy­cja: Kenia, gdzie nale­żało porów­nać gatunki żyjące obec­nie na górze Kili­man­dżaro z tymi, które sto lat wcze­śniej zebrała eks­pe­dy­cja Teddy’ego Roose­velta.
Pod koniec wycieczki Jess pako­wała swój skromny doby­tek, gotowa wró­cić do domu i pod­jąć to, co wciąż uwa­żała za swoje praw­dziwe życie, gdy Smi­th­so­nian zaofe­ro­wało jej stałą posadę kie­row­niczki pra­cowni oste­olo­gicz­nej krę­gow­ców w Cen­trum Pomoc­ni­czym Muzeum w sta­nie Mary­land. Pla­cówka była nowiu­teńka, a wakat poja­wił się nie­spo­dzie­wa­nie. Osoba, która zapro­jek­to­wała labo­ra­to­rium, nagle naba­wiła się aler­gii na mięk­kie pyli­ste odchody chrząsz­czy skór­ni­ko­wa­tych. Owady te zapew­niały pre­fe­ro­waną i naj­sku­tecz­niej­szą metodę oczysz­cza­nia kości, więc jeśli ktoś nie mógł z nimi pra­co­wać bez ataku pokrzywki, był to sygnał, że pora zmie­nić zawód.
Smi­th­so­nian prze­zy­wano „Stry­chem Ame­ryki”. Cen­trum Pomoc­ni­cze było stry­chem stry­chu: cią­gnące się bez końca dwa­na­ście mil powierzchni maga­zy­no­wej miesz­czą­cej bez­cenne kolek­cje naukowe i arty­styczne. Wcze­śniej Jess sądziła, że nie chcia­łaby pra­co­wać na przed­mie­ściach, z dala od publicz­nego obli­cza muzeum. Gdy jed­nak szła prze­stron­nym kory­ta­rzem zna­nym jako „ulica”, który łączył two­rzące zyg­zak, kryte meta­lem budynki o kon­tro­lo­wa­nym kli­ma­cie, gdzie upra­wiano wszel­kiego rodzaju naukę, zro­zu­miała, że zna­la­zła się w epi­cen­trum swo­jego fachu.
Po roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej wraz z dyrek­to­rem poko­nała zie­lony kam­pus oko­lony szklar­niami wydziału bota­nicz­nego. Męż­czy­zna wska­zał nowo wybu­do­wany, góru­jący nad nimi maga­zyn bez okien.
– Wła­śnie go otwo­rzy­li­śmy, żeby pomie­ścić kolek­cję pre­pa­ra­tów mokrych – powie­dział. – Po jede­na­stym wrze­śnia dotarło do nas, że nie­mą­drze jest trzy­mać dwa­dzie­ścia pięć milio­nów oka­zów bio­lo­gicz­nych w łatwo­pal­nych cie­czach upchnię­tych w piw­nicy kilka prze­cznic od Kapi­tolu. Więc teraz są tutaj.
Pra­cow­nia oste­olo­giczna znaj­do­wała się nieco dalej, w osob­nym budynku, przy­cup­nięta na skraju kam­pusu, w bli­skim sąsiedz­twie auto­strady.
– Jeśli dosta­nie pani, powiedzmy, tru­chło sło­nia z Natio­nal Zoo, będzie nie­źle cuch­nąć – wyja­śnił dyrek­tor – więc usy­tu­owa­li­śmy pani labo­ra­to­rium naj­da­lej, jak tylko się dało.
Pani labo­ra­to­rium. Jess nie uwa­żała się za osobę ambitną, uświa­do­miła sobie jed­nak, że strasz­nie pra­gnęła takiej odpo­wie­dzial­no­ści. Wnę­trze pra­cowni lśniło: sala sek­cyjna ze sto­łem hydrau­licz­nym, dwu­to­nowy dźwig, podwójna brama prze­my­słowa, na tyle sze­roka, by pomie­ścić zwłoki wie­lo­ryba, i ściana z kolek­cją pił i noży godną kino­wego hor­roru. Była to naj­więk­sza tego typu pla­cówka na świe­cie i lata świetlne dzie­liły ją od pro­wi­zo­rycz­nego labo­ra­to­rium w pralni przy Bur­wood Road.
Uwiel­biała tam pra­co­wać. Każdy dzień przy­no­sił coś nowego wśród zalewu pró­bek, które ni­gdy nie prze­sta­wały napły­wać. Naj­now­szy naby­tek: stadko wró­blo­wa­tych z Kan­da­haru. Ptaki zostały mocno potur­bo­wane gdzieś w tere­nie, więk­szość piór i tka­nek mięk­kich znik­nęła. Asy­stentka Jess, Maisy, pochy­lała się nad pudłem peł­nym nie­wiel­kich pakie­ci­ków, sta­ran­nie powią­za­nych, by żadna z malu­teń­kich kości nie zgi­nęła.
– Wie­czo­rem ruszam w drogę po tę czaszkę wie­lo­ryba – przy­po­mniała Jess. – Masz wszystko, czego ci trzeba na czas mojego pobytu w Woods Hole?
– Jasne. Jak tylko skoń­czę z wró­blo­wa­tymi, muszę pobrać DNA z żuchw jeleni. Strasz­nie im się z tym śpie­szy, więc nie będę się nudzić.
Opusz­cza­jąc labo­ra­to­rium po całym dniu pracy, Jess zda­wała sobie sprawę, że może nie pach­nieć zbyt ład­nie. Zre­zy­gno­wała z powro­tów do Dys­tryktu Kolum­bii busem waha­dło­wym wraz z innymi pra­cow­ni­kami. Zauwa­żyła, że sie­dze­nie obok niej zwy­kle pozo­staje puste, nawet gdy pano­wał tłok. Szarp­nęła się na porządne dwa kółka – Trek Cros­sRip z kie­row­nicą szo­sową – i była wdzięczna za ścieżkę rowe­rową bie­gnącą od Cen­trum Pomoc­ni­czego aż do mia­sta. Zwi­nęła długi kucyk w kok i wepchnęła go pod kask.
