„Wiedźma Księżyca, Król Pająk” to porywająca historia kobiety, która zaryzykowała wszystko, by żyć na własnych warunkach. W drugim tomie trylogii autorstwa Marlona Jamesa Sogolon, zwana Wiedźmą Księżyca, opowiada historię swojego długiego życia – niewoli, nieprzejednanej walki oraz poszukiwań zaginionego dziecka. Sogolon udało się poskromić swój gniew, jest gotowa, aby wyruszyć na dalsze poszukiwania.


Sogolon to kobieta nieustraszona, obdarzona nadprzyrodzonymi mocami i długim życiem, które okazuje się dla niej przekleństwem. Wykpiwana i znienawidzona w dzieciństwie, trafia jako służka na królewski dwór, gdzie przekonuje się, że najważniejsze w życiu jest zdobycie i utrzymanie władzy. Tam właśnie poznaje Keme, zmiennokształtnego królewskiego zwiadowcę, dzięki któremu nauczy się poskramiać gniew i namiętność, nienawiść i żądzę zemsty.

Poszukiwania tajemniczego dziecka, będące osią fabuły pierwszego tomu trylogii, Sogolon postrzega zupełnie inaczej niż Tropiciel. A jej własna opowieść jest czymś więcej niż relacją z wędrówki. Wiedźma Księżyca musi stawić czoło nowym przeciwnikom, doświadcza zarówno nieoczekiwanej radości, jak i niewymownego cierpienia, zaś w wciągu 177 lat swojego życia przekonuje się boleśnie, że prawda to kwestia interpretacji, a zaufanie pokładane w mężczyźnie wystawia kobiecą tożsamość na szwank.

„Wiedźma Księżyca, Król Pająk” – dalszy ciąg „Czarnego Lamparta, Czerwonego Wilka” – to porywająca historia kobiety, która zaryzykowała wszystko, by żyć na własnych warunkach. Powieść pełna zwrotów akcji i intymnych przeżyć, epicka i zarazem głęboko ludzka, czerpiąca garściami z afrykańskiej mitologii i folkloru.

***

• Frapująca, z zawrotnym tempem akcji. Komiksy Marvela w nowym, twórczym, literackim wydaniu.
– „New York Times”

• Krwawe, sprośne, obrazoburcze, deliryczne dzieło z gatunku fantasy.
– „Wall Street Journal”

• Książka rewolucyjna.
– „Entertainment Weekly”

• Zrób miejsce, Beowulfie (…) James usnuł wielowymiarową afrykańską powieść fantasy, która tętni życiem i zapada w pamięć jak najlepsze dzieła zachodniej mitologii.
– „Washington Post”

• Absolutnie fantastyczna.
– „Los Angeles Times”

• Dopiero po przeczytaniu Czarnego Lamparta, czerwonego wilka uświadomiłem sobie, że to powieść, której dotąd brakowało w kanonie literackim. Niebezpieczna, deliryczna, dawna Afryka, urzeczywistniona znakomicie jak świat Tolkiena, z językiem tak wyrazistym jak u Angeli Carter. Głębokie i kunsztowne niczym twórczość Gene’a Wolfe’a, krwawsze niż Robert E. Howard. Słowem, Marlon James w pełnej krasie. To literatura nowa, która jednak daje poczucie zakorzenienia w jak najlepszym sensie. Nie mogę doczekać się kolejnego tomu.
– Neil Gaiman

Marlon James – jamajski powieściopisarz urodzony w 1970 roku. Debiutował w 2005 roku powieścią „Diabeł Urubu”, która znalazła się w finale nagrody literackiej „Los Angeles Times”. Międzynarodową sławę przyniosła mu Krótka historia siedmiu zabójstw – wielogłosowa opowieść o zamachu na Boba Marleya. To właśnie za tę książkę James, jako pierwszy pisarz pochodzący z Jamajki, zdobył Nagrodę Bookera w 2015 roku, wyprzedziwszy między innymi „Małe życie” Hanyi Yanagihary. „Czarny lampart, czerwony wilk” została okrzyknięta powieścią roku m.in. przez „The Wall Street Journal”, „Vogue”, „The Washington Post”, a magazyn „TIME” uznał ją za jedna ze 100 najlepszych powieści fantasy wszech czasów. „Wiedźma Księżyca, Król Pająk” jest jej kontynuacją.

Marlon James
Wiedźma Księżyca, Król Pająk
Przekład: Robert Sudół
Seria „The Dark Star Trilogy”, tom 2
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 25 września 2025
 
 

