Arcydzieło literatury światowej II połowy XX wieku. „Pasierb” to refleksja nad pamięcią, językiem i kulturową obcością, a także wielki traktat o poznaniu i bycie.


Bezimienny majtek wyrusza z Hiszpanii do Río de la Plata na początku XVI. Wyprawa w głąb lądu kończy się katastrofą, tylko jemu jednemu udaje się przeżyć.

Schwytany przez Indian, którzy rytualnie jedzą ludzkie mięso, poznaje ich zwyczaje, staje się częścią tamtejszej społeczności, a wreszcie po latach wraca do Hiszpanii, gdzie zaczyna odgrywać swoje przygody w wędrownym teatrze, lecz tak, by dostosować je do wyobrażeń publiczności.

Juan Jose Saér pisze niezrównanej urody frazą, co – podobnie jak głębia refleksji – pozwala stawiać go w gronie gigantów literatury, takich jak Jorge Luis Borges czy Vladimir Nabokov.

Juan José Saer – jeden z najwybitniejszych hiszpańskojęzycznych pisarzy XX wieku, przez wielu uważany za spadkobiercę Borgesa i największego argentyńskiego prozaika drugiej połowy XX wieku. Debiutował w 1960 roku tomem „En la zona”, a w 1968 roku wyjechał do Francji, gdzie wykładał na Uniwersytecie w Rennes i mieszkał aż do śmierci. Choć w Polsce pozostaje prawie nieznany – jeśli nie liczyć „Śledztwa” i opowiadania „Cienie na matowym szkle” – w ramach literatury latynoamerykańskiehj stanowi wciąż istotny punkt odniesienia, bez którego inaczej wyglądałaby twórczość takich tuzów, jak choćby Cesar Aira, Martin Kohan czy Gabriela Cabezon Camara.

Cymelia – seria przybliżająca kultowe dzieła literatury światowej: te niesłusznie zapomniane, które chcielibyśmy przywrócić do czytelniczego obiegu, i te, które nigdy nie doczekały się przekładu na język polski.

Juan José Saer
Pasierb
Przekład: Barbara Jaroszuk
Seria „Cymelia”
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 7 października 2024
 
 


Z tamtych pustych wybrzeży została mi przede wszystkim obfitość nieba. Wiele razy czułem się maleńki pod tym rozległym błękitem: na żółtej plaży byliśmy jak mrówki pośrodku pustyni. I jeśli dziś, na starość, pędzę swój żywot w miastach, to dlatego że tutaj żyje się poziomo, miasta przysłaniają niebo. Tam natomiast, nocami, sypialiśmy prawie miażdżeni przez gwiazdy. Wisiały, zdawało się, w zasięgu ręki, wielkie, nieprzebrane, ledwie porozdzielane czernią, niemal dosłownie roziskrzone, zupełnie jakby niebo było ponakłuwanym zboczem aktywnego wulkanu ukazującym jego wewnętrzny żar.
Sieroctwo pchnęło mnie do portów. Zapach morza i wilgotnego takielunku, powolne, sztywne żagle, co zbliżają się i oddalają, rozmowy starych marynarzy, wieloraka woń przypraw i mnogość towarów, prostytutki, alkohol i rozkazy kapitanów, dźwięk i ruch: to właśnie mnie kształtowało, było mi domem i szkołą, pomogło dorosnąć, zastępując, jak daleko sięgam pamięcią, ojca i matkę. Posłaniec dziwek i wilków morskich, tragarz, pomieszkujący od czasu do czasu u krewnych, lecz najczęściej na stertach worków w magazynach, stopniowo zostawiałem za sobą dzieciństwo, aż pewnego dnia jedna z dziwek zapłaciła za moje usługi darmowym – pierwszym dla mnie – spółkowaniem, a jakiś marynarz, gdy spełniłem jego polecenie, nagrodził moją gorliwość łykiem czegoś mocniejszego i w ten sposób, jak to mówią, stałem się mężczyzną.
Porty już mi nie starczały: nabrałem apetytu na otwarty ocean. Dzieciństwo przypisuje własnej ignorancji i nieporadności całą niewygodę świata, w przekonaniu, że gdzieś daleko, po drugiej stronie mórz i doświadczenia, owoce są smaczniejsze i bardziej rzeczywiste, słońca złocistsze i przyjaźniejsze, ludzkie słowa i czyny bardziej zrozumiałe, sprawiedliwe i określone. Owładnięty tym przekonaniem – które brało się również z nędzy – podjąłem zabiegi, żeby zaokrętować się w charakterze majtka, nie przejmując się zbytnio dokładnym celem ewentualnej podróży; liczyło się jedynie, by odpłynąć z miejsca, w którym przebywałem, ku dowolnemu, obiecującemu najintensywniejsze rozkosze punktowi kolistego horyzontu.