Ścieżka była zapusz­czona; Jess skrę­cała gwał­tow­nie, by omi­nąć śmieci i dziury w nawierzchni, uchy­lała się przed buj­no­ścią mło­dych wio­sen­nych liści. W Syd­ney zmiana pór roku zawsze była czymś sub­tel­nym: ocie­pla­nie się lub ochła­dza­nie powie­trza, drobna róż­nica w dłu­go­ści dnia i jako­ści świa­tła. W Waszyng­to­nie pory roku ude­rzały ją jak obu­chem – przy­po­mi­na­jący zupę upał lata; jesie­nią eks­tra­wa­ganc­kie fajer­werki w koro­nach drzew; lodo­wa­tość zimy; upa­ja­jąca eks­plo­zja kwit­nie­nia, śpiewu pta­ków i zapa­chów na wio­snę. Nawet zanie­dbana ścieżka rowe­rowa wybu­chła soczy­sto­ścią, a ponie­waż słońce wisiało nisko na zacho­dzie, rzeka Ana­co­stia poły­ski­wała jak wypo­le­ro­wane sre­bro.
Jess śmi­gnęła w prawo, w prze­cznicę od South Capi­tol, i zna­la­zła się w cichej, dawno zabu­do­wa­nej oko­licy peł­nej wyso­kich sze­re­gow­ców, które od ulicy oddzie­lały głę­bo­kie ogrody. O tej porze roku tuli­pany i aza­lie malo­wały rabatki wszel­kimi odcie­niami fuk­sji, koralu i fio­letu. Jess z ocią­ga­niem zgo­dziła się obej­rzeć coś opi­sa­nego jako „miesz­ka­nie w piw­nicy”, bo jej austra­lij­skie serce pożą­dało świa­tła. Jed­nak sze­re­go­wiec odre­mon­to­wano tak, by poło­żo­nemu niżej miesz­ka­niu na pla­nie otwar­tym zapew­nić dwa duże okna wycho­dzące na ulicę oraz spory świe­tlik na tyłach, przez który cały dzień wle­wało się słońce. Świa­tło we wnę­trzu przez całe lato miało wod­ni­stą zie­loną barwę, a to za sprawą wicio­krzewu i milinu, które jak sza­lone ple­niły się po tyl­nej ścia­nie.
Jess przy­pięła rower (podwójny zamek) i otwarła drzwi (potrójny zamek). Zamie­rzała wziąć prysz­nic, prze­brać się, spa­ko­wać torbę podróżną na jedną noc, a potem prze­spać kilka godzin, by ruch na zapcha­nych waszyng­toń­skich uli­cach zdą­żył się prze­rze­dzić. Około dwu­dzie­stej dru­giej chciała wziąć z par­kingu Smi­th­so­nian cię­ża­rówkę i nad ranem dotrzeć do Labo­ra­to­rium Bio­lo­gii Mor­skiej w Woods Hole.
Wła­śnie kie­ro­wała się pod prysz­nic, gdy zadzwo­nił tele­fon.
– Prze­pra­szam, że dzwo­nię na pry­watny numer, mówi Horace Wal­lis ze Sto­wa­rzy­szo­nych. Pani asy­stentka powie­działa, że przez kilka dni pani nie będzie, pomy­śla­łem więc, że zła­pię panią przed wyjaz­dem i spró­buję ugrać coś w spra­wie pro­blemu, z któ­rym, mam nadzieję, mogłaby mi pani pomóc. – Jess nie­ja­sno roz­po­znała głos roz­mówcy, ale nie umiała przy­pa­so­wać do niego twa­rzy.
– Pew­nie – odparła. – Czego panu trzeba?
– Szcze­rze mówiąc, to nieco prze­ra­ża­jąca sprawa. Jedzie do nas badaczka z Kró­lew­skiej Szkoły Wete­ry­na­ryj­nej w Anglii, chce przyj­rzeć się jed­nemu z naszych dzie­więt­na­sto­wiecz­nych szkie­le­tów. Bar­dzo jej na tym zależy. Pro­blem w tym, że nie możemy go zna­leźć. W tysiąc osiem­set sie­dem­dzie­sią­tym ósmym roku był w Zamku, potem prze­nie­siono go do Muzeum Histo­rii Ame­ry­kań­skiej – nie bar­dzo wia­domo, dla­czego go tam chcieli. Tak czy siak, twier­dzą, że teraz na pewno go nie mają. Myśli pani, że jest jaka­kol­wiek szansa, że tra­fił do was, do pra­cowni oste­olo­gicz­nej? Prze­trzą­sną­łem bazę danych. Nic. Pani labo­ra­to­rium to bodaj ostat­nie miej­sce, które przy­cho­dzi mi do głowy.
– Zakła­dam, że cho­dzi o spre­pa­ro­wany szkie­let?
– Tak.
– W tej chwili nie mamy w labo­ra­to­rium żad­nych spre­pa­ro­wa­nych szkie­le­tów, ale Cen­trum Pomoc­ni­cze trzyma dzie­więć­dzie­siąt osiem pro­cent oka­zów w maga­zy­nie, więc naj­praw­do­po­dob­niej tam znaj­dzie pan swoją zgubę. Ma pan numer inwen­ta­rzowy, prawda?
– Tak, oczy­wi­ście. Już podaję…
– Chwi­leczkę. Muszę zna­leźć coś do pisa­nia… – Jess prze­rzu­ciła papiery na biurku. Mar­gi­nesy wszyst­kich doku­men­tów usiane były gry­zmo­łami przed­sta­wia­ją­cymi łuki jarz­mowe lub kręgi szyjne. W końcu zna­la­zła pomiętą kartę pokła­dową, któ­rej jesz­cze nie zaba­zgrała. – Spraw­dzę w naszej bazie wewnętrz­nej. Jeśli szkie­let jest gdzieś w Pomoc­ni­czym, na pewno go znajdę. Co to za gatu­nek?
– Equus cabal­lus. Koń.

JAR­RET WAR­FIELDA

Łąki, Lexing­ton, Ken­tucky
1850

Nie wpi­sy­wała się w niczyją defi­ni­cję łatwej kla­czy. Nie była zło­śliwa, lecz ner­wowa. Co nie­raz na jedno wycho­dzi, gdy czło­wiek nie weź­mie na to poprawki.
Jar­ret wie­dział, jak do niej podejść. Spo­koj­nie i celowo. Nie nale­żało wahać się ani oka­zy­wać nie­pew­no­ści, ale jeśli ktoś zacho­wy­wał się zbyt despo­tycz­nie, kazała mu za to zapła­cić. Potra­fiła okrę­cić się płyn­nym ruchem i dziab­nąć czło­wieka w ramię albo kop­nia­kiem zła­mać mu pisz­czel. Przy­szła na świat z ini­cja­tywy samego dok­tora Eli­shy War­fielda, który nazwał ją na cześć swo­jej syno­wej, Alice Car­neal. W stajni krą­żyły żarty na temat tego, co miał na myśli i co chciał być może prze­ka­zać swo­jemu synowi.