1

Jednej nocy prze­by­wa­łam w wyśnio­nej dżun­gli. Nie był to sen, tylko wspo­mnie­nie, które dopa­dło mnie, by zawład­nąć śpiącą głową. Oto dziew­czynka. Dziew­czynka, co żyje w sta­rym kopcu ter­mi­tów. I jej bra­cia, oni miesz­kają w dużej cha­cie i mówią, że kopiec przy­po­mina odwró­cone gni­jące serce olbrzyma, lecz ona nie wie, co to zna­czy. Oto dziew­czynka, przy­ci­ska mocno wargi do pustego brzu­cha kopca o ścia­nach z czer­wo­nej gliny szorst­kiej pod pal­cami. Bez okien, chyba że dziurę nazwiesz oknem, to wtedy tak, dużo okien, roz­wie­rają się wszę­dzie dokoła i wtedy świa­tło prze­cina ciało dziew­czynki, od góry do dołu, na skos, i gorąco wkrada się i zagnież­dża, i wiatr wije się po pustej prze­strzeni. Ter­mity dawno wynio­sły się z kopca. To miej­sce, w któ­rym nikt nie trzy­małby psa, ale ją tam trzy­mają.
Dwie nogi rosną coraz dłuż­sze, choć cią­gle patyki, głowa więk­sza, ale klatka pier­siowa pła­ska jak zie­mia, bo może dziew­czynka dopiero w przeded­niu czasu, kiedy jej ciało się uwolni, lecz nikt nie tru­dzi się liczyć jej lat. A prze­cież odzna­czają to każ­dej let­niej pory, odzna­czają gnie­wem i smut­kiem. Bra­cia. Odzna­czają czas jej naro­dzin. W tych dniach czują, że złość spo­wija ich jak chmura i dziew­czynkę należy za to winić. Ona zwiera usta, bo to wyraz sta­now­czo­ści, a wargi ma napięte jak kłyk­cie zaci­śnię­tych rąk. Posta­no­wie­nie osa­dza się na jej twa­rzy, zestro­jo­nej z umy­słem. Już. Zde­cy­do­wała. Uciek­nie, wypeł­znie z tej nory, będzie bie­gła i nie usta­nie. Jeśli palce odpadną od stóp, będzie bie­gła na pię­tach, jeśli odpadną pięty, pobie­gnie na kola­nach, odpadną kolana, będzie peł­zać. Jak dzie­ciątko powra­ca­jące do matki, o, może tak. Jakby powra­cała do swo­jej umar­łej matki, która za krótko żyła, aby nadała jej imię.
Nikłym świa­tłem prze­ni­ka­ją­cym przez otwory w kopcu dziew­czynka odli­cza upływ dni. Po smro­dzie kro­wiego łajna poznaje, że jeden z braci orze zie­mię, by zasa­dzić nowe uprawy, co ozna­cza, że jest albo arb, albo gidada, dzie­wiąty lub dzie­siąty dzień mie­siąca kamsa. Jesz­cze jedno spoj­rze­nie dokoła i widzi duży liść, na któ­rym poprzed­niego wie­czoru pac­nęli kleks kle­iku, jeden z dwóch posił­ków przy­pa­da­ją­cych na ćwierć księ­życa. Tak ją żywią. Jeżeli pamię­tają. Bo naj­czę­ściej dają jej gło­do­wać, a jak sobie w końcu o niej przy­po­mną nocną porą, to mówią, że za późno i niech duchy ją nakar­mią we śnie.
Oto dziew­czynka. Popatrz, jak nasłu­chuje. To dzięki bra­ciom, gdy wrzesz­czą o sadze­niu prosa albo o wytchnie­niu dla ziemi, odróż­nia jedną porę roku od dru­giej. Dni desz­czowe i dni suszy pod­po­wia­dają resztę. Do tego bra­cia wycią­gają ją z kopca na sznu­rze przy­cze­pio­nym do obrę­czy na szyi, przy­wią­zują do konara i wloką przez pole, pokrzy­ku­jąc, by rękami orała w kro­wim łaj­nie, kozim łaj­nie, łaj­nie świń­skim i jele­nim. Wbi­jaj palce mocno w zie­mię i mie­szaj to gówno, by uro­sła twoja strawa, mimo że na nią nie zasłu­gu­jesz. Dziew­czynka uro­dzona z brze­mie­niem winy na grzbie­cie. Winy, któ­rej ni­gdy w pełni nie odkupi trzem bra­ciom.
Oto chłopcy. Dwaj starsi śmieją się z naj­młod­szego, który wrzesz­czy. Stoją tacy, jak się naro­dzili, noszą tylko żółte, czer­wone i nie­bie­skie nara­mien­niki i nago­le­nice ze słomy i maleń­kie sło­miane osłony na kłyk­cie. Starsi obaj mają hełmy, które wyglą­dają jak sło­miane klatki na głowę. Hełmy w żółci i zie­leni. Dziew­czynka wypełza ze swo­jego pieca, żeby się im przyj­rzeć. Naj­star­szy brat wywija kijem wyso­kim jak chata. Kręci się i wiruje, podry­guje, jakby tań­czył. Nagle odwraca się, w pod­skoku bie­rze zamach i wali kijem śred­niego brata w szyję.
– Synu kurwy!
– My z jed­nej matki – odpo­wiada naj­star­szy i w śmiech. Obraca się w oka­mgnie­niu, a jed­nak za wolno. Kij pali go ogniem w lewe ramię. Odwija się z recho­tem, choć cios uto­czył mu krwi. Teraz to zrobi. Chwyta kij obu­rącz jak sie­kierę i rzuca się w pogoń za bra­tem, sypiąc na niego ciosy. Średni brat ude­rza dwa razy, ale star­szy jest dla niego za szybki. Świst, świst, świst, łup, łup, łup. Cię­cie w pierś, cię­cie w lewe ramię, cię­cie w dolną wargę, roz­kra­wa­jące ją na pół.
– To tylko zabawa – mówi średni brat, wyplu­wa­jąc krew.
Naj­młod­szy pró­buje zawią­zać hełm na małej gło­wie, bez powo­dze­nia.
– Poko­nam was obu – chełpi się.
– Tylko popatrz na gnoja. Wiesz, dla­czego cho­dzimy do dongi, chłop­czyku? – pyta naj­star­szy.
– A co ja, głupi? Cho­dzi­cie, żeby wygry­wać na kije. Żeby zabić dur­nia, co was wyzwie do walki.
Obaj starsi patrzą na naj­młod­szego, jakby obcy poja­wił się wśród nich.
– Za mały jesteś, bra­ciszku.
– Chcę się bawić!
– Poję­cia nie masz o don­dze – zwraca się do niego naj­star­szy. – Wiesz, po co ten kij?
– Ty głu­chy? Powie­dzia­łem, że będę wal­czył i zabi­jał!
– Nie, mały gnojku. To pierw­szy kij. Jak zwy­cię­żysz, uży­wasz dru­giego. Spy­taj każ­dej ład­nej dziew­czyny, co przy­cho­dzi oglą­dać walki.
Szcze­rzy się do śred­niego brata, ten szcze­rzy się do niego. Naj­młod­szy zagu­biony.
– Prze­cież w walce używa się jed­nego kija, nie dwa.
– Mówi­łem. Za mały jesteś.
Średni brat wska­zuje pal­cem kutasa naj­młod­szego brata.
– Ha, u małego to nie kij, tylko paty­czek.
Dwaj starsi śmieją się tak długo, że na twa­rzy trze­ciego poja­wia się wście­kłość, ale nie dla­tego, że nie rozu­mie, lecz wła­śnie dla­tego, że zro­zu­miał. Dziew­czynka patrzy. Jak on chwyta kij, jak bie­rze duży zamach, jak mocno bije, tra­fia­jąc śred­niego brata w plecy. Naj­star­szy wrzesz­czy, odwraca się i ude­rza kijem naj­młod­szego w czoło, zamie­rza się drugi raz i wali go w zgię­cia kolan. Okłada po całym ciele. Naj­młod­szy wyje, średni chwyta naj­star­szego za rękę. Odcho­dzą, zosta­wia­jąc tam­tego szlo­cha­ją­cego w pyle. Ale gdy tylko widzi, że nikt nie patrzy, prze­staje pła­kać i bie­gnie za nimi. Dziew­czynka wypełza do reszty z kopca i bie­rze kij, który zosta­wili. Grub­szy i tward­szy, niż się spo­dzie­wała, w dodatku długi. Trzy razy jej wzro­stu. Bie­rze zamach i wali w zie­mię, wzbi­ja­jąc kurz.
Czekamy, aż matka krzyk­nie cztery razy, tak wła­śnie robimy, mówi do niej naj­star­szy brat. Dzień minął, ale noc jesz­cze nie nade­szła, a on dwa razy szarp­nął za łań­cuch, żeby wypeł­zła, choć naj­czę­ściej po pro­stu wyciąga ją ze środka bez uprze­dze­nia, aż ona się dusi, nim ją do końca wywle­cze. Wino pal­mowe wiruje mu w gło­wie, co ozna­cza, że będzie mówił, a dokoła nikogo, by to sły­szeć. Szar­pie za łań­cuch, jakby cią­gnął upar­tego osła, i to jedyny raz, kiedy pozwala jej zbli­żyć się do domu. Gdy tak się dzieje, dziew­czynkę dopada mgli­ste wspo­mnie­nie, jak ojciec pod­nosi ją z uśmie­chem, ale uśmiech zaraz kwa­śny i na mgnie­nie oka ona unosi się w powie­trzu, po czym spada na zie­mię. Cze­kamy, aż matka krzyk­nie cztery razy, mówi, bo cztery razy ozna­cza chłopca, a trzy dziew­czynkę. Matka nie krzyk­nęła ani razu.
Naj­star­szy brat opo­wiada histo­rię, ale z powodu wina pal­mo­wego opo­wiada bez składu. Widzisz mojego ojca? Widzisz jego dumę, kiedy brzuch matki zaczyna ster­czeć, jakby ją pro­wa­dził? Z trzech synów wkrótce zrobi się czte­rech, a jak to będzie córka, ojciec wyda ją dobrze za mąż, jeśli się wzbo­gaci, lub sprzeda, jeśli będzie biedny. Twoi bra­cia patrzą, jak ojciec liczy, póki nie pojawi się dziecko, bo matka poszła rodzić w domu swo­jej matki. Wszy­scy cze­kamy na wieść o chłopcu, a naj­młod­szy brat naj­bar­dziej, bo w końcu prze­sta­nie być naj­młod­szy i zacznie robić rze­czy, które robią starsi bra­cia. Twój ojciec czeka na wie­ści, ale też odpo­czywa, prze­cież wresz­cie usły­szał, jak żona powie­działa: Mężu, ten mały dom już nam nie wystar­czy. Roz­bu­do­wał go więc, wybi­ja­jąc ścianę do spi­chle­rza i powięk­sza­jąc pokój dla dwóch naj­star­szych chłop­ców, potem dodał kolejny dla naj­młod­szego i tego, który nad­cho­dził, i jesz­cze jeden dla igieł i tka­nin matki, bo to naj­wspa­nial­sza z kobiet. I jeden dla babci, któ­rej nie­na­wi­dzi, ale nie mógłby pozwo­lić jej miesz­kać samot­nie. Cze­kamy, aż matka krzyk­nie cztery razy. Ale cztery krzyki nie nad­cho­dzą, trzy krzyki też nie. Kiedy docie­ramy do chaty, bab­cia mówi: Dziecko wyszło naj­pierw nóżką, z pępo­winą na szyi. Moja córka krwa­wiła, krwa­wiła i krwa­wiła, aż cała się wykrwa­wiła, potem oczy jej zbie­lały i ode­szła. Ko oro­dżi ade­kuu ebila afin­gui, powie­działa bab­cia, ale to nie była jesz­cze pora jej odpo­czynku. Mała dia­blico, mat­ko­bój­czyni, jesteś jak jeden paproch, co całe oko zaślepi.
Spójrz, jak ścią­gasz klą­twy na ten dom! Jed­nego ranka ojciec pła­cze, tań­czy następ­nego, potem zło­rze­czy przod­kom w nocy za ich nie­go­dziwe zabawy. Radzi­li­śmy się kapłana, mówi. Nosimy amu­let, wzy­wamy bogów pio­runa i bez­piecz­nej wędrówki, nie jemy tłusz­czu, fasoli ani mięsa upo­lo­wa­nego strzałą, dla­czego więc bogo­wie spro­wa­dzają na nas utra­pie­nie? Ona raduje się swoim brzu­chem, raduje się mężem, nie kła­dziemy się razem przez sześć księ­ży­ców, dla­czego więc bogo­wie spro­wa­dzają na nas utra­pie­nie? Dla­czego, skoro doko­nu­jemy liba­cji i odda­jemy chwałę bogini rzek, która włada wodą w kobie­cym łonie? Nikt nie nazwał go sza­leń­cem, dopóki pew­nego dnia nie zoba­czy­li­śmy, jak zwi­nął się w kłę­bek, z kola­nami nad klatką pier­siową, i naszczał sobie do ust. Odtąd obwo­ła­li­śmy go sza­leń­cem. Trze­ciego dnia po naro­dzi­nach cere­mo­nia nada­nia imie­nia, ale nikt nie przy­szedł i nikt nie odszedł. Nikt nie odważy się dać ci imie­nia, bo jesteś klą­twą, a jedyne gor­sze, jak uro­dzić klą­twę, to nadać jej miano, bo wtedy za każ­dym razem, gdy je wypo­wia­dasz, przy­wo­łu­jesz nie­szczę­ście. Nie ma więc dla cie­bie imie­nia. I jesz­cze to, mała istoto, że nikt nie napluje ci do ust raj­skim pie­przem, abyś nie stała się kobietą zhań­bioną, i nikt nie zrobi ci naszyj­nika z żelaza, by odgro­dzić cię od świata duchów.