W owych czasach, ponieważ jakieś dwadzieścia lat wcześniej odkryto, że da się tam dotrzeć od zachodu, w modzie były Indie; to stamtąd po długim błądzeniu przez nieznane morza wracały statki wyładowane przyprawami albo poturbowane przez sztormy; w portach mówiło się tylko o tym i temat ten, bywało, przydawał spojrzeniom i słowom szaleństwa. To, co nieznane, jest abstrakcją; to, co znane – pustynią; ale to, co znane połowicznie, przeczuwane, stanowi idealną przestrzeń dla przypływów pragnienia i fascynacji. W opowieściach ludzi morza wszystko się mieszało: Chińczycy, Indianie, nowy świat, drogie kamienie, przyprawy, złoto, chciwość i baśnie. Rozmawiano o miastach brukowanych złotem, o ziemskim raju, o morskich potworach, które nagle wynurzały się z wody i które marynarze brali za wyspy do tego stopnia, że przybijali do ich grzbietów i obozowali wśród pofałdowań ich twardej jak skała, łuskowatej skóry. Słuchałem tych bajań zdumiony i rozdygotany; uważając się, jak wszystkie dzieciaki, za przeznaczonego do wielkich rzeczy i niepodatnego na jakiekolwiek zagrożenia, pod wpływem każdej nowej relacji, czy to radosnej, czy to mrożącej krew w żyłach, czułem coraz większą ochotę, żeby się zaciągnąć. W końcu nadarzyła się okazja: pewien kapitan, główny nawigator królewski, organizował wyprawę na Maluki, do której udało mi się dołączyć.
Przyszło mi to zresztą bez trudu. W portach dużo się gadało, ale ostatecznie mało kto się decydował. Później miałem zrozumieć dlaczego. Faktem jest, że bez większego problemu zaciągnąłem się jako majtek na statek flagowy, główny z trzech wchodzących w skład ekspedycji. Gdy poszedłem się zamustrować, zdawało się wręcz, że wszyscy na mnie czekają; przyjęli mnie z otwartymi ramionami, zapewnili, że przed nami wspaniały rejs i że za kilka miesięcy wrócimy z Indii bogaci. Kapitana nie było; przebywał akurat na dworze królewskim i miał zjawić się w dniu rozpoczęcia podróży. Oficer odpowiedzialny za werbunek przydzielił mi koję w kajucie marynarzy i powiedział, żebym wpadł później po dalsze instrukcje. W tygodniu poprzedzającym wypłynięcie prawie co dzień schodziłem na ląd, żeby załatwiać sprawy oficerom, a nawet zwykłym marynarzom, nie zwłócząc jednak na mieście ani w tawernach, pozycja majtka napawała mnie bowiem dumą i chciałem jak najlepiej jej sprostać.
Wreszcie nadszedł dzień wypłynięcia. W jego wigilię kapitan pojawił się otoczony skromną świtą, aby wraz z pierwszym oficerem dokładnie sprawdzić statki. Gdy znaleźliśmy się na otwartym morzu, zwołał marynarzy i oficerów na pokład i wygłosił krótką mowę na cześć dyscypliny, odwagi, miłości do Boga, króla oraz pracy. Był to człowiek surowy i zdystansowany, lecz nie grubiański, i od czasu do czasu widziało się, jak pracuje na pokładzie wespół z marynarzami. Niekiedy przystawał samotnie na mostku kapitańskim, ze wzrokiem wbitym w pusty horyzont. Zdawał się nie widzieć wtedy ani morza, ani nieba, tylko coś w głębi siebie, jak gdyby niekończące się, powolne wspomnienie; albo może pustka horyzontu zagnieżdżała się w jego wnętrzu i sprawiała, że stał tak długą chwilę, nie mrugając, skamieniały na mostku. Mnie traktował z roztargnioną dobrocią, zupełnie jakby któregoś z nas przy tym w ogóle nie było. Załoga szanowała go, ale bez cienia lęku. Jego nieugięte zasady wszyscy znali doskonale, wymagał stosowania się do nich w najdrobniejszych szczegółach, tyle że znowu tak, jakby go przy tym nie było. Rzec by można, że mieliśmy dwóch kapitanów: tego, który przekazywał z matematyczną precyzją rozkazy pochodzące bez wątpienia od Korony, i tego, który wbijał wzrok w jakiś niewidoczny punkt między morzem a niebem, nie mrugając, skamieniały na mostku.