Jed­nak Alice Car­neal ni­gdy nie skrzyw­dziła Jar­reta. Żaden koń ni­gdy tego nie zro­bił. „Spójrz­cie na niego” – zwykł mawiać dok­tor War­field, uno­sząc jedno z jego dłu­gich chu­dych ramion. – „Sam w poło­wie jest źre­ba­kiem”. Jar­ret uzna­wał jego słowa za kom­ple­ment, bo jaki byłby sens uzna­wać je za cokol­wiek innego? I to prawda, że w sto­sunku do koni miał szcze­gólne wyczu­cie, gdzieś głę­boko w środku. W powo­zowni dzie­lił sło­miane posła­nie z dwoma wała­chami, pod­czas gdy jego matka spała we dwo­rze jako mamka do dziecka pani. Jar­ret pra­wie jej nie widy­wał. Jego pierw­szym języ­kiem były sub­telne koń­skie gesty i odgłosy. Wolno szło mu opa­no­wy­wa­nie ludz­kiej mowy, ale konie potra­fił inter­pre­to­wać: ich nastroje, ich soju­sze, ich pro­ste potrzeby, ich lęki. Doszedł do prze­ko­na­nia, że konie żyją w świe­cie stra­chu i gdy się to poj­mie, zyska się jasny pogląd, jak z nimi być.
Dwa wała­chy z powo­zowni były dla niego rodzi­cami w więk­szym stop­niu, niż kie­dy­kol­wiek mogli nimi być jego matka we dwo­rze lub jego ojciec, Harry, który miesz­kał na dru­gim końcu mia­sta i tre­no­wał konie dla Roberta Bur­bridge’a. Harry odwie­dzał Jar­reta i jego matkę w jedną nie­dzielę mie­siąca. Jar­ret uwiel­biał te nie­dziele. Wie­dział, że ojciec jest kimś szcze­gól­nym, ponie­waż przy­jeż­dżał na wspa­nia­łym fol­blu­cie i ubie­rał się dokład­nie tak jak massa, w dopa­so­wany sur­dut i jedwabny kra­wat, a wszy­scy pomoc­nicy w powo­zowni oka­zy­wali mu sza­cu­nek. Jar­retowi nawet wtedy wyda­wał się stary. Jego krótko przy­cięte włosy przy­pró­szone były siwi­zną, ale gdy uśmie­chał się do syna, wszyst­kie zmarszczki i bruzdy na jego twa­rzy zda­wały się zni­kać. Chło­piec pró­bo­wał zasłu­żyć na ten uśmiech. Kiedy ojciec skró­cił strze­miona i posa­dził go na swoim ogie­rze, Jar­ret szybko nauczył się łapać rów­no­wagę i nie oka­zy­wać ani krzty stra­chu. Choć prawdę mówiąc, po tym pierw­szym razie, gdy ogar­nęło go nagłe poczu­cie, że jest bar­dzo wysoko, już wię­cej się nie bał. Mimo że koń był wielki i potężny, był też łagodny i Jar­ret czuł, że poru­sza się roz­waż­nie, dopa­so­wu­jąc się do tego nowego, nie­znacz­nego cię­żaru na swoim sze­ro­kim grzbie­cie, utrzy­mu­jąc go w pio­nie. To było coś war­tego zapa­mię­ta­nia: dobry koń będzie z tobą współ­pra­co­wał, nie będzie źle ci życzył.
Miał wtedy trzy latka. Dwa lata póź­niej matka zacho­ro­wała i zmarła. Strach był czymś, co poznał tam­tego roku, bez­bronny niczym źre­bię pozba­wione rodzi­cielki, która mogłaby je ochro­nić. Jego ojciec, Harry Lewis, wydał całe swoje oszczęd­no­ści, by kupić sobie wol­ność, i nie star­czyło mu pie­nię­dzy na wyswo­bo­dze­nie syna. Ubła­gał więc dok­tora War­fielda, aby nabył chłopca, tak by miał go bli­sko i mógł go wycho­wać. Począt­kowo dok­tor pro­te­sto­wał, że ostat­nie, czego mu trzeba, to kolejne dziecko plą­czące się po tere­nie. Jed­nak gdy umie­jęt­no­ści Harry’ego zapew­niły koniom War­fielda wyjąt­kowo dobry sezon na torze wyści­go­wym, dok­tor ustą­pił i odku­pił Jar­reta od Tod­dów.
Teraz, jako trzy­na­sto­la­tek, Jar­ret sypiał w cha­cie swo­jego ojca, ale resztę czasu spę­dzał w towa­rzy­stwie koni. W staj­niach War­fiel­dów znał naturę, zwy­czaje i histo­rię każ­dego z nich. Każdą wadę, każdą zaletę. Więk­szość zwie­rząt rżała na jego widok, wydmu­chu­jąc cie­płe powie­trze przez aksa­mitne chrapy. Wycią­gały lśniące szyje, pro­sząc o jego dotyk.
Dobrze wie­dział, że po Alice Car­neal nie ma co się tego spo­dzie­wać. Zwy­kle ledwo pod­no­siła łeb znad siana. Jed­nak tego wie­czoru, kiedy wszedł do stajni na późną kon­trolę, tak jak inne konie przy­su­nęła się do zewnętrz­nej ściany boksu, uszy zwró­ciła w przód, zamiast poło­żyć je pła­sko, i z powagą, nie mru­ga­jąc, popa­trzyła pro­sto na niego.
Gdy tylko się do niej zbli­żył, oparła mu łeb na ramie­niu. Przez dłuż­szą chwilę stał w bez­ru­chu, przyj­mu­jąc ów rzadki gest. Potem powoli – zawsze powoli – odsu­nął drzwi boksu i wszedł do środka. „Ruszaj się, jakby powie­trze było melasą” – instru­ował go ojciec, więc tak wła­śnie zro­bił, leni­wie uniósł dłoń i pogła­dził klacz po kłę­bie, muska­jąc pal­cami piękną sierść, która zacho­wała jesz­cze nieco zimo­wej gęsto­ści. Alice wtu­liła się w niego, akcep­tu­jąc piesz­czotę, pozwo­lił więc ręce powę­dro­wać dalej, do wypu­kło­ści jej brzu­cha, a kiedy wil­gotną wargą trą­ciła jego szyję, przy­kuc­nął ostroż­nie, by ją zba­dać.