Nowa noc. Dziew­czynka czuje szarp­nię­cie łań­cu­cha na szyi, które prze­cho­dzi w cią­gnię­cie i zaraz wywle­ka­nie z kopca, wywle­ka­nie tak gwał­towne, że wyto­czyła się przez mały otwór, zosta­wia­jąc po sobie więk­szą dziurę. Wle­cze­nie trwa, w bło­cie, po ziemi, przez kurze gówno, o mało nie łamiąc jej karku, aż chwy­ciła za łań­cuch i widzi, że zbliża się do domu. Odwraca się, ale nie może dostrzec, by kto­kol­wiek ją cią­gnął, sły­szy tylko szu­ra­nie po ziemi. Olbrzymi biało-żółty pyton zaha­czył o łań­cuch ogo­nem, nie­świa­dom, że wle­cze za sobą dziew­czynkę. Dziew­czynka lęka się, co wąż zrobi, gdy dotrze do domu śpią­cych braci. Ale z jej ust nie wydo­bywa się żaden krzyk, żaden wrzask, żaden płacz.
I wtedy ogon pytona zsuwa się z łań­cu­cha. Nie zsuwa się, bo prze­cież ona cały czas widzi go w ciem­no­ści. Ogon maleje i maleje, jakby wąż wsy­sał sam sie­bie. Ogon maleje, a pyton robi się szer­szy, więk­szy, jak kokon, bo coś mocno kotłuje się pod jego skórą. Wiją się białe i żółte guzy, roz­cią­gają, kręcą i toczą, aż nagle dwie ręce prze­bi­jają się przez skórę i roz­ry­wają całe ciało. Skóra zsuwa się na zie­mię i powstaje naga kobieta.
Rusza w stronę domu, ani razu nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Dziew­czynka podąża za nią w odle­gło­ści kilku kro­ków. Na tyłach kobieta-pyton wspina się przez okno do pokoju śred­niego brata. Dziew­czynka sie­dzi w kurzu i ciem­no­ści wsłu­chana w ciszę, aż z pokoju dobiega chło­pięcy krzyk. Krzyk coraz gło­śniej­szy, na tyle dono­śny, że ona pod­rywa się na nogi i pod­biega do okna, jed­nak za wysoko, więc szuka w mroku cze­goś, na czym mogłaby sta­nąć. Znaj­duje tylko sto­łek ze zła­maną nogą. Kaga­nek słabo oświe­tla pokój. Brat leży na pod­ło­dze ujeż­dżany przez kobietę-pytona, pod­ska­ku­jącą w górę, w dół, jakby pró­bo­wała coś chwy­cić, szar­pie się i wije niczym pod gra­dem sil­nych cio­sów. Potem krzy­czy, że go wykoń­czyła, że nie żyje, i całe jego ciało wiot­czeje na pod­ło­dze. Jesz­cze potem zaczyna pła­kać, a kobieta-pyton mil­czy przez cały czas. Nikt tu nie przy­cho­dzi, tylko ta kurwa wiedźma, mówi brat. Ja nie kurwa ani wiedźma, odpo­wiada ona, za to ty prze­klęty. Ty i twoi bra­cia, i twój sza­lony ojciec, i nie­żywa matka. Tak prze­klęci, że tylko kurwy się do was zbli­żają.
– Powi­nie­neś zabić tę małą – mówi kobieta-pyton.
– Już pró­bo­wa­łem, ale ona wraca – odpo­wiada brat.
Dziew­czynka o mało nie spad­nie ze stołka.
– Cztery dni po tym, jak wtrą­ciła mojego ojca w obłęd, a matkę w zaświaty, my, moi bra­cia i ja, zabra­li­śmy ją i zosta­wi­li­śmy w głę­bo­kim buszu. Dasz wiarę, że to prze­klęte dziecko zna­la­zło drogę powrotną? Nawet jesz­cze nie racz­ko­wała. Ludzie w wio­sce mówią, że yum­boe, wróżki leśne, kar­mią ją nek­ta­rem i pokru­szo­nymi orze­chami. Mała cza­ro­dziejka, tak ją nazy­wają. To z jej powodu wio­ska nas unika. Obwi­niają nas, gdy nie spad­nie deszcz albo plony liche. Posłu­chaj­cie, mówię ludziom, chodź­cie i ją sobie weź­cie, jak chce­cie. Nie obcho­dzi mnie, co zro­bi­cie. Ale nikt nie przyj­dzie. Nas trzech, my żywimy się tym, co ludzie nam zosta­wią, chyba że sami coś wyho­du­jemy. To przez nią się od nas odwró­cili. To przez nią nie będę miał żad­nej oblu­bie­nicy oprócz cie­bie.
– Ja nie twoja oblu­bie­nica – odpo­wiada kobieta-pyton.
Wiele księ­ży­ców prze­mija, zabie­ra­jąc ze sobą całe lata. Teraz jest więk­sza, włosy zwi­sają z głowy brud­nymi kępami, póki ich nie wyrwie, a głos ma taki, aż bra­ciom zdaje się cza­sem, że sły­szą matkę. Nauczyła się, jak postę­pują duzi ludzie, bo ani jedno wypo­wie­dziane słowo jej nie umknęło. Wię­cej niż dwa razy naj­młod­szy brat chciał ją spo­licz­ko­wać, ale zła­pała go za rękę i to ona go ude­rzyła. Nikt nie nauczył jej pie­śni, więc uło­żyła wła­sną i zaczyna już dostrze­gać niebo za koń­cem sznura. Ale wciąż mieszka w kopcu ter­mi­tów, wciąż orze w ziemi i kozim gów­nie, dostaje cięgi dla zabawy, a naj­młod­szy brat obala ją kop­nia­kami na zie­mię i dep­cze po niej, wci­ska­jąc ją głę­boko w błoto. Jak chcia­łaś zabić naszą matkę, to trzeba było przy­naj­mniej uro­dzić się chłop­cem, mówi. Ona czuje, że prze­cho­dzi przez wiele księ­ży­ców i lat, a bra­cia cią­gle żyją w dniu jej naro­dzin, w dniu śmierci wspól­nej matki.
Za każ­dym razem, kiedy dwaj starsi ruszają na wschód, bo mówią, że w wio­sce żadna kobieta ich nie zechce, naj­młod­szy przy­cho­dzi po nią. Jego twarz mówi jej, że cały dzień myślał o złu. Moi starsi bra­cia mają szczę­ście, bo docze­kali cere­mo­nii, nim nasza matka umarła, opo­wiada. Mają szczę­ście, bo stali się męż­czy­znami. A ty ode­bra­łaś mi moje szczę­ście. Żaden ze star­szy­zny mnie nie obrzeza i nie uczyni męż­czy­zną, bośmy wszy­scy prze­klęci. Po wdep­ty­wa­niu jej w zie­mię co dzień przez dni osiem dzie­wią­tego wdep­cze ją w cier­nie.
Ona wie, dla­czego jej nie­na­wi­dzą, prze­cież mówią to każ­dego wie­czoru. Mała dia­blico, mat­ko­bój­czyni, kiedy mama prze­sta­nie pła­kać, pytają. Kiedy prze­sta­nie bia­do­lić w zaświa­tach o małej nie­cno­cie, która pora­ziła i roz­cięła jej koo, która ją zabiła. Dziew­czyna nasłu­chuje pła­czu matki z kra­iny umar­łych, ale nic nie sły­szy. Tylko ciszę. Mil­czy, gdy biją ją za to, że prosi o więk­szą strawę z mniej­szą zgni­li­zną. Mil­czy, kiedy mówią: Nie każ nam iść do zaświa­tów i bła­gać ich władcę, by zabrał cię i oddał nam matkę. Mil­czy, bo już wie, że tego pró­bują. Tak powie­dział tam­tej nocy średni brat do pyto­nicy.
Trzej bra­cia, wszy­scy nie­go­dziwi. Naj­star­szy chłosz­cze ją, zosta­wia­jąc dwa ślady na jej twa­rzy. Średni gło­dzi ją, mówiąc, że skoro ona ma się za kobietę, niech sama ugo­tuje sobie jedze­nie. Naj­młod­szy naj­gor­szy, bo nikt nie chce go uro­czy­ście obrze­zać, by stał się męż­czy­zną, a wszystko przez nią. Zabiję cię, nim sta­niesz się kobietą, mówi. I mówi jesz­cze tak: Wezmę nóż i wytnę ci główkę koo, bo żadna kobieta nie odważy się cię tknąć. Nie jesteś ani chło­piec, ani dziew­czyna. Jesteś potwór.
Za każ­dym razem dziew­czyna odbiera to ina­czej. Kiedy naj­pierw nazwali ją potwo­rem, dra­pała się po skó­rze aż do krwi, roz­złosz­czona, że nie widzi żad­nych łusek, które mogłaby zrzu­cić. Ogryza paznok­cie, żeby nie wyro­sły pazury. Kiedy czuje swę­dze­nie mię­dzy oczami, myśli, że otwiera się trze­cie. Albo że włosy wyro­sną na całym jej ciele jak u toko­lo­sze, czar­nego kosma­tego demona, któ­rym stra­szy ją naj­star­szy brat, mówiąc, że dopad­nie ją we śnie. Pew­nego dnia wysta­wiła głowę z kopca i zoba­czyła kobietę prze­cho­dzącą obok chaty, wyśmie­wa­jącą się z jej braci, bo ktoś musiał doło­żyć swoją klą­twę do ich klą­twy, skoro ich stan taki zły. Może ona jest potwo­rem. Małą dia­blicą. Mat­ko­bój­czy­nią. Dziew­czyną, która, jak mówi pyto­nica, dora­stała, nie zazna­jąc mat­czy­nego mleka. Nic dziw­nego, że małe cycuszki nie chcą uro­snąć. Brat mówi, że rośliny wydają plon zgod­nie ze swoim mia­nem, skoro więc mówi się, że ona potwo­rem, to potwo­rem będzie. A kiedy mijają lata i dziew­czyna widzi, jak swo­bod­nie ludzie uży­wają tego słowa, uzna, że nawet jeśli nie jest potwo­rem, to na pewno klą­twą, którą matka wypu­ściła na świat. Ty nawet nie ładna, mówi średni brat. Dziew­czyna prze­suwa dłońmi po swoim ciele, czu­jąc każdą ster­czącą szorstką kość, te bio­drowe naj­więk­sze i naj­gor­sze, a wma­wiana brzy­dota staje się pew­ni­kiem.
Lecz bra­cia też kła­mią. Oto chłopcy, oto średni bie­rze naszyj­nik, co go naj­star­szy wygrał w don­dze, a potem szep­cze, że to naj­młod­szy ukradł. Dwie noce póź­niej olbrzy­mia pyto­nica prze­pada w siną dal z mosięż­nym naszyj­nikiem na szyi. Naj­star­szy brat bije naj­młod­szego, a naj­młod­szy z kolei bije dziew­czynę, ale to jesz­cze nie dość. Naj­młod­szy wsy­puje tru­ci­znę do stru­mie­nia, z któ­rego zawsze pije kobieta-pyton. I dopada ją tak ciężka cho­roba, że za jed­nym tchnie­niem wia­tru przy­bywa posła­niec śmierci. Średni brat krzy­czy: Kim jest ta nie­szczę­sna nie­zna­joma?, bo nie może nikomu powie­dzieć, nawet bra­ciom, że każ­dej nocy wyczy­niał z nią coś zaka­za­nego i roz­bi­jał jaja, które ona cza­sem skła­dała w tra­wach przy kory­cie rzeki. A naj­star­szy, zawsze kiedy pod wła­da­niem wina pal­mo­wego, opo­wiada o męż­czyź­nie, któ­rego zabił, i o kobie­cie, którą zgwał­cił, i o męż­czyź­nie, któ­rego zgwał­cił, i o kobie­cie, którą zabił. Upłyną księ­życe i lata upłyną, nim dziew­czyna zro­zu­mie, że niczego, co wycho­dzi z ust jej braci, nie wolno brać za prawdę, nawet jeśli mówią, że woda jest mokra, a ogień gorący.