Pośród tego monotonnego błękitu żeglowaliśmy ponad trzy miesiące. Wkrótce po tym, jak podnieśliśmy kotwicę, dotarliśmy w tropiki. To tam zacząłem dostrzegać owo nieskończone niebo, które miało ze mną zostać na zawsze. Morze je podwajało. Statki, jeden za drugim w regularnych odstępach, zdawały się z wolna przecinać pustkę ogromnej niebieskawej kuli, która nocą stawała się czarna, ponakłuwana w górze świetlistymi punktami. Ani śladu ryby, ptaka, chmury. Cały znany świat wspierał się na naszych wspomnieniach. Byliśmy jego jedynymi gwarantami w tym gładkim, jednolicie błękitnym otoczeniu. Słońce, czerwone nad horyzontem, rozżarzone i żółte w zenicie, zaświadczało dzień po dniu, niezmiennie, o pewnej zmienności. Ale to, co realne, i tak nam umykało. Po kilku tygodniach dopadł nas obłęd: same nasze przekonania i wspomnienia nie dawały wystarczającego oparcia. Morze i niebo powoli traciły swoje nazwy i sens. Im bardziej szorstkie były liny czy drewno pokładu, im chropowatsze żagle, konkretniejsze ciała, które snuły się wokół, tym bardziej problematyczna stawała się ich obecność. Rzec by można, chwilami, że staliśmy w miejscu. Trzy statki trwały w nierównym szyku jeden nieopodal drugiego, jak gdyby przyklejone do niebieskiego tła. Kolor zmieniał się, kiedy słońce wstawało nad horyzontem za naszymi plecami i kiedy chowało się zań na wprost nieruchomych galionów. Kapitan jak urzeczony kontemplował te zmiany z mostku. Czasem bez wątpienia wręcz marzyliśmy o tym, by pojawił się jeden z tych morskich potworów, o których tyle mówiło się w portach. Ale żadnych potworów nie było.
W tak dziwacznej sytuacji majtek musi się spodziewać dodatkowych wyzwań. Brak kobiet stopniowo uwypukla dwuznaczność jego młodzieńczych, nie w pełni jeszcze męskich kształtów. To, o czym marynarze, uczciwi ojcowie rodzin, w portach myślą z obrzydzeniem, w trakcie rejsu z każdym dniem wydaje się im coraz bardziej naturalne, podobnie jak miłośnikowi prywatnej własności, w miarę jak głód podgryza jego pryncypia, coraz częściej jawi się przed oczyma oskubany i upieczony kurczak sąsiada. Należy również zaznaczyć, że delikatność nie zaliczała się do głównych przymiotów moich towarzyszy. Niejednokrotnie za jedyne wyznanie uczuć z ich strony musiał mi wystarczyć nóż na gardle. Wybór był prosty: honor albo życie. Dwa czy trzy razy miałem się już poskarżyć kapitanowi, lecz niedwuznaczne groźby moich adoratorów ostatecznie mnie od tego odwiodły. Postawiłem na spolegliwość i podstęp, szukając opieki najsilniejszych i próbując w tym wszystkim zyskać coś dla siebie. Kontakt z portowymi kobietami bardzo mi się koniec końców przydał. Obserwując je, za sprawą dziecięcej intuicji pojąłem, że sprzedawanie swoich ciał było dla nich po prostu sposobem na przetrwanie i że honor ustępował przy tym miejsca strategii. Osobiste upodobania również stanowiły kwestię dalszorzędną. Główną przywarą istot ludzkich jest chęć życia wbrew wszystkiemu, w jak najlepszym zdrowiu; chęć odnawiania, za wszelką cenę, kształtów nadziei. Ja chciałem się dostać do rajskich krain: dlatego przechodziłem z ręki do ręki i muszę powiedzieć, że – dzięki mojemu niejasnemu statusowi gołowąsa – układy z tymi mężczyznami, którzy w oczach takiego jak ja sieroty mieli też coś z ojca, były dla mnie niekiedy źródłem pewnej przyjemności. I tak to wyglądało, kiedy dostrzegliśmy ląd.