Tak jak przy­pusz­czał, poja­wiły się świeczki: na strzyku utwo­rzyła się deli­katna biała paję­czyna w kształ­cie łezki zapo­bie­ga­jąca wycie­kowi mleka. Pod­niósł się i powoli prze­su­nął dło­nie w stronę zadu. Tam, mię­dzy bio­drem a sta­wem sko­ko­wym, znaj­do­wał się czuły punkt wszyst­kich kla­czy. Te przy­ja­zne uwiel­biały, gdy szczot­ko­wał je w tym miej­scu, spusz­czały głowy, a ich spoj­rze­nie mię­kło, jakby śniły na jawie. Zwy­kle nie odwa­żyłby się na taką poufa­łość w sto­sunku do Alice Car­neal, która mogłaby okrę­cić się gwał­tow­nie i tup­nąć nogą na nie­chcianą zaży­łość. Teraz jed­nak pozwo­liła mu wci­snąć palce głę­boko w mię­śnie ogo­nowe i zba­dać ela­stycz­ność. Oparła się o niego moc­niej.
Ta milutka klacz w ogóle nie przy­po­mi­nała der­wiszki, którą led­wie rok wcze­śniej z tru­dem wpro­wa­dził u sąsiada do zagrody do kry­cia, sta­jącą dęba i wierz­ga­jącą. Był to pierw­szy sezon, kiedy Jar­re­towi wolno było poma­gać ojcu przy roz­ro­dzie – przed trzy­na­stymi uro­dzi­nami nie miał na to dość siły. Opie­rała się aż do chwili, gdy w końcu nało­żyli jej dutkę. Póź­niej, w ciągu tych kilku minut, gdy cze­kali na ogiera, od męż­czyzn dało się wyczuć cuch­nący stra­chem pot. Nawet naj­bar­dziej doświad­czeni – nawet ojciec Jar­reta, Harry – nosili na skó­rze jego war­stewkę.
Bru­talny. Tak mawiali o Bosto­nie przez całe jego życie; każdy, od chło­paka, który szu­flo­wał jego gówno, po dżen­tel­mena, który był jego wła­ści­cie­lem i zgar­niał wygrane. Nikt go nie dosia­dał – poza znie­wo­lo­nymi chłop­cami, któ­rzy nie mieli w tej kwe­stii nic do powie­dze­nia. Po tym, jak jed­nego z nich zrzu­cił i zdep­tał, tak że kości poła­mały mu się niczym wiązka chru­stu, tre­ner oznaj­mił wła­ści­cie­lowi, że powi­nien go wyka­stro­wać lub zastrze­lić i że oso­bi­ście chęt­nie podej­mie się tego dru­giego. Nie zro­bili jed­nak żad­nej z tych rze­czy, bo gdy Boston posta­no­wił biec, był rów­nie szybki jak dziki. W ciągu sied­miu lat wygrał czter­dzie­ści z czter­dzie­stu pię­ciu gonitw, w tym wiele na miaż­dżą­cym czte­ro­mi­lo­wym dystan­sie, a mię­dzy więk­szo­ścią z nich nie zdą­żył nawet porząd­nie odpo­cząć. Wielu męż­czyzn pokroju dok­tora War­fielda goto­wych było uiścić sowitą opłatę za pokry­cie nim swo­jej kla­czy, nawet gdy Boston zro­bił się ślepy jak kret i wyka­zy­wał oznaki wynisz­cze­nia twar­dym trak­to­wa­niem. Jed­nak kiep­ski stan zdro­wia nie poskro­mił jego tem­pe­ra­mentu. Jeśli już, ogier zro­bił się jesz­cze bar­dziej draż­liwy i nie­bez­pieczny.
Tam, w zagro­dzie, trwało to tylko kilka minut. Roz­ma­zana smuga męż­czyzn, lin i ważący tonę, rzu­ca­jący się kasz­tan. Pchnię­cie, drże­nie. A potem, gdy sta­rego konia odpro­wa­dzono, Harry otarł czoło ręka­wem i poło­żył dłoń na ramie­niu syna, który wciąż się trząsł. „To, cośmy wła­śnie zro­bili w tej zagro­dzie, decy­duje o wygra­nej lub prze­gra­nej”.
To Harry zapro­po­no­wał, by sko­ja­rzyć aku­rat te dwa konie. Spo­śród wszyst­kich kla­czy w Łąkach szcze­gól­nym podzi­wem darzył Alice Car­neal, mimo że w swo­jej krót­kiej karie­rze wygrała tylko jeden wyścig. W domu, w Łąkach, była szybka, ale na tra­sie mię­dzy zna­jomą staj­nią a torem cał­kiem tra­ciła formę. W chwili startu pociła się, ner­wowo odda­wała kał i cała była roz­trzę­siona, do gra­nic spięta tłu­mami i hała­sem, tak że nie­mal nie dało się nad nią zapa­no­wać. Harry potra­fił zwró­cić uwagę na coś innego. Podo­bało mu się u niej połą­cze­nie głę­bo­kiej klatki pier­sio­wej z dłu­gimi tyl­nymi nogami, które zapew­nia koniowi dużo miej­sca na potężne płuca i mak­si­mum wybi­cia w galo­pie. „Jej pro­blemy tkwią po stro­nie łba, nie zadu” – mawiał.
Musiał użyć moc­nych argu­men­tów, by uza­sad­nić wysoką opłatę za kry­cie w przy­pa­da­ją­cym aku­rat chu­dym roku. Prze­ko­nał dok­tora War­fielda, że czas nagli: że Boston źle wygląda i może nie dotrwać do kolej­nego sezonu roz­rod­czego. „To samo można by powie­dzieć o tobie i o mnie, więc co tam ogier” – odparł dok­tor z krzy­wym uśmiesz­kiem. Jako sie­dem­dzie­się­cio­kil­ku­la­tek nękany paroma dole­gli­wo­ściami stale zwal­niał tempa i każ­dego roku spro­wa­dzał na świat mniej źre­biąt. Jed­nak Harry nale­gał.