Oto pro­szę. Posta­no­wione. Zde­cy­do­wała dzie­sięć i dwa księ­życe wstecz. Na szyi obręcz, do niej przy­wią­zany sznur. Sznur wystar­cza­jąco długi, żeby wypeł­znąć z kopca, przejść przez podwó­rze, pod­kraść się do płotu, prze­śli­zgnąć obok traw, świń, kur, myszy i innych zwie­rząt żyją­cych w zagro­dzie. Tak oto od dzie­się­ciu i dwóch księ­ży­ców o świ­cie każ­dego dnia gry­zie przy szyi sznur, któ­rego końca oni nie widzą, bo nikt nie chce patrzeć na nią z bli­ska. Tylko tro­chę za jed­nym razem, cza­sem led­wie kęs, a mię­dzy zaci­śnię­ciem zębów a splu­nię­ciem gry­zie i gry­zie. Potem, zapló­tł­szy słaby węzeł, udaje, że cią­gle jest przy­wią­zana, i krzywi się, jakby cią­gnęli ją mocno. Zbliża się czas sadze­nia i bra­cia wkrótce przyjdą, pokrzy­ku­jąc, Pora orki, mała bru­da­sko. Nie, to pora ucieczki.
Sza­rzeje dzień, który wybrała, słońce czarne się robi nad głową. Ciemno jak w nocy. Obręcz wciąż na szyi. Wyczoł­gała się z kopca i owi­nęła dłu­gim sznu­rem w bio­drach, aż wygląda, jakby dusiły ją sploty wężowe. Wątłe świa­tło każe jej myśleć, że słońce zaszło, a prze­cież wisi jesz­cze wysoko na nie­bie, tuż za połu­dniową porą, ten pier­ścień pło­nący wokół czar­nego środka. Ona za długo patrzy na słońce, a kiedy pró­buje biec, świa­tło ośle­pia oczy. W powie­trzu blask, na ziemi blask. Wszystko jaśnieje, wszystko pło­nie na biało. Kury gda­czą oszo­ło­mione, gdy dziew­czyna roz­trąca je kop­nia­kami na dro­dze i w biegu do furtki wpada wprost na tors.
– To nie­do­brze wygląda, ty mały smro­dzie.
Naj­młod­szy brat.
– Gdzie się wybie­rasz?
Naj­pierw pomy­ślał, że wybie­gła poha­sać ze świ­niami, jedy­nymi zwie­rzę­tami brud­niej­szymi od niej, ale potem zoba­czył sznur zawi­nięty na ciele. Ty małe gówno, mówi i chwyta ją za włosy. Ona wyje z bólu, ale nie zapła­cze. Wrzesz­czy i kopie, a on krzy­czy, Tak, wrzeszcz i bry­kaj jak zwie­rzę, i szuka końca sznura, żeby zakrę­cić nią jak bącz­kiem. Ale wtedy ona kopie go w goleń, cel­nie, i on pusz­cza. Rzuca jej wście­kłe spoj­rze­nie, nie mówi nic. Naj­młod­szy brat upusz­cza kor­de­las na zie­mię i wyciąga z sarongu skó­rzany pas do bicia. Uśmie­cha się tak sze­roko, że twarz wygląda jak prze­cięta na pół. Dziew­czyna chwyta coś małego, co ukryła przy sobie, a on rzuca się na nią jak gepard, lecz ona roz­trza­skuje mu to na twa­rzy, mały kozi pęcherz wypeł­niony jej szczy­nami sprzed wielu księ­ży­ców, zmie­sza­nymi z pyłem ziemi. Szczy­pie, jak brat pró­buje wytrzeć oczy. Krzy­czy, zaci­śnięte powieki puchną. Ośle­pia­łaś mnie, beczy i kaszle palony ogniem szczyn w ustach. Ona chce dalej ucie­kać, ale w sza­mo­ta­ni­nie on chwyta sznur i cią­gnie, cią­gnie i cią­gnie. Ona czuje, że ucieka i zara­zem cofa się, i nie może tego powstrzy­mać, ryje pię­tami w bło­cie, kurzym gów­nie, świń­skim łaj­nie. Mały smro­dzie, krzy­czy brat, wezmę to, co biorę zawsze, a potem cię zabiję, dodaje. Nie szu­kaj moich braci, żaden z nich mnie nie powstrzyma. Oho. Strach mija. Bra­cia nie przy­szliby, żeby ją ura­to­wać, ale żeby go poha­mo­wać. Jak czło­wiek, co widzi, że zaraz nadep­niesz na cierń, więc ostrzeże cierń. Wciąż ślepy i ucze­piony sznura, naj­młod­szy cią­gnie raz za razem, ręka za ręką. Ona pozwala mu się przy­wlec, a potem chwyta kor­de­las. Już bli­sko, krzy­czy on, czuję, i tak, jest już naprawdę bli­sko. Sznur więzi ją w talii, szar­pie i się zaci­ska, ale ona się nie broni i teraz brat wychwy­tuje od niej smród świń­skiego łajna. Dziew­czyna bie­rze zamach i rąbie z całej siły.
– Odcię­łaś mi rękę! Ty suko! Ty mała suko!
Naj­młod­szy wyje, bia­doli, prze­klina, szuka swo­jej dłoni. Dziew­czyna w końcu ucieka. Sznur wije się za nią, a na nim wciąż zaci­śnięta ręka brata.
Potem jest wię­cej słońca przy­pie­ka­ją­cego skórę i ośle­pia­ją­cego oczy i ścieżka sze­roka na dwa rydwany i odrę­twie­nie stóp idą­cych nazbyt długo. Bieg od chaty do chaty, od ścieżki do ścieżki, od krzaka do krzaka, od drzewa do drzewa, aż w końcu las, by ukryć się przed braćmi, któ­rzy na pewno jej szu­kają i skrzyk­nęli innych do tro­pie­nia. Cztery dni pod gołym nie­bem, wię­cej bez jedze­nia i jesz­cze jeden księ­życ upły­nie, nim dziew­czyna pad­nie. Czuje sen, choć nie śpi, a kiedy nie śpi, poru­sza się, cho­ciaż nogi odrę­twiałe. Sznur był tak napięty, że dusił cię jak wąż, roz­brzmiewa ochry­pły głos kobiety pochy­la­ją­cej się nad nią. Gdzie twoja matka?, pyta, a dziew­czyna dygo­cze i dygo­cze, jakby świeże powie­trze wyrwało ją z odrę­twie­nia. Jesz­cze jeden dzień i pod­skok wozu wyrywa ją ze snu. Kobieta pyta, dokąd zmie­rzasz, dziew­czyno, ale nie ma odpo­wie­dzi. Nie­ważne, mówi kobieta. Jadą do Kon­goru.
Oto dziew­czyna. Kobieta sie­dząca na wozie mieszka w domu przy ulicy, gdzie wszystko jest nie­bie­skie. W domu z dwoma pię­trami i dwiema dra­bi­nami oraz z dzie­siątką kobiet. Kobiet z cza­ru­ją­cym koo, tak mówią męż­czyźni. Ta na wozie, zwąca sie­bie panną Azorą, mówi o nich „moje kurwy”, bo nie ma zwy­czaju zasła­niać się pięk­nym sło­wem. Dla­czego przy­pro­wa­dzi­łaś tutaj kolejną?, pyta jedna z kobiet, która w ciągu sied­miu dni od przy­by­cia dziew­czyny ani razu nie wło­żyła odzie­nia. Inte­res idzie dobrze, ale powoli, odpo­wiada panna Azora i patrzy na przy­gar­niętą, jakby sama zasta­na­wiała się, dla­czego wzięła dodat­kowy ładu­nek.
– Nie­długo trzeba będzie zaklesz­czyć dziurkę w dzbanku.
– Nie umiem pra­co­wać w gli­nie – odpo­wiada dziew­czyna.
Kobiety w śmiech, a panna Azora poru­sza cicho ustami, jakby liczyła w myśli.
Rok gna za rokiem, gdy dziew­czyna liczy dni u panny Azory, ale cza­sem chcia­łaby, żeby lata przy­gnały z powro­tem. Rok gna za rokiem i zaokrą­gla jej bio­dra i ciało na zadku. Lata zdzie­rają jej głos, potem wygła­dzają go na nowo i sama już się gubi. Lata spra­wiają, że to samo oko widzi to samo, ale postrzega ina­czej. Męż­czyzn postrzega ina­czej. Pannę Azorę ina­czej. Nie, postrzega ją taką, jaka zawsze była, i jak ona postrzega dziew­czynę. My razem kobiety, ale nie nazy­waj nas sio­strami, mówi któ­raś. Pierw­szego roku dwie ode­szły, rok póź­niej jedna wró­ciła. Trzech męż­czyzn umiera w tym domu, pierw­szy aku­rat wtedy, gdy wszedł w Dinti. Po dwóch przy­szli inni męż­czyźni, ale trzeci był wędrow­cem, za któ­rego spa­le­nie musiały zapła­cić pew­nemu kup­cowi. Spro­wa­dzona przez pannę Azorę nie ma imie­nia, ale jest jedyną dziew­czyną wśród kobiet, więc wołają na nią Dziew­czyna. To ją wysy­łają do rzeź­nika po flaki i gicze, bo jemu żal biduli, więc daje jej wię­cej. Dziew­czyna karmi się życz­li­wo­ścią jed­nych kobiet i wystrzega nie­go­dzi­wo­ści innych. Dziew­czyna kryje się, gdy kobieta mówi: Ukryj się i nie wychodź, bo pewien męż­czyzna przyj­dzie z pew­nym żąda­niem i cho­ciaż panna Azora kocha swoje dzieci, bar­dziej od nich lubi pie­nią­dze. Dziew­czyna bawi się gałązką na ziemi w pomiesz­cze­niu na tyłach i nazywa ją sio­strą, aż do dnia, kiedy budzi się i zosta­wia sio­strę-gałązkę na kle­pi­sku. Dziew­czyna pod­pa­truje kurwy, aż do nocy mogące ucho­dzić za każ­dego, tylko nie kurwę. Tymcza­sem panna Azora nie spusz­cza jej z oka. Mówi: Dziew­czyno, uro­słaś przez lata, ale twoja twarz zacięta, jak­byś widziała tylko ludzi, któ­rzy cię skrzyw­dzili, a twój pod­bró­dek za ostry, oczy nadto głę­bo­kie, nos za duży, cycki za małe, nogi za dłu­gie, ręce za obrotne, język za prędki. Potem chwyta dziew­czynę i ściąga z niej koszulę przez głowę. Ona dygo­cze, bo poznała wstyd przez lata okry­wa­nia się w domu, w któ­rym kobiety się nie okry­wają. Wyzbądź się tego gówna, mówi panna Azora, przy­glą­da­jąc się dziew­czy­nie. Wstydu nie można kupić ani sprze­dać. Twoja koo też się zmie­nia, dodaje i każe Dinti przy­nieść szmaty.
– Księ­życ nie­długo przyj­dzie do cie­bie, żeby upo­mnieć się o swoje – mówi.
– Potem przyjdą męż­czyźni – dodaje Dinti i chi­cho­cze.
Słowa panny Azory rychło się speł­niają i po raz pierw­szy dziew­czynę bolą sutki, puch­nie jej brzuch, łupie w gło­wie i gdzie­kol­wiek usią­dzie w ciągu trzech nocy, wszę­dzie zosta­wia ślady krwi. W dol­nej czę­ści brzu­cha szar­pie i rwie, kiedy poma­cać, a ból odbija się echem w lędź­wiach i udach. Dziew­czyna nie prze­staje pła­kać. Ni­gdy nie widzia­łam, żeby któ­ra­kol­wiek tak ciężko to prze­cho­dziła, mówi panna Azora, po czym wkła­dają ją do kadzi i leją cie­płą wodę na ramiona. Panna Azora głasz­cze ją po gło­wie i śpie­wem koły­sze ją do snu. Nie roz­pa­czaj, Dziew­czyno, mówi, jesteś teraz kobietą.
Pół księ­życa póź­niej panna Azora prze­nosi ją do naj­mniej­szego pokoju w domu, do tego, który nazy­wają Komodą. To jej pierw­sze łóżko w życiu, gruba pościel wypchana pie­rzem, a w kącie mied­nica i dzban z wodą, a prze­cież nie do picia. Tej samej nocy jedna z dzie­się­ciu kobiet zakrada się do jej łóżka z okna powy­żej. To ja, mówi Yanya. Kobieta patrzy na Dziew­czynę, wzdy­cha gło­śno i prze­cią­gle i mówi: Postę­po­wa­nia Azory nie wolno ci brać za życz­li­wość. Ona przy­go­to­wuje cię do bycia kolejną zaka­zaną lilią. Zaka­zana lilia jest dla męż­czy­zny o szcze­gól­nych potrze­bach, choć w takim męż­czyź­nie nie ma nic szcze­gól­nego poza wypchaną sakiewką. To taki, co jak widzi kole­żanki bawiące się z jego córeczką, ledwo panuje nad żądzą, by któ­rejś nie zła­pać i nie zacią­gnąć w busz. Ale panna Azora naj­pierw poczeka, popa­trzy, byś pod­ro­sła, tro­chę się pogru­biła. Potem zrobi tak, że pew­nej nocy wyśle na cie­bie męż­czy­znę bez ostrze­że­nia. Woli postą­pić w ten spo­sób, nasy­łać ich na cie­bie, dopiero potem wyja­śni, że jak ci to nie w smak, zawsze możesz odejść. Tak wła­śnie zrobi, tak zro­biła z nami wszyst­kimi. Ale ty też możesz coś zro­bić, mówi Yanya, jed­nak nie chce zdra­dzić, co stało się z ostat­nią zaka­zaną lilią. Pod­suwa Dziew­czy­nie wore­czek i dodaje: Wymie­szaj tyle, ile mie­ści się w dwóch pal­cach, i dopil­nuj, by wypili.