Nasza radość była wielka: pełni ulgi docieraliśmy oto do nieznanych brzegów, które potwierdzały, że różnorodność istnieje. Widok obrośniętych palmami i bezludnych w zenitalnym świetle żółtych plaż pomagał nam zapomnieć o długiej, jednolitej, pozbawionej urozmaiceń przeprawie, z której wynurzaliśmy się jak z paroksyzmu szaleństwa. Pełnymi entuzjazmu okrzykami witaliśmy nieoczywistość rozwoju wypadków. Z monotonii przechodziliśmy w mnogość potencjalnych zdarzeń. Gładź morza przedzierzgała się na naszych oczach w szorstkość piasku, w pióropusze drzew, które, gdy tak patrzyliśmy z linii brzegowej, otwierały urozmaiconą perspektywę wąwozów, pagórków i lasów; wszędzie mnóstwo było ptaków i innych stworzeń, całej tej mineralnej, roślinnej i zwierzęcej wielości zrodzonej z wybujale szczodrej ziemi. Mieliśmy przed sobą stały ląd, gdzie mogliśmy, jak nam się zdawało, zatknąć swój obłęd niby flagę. Kapitan, który obserwował nas z mostku, nie uczestniczył w naszej euforii, jakby go nie dotyczyła. Z cieniem nieobecnego i zamyślonego uśmiechu nie tyle na ustach, ile raczej w spojrzeniu, przypatrywał się jednocześnie załodze i krajobrazowi, nie widząc ani tej pierwszej, ani tego drugiego. Taki wyraz jego zarośniętej twarzy sprawiał, że zmarszczki wokół oczu wyglądały na nieco głębsze. W miarę, jak zbliżaliśmy się do brzegu, entuzjazm załogi rósł. Ta łagodna ziemska kraina – kres naszych udręk i niepewności – wydawała się przyjazna i nade wszystko rzeczywista. Kapitan rozkazał rzucić kotwicę i przygotować szalupy. Wielu marynarzy, a nawet kilku oficerów nie zamierzało na nie czekać: skakali do wody i wpław docierali do plaży. Znaleźli się tam wcześniej niż reszta. Machali do nas, podskakując na piasku i ociekając wodą, półnadzy i zadowoleni: tak, to był stały ląd.
Wyszedłszy z łodzi, rozproszyliśmy się jak spłoszone zwierzęta. Jedni zaczęli biec bez celu, prosto przed siebie, każdy w inną stronę; drudzy truchtali w kółko po ograniczonej przestrzeni; jeszcze inni skakali w miejscu. Pewna grupka rozpaliła wielkie ognisko i zapatrzyła się w ogień, którego płomienie bladły w południowym słońcu. Dwóch starszych marynarzy, stojąc pod drzewem, śmiało się z dużego ptaszydła, które zamiast odlecieć, przefruwało rozwrzeszczane z gałęzi na gałąź. W głębi, dalej od brzegu, u stóp wzgórza, kilku mężczyzn ścigało jakiegoś kuraka o wielobarwnym upierzeniu. Niektórzy wspinali się na drzewa, inni kopali w piasku. Jeden, przystanąwszy na skraju plaży, sikał do wody. Byli i tacy, co z niezrozumiałych powodów woleli zostać na statku i przyglądali się nam z daleka, wsparci o burtę. O zmierzchu zgromadziliśmy się wokół ogniska, na którym piekło się to, co zdołaliśmy złowić i upolować. Kiedy zapadł zmrok, płomienie oświetliły brodate, spocone twarze siedzących kręgiem żeglarzy. Któryś ze starszych zaczął śpiewać. Reszta klaskała do taktu. Potem, gdy ogień dogasał, stopniowo zmogło nas zmęczenie. Część przysypiała już na siedząco, część kładła się obok na ciepłym piasku, część szukała ochrony przed wilgocią u stóp pagórka lub pod drzewami. Dziesięciu czy dwunastu wsiadło do jednej z łodzi i wróciło spać na pokład. Plażę ogarniała cisza. Korzystając z ciemności, jakiś marynarz puścił dla żartu przeciągłego bąka, czym wywołał śmiechy. Ja ułożyłem się na plecach i zapatrzyłem w gwiazdy. Ponieważ księżyc pozostawał niewidoczny, niebo było ich pełne: żółtych, czerwonawych, zielonych. Pulsowały blaskiem albo trwały nieruchome, albo sypały iskrami. Czasem któraś zsuwała się w mroku, kreśląc świetlisty łuk. Wisiały, zdawało się, w zasięgu ręki. Słyszałem wcześniej, jak jeden z oficerów mówił, że każda z nich to zamieszkany świat podobny do naszego i że Ziemia jest okrągła i też unosi się w przestrzeni niby gwiazda. Wzdrygnąłem się na myśl o naszych rzeczywistych rozmiarach, skoro te gwiazdy, zamieszkane przez ludzi podobnych do nas, oglądane z plaży były zaledwie świetlistymi punkcikami.