Zimą Bostona zna­le­ziono w bok­sie mar­twego. Odszedł, wciąż wście­ka­jąc się na świat: ściany pstrzyła krew świad­cząca o gwał­tow­no­ści śmier­tel­nych kon­wul­sji. Źre­bak Alice miał być jed­nym z ostat­nich potom­ków czem­piona.
A teraz był w dro­dze. Jar­ret chwy­cił widły i sta­ran­nie wysprzą­tał boks, rzu­ca­jąc na pod­łogę grube posła­nie ze świe­żej słomy. Przez cały ten czas Alice obser­wo­wała go ze spo­ko­jem. Raz jesz­cze pokle­pał ją krze­piąco. Pośpiesz­nie zaj­rzał do pozo­sta­łych bok­sów – nikt się nie zakli­no­wał, w wia­drach pełno wody – a potem wyszedł ze stajni w wio­senną noc.
Niebo było czy­ste, gwiazdy ostre jak odłamki szkła. Ani śladu księ­życa. Gdyby Alice źre­biła się na wol­no­ści, atra­men­towe niebo ukry­łoby ją w tych naj­cich­szych godzi­nach około pół­nocy. Kla­cze potra­fiły opóź­nić poród, tak żeby młode miało parę ciem­nych godzin, by sta­nąć na nogach i już o świ­cie móc ucie­kać przed dra­pież­ni­kiem. Świeżą wio­senną trawę pokry­wały tłu­ste, krą­głe kro­ple rosy. Prze­ci­na­jąc nie­sko­szone pole, Jar­ret czuł wil­goć prze­są­cza­jącą się przez kra­wę­dzie noga­wek jego ogrod­ni­czek. Wdy­chał świe­żość wcze­snych fioł­ków prze­mie­szaną z piż­mową wonią gni­ją­cych zeszło­rocz­nych liści. Gdy ruszył wol­nym truch­tem, świa­tło pada­jące od jego latarni pod­ska­ki­wało po tra­wie niczym żółta piłka.
Wszyst­kie jego naj­lep­sze wspo­mnie­nia wyda­rzyły się tutaj, w Łąkach. Dok­tor War­field kupił zie­mię na pół­noc od mia­sta, gdy słabe zdro­wie zmu­siło go do rezy­gna­cji z prak­ty­ko­wa­nego w nie­prze­wi­dy­wal­nych godzi­nach położ­nic­twa. Nie żało­wał przej­ścia na eme­ry­turę. Wzniósł szes­na­sto­po­ko­jową ceglaną rezy­den­cję i poświę­cił się doglą­da­niu licz­nych inte­re­sów, a także swo­jej pierw­szej miło­ści – koniom. Był zało­ży­cie­lem lokal­nego klubu jeź­dziec­kiego i nad­zo­ro­wał budowę pierw­szego w mie­ście toru wyści­go­wego z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Przed­tem ludzie urzą­dzali krót­ko­dy­stan­sowe goni­twy na głów­nej ulicy Lexing­ton i cza­sem na­dal można było oglą­dać te sprinty z bal­konu miej­skiego lokum dok­tora War­fielda nad jego zatło­czo­nym skle­pem tek­styl­nym przy Main Street.
Jar­ret z rado­ścią opu­ścił mia­sto. Nie lubił grze­cho­czą­cych meta­lo­wych kół powo­zów, cia­sno zbi­tych, har­dych, kloc­ko­wa­tych domów z cegły ani tych wszyst­kich ludzi, któ­rych nie znał z nazwi­ska. Gdy tra­fiał tam w jakiejś spra­wie, nie mógł się docze­kać, aż ją zała­twi i wróci do Łąk. Czę­sto trzeba było kur­so­wać tam i z powro­tem mię­dzy gospo­dar­stwem a mia­stem, prze­no­sząc wia­do­mo­ści i towary. Ponie­waż Jar­reta naj­mniej kusiło, by zama­ru­dzić w Lexing­ton, naj­czę­ściej wysy­łano go tam zamiast chłop­ców, któ­rzy uwiel­biali wyprawy do mia­sta, gdzie mogli gapić się i próż­no­wać. Zda­wało mu się, że życie tak wła­śnie działa: na zasa­dzie odwrot­no­ści.
Doj­rzał świa­tła miga­jące wśród drzew. W dużym domu wciąż jedli kola­cję. Tyle świec, a pani War­field codzien­nie upie­rała się na nowe. Czę­ściowo wypa­lone ogarki tra­fiały na kwa­tery, co sta­no­wiło bło­go­sła­wień­stwo dla tych, któ­rzy po całym dniu wypeł­nia­nia przy­dzie­lo­nych obo­wiąz­ków mogli dzięki temu oddać się pracy na wła­sny rachu­nek. Więk­szość była ludźmi jego ojca, sta­jen­nymi i pomoc­ni­kami. Harry dobrze spraw­dzał się jako zarządca, każ­demu wyzna­czał zada­nia, do któ­rych naj­le­piej się nada­wał, eks­plo­ato­wał go do gra­nic moż­li­wo­ści, ale nie bar­dziej. Wie­dział, jak bar­dzo wszy­scy pra­gną się wyku­pić, podob­nie jak on, nama­wiał więc chęt­nych, by ofe­ro­wali usługi rymar­skie. Dok­tor War­field ni­gdy się temu nie sprze­ci­wiał, dopóki jego wła­sne gospo­dar­stwo pozo­sta­wało dobrze utrzy­mane.
W alejce pano­wała cisza, więk­szość miesz­kań­ców udała się już na spo­czy­nek. Tylko z chaty Śle­pej Jane docho­dził ter­kot kro­sna, gdy jej wprawne palce prze­su­wały czó­łenko i ubi­jały wątek. Świa­tło dnia nie miało dla niej zna­cze­nia; będzie tkała, dopóki nie ogar­nie jej znu­że­nie.
Ojciec Jar­reta lubił pra­co­wać dla dok­tora War­fielda, ponie­waż przez cały ten czas pozo­sta­wał wol­nym czło­wie­kiem, z tego względu dok­tor War­field zawsze wypła­cał mu należne wyna­gro­dze­nie i bez opo­rów przy­zna­wał, że to dzięki niemu ich wygrane na torze wzro­sły ponad dwu­krot­nie. W miarę jak pod­upa­dał na zdro­wiu, coraz bar­dziej pole­gał na Har­rym w spra­wach zarzą­dza­nia końmi i pod­niósł jego pen­sję do pię­ciu­set dola­rów rocz­nie, przez co ten zara­biał wię­cej niż wielu bia­łych tre­ne­rów.