Czte­rej pierwsi męż­czyźni obda­ro­wują pannę Azorę wypchaną sakiewką i sze­ro­kim uśmie­chem, mówią, że leżeć na takiej jak ta to leżeć na obłoku. W isto­cie ten obłok to nie koo mię­dzy jej nogami, ale poduszka, na któ­rej zasy­piają, każdy bez wyjątku. Tylko piąty gwałci Dziew­czynę, i to gwałci tak długo, aż mijają dwie piosnki śpie­wane przez nią w gło­wie, dopiero potem pije. Męż­czyźni zawsze budzą się wyła­do­wani i pyszni, pewni, że zosta­wili w niej bękar­cie bliź­nięta. Po spo­tka­niu z pią­tym Dziew­czyna zaczyna ich okra­dać.
Jej worek się zapeł­nia. Złoto, sre­bro, żelazo, kauri i sztabki. I kol­czyki, kol­czyki w nosie, pier­ścionki na pal­cach, naszyj­niki, orzeszki kola, syn­se­pal, tali­zmany, amu­lety, wysu­szone serce, kości zwie­rząt, żetony do gry w bao, klej­noty z jade­itu, drew­niane fety­sze, kaolin i mała figurka wyrżnięta z onyksu. Męż­czy­zna mówi żonie, że naj­pew­niej zgu­biło się na dro­dze, w rzece, prze­pa­dło w morzu lub zostało wykra­dzione z jego szat. O wiele łatwiej prze­bo­leć, nawet jeśli wia­domo, kto zabrał, bo od powie­dze­nia, że coś cen­nego znik­nęło, gor­sze byłoby wyja­śnie­nie, jakim spo­so­bem wró­ciło. Dla­tego wciąż przy­cho­dzą i roz­py­tują o dziew­czynę z obło­kiem mię­dzy udami. Azora podej­rzewa, że dzieje się coś dziw­nego, bo prze­cież ta młódka nie ma w sobie nic, co urze­kłoby męż­czy­znę, ale nie zamie­rza sar­kać na zara­biany pie­niądz.
Docho­dzi do pew­nych wyda­rzeń. Maga­natti dżarra, dwu­dzie­sta noc księ­życa cikaua. Męż­czy­zna robi to, co czuje, że zro­bić musi, a kobieta musi się tym zado­wo­lić. W swoim przy­bytku panna Azora prze­klina leniwą noc. Więk­szość kobiet w sieni, gdzie wła­ści­cielka wita męż­czyzn i pro­wa­dzi roz­li­cze­nia. Yanya i druga kobieta sie­dzą naprze­ciw sie­bie, dwie inne stoją razem przy oknie na prawo, Dziew­czyna przy­cup­nęła na pod­ło­dze na końcu pokoju, poza zasię­giem kar­cą­cej ręki panny Azory, która cho­dzi w tę i we w tę, zło­rze­cząc. Prze­sądy o noc­nym nie­bie, mówi jedna z kobiet, ale to nie podoba się pan­nie Azo­rze. Zaczyna się zasta­na­wiać, czy nie roz­pusz­czono nowej plotki o kobie­tach, potęż­niej­szej od wszyst­kich poprzed­nich, które wpraw­dzie nie powstrzy­mały żad­nego męż­czyzny, spra­wiły za to, że żony poczuły się lepiej. Znowu gadają, że my dotknięte wstrętną cho­robą?, pyta, ale nikt nie umie odpo­wie­dzieć, bo żadna z nich nie prze­bywa w towa­rzy­stwie kobiet innych niż one same. Jeśli męż­czyzna nie przycho­dzi do koo, koo musi iść do męż­czyzny, mówi panna Azora i roz­ka­zuje Yanyi wyjść na ulicę i ścią­gnąć suk­nię, aby każdy przecho­dzień mógł zoba­czyć jej piersi.
– Dla­czego ja, panno Azoro?
– A jak myślisz, dziew­czyno? Bo cycki u Dinti marne jak u kozy i bo ja ni­gdy nie mówię dwa razy, oto dla­czego. Teraz idź…
Dzieje się powoli, ale szybko. Jeden długi czarny palec zaci­ska się na szyi panny Azory, potem dwa, potem trzy i cztery. Nim któ­ra­kol­wiek z kobiet zdąży krzyk­nąć, chwy­tają pannę Azorę, pory­wają ją w górę i rzu­cają nią w ścianę po dru­giej stro­nie pokoju. Leży nie­ru­chomo na pod­ło­dze. Teraz kobiety krzy­czą i ucie­kają. Żadna nie usły­szała nadej­ścia, nie zoba­czyła, nie poczuła woni. Dwa kroki w głąb pomiesz­cze­nia i już widać, że to coś płci męskiej, wrzesz­czy tak gło­śno, że nie­któ­rym kobie­tom krwa­wią uszy. Wygląda jak stwór, co poru­szałby się powoli, ale w oka­mgnie­niu chwyta drugą kobietę, pró­bu­jącą uciec, i nią też ciska. Z wrza­skiem miaż­dży krze­sło. On, to coś. Wysoki, że głową ociera się o sufit, jedna ręka wygląda na wiotką i sła­bo­witą, drugą, grubą jak jego ciało, dotyka pod­łogi. Dwie nogi rosłe na podo­bień­stwo drzew, jedna krót­sza. Rusza się i wierci jak pająk, roz­trza­skuje stoły, misy i wazony, rzuca wszyst­kim, na czym zaci­śnie dłu­gie palce. Potem dostrzega dziew­czynę i wrzesz­czy. Rusza wprost na nią. Ona chyżo wspina się po dra­bi­nie – ni­gdy nie wdra­py­wała się tak szybko – i ucieka do swo­jego pokoju. Tłu­cze­nie, wrza­ski, krzyki zbli­żają się i w końcu małe drzwi zostają wyrwane z zawia­sów. Bestia wciąż wyje. Dziew­czyna dygo­cze tak mocno, że za każ­dym mru­gnię­ciem try­skają łzy spod powiek.
– Lepiej dzię­kuj bogom, że nie jesteś chłop­cem, zło­dziejko. Ina­czej musia­ła­bym wezwać dzie­się­ciu ludzi, by wycią­gnęli Ukun­dunkę z two­jej zasra­nej nory – mówi kobieta.
Dama wyglą­da­jąca na kogoś wiel­kiego rodu i zna­cze­nia. Ciemne usta i sze­roki nos uło­żone w mars, gniew­nie ścią­gnięte brwi poni­żej wzoru z bia­łych kro­pek, spły­wa­ją­cego na lewy poli­czek. Ighiya na gło­wie niczym bujny czarny kwiat, na ramio­nach długi biały koc Baso­tho z wize­run­kiem czar­nego wojow­nika z dzidą i tar­czą. Kobieta wysoka i roz­ło­ży­sta, ale nie gruba. Wygląda, jakby mogła objąć naraz wszyst­kie swoje dzieci. Policzki kobiety takiej, która śmieje się bez uprze­dze­nia, bez żartu. Dziew­czyna wciąż dygo­cze. Ukun­dunka szar­pie za pościel, jakby chciał ją przy­cią­gnąć.
– Gdzie to jest, dzie­wu­cho?
Nie może wydu­sić z sie­bie słowa.
– Gdzie… gdzie… gdzie… – jąka się.
– Gdzie tali­zman, głu­pia. Moja figurka z onyksu. Nie każ mi pro­sić, bo ina­czej polecę mu cię obszu­kać.
Ukun­dunka opusz­cza głowę tuż przed twa­rzą Dziew­czyny. Łeb długi jak u konia, śle­pia jak u wilka, zębi­ska kro­ko­dyle. Oddech nie do opi­sa­nia.
– Oni są jed­nym i tym samym, poj­mu­jesz? Ukun­dunka i tali­zman są wspól­no­ścią. Opo­wiem ci pewną histo­rię. Kie­dyś, po wielu latach mał­żeń­stwa, powie­dzia­łam do męża: Naj­droż­szy, wszy­scy wie­dzą, że jesteś waż­nym czło­wie­kiem. Wszy­scy wie­dzą, że donio­słe sprawy trzy­mają cię poza domem do późna w nocy. A bogo­wie wie­dzą, jak się mar­twię. Mar­twię się tak bar­dzo, że popro­si­łam zakli­na­cza bli­skiego bogom, by zro­bił coś, co uchroni cię od złego. Tak jest, mężu, mówię. Noś ten tali­zman zawsze przy sobie, a wtedy Ukun­dunka będzie cię chro­nił. Taki ważny czło­wiek jak ty, mający wszę­dzie wro­gów, mógłby skoń­czyć w rowie! Zatem każ­dej nocy, kiedy obrócę klep­sy­drę wię­cej niż pięć razy, a mąż nie powraca, wysy­łam Ukun­dunkę na poszu­ki­wa­nie tali­zmanu. Aby mąż był bez­pieczny, poj­mu­jesz? Pew­nej nocy nie dość, że wró­cił późno, to wró­cił bez tali­zmanu. Powie­dział, że go zgu­bił. Powie­dział, że nie warto szu­kać, bo nie wie, gdzie prze­padł. Mówię: Nie martw się, mężu, rychło go znajdę i zajmę się tym, kto go zabrał. I teraz pro­szę, spo­czywa na łonie byle kurwy.
– Ja nie kurwa.
– Miesz­kasz w bur­delu, więc chyba mniszką nie jesteś?
– Ja nie kurwa.
– Kucharką też prze­cież nie jesteś.
– Ja nie kurwa, och.
– Dla­czego więc ten pokój pach­nie męż­czy­znami?
Dziew­czyna nie umie odpo­wie­dzieć. Mogłaby odrzec, że tak, pokój pach­nie męż­czy­znami, ale te smrody nie od niej. Lecz roz­mowa o mik­stu­rach nasen­nych dopro­wa­dzi­łaby do tego, że panna Azora dowie­dzia­łaby się prawdy. Szlach­cianka patrzy uważ­nie, przy­gląda się dziew­czy­nie.
– Może dasz mu dziecko? Ja z pew­no­ścią nie zamie­rzam ska­zać się na żadne, a już na pewno nie z nim. Ha, widzę zgrozę na two­jej twa­rzy. Naprawdę jesteś małą dziew­czynką.
– Ja się ni­gdy nie kur­wię. Nie kur­wię z żad­nym z nich.
– Ni­gdy, hę?
– Tylko ich okra­dam.
Dziew­czyna bar­dziej zatrwo­żona spoj­rze­niem kobiety niż sykiem Ukun­dunki. Ale potem mars u tam­tej prze­cho­dzi w uśmiech.
– Złoto? Kauri? Pie­nią­dze? Mów do mnie, dzie­wu­cho.
Dziew­czyny nie stać na nic poza wpa­try­wa­niem się w szlach­ciankę. Zasta­na­wia się, czy tak wła­śnie postę­pują doro­słe kobiety, obna­żają i obna­żają, zaska­kują i zaska­kują, aż w końcu u niej tylko osłu­pie­nie.
– Biorę wszystko, co mają, a co nie powinno luźno zwi­sać. I zatrzy­muję sobie, bo panna Azora nic nam nie daje.
– Zupeł­nie nic? A odzie­nie?
– Odzie­nie kupu­jemy. Mówię, że nic nam nie daje. Z wyjąt­kiem jed­nego. Wszyst­kim nam zapew­nia gwałt za pierw­szym razem, gdy nas sprze­daje, i liczy sobie za to od męż­czy­zny potrójną stawkę. Więc przy­go­to­wuję dla nich mik­sturę, a potem ich okra­dam.
– Eh. Zatem oni nic od cie­bie nie dostają, a ty bie­rzesz od nich całe mnó­stwo? Widzisz, dziew­czyno, miesz­kasz w złym domu.
– Nie zosta­wię jed­nej wła­ści­cielki dla dru­giej.
– Kto powie­dział, że u cie­bie w ogóle jest cokol­wiek do wzię­cia na wła­sność?
Tej nocy Dziew­czyna odcho­dzi ze szlach­cianką. Panna Azora nic nie mówi. Panna Azora nie rusza się z miej­sca, gdzie rzu­cił ją Ukun­dunka, więc kto wie, jaki los stał się jej udzia­łem. Szlach­cianka pyta Dziew­czynę o imię.
– Nie mam imie­nia.
– Co? A jak ludzie cię nazy­wają?
– Mała, małe gówno, mała dziew­czynka, mała kurwa, dziew­czynka, zaka­zana lilia.
– Star­czy. Wybierz sobie imię i odtąd tak będziemy na cie­bie wołać.
– Na matkę woła­łam Sogo­lon.
Oto dziew­czyna, przyj­muje imię swo­jej matki, umar­łej sto sie­dem­dzie­siąt i sie­dem lat wcze­śniej. Sto sie­dem­dzie­siąt i sie­dem razy wielka tykwa świata obró­ciła się wokół słońca.
Sogo­lon.

