Rzym jest labiryntem, w który najlepiej wejść bez mapy. Trochę na oślep. Bez planów i przygotowań. Trudno się tutaj zgubić. Zawsze ktoś wskaże drogę, nawet jeżeli nie będzie znał żadnego języka obcego.


„Rzym. Miasto nad miastami” to nie metodyczne przedstawienie najważniejszych, najczęściej odwiedzanych przez turystów rzymskich zabytków, lecz raczej zapis osobistych wędrówek autora po wiecznym mieście, w którym mieszka od ponad dziesięciu lat. Wędrówek wydawałoby się bez żadnego scenariusza, a jednak dających obraz Rzymu i, co ciekawe, jego współcześnie żyjących mieszkańców. To oni, parafrazując słowa autora, ciągle opowiadają mu miasto i tworzą w jego wyobraźni kolejne labirynty stolicy, bo przecież historyczne zabytki, pałace i domy to tylko dekoracje, które czasem się rozpadają.

Książka ma charakter bardzo osobisty, autor nie opisuje w niej klasycznych i sztandarowych zabytków Rzymu, jak Koloseum czy bazylika Świętego Piotra, lecz to, co – jego zdaniem – jest warte obejrzenia: stadion sportowy, dawna Wioska Olimpijska, Narodowe Muzeum Sztuki XXI wieku Maxxi, kompleks sal koncertowych Auditorium Parco della Musica, nietypowa „galeria poezji” na Tybrem, architektura z okresu faszyzmu, Regina Coeli, jedno z najstarszych i najcięższych więzień we Włoszech, lub w czym osobiście uczestniczył: interesujący spektakl teatralny podczas trzęsienia ziemi, święto Zakonu Kawalerów Maltańskich. Innym niezwykle interesującym elementem jest staranność autora w wyszukiwaniu, gdzie to tylko możliwe, polskich akcentów.

W Rzymie nie można śnić. Trzeba brać to, co jest, i stąpać twardo po ziemi. Bo to miasto kocha swoje korzenie, ruiny i tradycje, ale nie zastyga w muzealnej formie, tylko intensywnie żyje. I jest z tego życia zadowolone. Nawet jeżeli nie jest ono perfekcyjne.

Piotr Kępiński – poeta, krytyk literacki, eseista. Urodził się w Poznaniu. Mieszkał w Warszawie, w Wilnie, a obecnie w Rzymie. Pracował m.in. jako zastępca redaktora naczelnego w „Czasie Kultury” oraz jako szef działu kultury w „Dzienniku” i „Newsweeku”. Autor wielu książek poetyckich i eseistycznych. Od 2007 roku do 2016 był jurorem Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus, a w latach 2017–2019 członkiem jury Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Od kilku lat publikuje książki o Włoszech. Ostatnio ukazały się jego Szczury z via Veneto (za które otrzymał Nagrodę Literacką im. Leopolda Staffa), a także W cieniu Gran Sasso. Historie z Abruzji.

Piotr Kępiński
Rzym. Miasto nad miastami
Seria „Podróż Nieoczywista”
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 5 czerwca 2024
 
 

Ży­cie w Rzy­mie

Rzym jest la­bi­ryn­tem, w który naj­le­piej wejść bez mapy. Tro­chę na oślep. Bez pla­nów i przy­go­to­wań. Trudno się tu­taj zgu­bić. Za­wsze ktoś wskaże drogę, na­wet je­żeli nie bę­dzie znał żad­nego ję­zyka ob­cego.

Nie ma sensu wy­pa­try­wać tu cen­trum mia­sta, które by­łoby punk­tem orien­ta­cyj­nym, jak Ry­nek Główny w Kra­ko­wie czy Stary Ry­nek w Po­zna­niu. Bo tyle ich jest, ilu rzy­mian. Można za­ry­zy­ko­wać tezę, że każdy miesz­ka­niec sto­licy Włoch ma swoje cen­trum. Dla jed­nych omfa­lo­sem, pęp­kiem lo­kal­nego świata, bę­dzie plac We­necki (piazza Ve­ne­zia), piazza del Po­polo czy plac Hisz­pań­ski (piazza di Spa­gna). Inni wskażą piazza Na­vona, Ko­lo­seum albo Pan­teon. Każdy bę­dzie prze­ko­ny­wał, że cen­trum leży wła­śnie tam. I każdy bę­dzie miał ra­cję.