Poprzed­nia posada Harry’ego u pana Bur­bridge’a była dużo bar­dziej nie­pewna. W ciągu dzie­się­ciu lat służby sta­ru­szek ni­gdy nie pozwo­lił mu zapo­mnieć, że jest „Har­rym Bur­bridge’a”. W ostat­nich dniach życia uwi­działo mu się, że jest fara­onem, i wyjął nóż myśliw­ski, oświad­cza­jąc, że Harry musi towa­rzy­szyć mu w zaświa­tach, gdzie będzie tre­no­wał jego konie.
Jar­ret nie pamię­tał nic z tych sta­rych dzie­jów – miesz­kał wtedy u Tod­dów. Widział jed­nak, jak na samo wspo­mnie­nie ojciec sza­rzeje na twa­rzy. Gdy czarny męż­czy­zna i biały męż­czy­zna znajdą się w pokoju z nożem, wynik­nąć z tego mogą naj­róż­niej­sze nie­szczę­ścia, nawet jeśli nie zosta­nie prze­lana ani kro­pla krwi.
Ich chata, z wła­snym skraw­kiem podwórka, stała osobno, kawa­łek od ścieżki. Ojciec musiał zoba­czyć latar­nię Jar­reta, bo drzwi otwo­rzyły się, zanim chło­pak dotarł do furtki. Kolumna cie­płego żół­tego świa­tła pomknęła mu na spo­tka­nie, a w ślad za nią podą­żył gęsty, brą­zowy zapach sma­żo­nej cebuli ze sło­niną.
Na ganku Jar­ret kop­nia­kami oczy­ścił buty z gru­dek wil­got­nej ziemi, która do nich przy­lgnęła.
– Źre­bak jest w dro­dze – oznaj­mił. – Alice ma świeczki i zro­biła się dziw­nie przy­ja­ciel­ska.
Harry ski­nął głową.
– Tak się to u niej obja­wia. Zawszy tak było. Wejdź no do środka, umyj się i zjedz coś. Alice zwy­kle źrebi się bez pro­blemu, ale ni­gdy nie wia­domo, to już stara klacz, czter­na­sto­latka. To może być długa noc.
Jar­ret wylał na dło­nie i nad­garstki dzban wody, zmy­wa­jąc łagodną koń­ską woń i zastę­pu­jąc ją ostrym uką­sze­niem ługu. Potem pod­szedł do pale­ni­ska. Na ste­lażu wisiał kocio­łek z kre­mową fasolą, a w patelni na nóż­kach cze­kał świeży pla­cek kuku­ry­dziany. Napeł­nił miskę po brzegi i jadł wygłod­niale, skraw­kiem placka wycie­ra­jąc naczy­nie do czy­sta.
Harry zapa­lił dwie z więk­szych latarni i wrę­czył jedną synowi. Gdy zmie­rzali z powro­tem do stajni, czu­łym gestem poło­żył wolną dłoń na ramie­niu syna. By to zro­bić, musiał się­gnąć w górę, co prze­peł­niło go nie­małą satys­fak­cją. Jar­ret nie osią­gnął jesz­cze peł­nej wyso­ko­ści, ale miał wyro­snąć na postaw­nego męż­czy­znę.
Harry nie dostał takiej szansy. Był led­wie pię­cio­let­nim szkra­bem, małym i drob­no­ko­ści­stym jak na swój wiek, gdy wrzu­cili go na jego pierw­szego fol­bluta. Za każ­dym razem, gdy spadł, dosta­wał lanie, szybko więc nauczył się trzy­mać w sio­dle. Jeśli przy­brał na wadze, obci­nano mu skromne racje żyw­no­ściowe, tak że na wie­cze­rzę dosta­wał jedną rzepę, a na obiad kwa­terkę mleka. Jeżeli ten gło­dowy jadło­spis nie zapo­biegł przy­by­wa­niu kilo­gra­mów, kazali mu po wypeł­nie­niu obo­wiąz­ków odby­wać dzie­się­cio­mi­lowe spa­cery, a jeśli to nie podzia­łało, wypa­cali go. W naj­go­ręt­sze dni lata, zako­pany po szyję w ster­cie paru­ją­cego nawozu, czuł, jak jego wątłe ciało top­nieje. W mło­do­ści stale towa­rzy­szyły mu kłu­cie w brzu­chu i zawroty głowy. Tak gło­dzony czło­wiek nie zapo­mina tego bólu, nawet jeśli to wła­śnie głód utu­czył stertę pie­nię­dzy, za które póź­niej kupił sobie wol­ność. Wygry­wa­jący dżo­keje dosta­wali w podarku gotówkę, a Harry zacho­wy­wał każdy grosz. Uważ­nie obser­wo­wał tre­ne­rów i od naj­lep­szych uczył się, co robić, a od naj­gor­szych – czego nie robić. Osta­tecz­nie zdo­byta wie­dza uczy­niła go cen­niej­szym na ziemi niż na koń­skim grzbie­cie.
Przy­rzekł sobie, że jego syn ni­gdy nie zazna ani jed­nego dnia głodu, nie­ważne, jak dobrym będzie jeźdź­cem. I obsta­wał przy tym, nawet gdy się oka­zało, że chło­piec sie­dzi na koniu, jakby on i zwie­rzę sta­no­wili jedno. Wyka­zy­wał natu­ralną gra­cję, nawet pod­czas wyczer­pu­ją­cych czte­ro­mi­lo­wych gonitw, które były próbą zarówno dla czło­wieka, jak i wierz­chowca, wyma­gały bowiem pręd­ko­ści, wytrzy­ma­ło­ści i stra­te­gii. Nade­szły lata, gdy każdy głos naga­by­wał Harry’ego, by zro­bił z syna dżo­keja. On jed­nak sta­now­czo się temu sprze­ci­wiał, a dok­tor War­field nie nale­gał. Jar­ret już jako malec miał bar­dzo dłu­gie kości, dzięki czemu dok­tor potra­fił prze­wi­dzieć, że nagły wzrost naj­praw­do­po­dob­niej wysa­dzi go z sio­dła aku­rat w chwili, gdy zacznie sobie wyra­biać nazwi­sko w branży. Któ­re­goś dnia, gdy tylko zdoła zaosz­czę­dzić pie­nią­dze, Harry zamie­rzał wyku­pić syna, żeby nie musiał dłu­żej zale­żeć od cudzej opi­nii o tym, jak powi­nien wyglą­dać jego los. Tym­cza­sem Jar­ret pod­rósł na tyle, by sku­tecz­nie uci­szyć całą tę papla­ninę. Na­dal jeź­dził codzien­nie, ćwi­cząc konie, i wkrótce miał zostać peł­no­praw­nym tre­ne­rem.