2

Sogo­lon, prze­stań wcho­dzić na ściany. Nie jesteś już małą dziew­czynką.
Oto dziew­czyna. Pra­gnie powie­dzieć pani Komu­ono, że nie wpada na ściany z przy­zwy­cza­je­nia ani nie chce zro­bić sobie krzywdy. Ale to cie­kawe, to uczu­cie ude­rza­nia w coś tak sztyw­nego, co nie przyj­muje naporu jak bawełna, nie tłumi go jak zie­mia, nie pozwala się w nim zato­pić jak w bło­cie ani zgar­nąć tro­chę jak gliny. To nowe uczu­cie, że cię zatrzy­muje, nie­ważne, jak mocno się roz­pę­dzisz. Drogi naprzód nie prze­bę­dziesz, jeśli zaporą kamień. Żad­nego odbi­cia, żad­nego echa, żad­nego dźwięku, koniec. A jed­nak ściana to nie kamień, nawet jeśli z kamie­nia czę­ściowo zro­biona. Szorstka i ziar­ni­sta, ale nie jak zie­mia, bar­dziej jak pia­sek, jakby ktoś zna­lazł spo­sób na połą­cze­nie pia­sku, żeby był moc­niej­szy od drewna. I zimna, ściana zawsze zimna, jak obuch sie­kiery wcze­snym ran­kiem, co ją kucharka wrzuca do dzbanka z winem dla schło­dze­nia. Dwa poranki, może trzy, może dzie­sięć, Sogo­lon pod­cho­dzi do ściany, do ciem­nego końca w kuchni, do tyl­nej ściany od strony ogrodu, w środku spi­chle­rza, gdzie­kol­wiek, byleby nikt jej nie widział, i liże.
W tych ścia­nach smak to nie­je­dyna róż­nica. Od pierw­szego dnia, kiedy Sogo­lon weszła tyl­nymi drzwiami, i pra­wie każ­dego następ­nego pani chwali się, że to nie­zwy­kły dom. Nie żadne pospo­lite kon­gor­skie domo­stwo, lecz sie­dziba godna każ­dego wiel­moży nad Morzem Pia­sków. Nie szczę­dzimy wysił­ków, aby nasz dom wyglą­dał jak ze wschod­niego snu, mówi pani. Sogo­lon nie zawi­tała jesz­cze do żad­nego innego domu w Kon­go­rze, nie ma więc porów­na­nia. Po pierw­sze, sufit jest wyż­szy niż czło­wiek sto­jący na ramio­nach dru­giego. Ściany szorst­kie jak kamień, ale ukształ­to­wane ręcz­nie jak domy z gliny w Mitu. Okna więk­sze niż w innych kon­gor­skich domach, w któ­rych wyglą­dają jak włazy. Ostre drew­niane belki nośne, wyso­kie i poza zasię­giem ręki, jak boko­brody na ścia­nie, a na nich wiszą pasy, mie­cze, maski, fety­sze i tar­cze. Niżej, ale wciąż wysoko, tka­niny z całego Pół­noc­nego i Połu­dnio­wego Kró­le­stwa i dal­szych krain. Przy lewym oknie stoi sto­łek pana, na któ­rym nie wolno sia­dać nikomu innemu. Kie­dyś usiadł tam nie­wol­nik, powie­działa kucharka. Pan kazał sędziemu wychło­stać chłopca, aż mały głu­piec prze­stał odróż­niać wodę od szczyn. W całym domu dywany i poduszki na pod­ło­dze dla każ­dego, kto chciałby spo­cząć. Wszystko w czer­wone, żółte, zie­lone i nie­bie­skie wzory.
Nie­jed­nego dnia Sogo­lon krąży i wciąż znaj­duje się w nowym pokoju. Albo w pokoju, co księ­życ wcze­śniej wyda­wał się duży, a teraz jest mały. W pomiesz­cze­niach nie­gdyś gorą­cych czuć zimno. Pokoje, co przed­tem obok kuchni, teraz daleko w głębi kory­ta­rza, w czę­ści domu, do któ­rej nie zacho­dzi nawet pan. Pokój się nie prze­mie­ścił, Sogo­lon to wie, ale tak wła­śnie się czuje, bo zbyt wiele ich, by spa­mię­tać, który jest który. Być może dla­tego nie może zli­czyć, ilu ludzi mieszka w tym domu. Pani i pan. Gruba kucharka, która nie widzi potrzeby, by wyja­wić swoje imię, więc Sogo­lon go nie zna. Chuda nie­wol­nica, która przed­sta­wiła się jako nie­wol­nica, dopiero póź­niej wyznała, że ona Nanil. Chło­piec, który opie­kuje się pań­skimi końmi, tego dowie­działa się Sogo­lon od kucharki. Pew­nego dnia widzi tego chłopca wypro­wa­dza­ją­cego konia i jed­no­cze­śnie zamia­ta­ją­cego dach. Bliź­niaki, ale nikt jej tego nie powie­dział. Mówią do niej tylko wtedy, gdy potrzeba.
Nie jesteś już małą dziew­czynką, powta­rza pani Komu­ono, a to jed­nego dnia zna­czy jedno, dru­giego inne. Sogo­lon roz­my­śla nie o tym, kiedy prze­sta­nie być mała, ale kiedy mała być zaczęła. Kur­czak ni­gdy nie powie, że jest małym kur­cza­kiem, ani koza nie mówi, Patrz, jaką byłam sła­bo­witą kozą. Kto miał jej to powie­dzieć prócz braci i panny Azory? Dla panny Azory wiek dziew­częcy był stratą czasu, sta­nem nie­zdar­no­ści, któ­rego każda mądra kobieta powinna szybko się wyzbyć. Ale raduj się, mówiła, bo nie­któ­rzy z nich wolą, byś wyglą­dała jak mała dziew­czynka.
Pani Komu­ono powta­rza kilka razy, że osta­teczne prze­zna­cze­nie czeka na Sogo­lon gdzie indziej, ale ona lubi jej dom. Słowa te spra­wiają, że dziew­czyna zasta­na­wia się, czy pani przy­spo­sa­bia ją, by stała się darem dla domu zakon­nego lub obozu star­szy­zny w zamian za więk­szą ilość zło­tych monet, które tak uwiel­bia liczyć. Oto słowa pani Komu­ono. Wyobraź to sobie, hę?, mówi, chwy­ta­jąc kilka monet. Wyobraź sobie dom, do któ­rego pan wnosi jedy­nie swoje imię. Ani monet, ani bile­tów pie­nięż­nych, ani kauri. Jego imię to jedyny poży­tek. Grioci, któ­rzy upa­mięt­niają dzieje rodziny w poezji i pie­śni, potra­fią prze­śle­dzić jego rodo­wód aż do powsta­nia samego Fasisi. Komu­ono, gepardy ze sta­rej sawanny. Gdyby tylko byli praw­dzi­wymi gepar­dami. Gdyby tylko byli praw­dziwą rze­czą, którą można kupić, sprze­dać lub poda­ro­wać. Lecz gdy twoje miano brzmi Komu­ono, wiele drzwi wciąż się otwiera, nie­wiele zatrza­skuje.
I pan. Wszy­scy stali się jed­nym męż­czy­zną, ci, któ­rzy przy­cho­dzili do jej pokoju, więc nie potrafi odróż­nić go od innych. Zasy­piali na jej obłoku, nim pod­jęli trud roz­mowy, a ci, któ­rzy pró­bo­wali mówić, nie uznali jej za wartą jakiej­kol­wiek wymiany słów. W końcu to nie za tę dziurę zapła­cili, chyba że kobietą byłaby Dinti. A ten, który nie mówił i nie pił wina, zgwał­cił ją. Sogo­lon odci­ska ślad w swoim umy­śle, wspo­mnie­nie ich zapa­chu, jeśli nie twa­rzy, i przy­sięga, że pew­nej nocy przyj­dzie do nich z nożem. Ale kiedy widzi pana tego domu, nie potrafi okre­ślić, czy jest męż­czy­zną pierw­szym, czy ostat­nim, czy w ogóle któ­rym­kol­wiek z nich. Widzi nie zna­czy poznaje. Ni­gdy go nie poznała, nawet zaraz po swoim przy­by­ciu. Nie­wol­nica powie­działa jej: Dziew­czyno, nie waż się choćby patrzeć w jego stronę, bo to czło­wiek, któ­rego wzy­wano daw­niej na dwór kró­lew­ski. A gdy Sogo­lon spy­tała, dla­czego już go nie wzy­wają, nie­wol­nica odrze­kła tylko: Kim jesteś, by ocze­ki­wać, że władca środ­ko­wych krain zniży się do wyja­śnia­nia ci cze­go­kol­wiek? Dla męż­czy­zny takiego jak on dziew­czyna taka jak ty to powie­trze. Co zna­czy, myśli Sogo­lon, że ni­gdy nie powinna wcho­dzić mu w drogę, bo choć to Nanil wypo­wiada słowa, żadne nie pocho­dzi od niej.
Nie potrafi pamię­tać pana, ale odzna­cza sobie, jak on ją zapa­mię­tał. Widzi to w oka­za­ło­ści na jego twa­rzy, zwłasz­cza w oczach, które się roz­sze­rzają, gdy jest zasko­czony, zamy­kają mocno, gdy roz­złosz­czony, są roz­bie­gane, gdy robi się prze­bie­gły, tracą wyraz, gdy oszu­kuje, i mrużą się, gdy zaprze­cza. Przy­naj­mniej ni­gdy nie mru­gają z pożą­da­nia, któ­rego nadej­ścia Sogo­lon wciąż się oba­wia. Wszystko to widzi rów­nież pani i czer­pie z tego tak wiele przy­jem­no­ści, że Sogo­lon zaczyna się zasta­na­wiać, czy to nie jakaś gra. Wystar­czy posłu­chać ich w alko­wie, gdzie pan przy­go­to­wuje się do dru­giego odpo­czynku, a pani stroi się i robi sobie umczo­kozo, nano­sząc linię kro­pek bia­łej ochry od lewej brwi w dół nosa, ust, aż do ostat­niego punktu na bro­dzie. Z kimś waż­nym zamie­rza się spo­tkać lub coś waż­nego zamie­rza zro­bić.
– Żono, znaj­du­jesz pospo­litą dzie­wu­chę i przy­pro­wa­dzasz ją tutaj, jakby była domo­wym zwie­rząt­kiem, które rodzina wyrzu­ciła na ulicę?
– Mężu, to ty zgu­bi­łeś tali­zman. Ja tylko poszłam go odna­leźć.
– I przy­gar­nę­łaś tę dzie­wu­chę?
– Na to wygląda. Może bogo­wie posta­no­wili pobło­go­sła­wić nas jakimś owo­cem. I dobrze, bo zna­la­złam…
– Bogo­wie zna­leźli dla cie­bie zło­dziejkę?
– Jeśli zło­dziejkę, to bar­dzo prze­bie­głą, drogi mężu. Jak skra­dła go z two­jej szyi?
Pan mil­czy przez chwilę. Potem pyta:
– G-g-gdzie ją zna­la­złaś?
– W jakimś rowie, drogi mężu. Leżała tam, a obok tali­zman, jakby go pil­no­wała. Wyglą­dało jak znak. Zaufaj bogom.
– W jakimś rowie? W jakim?
– Rów to rów, mój drogi mężu.
– Ona nie może zostać w tym domu.
– A dokąd ma pójść? Jest tylko dziew­czyną, z któ­rej nie ma użytku. Dom robi się coraz więk­szy, zapo­trze­bo­wa­nia na służbę przy­bywa. Kim ona dla cie­bie?
– Dla mnie? Nie znam jej.
– Zawsze mówisz, że chcesz mieć dziecko.
– Ni­gdy tak nie mówię.
– To prawda. Bo twoje słowa to: Bez­płodna suko, gdzie moi potom­ko­wie? Wygu­bisz mój ród. Zatem to nowy dzień dla cie­bie i dla tego domu. Dzieci mogą jesz­cze nadejść. Wła­ści­wie to jedno już tu jest.
– Ona nie jest dziec­kiem.
– Czy­imś dziec­kiem na pewno jest.
– Nie lubię jej.
– Podobno jej nie znasz.
– Pier­do­lić bogów, kobieto. Chcesz mi zro­bić na prze­kór?
– Na prze­kór? Jak to, mężu? Powie­działa, że zna­la­zła tali­zman w tym samym rowie, w któ­rym myśmy ją zna­leźli. Z pew­no­ścią to sprawka bogów. Mówię sobie: Żono, dla­czego mąż twój miałby cho­dzić w pobliżu jakie­goś rowu? W dziel­nicy Gal­lun­kobe. Jak naszyj­nik spadł mu z szyi, skoro nić nie­prze­rwana? Dla­czego miałby w ogóle tam cho­dzić? Ale bogo­wie zawsze mówią, że należy ufać mężowi, bo wie­dzie nas w praw­dzie, więc posta­na­wiam zaufać. A zwa­żyw­szy na to, z jakim odda­niem ta dziew­czyna chro­niła to, co jest bez­cenne dla mnie i dla nas obojga, z pew­no­ścią czło­wiek tak sły­nący z dobrych uczyn­ków jak ty okaże jej tro­chę życz­li­wo­ści.
– Więc rzuć jej trzy złote monety i ode­ślij ją precz.
– Jak byle kurwę?
Pan Komu­ono odka­słuje. Mówi, że nie wie nic o han­dlo­wa­niu z kur­wami. Sogo­lon nasłu­chuje z sieni, poza zasię­giem ich oczu. Nikt nie sły­szy jej chi­chotu. Pani to prze­bie­gła kobieta, nawet jeśli mówi Sogo­lon pro­sto w twarz tylko o tym, co ta robi źle. Dziew­czyno, źle jesz. Nie prze­żu­waj jak krowa. Tak się je. Pomyśl o kawałku chleba, nim go ode­rwiesz, i nie odry­waj szer­szego niż twoja dłoń. Koź­liny wygar­nij nie wię­cej, niż zmie­ścisz w opusz­kach pal­ców. Gryź powoli i nie pozwól, by kto­kol­wiek usły­szał lub zoba­czył, co jesz, bo w ten spo­sób wzbu­dzisz obrzy­dze­nie u każ­dego, kto patrzy. Dziew­czyno, źle się myjesz. Co zna­czy, że w ogóle się nie myjesz z wyjąt­kiem chwili, kiedy zagrożę, że wyrzucę z tego domu cie­bie razem z twoim smro­dem. Tak się myje czło­wiek. Idź do komory z wodą przy spi­chle­rzu i wyszo­ruj skórę pia­skiem. Szo­ruj mię­dzy pier­siami, szo­ruj pod sto­pami, szo­ruj łok­cie, żeby nie wyglą­dały jak kurze pięty, ale koo obmyj deli­kat­nie, z nie­wielką ilo­ścią wody, bo ina­czej ją znisz­czysz. Dziew­czyno, źle nosisz głowę. Nawet nie pró­buj ighiyi – nie pocho­dzisz z sza­no­wa­nej rodziny. Weź tę tka­ninę i niech sprzą­taczka nauczy cię, jak zawi­nąć gele. Nie masz dużo wło­sów, a te, co masz, nie­ładne. Dziew­czyno, źle cho­dzisz. Tak się cho­dzi. Patrz, jak ingk­sangk­sosi się pre­zen­tuje, skrzy­dła zło­żone niby u męż­czy­zny spla­ta­ją­cego dło­nie za ple­cami, pod­bró­dek wysu­nięty, głowa wysoko, jakby niósł dzban oliwy. Przy każ­dym kroku zwróć uwagę naj­pierw na kolana, które uno­szą się, ale u kobiety nie za wysoko, a stopy, gdy doty­kają ziemi, sta­wiaj bez zakłó­ceń, jak­byś szła na pal­cach. Mam być jak dia­belny ptak?, pyta Sogo­lon, zoba­czyw­szy, że sekre­tarz zadep­tał na śmierć i pożarł węża. Pani Komu­ono nagra­dza ją ude­rze­niem w twarz. To gada­nie baby z gno­jo­wi­ska, mówi. Wkrótce wyro­śniesz z lat dziew­czę­cych i musisz być na to gotowa.