Nazajutrz obudził mnie gwar. Oficerowie i marynarze, stojąc lub przykucnąwszy na piasku, rozmawiali o czymś z ożywieniem. Rozsiani po plaży mówili podniesionymi, ale zarazem stłumionymi głosami, jakby hamowali gniew. Słońce barwiło morze czerwienią i zaczerniało sylwetki statków odcinające się na tle pierwszych promieni. Ze statku flagowego przyszedł rozkaz natychmiastowego wypłynięcia w kierunku południowym. Ziemia, do której przybiliśmy, nie była jeszcze Indiami, lecz jakimś nieznanym światem. Mieliśmy ją okrążyć i dotrzeć do Indii położonych gdzieś dalej. W dyskusji na plaży ścierały się dwie grupy. Pierwsza, stanowiąca większość, przychylała się do poleceń kapitana. Druga, złożona z dwóch oficerów i jakichś piętnastu marynarzy, twierdziła, że trzeba zostać na lądzie, na który trafiliśmy, i zacząć go eksplorować. Przepychanka ta trwała niemal godzinę. Kiedy głowy się rozgrzewały, ręce błyskawicznie, instynktownie sięgały po szpady. Z trudem powściągane głosy wybuchały od czasu do czasu w protestach i obelgach. Gdy mówili ci z pierwszej grupy, ci z drugiej już od pierwszych słów kręcili przecząco głowami, głusi na argumenty. Gdy głos zabierali ci drudzy, ci pierwsi popatrywali po sobie, uśmiechając się pogardliwie, z wyższością. W pewnej chwili buntownicy, spośród których trzech czy czterech siedziało wcześniej na piasku, a teraz skoczyło na nogi, cofnęli się o kilka kroków z dłońmi na rękojeściach. Ich adwersarze, wrośnięci w ziemię, również szykowali się do walki. Brąz i żelazo błyszczały w słońcu. Metalowe hełmy skrzyły się w rytm wściekłych potrząsań głowami. Po tym pokazie siły obie grupy zastygły bez ruchu, w odległości kilku kroków jedna od drugiej, przyglądając się sobie nawzajem z bronią w ręku. Długie, poranne cienie tych, którzy chcieli wypełnić kapitańskie rozkazy, leżały, wątłe, na piasku, a ich czubki gięły się pod stopami przeciwników. Walka wydawała się nieuchronna, kiedy jeden ze zbuntowanych, którzy stali twarzą do morza, wykrzyknął, chowając szpadę: „Kapitan!”, po czym jął nieuważnie, choć nie bez pośpiechu, klepać się po pośladkach i reszcie ciała, by strząsnąć przyklejony do odzieży piasek.