Po dotar­ciu do stajni zastali Alice Car­neal zata­cza­jącą w bok­sie nie­spo­kojne kółka, jej sierść lśniła od potu. Harry i Jar­ret zajęli miej­sca, usu­wa­jąc się z linii jej wzroku. Harry prze­ma­wiał do niej niskim melo­dyj­nym gło­sem, pra­wie jakby nucił, zapew­nia­jąc, że jest bar­dzo grzeczna, a jej źre­bak będzie wspa­niały. Dźwięki były kojące i w miarę jak wie­czór się prze­cią­gał, Jar­ret poczuł, że na zmianę odpływa w sen i wraca na jawę.
Obu­dził go chlust odcho­dzą­cych wód pło­do­wych. Klacz wydała niski jęk i ostroż­nie zło­żyła ciało na posła­niu ze słomy. Gdy wysu­nęła się wypu­kłość pęche­rza pło­do­wego, Harry ukląkł obok niej. Przez per­łową mem­branę wyraź­nie widać było maleń­kie pół­księ­życe kopyt, uło­żone ele­gancko jedno na dru­gim, zwró­cone pode­szwami ku dołowi, a więc w popraw­nej pozy­cji zapo­wia­da­ją­cej nie­skom­pli­ko­wany poród. I fak­tycz­nie, gdy przed­nie nogi wyszły nie­mal po nad­garstki, w ślad za nimi poja­wił się śli­ski, mokry pysz­czek – źre­bak w ide­al­nym uło­że­niu, przy­po­mi­na­jący strzałę.
– Teraz naj­trud­niej­szy etap – wymam­ro­tał Harry. Barki, naj­szer­sza część ciała źre­bię­cia. Męż­czy­zna na­dal nucił, zachę­ca­jąc Alice. Widział białe kopytka napie­ra­jące na błony pło­dowe. Kilka minut póź­niej worek pękł, a młode chlu­snęło naprzód. Malutki konik wyśli­znął się na słomę niczym pre­zent z pudełka.
Był to gniady źre­bak z białą gwiazdą i chrapką na pysku, a także z czte­rema bia­łymi skar­pet­kami. Harry podał Jar­re­towi szmatę wziętą ze sterty po dru­giej stro­nie boksu i we dwóch zaczęli deli­kat­nie wycie­rać śli­skie ciałko. Alice odpy­chała ich głową, wyli­zu­jąc młode. Po jakimś cza­sie z gra­cją unio­sła się do klęku, prze­ry­wa­jąc pępo­winę. Zanim zdą­żyła wstać, pode­rwał się źre­bak, nowiut­kie, sze­roko roz­sta­wione koń­czyny jesz­cze mu się trzę­sły.
– W życium cze­goś takiego nie widział – stwier­dził Harry. – Żeby młode sta­nęło na nogi przed matką. – Po paru minu­tach Alice znów zale­gła i sztur­chała się w boki, dopóki nie wyda­liła łoży­ska i pozo­sta­łych błon pło­do­wych. Harry i Jar­ret sie­dzieli w przy­ja­znym mil­cze­niu, patrząc, jak Alice wyli­zuje i trąca pyskiem swoje dziecko. W końcu źre­bak zna­lazł wymię i zama­chał krót­kim mokrym ogo­nem, gdy posma­ko­wał gęstego mło­dziwa. Po około godzi­nie bez wysiłku wyda­lił kle­istą smółkę w rdza­wym kolo­rze, co ozna­czało, że z jego wnętrz­no­ściami wszystko jest w porządku.
Harry przy­siadł na pię­tach i wes­tchnął z satys­fak­cją.
– I po robo­cie. Nie żeby­śmy się zbyt­nio napra­co­wali. Maluch tro­chę cher­lawy, ale zoba­czymy, jak mu pój­dzie.
– A co ze skar­pet­kami? Zwia­stują pecha, nie?
Harry uśmiech­nął się, zbie­ra­jąc szmaty.
– Nie­które ludzie trzy­mają się tych głu­pot. Fakt, że ama­to­rzy wyści­gów mocno wie­rzą w szczę­ście. Możesz to wyko­rzy­stać, jeśli mądrze rzecz roze­grasz. Pod­bij stawkę albo ją zbij, wystar­czy krzynkę pościem­niać w kulu­arach. Po mojemu dobry koń nie ma koloru. Liczy się to, co w środku. – Ojciec ziew­nął i odwró­cił się do drzwi.
– Ja chyba zostanę – ode­zwał się Jar­ret. – Chciał­bym go popil­no­wać.
– Mnie tam jedno, synu – odparł Harry. – Ale sam wiesz, że teraz trzeba im dać spo­kój. Muszą się ze sobą zapo­znać. I prze­śpij się tro­chę przez tę resztkę nocy. Konie będą spać. Ran­kiem, jak przyj­dziesz z nimi pra­co­wać, będą świeże i wypo­częte, więc lepiej, żebyś ty też był.
Jar­ret przy­glą­dał się ssą­cemu źre­ba­kowi. Deski stajni skrzy­piały. Kopyto ude­rza­jące mocno o ścianę boksu. Ciche pry­cha­nie przez mięk­kie wargi i wil­gotne chrapy. Było mu cie­pło i lekko, jed­no­cze­śnie czuł i nie czuł się zmę­czony. W budynku uno­sił się zapach świe­żej słomy, ale też mine­ralna woń nie­daw­nego porodu. Zdu­sił knot lampy i usy­pał sobie aro­ma­tyczne posła­nie z tymotki i koni­czyny, po czym przy­krył się sta­rym kocem. Pra­wie zapadł w sen, gdy na stryszku nad głową usły­szał szu­ra­nie. Tutej­szy kot poluje na myszy, pomy­ślał i prze­wró­cił się na drugi bok. Ale wtedy dobiegł go kaszel.