Hi­sto­ryczne cen­trum sto­licy Włoch znaj­duje się bo­wiem we­wnątrz Mu­rów Au­re­liana, wznie­sio­nych w la­tach 275–270 p.n.e. przez ce­sa­rza Lu­cju­sza Do­mi­cju­sza Au­re­liana. Miały one chro­nić mia­sto przed ata­kami Ala­nów. W ich ob­rę­bie zna­la­zło się sie­dem rzym­skich wzgórz, Pole Mar­sowe i Za­ty­brze. To nie­mały ob­szar, któ­rego gra­nice do dzi­siaj są obecne w men­tal­no­ści miesz­kań­ców Wiecz­nego Mia­sta. Już na lot­ni­skach Fiu­mi­cino i Ciam­pino na ta­blicz­kach tak­só­wek do­strzec można in­for­ma­cję, że stała cena za do­wóz do mia­sta do­ty­czy wy­łącz­nie tych ulic i pla­ców, które leżą w ob­rę­bie Mu­rów. Lu­dzie czę­sto py­tają: „Miesz­kasz we­wnątrz Mu­rów czy na ze­wnątrz?”.

Od po­nad dzie­się­ciu lat miesz­kam w Rzy­mie poza Mu­rami, w dziel­nicy Fla­mi­nio, skąd do gra­nicy daw­nego an­tycz­nego świata są za­le­d­wie dwa ki­lo­me­try – dzie­sięć mi­nut jazdy ro­we­rem albo nie­całe pół go­dziny na pie­chotę. Mój Rzym roz­ciąga się mię­dzy mo­stem Mul­wij­skim (Ponte Mi­lvio) i Bramą Fla­miń­ską (Porta Fla­mi­nia). Tu­ry­ści za­glą­dają tu­taj na­prawdę rzadko. Chyba że za­błą­dzą. A miejsc cie­ka­wych jest w bród. Od wio­ski olim­pij­skiej, wy­bu­do­wa­nej w 1960 roku, która dzi­siaj jest zwy­kłą dziel­nicą miesz­ka­niową, po MA­XXI – Na­ro­dowe Mu­zeum Sztuki XXI wieku. Od kom­pleksu sal kon­cer­to­wych Au­di­to­rium Parco della Mu­sica po sta­diony spor­towe.

Ze swo­jej dziel­nicy do cen­trum za­wsze idę via Fla­mi­nia, drogą, którą w 220 roku p.n.e. wy­bu­do­wał Ga­jusz Fla­mi­niusz. Nie­gdyś łą­czyła Rzym z Ri­mini. Obec­nie to sto­łeczna ar­te­ria, sca­la­jąca pół­nocną część mia­sta ze śród­mie­ściem. W trak­cie tej krót­kiej wy­prawy co chwilę od­kry­wam stare i nowe ar­chi­tek­to­niczne słoje mia­sta. Resztki an­tycz­nych ruin do­ty­kają tu­taj fa­szy­stow­skich pa­ła­ców, wie­kowe pla­tany ro­sną obok pi­nii za­sa­dzo­nych po dru­giej woj­nie świa­to­wej.

Tam, gdzie via Fla­mi­nia koń­czy swój bieg, wy­ra­stają Mury Au­re­liana, a za nimi roz­ciąga się piazza del Po­polo – plac, nad któ­rym „unosi się” Villa Bor­ghese. Parę me­trów da­lej ma po­czą­tek via del Corso, ważny trakt han­dlowy do­stępny tylko dla pie­szych, po któ­rym pę­dzą także iry­tu­jący użyt­kow­nicy elek­trycz­nych hu­laj­nóg. Raz w ty­go­dniu cho­dzę tą ulicą w kie­runku placu We­nec­kiego, tam skrę­cam w prawo, żeby za­trzy­mać się na dłu­żej na largo di Torre Ar­gen­tina. Stąd już tylko skok na Awen­tyn, na Za­ty­brze i do dziel­nicy Te­stac­cio.