Na co gotowa, o to Sogo­lon nie pyta. Panna Azora mówiła, że ona już prze­żyła dziew­częce lata. Sogo­lon nie chce roz­gnie­wać pani Komu­ono i stra­cić jej życz­li­wo­ści. Wie, że pani ją spo­sobi, choć nie wie do czego, a wygląda to cał­kiem podob­nie, jak robiła panna Azora. Sogo­lon obser­wuje uważ­nie każ­dego męż­czy­znę i kobietę, któ­rzy odwie­dzają ten dom, a jest ich nie­mało. Czeka w ciem­nych kory­ta­rzach, by słu­chać o tym, kto stra­cił sprzą­taczkę, kto potrze­buje córki, który chło­piec wła­śnie prze­szedł rytuał męsko­ści lub który wódz roz­cza­ro­wany naj­now­szą żoną. Lub, jako że pani uwiel­bia liczyć monety, kto wła­śnie doro­bił się ład­nych pie­nię­dzy. Lata spę­dzone z panną Azorą nauczyły Sogo­lon rozumu. Wie, że bez posagu nie ma war­to­ści dla męż­czy­zny. Chyba że męż­czy­zna chce syna i wię­cej synów i nie obcho­dzi go, z jakiej dziury wyjdą na świat.
Oto dziew­czyna, wygląda z domu na oko­licę, wciąż pocie­ra­jąc rękami dokoła tego, co nazy­wane oknem. Sze­roki dach, może to miej­sce, gdzie męż­czyźni spo­ty­kają się i roz­pra­wiają o mądrych spra­wach lub piją. Dach ze scho­dami na inny dach, więc być może rodzina już duża i coraz więk­sza. Dachy cza­sami takie same jak ściana do nich pro­wa­dząca, ze śla­dami rąk, które wygła­dziły glinę. Dalej wysoka, cienka wieża, wię­zie­nie, a może tam mia­sto prze­cho­wuje sorgo na wypa­dek głodu. A może dom naj­chud­szych i naj­ro­ślej­szych ludzi we wszyst­kich dzie­wię­ciu świa­tach. Sogo­lon poli­czyła pię­tra przy oknach. Trzy domy wyso­kie na trzy pię­tra z oknami nad oknami, a potem czwarty dom wysoki na jedno pię­tro i bez okien. Trzy bogate rodziny i jedna biedna, tak myśli. Zasta­na­wia się, jakie kobiety w nich miesz­kają. Mia­sto dachów, któ­rych wyso­ko­ści nie potrafi oce­nić, bo więk­szość taka sama. Dla­tego tych kilka na sześć, a nawet osiem pię­ter kłuje niebo. Ten sam kolor wszyst­kich ścian. Brąz, ochra, pia­sek lub twarda zie­mia. Okna, dzieło mało mistrzow­skiego rze­mio­sła, roz­dzia­wiają się jak otwory w gnieź­dzie os.
Mia­sto zmie­nia się nocą. Teraz przy­po­mina grzbiet zwie­rzę­cia, czarne z cie­niem i kol­cami oprócz okien, w któ­rych migo­cze poma­rań­czowe świa­tło. Lampy w kilku oknach wyglą­dają samot­nie. Wię­cej okien z przy­ćmio­nym bla­skiem, bo ogień bar­dziej odsu­nięty, w piecu z przy­go­to­wy­wa­nym mię­sem lub pod garn­kiem na pod­ło­dze, z parzącą się kawą. Dalej w głębi mia­sta świa­tła nawet nie migo­czą. A daleko na pół­nocy, pośrodku Kon­goru, na szczy­cie naj­wyż­szej wieży posąg ptaka przy­cup­nię­tego na czubku, jakby chciał odle­cieć. Wieża Czar­nego Kro­gulca, tak nazywa ją kucharka, gdy wypro­wa­dza Sogo­lon na ulicę. Dziew­czyna pamięta jedy­nie drogę wijącą się, skrę­ca­jącą i roz­le­wa­jącą tak sze­roko, że trzy wozy po jed­nej stro­nie mogą wymi­nąć trzy po dru­giej, a potem zwę­ża­jącą się na tyle, że kobiety mogą się na niej zmie­ścić tylko poje­dyn­czo. Aby opu­ścić Tarobe, o któ­rym kucharka z dumą opo­wiada Sogo­lon jako o naj­bo­gat­szej dziel­nicy w mie­ście, należy albo ruszyć na połu­dnie w kie­runku koryta wysy­cha­ją­cej rzeki, nad którą nie­wol­nice wydo­by­wają wodę z błota, zanu­rza­jąc szmaty, a następ­nie wyży­mają je nad kubłami, aby oddzie­lić brud, albo na pół­noc dokąd­kol­wiek indziej. Idziemy ulicą gra­niczną przy dokach por­to­wych, aż docho­dzimy do innej drogi, sze­ro­kiej i ruchli­wej, która zapro­wa­dzi nas w głąb dziel­nicy Nimbe, gdzie ludzie pro­wa­dzą reje­stry wszyst­kiego, co cho­dzi, roz­mnaża się i sra, mówi kucharka. Sogo­lon już pada z nóg, za to tamta nie­stru­dzona. Musi zakrzyk­nąć, że dalej nie ujdzie, by kucharka zagwiz­dała na wóz, który zabie­rze je na drugą stronę, obok Wieży Czar­nego Kro­gulca, do dziel­nicy Nimbe, gdzie zamie­rzają zro­bić spra­wunki. Potrze­bu­jemy nowego kaganka, dwóch, jak uda się zaosz­czę­dzić, mówi kucharka. A tutaj, w Nimbe, jest naj­lep­szy wytwórca lamp, naj­lep­szy wytwórca wszyst­kiego, skoro pytasz, choć Sogo­lon nie pyta. Zadzi­wiona, jak moż­liwe, że te mury tak wyso­kie, aż słońce nie widzi ulicy. Sprzeczka przy­ciąga ją z powro­tem do kucharki, wrzesz­czą­cej na kupca z powodu ceny lampy. Klną i grożą sobie nawza­jem, aż w końcu kucharka mówi, że gdyby chciała mieć do czy­nie­nia ze zło­dzie­jami, zabra­łaby swój zad na pół­noc. Na pół­noc. Ale tam wła­śnie idą w dru­giej kolej­no­ści. Do dziel­nicy Gal­lun­kobe, gdzie w więk­szo­ści domy wydają się opa­słe, przy­sa­dzi­ste i takie same. I wszy­scy tak samo marsz­czą brwi. Nie mów pani, że tu idziemy, naka­zuje kucharka. I ni­gdy tu nie wra­caj. Pro­wa­dzi ją za rękę przez ulice i marsz­czy czoło, gdy Sogo­lon mówi, że dawno prze­stała być małą dziew­czynką. Jak pusz­czę twoją rękę w dziel­nicy Gal­lun­kobe, to już ni­gdy nie zoba­czysz domu naszej pani, upo­mina kucharka i zosta­wia Sogo­lon, aby podzi­wiała widok sprze­da­ją­cych, kupu­ją­cych, piją­cych, śmie­ją­cych się, tar­gu­ją­cych ludzi, roz­wi­ja­nych tka­nin, rąba­nego mięsa, szlach­cia­nek w eskor­cie straż­ni­ków wyso­kich jak wieże, ostrze­gł­szy ją, żeby uni­kała nie­bez­pie­czeństw.
Nie­bez­pie­czeń­stwo jest w tam­tej zagro­dzie, w miej­scu, któ­rego miana Sogo­lon ni­gdy nie poznała, z trzema braćmi, któ­rzy czy­hali, by ją zabić. Nie­bez­pie­czeń­stwo to męż­czy­zna, który odwie­dza dom panny Azory, aby legnąć z zaka­zaną lilią, męż­czy­zna, któ­rego nie zdo­łała skło­nić do wypi­cia mik­stury, nim pchnął ją na łoże. Nie­bez­pie­czeń­stwo czai się w zaświa­tach, gdzie według braci ich matka woła, aby doko­nali zemsty na małej suce, która wypeł­zła z jej koo i którą należy zabić za samo­lub­stwo. Kon­gor? Ta kra­ina to cud. Sogo­lon smutna, bo nie chce stąd odcho­dzić. Nawet jeśli pan mija ją, jakby była starą zjawą w jego domu. Pani aż zanadto się jej przy­gląda. I gdera. Sogo­lon jest po to, by pani gde­rała i się mar­twiła, by ją ubie­rała w dobre odzie­nie, bo ludzie winni myśleć, że pocho­dzi z dobrego domu. Ona jest kimś, kogo należy pouczać, popra­wiać, kle­pać w czoło, bić po poślad­kach, besz­tać, gdy mówi jak szczur rzeczny z Mitu, bo tak wła­śnie nazywa ją pani, bo dowie­działa się wresz­cie, skąd dokład­nie pocho­dzi Sogo­lon. Ale ona wie. Pani przy­go­to­wuje ją do życia gdzie indziej. Dla kogoś innego. Uczy się więc dni i zaczyna je liczyć. Dwa­dzie­ścia i dzie­więć i mamy nów. Potem uczy się księ­ży­ców i jak je liczyć i raduje się, gdy odli­cza jeden, i boi się, że to będzie ostatni odli­czony w tym domu. Stań pro­sto jak kobieta, a nie jakaś leniwa, głu­pia baba, mówi pani, przy­ła­pu­jąc Sogo­lon na gar­bie­niu się, ale to gar­bie­nie nie z leni­stwa. A pan na­dal na nią nie spoj­rzy.
Potem jed­nej nocy pan przy­cho­dzi do kwa­ter przy kuchni, gdzie miesz­kają Sogo­lon i nie­wol­nica. Sogo­lon nie śpi, choć tak wygląda, i tak samo druga. On pró­buje być cicho. Idzie na pal­cach, w pan­to­flach, które kla­pią o pod­łogę przy każ­dym kroku. Sztur­cha nie­wol­nicę stopą. Ona się nie poru­sza, no to ją budzi obce­sowo. Ona stęka i odsuwa się od niego, ale on podąża za nią i znów trąca ją stopą. Jesz­cze jedno stęk­nię­cie, które prze­cho­dzi w mam­ro­ta­nie. Wystar­czy dla pana, bo zaraz zadziera koszulę nocną, aby poka­zać nic pod spodem, ale to nic czarne w ciem­no­ści, przez co wygląda jak duch pod suk­nią. Koszula wciąż opada, on wciąż ją pod­ciąga. Klęka i przy­gar­nia nie­wol­nicę. Ona jęczy, jakby chciała dalej spać, i prze­kręca się na brzuch, a on wle­cze ją po pod­ło­dze. Pan zadziera jej koszulę na plecy, nad pośladki, i pod­ciąga swoją. Okle­puje ją swoim przy­ro­dze­niem, póki nie jest gotów. Sogo­lon odwraca się, żeby popa­trzeć, zoba­czyć, co według niej on z nią zro­bił u panny Azory. Wpy­cha się i napiera, ale zastyga, żeby strzep­nąć coś kłu­ją­cego go w kolano, może kamyk, a nie­wol­nica się nie poru­sza. Nie stęka już, on za to stęka za dwoje.
Mia­sto to mia­sto. Tam, skąd pocho­dzi Sogo­lon, roz­ko­ły­sana trawa na wie­trze może dać cza­sem wra­że­nie, że zie­mia się otwiera. Zwłasz­cza jak wyj­rzeć na świat daje się tylko przez dziurę w ścia­nie kopca ter­mi­to­wego. Lecz Kon­gor nie uka­zuje niczego. A kiedy sen nie nad­cho­dzi, Sogo­lon wstaje i wygląda przez okno. Pobli­ska ulica śpi, ale chłopcy zawsze są na dro­dze, jakby dokądś szli. Nie­któ­rzy owi­nięci, inni nadzy, wszy­scy noszący lub nio­sący sło­miane hełmy i nało­kiet­niki, i nago­le­nice, w jaskra­wych kolo­rach rzu­ca­ją­cych wyzwa­nie ciem­no­ści. Sidła, które Sogo­lon zna, ale nie potrafi sobie ich umiej­sco­wić. Coś prze­nika ją głę­biej niż pamięć. Coś w tych chłop­cach kro­czą­cych po mie­ście, jakby wła­dali ulicą, daje poczu­cie wol­no­ści, które obmywa jej stopy i zaraz odpływa. Sogo­lon na dwo­rze tak szybko, że dia­beł nie zdą­żyłby mru­gnąć powieką. Przez drzwi bez rygla, bez stróża, bo samo imię pana dosta­tecz­nie chroni ten dom. Zbyt dużo czasu upły­nie, nim Sogo­lon zro­zu­mie, że nie wie, dokąd iść. Ani jak wró­cić.
Jest w dziel­nicy Tarobe, a droga na połu­dnie to droga w kie­runku koryta rzeki, więc jeśli pój­dzie w stronę prze­ciwną, do Wieży Czar­nego Kro­gulca, to skie­ruje się na pół­noc albo na pół­noc i wschód. Nocną porą ulice w Tarobe wszyst­kie oświe­tlone pochod­niami dla jasno­ści. Ale wkrótce Sogo­lon na ulicy, któ­rej nie zna, a księ­życ jedy­nym świa­tłem, co ją pro­wa­dzi. To dźwięk bar­dziej ją wie­dzie niż świa­tło, bo dogo­niła chłop­ców. Wieża Czar­nego Kro­gulca coraz bli­żej, ale cią­gle daleko. Sogo­lon dociera do placu, gdzie za dnia był zgiełk tar­gowy, a teraz pełno tam gło­sów i blask pochodni. Wycho­dzi zza rogu i widzi buzu­jące ogni­sko wyso­kie jak dom. Są chłopcy, ale to nie oni rażą bły­ska­wicą jej serce. To sidła na gło­wach, łok­ciach, kola­nach i pal­cach. Sło­miana zbroja wal­czą­cych na kije. Sogo­lon stoi w zaułku przy placu z ogni­skiem, a dachy odci­nają świa­tło księ­życa i rzu­cają na nią cień. Odsuwa się na krok od roz­mi­go­ta­nego bla­sku i patrzy z głębi ciem­no­ści.