Zerwał się na nogi i się­gnął po latar­nię, zapo­mi­na­jąc, że przed chwilą ją zga­sił.
– Kto tam jest? – spy­tał, spo­glą­da­jąc w górę wzdłuż dra­biny pro­wa­dzą­cej na ciemne pod­da­sze, gdzie trzy­mano siano.
– To tylko ja, Jar­ret. Mary Barr. Pro­szę, nie bądź zły.
– To nie moją zło­ścią powinna się panienka przej­mo­wać. Co panienka tu robi, panienko Clay? Nic tu po niej, w środku nocy! Jak panienki babu­nia się dowie, roz­pęta się pie­kło.
Mary Barr Clay, lat jede­na­ście, bosa i w koszuli noc­nej, zeszła tyłem po dra­bi­nie.
– Pomy­śla­łam, że Alice może się dziś w nocy oźre­bić. Wcze­śniej była taka przy­ja­ciel­ska. Jak nie ona. Więc gdy wszy­scy poszli na kola­cję, zakra­dłam się tu, żeby spraw­dzić. A potem, kiedy usły­sza­łam cie­bie i two­jego tatkę, ukry­łam się na górze, no i śpie­wa­nie two­jego tatki uko­ły­sało mnie do snu. – Wybie­ra­jąc źdźbła słomy z koronki przy koszuli noc­nej, pode­szła do boksu, skrzy­żo­wała blade ramiona na szczy­cie ścianki i wpa­trzyła się w źre­baka, mru­żąc oczy, by doj­rzeć go w ciem­no­ści. – Pięk­ność z niego, co?
Mary Barr każde źre­bię uwa­żała za pięk­ność, a Jar­ret nie zamie­rzał się z nią kłó­cić, bo był tego samego zda­nia. Nie­ważne, co jego ojciec mówił o kątach sta­wów kola­no­wych, kro­wiej budo­wie koń­czyn czy szpa­cie, wszyst­kie konie były uro­dziwe i dobre. Nale­żało jedy­nie zna­leźć dla nich odpo­wied­nie zasto­so­wa­nie.
– Panienko Clay, powinna panienka wie­dzieć, że nie wolno wcho­dzić boso do stajni – powie­dział Jar­ret, pró­bu­jąc naśla­do­wać kar­cący ton osoby doro­słej.
– Wiem – przy­znała dziew­czynka z żało­sną miną. – Ale nie chcia­łam, żeby ktoś mnie usły­szał. Wyję­łam już wielką paskudną drza­zgę. – Unio­sła brudną stopę i poka­zała mu zra­nione miej­sce. – Nie naskar­żysz na mnie, co?
– Oj, powi­nie­nem – rzekł. – Ale nie zro­bię tego, jeśli w tej chwili wróci panienka pro­ściu­sieńko do domu.
– Dzię­kuję, Jar­ret. A jeśli mnie zła­pią, nie powiem, że mnie widzia­łeś.
Obser­wo­wał ją, drobny biały kształt bie­gnący w mroku po wznie­sie­niu w stronę domu. Zamiast wspiąć się po płyt­kich kamien­nych stop­niach do oka­za­łego wej­ścia głów­nego, prze­śli­znęła się obok bocz­nego ganku. Gdy ujrzał białą smugę zni­ka­jącą w skrzy­dle kuchen­nym, wie­dział, że nic jej nie będzie. Spała tam pomy­waczka Annie, w alko­wie przy­le­ga­ją­cej do spi­żarki, gdzie zaczy­nały się schody dla służby, które nie­zau­wa­że­nie zapro­wa­dzą dziew­czynkę do jej pokoju na pię­trze. Jar­ret wie­dział, że Annie łaska­wym okiem spo­gląda na panienkę Clay, wnuczkę dok­tora War­fielda. O jej ojcu, Cas­siu­sie Clayu, mawiano, że to prze­ra­ża­jący jego­mość, który biłby się z wia­trem, gdyby ten dął z zachodu, pod­czas gdy on liczył na powiew ze wschodu. Może wła­śnie dla­tego dziew­czynka i jej matka tak czę­sto prze­by­wały w Łąkach zamiast w któ­rymś ze swo­ich wspa­nia­łych domów – wiel­kiej rezy­den­cji Clayów zwa­nej Białą Salą lub ele­ganc­kiej kamie­nicy w Lexing­ton. Pan Clay był wła­ści­cie­lem gazety, która sprze­ci­wiała się nie­wol­nic­twu, i oswo­bo­dził wszyst­kich nie­wol­ni­ków, któ­rych odzie­dzi­czył. W Ken­tucky był to postę­pek dziwny i rzadki, sta­no­wiący być może kolejny powód cie­płych uczuć, jakimi Annie darzyła małą Clay­ównę. Jar­ret nie wie­dział o tych spra­wach zbyt wiele, bo Harry znie­chę­cał do wszel­kich roz­mów o abo­li­cjo­ni­stach i ich dzia­ła­niach. Chło­pak nie mógł się jed­nak nie zasta­na­wiać, jak czło­wiek pokroju Casha Claya mógł żyć w opo­zy­cji do świata i rodziny, która swój dobro­byt zawdzię­czała cze­muś, co sam potę­piał. Wró­cił do swo­jego gniazdka ze słomy i przed­ry­fo­wał przez późne godziny nocne w takim samym pół­śnie, w jakim pogrą­żały się konie.
Gdy tuż przed świ­tem sta­jenni zja­wili się na poranne kar­mie­nie, Jar­ret roz­pro­sto­wał kości i zaj­rzał do boksu. Źre­bak prze­stał pić i pod­niósł głowę, uszy miał posta­wione, a chrapy sze­roko roz­dęte. Wraz z kla­czą odwró­cili się jak jedna istota, by odwza­jem­nić jego spoj­rze­nie. Sierść malu­cha wyschła. W miej­scu, któ­rego dosię­gły pierw­sze pro­mie­nie słońca, lśniła jak wypo­le­ro­wany mosiądz. Jar­ret wyszedł w per­łową mgłę przed­świtu. Poru­szył szyją na boki, aż strze­liło, i roz­cią­gnął ramiona. Potem pobiegł do domu na obfite śnia­da­nie zło­żone z kle­iku kuku­ry­dzia­nego i jajek, które, jak wie­dział, wła­śnie szy­ko­wał ojciec.

 
Wesprzyj nas