Kapitan nadpływał w towarzystwie wioślarzy, wyprostowany, wparty w pokład szeroko rozstawionymi nogami, pełen dostojeństwa i spokoju, z prawą dłonią na rękojeści szpady u lewego boku. Jeśli się chwiał, to w rytm ruchów łodzi, jak gdyby jego stopy wrosły w jej dno. Że tak nie było – mogliśmy się przekonać, gdy dotarł do brzegu: wciąż sztywny, lecz zwinny wydostał się ponad ramionami wioślarzy na ląd i bez chwili zwłoki ruszył zdecydowanym krokiem przez piasek. Jego buty, broń i biżuteria podzwaniały metalicznie i miarowo. Długi cień sunął przed nim po żółtym gruncie. Obserwując go z miejsca, gdzie staliśmy, spodziewaliśmy się, że do nas podejdzie, by wygłosić jedną ze swoich roztargnionych przemów, jednakże zbliżywszy się, zamiast się zatrzymać, nieoczekiwanie poszedł dalej, ciągle w jednakowym tempie, a my zdaliśmy sobie sprawę, że jego niewzruszone, majestatyczne spojrzenie, które od chwili, gdy łódź odbiła od statku, zdawało się spoczywać na nas, w rzeczywistości utkwione było w drzewach rosnących u stóp pagórka, tam, gdzie kończyła się plaża i zaczynała dżungla. Tak uporczywie było w nich utkwione, że gdy kapitan nas minął, wielu marynarzy, zaciekawionych i zaskoczonych, zwróciło głowę w tym samym kierunku, ale choć uparcie lustrowaliśmy tamto miejsce, nie dostrzegliśmy nic niezwykłego – nic poza zieloną gęstwiną i zielonym, niezbyt wysokim wzgórzem. A kapitan szedł jeszcze dobry kawałek tym swoim uroczystym, miarowym krokiem, aż w końcu nagle, wciąż sztywno wyprostowany, przystanął i zamarł w całkowitym bezruchu. Początkowo sądziłem – i z pewnością niejeden z obecnych na tamtej plaży myślał podobnie – że dopracowuje po drodze swoje przemówienie, szlifuje zdania, jakimi zamierza nas uraczyć, oraz pomysły, jakie chce nam przekazać, a minął nas jedynie dlatego, by zyskać na czasie i udoskonalić mowę, którą zacznie wygłaszać, gdy osiągnie ostateczny cel swego marszu, zawróciwszy elegancko na pięcie, by przebyć ostatni odcinek w odwrotnym kierunku. Tyle że wbrew naszym oczekiwaniom do zawrócenia na pięcie nie doszło i kapitan ciągle stał jak słup soli, tyłem do nas, wpatrzony, z pewnością bez mrugania, w ten sam nieokreślony punkt między drzewami na krawędzi lasu. Tak upłynęło co najmniej pięć minut. Zgromadzeni na plaży, wierni i zbuntowani pospołu, całkowicie zapomnieli o dzielącym ich jeszcze przed chwilą sporze i po kilku minutach zaczęli wymieniać pytające spojrzenia. Nieopodal plecy kapitana trwały nieporuszone. Ja spoglądałem na zmianę ku owym nieruchomym plecom, dwóm grupom marynarzy rozdzielonych pasem czystego piasku, na którym rysowały się wydłużone cienie tych stojących bliżej brzegu, potem dalej, ku wodzie, w stronę łodzi z czekającymi niezłomnie wioślarzami i jeszcze dalej, na końcu, w stronę trzech statków o żaglach połyskujących w świetle poranka. Nie wiała najlżejsza nawet bryza i słońce, choć dopiero co wzeszło, przypiekało już to puste wybrzeże. Nie słychać też było nic poza szumem – zbyt monotonnym i znajomym, byśmy zwracali nań uwagę – fal, które rozbijały się na plaży, tworząc półksiężyc białej piany i targając raz po raz łodzią z wioślarzami. Wyczekiwanie jednoczyło ludzi sparaliżowanych solidarnym osłupieniem. W końcu, po tych prawie nieznośnych minutach zawieszenia, coś się wydarzyło: kapitan, wciąż tyłem do nas, wydał głośne, głębokie i przeciągłe westchnienie, które wyraźnie rozbrzmiało w porannej ciszy i delikatnie zakłóciło sztywną nieruchomość jego masywnej postaci. Mniej więcej sześćdziesiąt lat minęło od owego poranka i mogę bez cienia przesady powiedzieć, że niepowtarzalny charakter tamtego westchnienia, jeśli idzie o jego głębokość i przeciągłość, odcisnął na mnie niezatarte piętno, które towarzyszyć mi będzie aż do śmierci. Na twarzach marynarzy tymczasem wcześniejszy stupor ustąpił miejsca zalążkom paniki. Najpotworniejszy z potworów tej nieznanej ziemi nie wstrząsnąłby nami tak jak to melancholijne westchnienie. Zaraz potem kapitan wreszcie zawrócił na pięcie i ruszył ku łodzi, nie zwracając najmniejszej uwagi na mijanych po drodze podwładnych i potrząsając w zadumie schyloną głową. Po ramionach wioślarzy dostał się na pokład i stanął pośród nich, kiedy złapali za wiosła. Łódź powolnymi szarpnięciami jęła oddalać się od brzegu albo, jak kto woli, przybliżać do nieruchomych statków. Oniemiali marynarze całkowicie zapomnieli o swoim konflikcie i pochowawszy szpady, nic nie mówiąc i nawet na siebie nie patrząc, ruszyli w stronę pustych szalup, które kołysały się u drugiego krańca plaży.

 
Wesprzyj nas