Książka Rzym. Mia­sto nad mia­stami jest za­pi­sem mo­ich wę­dró­wek wzdłuż via Fla­mi­nia i via del Corso. Te wy­prawy nie mają żad­nego sce­na­riu­sza. Wy­cho­dząc z domu, ni­gdy nie wiem, do­kąd tra­fię. Cza­sami idę na pa­mięć, bywa jed­nak, że zba­czam z trasy, gu­bię się i wtedy od­naj­duję nie­znane mi dal­sze miej­sca i re­jony: małe ka­fejki w dziel­nicy San Lo­renzo, piazza dell’In­di­pen­denza, Wielki Me­czet, Ban­gla­town, mu­rale w Pi­gneto…

Na ro­we­rze do cen­trum mia­sta nie wjeż­dżam. Są tam wpraw­dzie ścieżki dla jed­no­śla­dów, ale wolę wy­godną trasę cią­gnącą się wzdłuż dol­nych bul­wa­rów Ty­bru, od mo­stu Mul­wij­skiego po Awen­tyn i Te­stac­cio. Od­kry­wam wtedy słoje mia­sta nie­wi­doczne z po­ziomu ulicy. Od czasu do czasu z rzeki wy­nu­rzają się barki za­to­pione przed wie­loma laty, przy na­brze­żach wi­dać statki tu­ry­styczne pa­mię­ta­jące jesz­cze lata sie­dem­dzie­siąte i po­zo­sta­ło­ści po cie­ka­wej „ga­le­rii po­ezji” z wier­szami twór­ców wło­skich i świa­to­wych.

Aby zo­ba­czyć mia­sto z lotu ptaka (i ode­tchnąć od upa­łów), wy­bie­ram się do Fra­scati, mia­steczka bar­dzo po­pu­lar­nego wśród rzy­mian, po­ło­żo­nego w Gó­rach Al­bań­skich (Colli Al­bani) na wy­so­ko­ści 326 me­trów nad po­zio­mem mo­rza.

Ale nie tylko za­bytki, domy i pa­łace są w tej opo­wie­ści ważne. W końcu to de­ko­ra­cje, które cza­sami się roz­pa­dają, jak Ponte Rotto („za­rwany most”) po­ło­żony nie­da­leko Wy­spy Ty­be­ryj­skiej. Istot­niejsi są lu­dzie. To oni cią­gle opo­wia­dają mi mia­sto i two­rzą w mo­jej wy­obraźni ko­lejne la­bi­rynty sto­licy. Uwiel­biam ich słu­chać. Dzięki nim Rzym cią­gle ro­dzi się we mnie na nowo. Dzięki nim zro­zu­mia­łem, że naj­więk­szą frajdą w Rzy­mie jest Rzymu nie szu­kać, tylko cze­kać na to, co on sam za­ofe­ruje. Wy­star­czy wejść do baru, re­stau­ra­cji, usiąść na przy­stanku tram­wa­jo­wym. Wtedy mia­sto prze­mówi.

Ja­kiś czas temu na Ponte Si­sto (skąd tylko skok na Campo de’ Fiori) ubrana na czarno dziew­czyna po­ka­zała mi swój ta­tuaż na przed­ra­mie­niu: carpe fuc­king diem! Unio­sła rękę do góry i z dumą za­pre­zen­to­wała na­pis, mó­wiąc: „Tak trzeba tu­taj żyć! Trzeba chwy­tać każdy dzień, na­wet ten naj­bar­dziej po­pie…ny”. Po­my­śla­łem wtedy, że chyba ma ra­cję. W Rzy­mie nie można śnić. Trzeba brać to, co jest, i stą­pać twardo po ziemi. Bo to mia­sto ko­cha swoje ko­rze­nie, ru­iny i tra­dy­cje, ale nie za­styga w mu­ze­al­nej for­mie, tylko in­ten­syw­nie żyje. I jest z tego ży­cia za­do­wo­lone. Na­wet je­żeli nie jest ono per­fek­cyjne.

I o tym przede wszyst­kim jest mój nie­oczy­wi­sty prze­wod­nik. O ży­ciu w Rzy­mie.

 
Wesprzyj nas