Chłopcy ska­czą, krzy­czą, śmieją się, pory­kują. Ina­czej niż bra­cia, u któ­rych każdy ruch nazna­czony był nie­go­dzi­wo­ścią. Męż­czyźni też są, jedni odziani jak Sie­dem Skrzy­deł, w czar­nych sza­tach na wierz­chu, bia­łych od spodu, nie­któ­rzy w pysz­nych agba­dach, inni o wyglą­dzie wiel­mo­żów, reszta jak żebracy. Ale chłop­ców wię­cej, prze­waż­nie są nadzy lub zrzu­cają odzie­nie. Wielu w pan­cer­zach do walki na kije. Nie­któ­rzy noszą tylko białą glinę i łań­cuch na brzu­chu. Oto chłopcy. Jeden na ziemi blo­kuje ciosy dru­giego, który okłada kijem trze­ciego. Ten ata­ku­jący poły­skliwy i szybki. Chło­piec na ziemi nie ma osłony na palce i cios w kłyk­cie wytrąca mu kij z ręki. Naj­pierw chla­śnię­cie w twarz, potem w poli­czek i zaraz męż­czy­zna wbiega, by to powstrzy­mać. Nie­któ­rzy chłopcy wiwa­tują. Doska­kują i pod­no­szą zwy­cięzcę na ramiona. Po prze­gra­nego nikt nie przy­cho­dzi.
Druga walka dłuż­sza, ale wciąż bar­dzo szybka. Sogo­lon pra­gnie oglą­dać chłop­ców, ale pra­gnie też wię­cej. Chce patrzeć, jak ska­czą, o tak, ale wyobraża sobie wła­sne stopy nad zie­mią. Czuje dreszcz, kiedy patrzy, jak się odwi­jają, zama­chują, robią uniki, parują ciosy i walą, walą, aż krew try­śnie, i ona też wyma­chuje, paruje, wali w ciem­no­ści. Oto moc tańca, bo jeśli nawet uto­czą krwi, to jest odskok, pląs i wdzięk. Sogo­lon pra­gnie kija bar­dziej niż cze­go­kol­wiek innego. Cien­kiego jak jej kciuk, wyso­kiego jak drzewo i tward­szego niż kamień. Chce iść pustą ulicą, na któ­rej czyha zło gotowe do skoku. Kolejna walka. Kiedy Sogo­lon wybija się w powie­trze, tak jak wybija się chło­piec, to tak, jakby została w górze.
Myśli, że droga powrotna do domu wie­dzie na połu­dnie, ale ulice Kon­goru nie trzy­mają się tych zasad. Dom odnaj­duje dopiero w połu­dnie i wszy­scy robią to, co robią zgod­nie z porą dnia. Roz­go­ry­cze­nie wypiera ulgę, bo Sogo­lon poj­muje, że nikt za nią nie zatę­sk­nił. Co to za miej­sce, gdzie wszystko toczy się bez niej, jakby nikt na niej nie pole­gał w żad­nej spra­wie, jakby dla nikogo się nie liczyła. Aż zapra­gnęła krzy­czeć.
Pew­nego dnia idzie przez sień przy wej­ściu i natyka się na ludzi w sali powi­tal­nej pogrą­żo­nych w roz­mo­wie. Prawda taka, że wcale nie prze­cho­dziła przy­pad­kiem. Wie, że sekrety domu wycho­dzą na jaw w sali powi­tal­nej, bo tam wszystko znaj­duje swoją sie­dzibę, a zwie­rze­nia to już naj­pew­niej. Nie zna­czy, że pan i pani nie docho­wują tajem­nicy. Rzecz w tym, że nikt idący przez sień nie przy­staje, by słu­chać o spra­wach innych ludzi, bo prze­cież sam ma wła­sne sprawy. Gdyby kucharka kie­dy­kol­wiek przy­dy­bała tam Sogo­lon, spo­licz­ko­wa­łaby ją siar­czy­ście i donio­sła na nią do pani. Sogo­lon zapa­mię­tuje oby­czaje szlachty. Nie to, że szlach­cice naj­bar­dziej sekretni, ale że nikt nie wtyka nosa w ich sekrety. To nie powstrzyma jej przed zakrad­nię­ciem się, by posłu­chać.
– Jak mam do niego iść? – pyta pan. – Jak by to wyglą­dało?
Sogo­lon ni­gdy dotąd nie widziała go tak wzbu­rzo­nego.
– Wyglą­dało w oczach kogo? – odpo­wiada pani. – Prze­cież nikogo na ulicy w połu­dnie.
– Uda­jesz nie­mą­drą czy nie­mą­dra jesteś naprawdę? Nikogo na ulicy w połu­dnie. Myślisz, że nie chcę iść, bo boję się ludzi?
– Nie, mężu.
– I jesz­cze każe nam iść pie­szo, kiedy wia­domo, że mam wóz, rydwan i naj­przed­niej­szego konia w Kon­go­rze.
– Do niego nie­da­leko.
– Rzecz nie w odle­gło­ści, głu­pia kobieto. On chce, bym przy­szedł do niego pie­szo, bo chce mi poka­zać, że jego dom w łaskach, a nasz nie. W prze­ciw­nym razie ten bękart, który nawet nie pocho­dzi z praw­dzi­wego szla­chec­kiego rodu, choć jego dom pełen instru­men­tów, nie odwa­żyłby się wezwać mnie do sie­bie. Do zła ten bagienny szczur posta­no­wił doło­żyć znie­wagę. Nie dość, że musimy się do niego udać, to jesz­cze musimy iść, jak­by­śmy byli jego słu­gami. Wiesz, że wszy­scy jego domow­nicy będą cze­kali na ten widok, wiesz o tym, prawda? Może nawet przy­woła przy­ja­ciół i sąsia­dów, powie: Chodź­cie popa­trzeć! Chodź­cie popa­trzeć, jak rodzina Komu­ono czołga się w pyle do moich drzwi. Jak możesz tego nie poj­mo­wać?
– Bo patrzę dalej niż to. Jedna pora roku wkrótce przej­dzie w drugą, ale ty będziesz bia­do­lił, że ta pora gorąca.
– Mówisz bez sensu, kobieto.
– Droga naprzód cza­sem wie­dzie w głąb.
– Co?
Pani gło­śno wzdy­cha. Sogo­lon widzi brze­mię kobiety. Trzeba uda­wać głu­pią, żeby głupi męż­czy­zna miał się za mądrego.
– Jest tak, jak mówisz, mężu. Musisz mieć na wzglę­dzie tylko cel tej wędrówki. Nawet nie patrz na to, kogo napo­ty­kasz po dro­dze, bo miniemy ich wszyst­kich. Chodźmy więc, mężu. Przejdźmy obok nich.
– U cie­bie zawsze za dużo słów.
– Co dokład­nie tobie powie­dział?
– Nic nie powie­dział. Nie sły­sza­łaś? Nie jestem już godzien sły­szeć brzmie­nia jego głosu. Puścił posłańca. „Mam wie­ści z pałacu. Łaska może jesz­cze opro­mie­nić ród Komu­ono”. Może jesz­cze opro­mie­nić ród Komu­ono? Mój dzia­dek w poje­dynkę wyzwo­lił Uaka­di­szu w…
– W pierw­szej woj­nie. Tak, mężu. Może w tym tkwi pro­blem.
– Patrz­cie na tę kobietę, teraz zmie­niła się we wróżkę.
– Mężu, ani ty, ani on nie jeste­ście mło­dzi, więc z pew­no­ścią pamię­tałby, jak nasz król siłą zajął Kon­gor.
– I?
– Szlachta uro­dzona w Fasisi, żyjąca w Kon­go­rze. Nie­które wdowy miesz­kają przy tej ulicy.
– Nie bądź głu­pia, kobieto. Połą­cze­nie impe­rium to naj­lep­sze, co przy­tra­fiło się Kon­go­rowi.
– Ale oni się nie połą…
– Nie bądź głu­pia, powia­dam. Kon­gor to nie Bornu. Wsku­tek swo­jej bez­czel­no­ści kró­le­stwo to zostało wyma­zane z pamięci. Z tego miej­sca ni­gdy nie pod­nio­sły się głosy prze­ciwko kró­lowi. Tym­cza­sem to gówno sza­kale nie ma nawet dość sza­cunku, by wysłać wia­do­mość, że jest pilna sprawa. Zwie­rzył się z tego swo­jemu słu­dze. Posłań­cowi, żono! Posłań­cowi!
– Mężu, trzy lata cze­ka­li­śmy na te wie­ści. Kogo obcho­dzi, jaką drogą przy­były?
– Czy zawsze musisz zdra­dzać swoje niż­sze uro­dze­nie?
Sogo­lon czeka na szybką odpo­wiedź od pani, na coś krót­kiego i ostrego, by zatrzy­mać kolejne słowa w ustach pana. Nic nie nad­cho­dzi. W prze­strzeni robi się tak cicho, że Sogo­lon zasta­na­wia się, czy któ­reś z nich nie ode­szło. Drży nagle na myśl, że ktoś skrada się za jej ple­cami.
– Cóż, mężu, następ­nym razem wychło­staj posłańca, jeśli chcesz.
– To nie będzie ostatni, któ­rego dzi­siaj wychłosz­czę, tego możesz być pewna. Jak bez­dom­nego psa, tak mnie trak­tują. Jak bez­dom­nego psa.
– Mężu, oka­zu­jesz mądrość we wszyst­kich spra­wach. Skoro chcą, żeby­śmy byli psami, bądźmy psami. Nie będą wie­dzieć, kiedy ugry­ziemy.
Kolejna prze­rwa. Sogo­lon wie, że pan w końcu usły­szał coś, z czego może zro­bić uży­tek. Nie­wiele wie o męż­czy­znach, ale wystar­czy, by odgad­nąć, co będzie dalej.
– Trak­tują nas jak kun­dli? Czy tak jest? Bądźmy więc kun­dlami. Niech wie­dzą, że ten kun­del potrafi kąsać i poleje się krew!
– Jakże mądry to czło­wiek, mój mąż – odpo­wiada pani. – Odziejmy się w biel. Weź szty­let.
Pani i pan nie mówią nikomu, dokąd idą. Jeśli ludzie, do któ­rych idą, stoją nisko, to my sto­imy jesz­cze niżej i nie zasłu­gu­jemy na żadne wyja­śnie­nie, tłu­ma­czy kucharka. Sogo­lon czeka do zmroku, by wyru­szyć na poszu­ki­wa­nie chłop­ców wal­czą­cych na kije. Patrzy z ukry­cia tak długo, aż męż­czy­zna krzyk­nie, że nade­szła pora, aby zakoń­czyć dongę, i wszy­scy odcho­dzą. Tym razem ktoś zosta­wia kij w pyle. Jak zło­dziej, który nie może uwie­rzyć w swoje szczę­ście, tak wła­śnie Sogo­lon go chwyta. Powinna teraz uciec do domu, wie to. Uciec, nim wróci ten, który zapo­mniał kija. Ale nie umie odejść. Przy­kuca nisko, gepard w buszu, wyska­kuje w powie­trze i wal­czy z ciem­no­ścią.
Nauczyła się nazy­wać dni i liczyć księ­życe, wie zatem, że minęły cztery księ­życe, odkąd zamiesz­kała w tym domu. Dzień wcze­śniej doli­czyła do końca czwar­tego, a teraz sie­dzi w sali powi­tal­nej, zasta­na­wia­jąc się, co przy­nie­sie ten piąty, gur­ran­dala, ostatni w roku. Led­wie sześć dni wcze­śniej słońce przy­nio­sło jej ocię­ża­łość wraz z opu­chli­zną i krwią, co napeł­nia ją wyłącz­nie zatro­ska­niem, bo nawet w tym domu krew mie­sięczna ozna­cza, że prze­zna­cze­niem jest roz­mna­żać się. Pan wpraw­dzie ni­gdy na nią nie patrzy, ale nie zapo­mniała słów pani, która powie­działa, że wraz z jej przy­by­ciem do tego domu być może pew­nego dnia poja­wią się dzieci. Kucharka widzi, że Sogo­lon zacho­wuje się oso­bli­wie, ale zamiast wypy­tać o jej kło­pot, daje jej tro­chę liści i obie zacho­wują mil­cze­nie. Sogo­lon z nadzieją. Wiele jest spo­so­bów, aby opi­sać kobietę, ale jak krew się pokaże, zostaje tylko jeden.
Nie ma czasu, mówi pani. W isto­cie nie ma czasu, aby zabrać cię do tuczarni, bo wygląda na to, że jesteś za stara i już za późno. Więc zabra­nia jej goto­wać, mówiąc, że jej ręce powinny być użyte do deli­kat­niej­szych celów. Ozna­cza to cze­sa­nie pani. Włosy są szorst­kie tam, gdzie jej wydają się gład­kie, i za każ­dym razem, gdy grze­bień grzęź­nie na koł­tu­nie, pani bije Sogo­lon po rękach. Ale to także spo­sob­ność, by poświę­ciła czas na szko­le­nie dziew­czyny, poza wyty­ka­niem jej, co robi źle. Stań wypro­sto­wana, wysuń i pod­cią­gnij bio­dra, jak­byś chciała, żeby się­gnęły klatki pier­sio­wej. Teraz idź. Iloma pal­cami pod­no­sisz chleb? Dwoma, głu­pia, nie trzema. Wiem, że w następ­nej kolej­no­ści będziesz wygar­niać mięso. Pokażę ci, jak jeść surową koź­linę w odróż­nie­niu od goto­wa­nej i kiedy którą wybrać. Pochyl się do pod­łogi, dziew­czyno, kolana razem. Nie klę­kaj, nie wypi­naj się, a już na pewno nie kucaj, nikt nie chce cię widzieć w poło­że­niu, jak­byś miała się wysrać. Tylko sie­bie posłu­chaj, z pochy­la­niem u cie­bie ciężko. To nie ma być łatwe. Jesz­cze nie wiesz, ile twoje nogi będą musiały unieść, a już jęczysz, że dźwi­gasz powie­trze. A teraz roz­czesz mi włosy.
– Tak, pani.
Sogo­lon cze­sze, ale ona chwyta ją za rękę.
– Pan patrzy na cie­bie?
– Nie.
– Nie przy­cho­dzi do cie­bie? W nocy, dziew­czyno, czy nie przy­cho­dzi do cie­bie?
– Nie, pani.
– Dziwne. Zasta­na­wiam się, dokąd cho­dzi. Może mówisz prawdę. Oba­wiam się, że nazbyt zawsty­dzony, by kie­dy­kol­wiek do cie­bie przyjść.
– Czy mam coś z tym zro­bić?
– Na bogów, nie. To wła­śnie wstyd i poczu­cie winy trzy­mają go pod pan­to­flem – mówi pani ze śmie­chem. Potem dodaje: – Ale jeśli do cie­bie przyj­dzie, nie odma­wiaj mu.
– Prze­pra­szam?
– Sły­sza­łaś. Ten męż­czy­zna jest twoim panem, dziew­czyno. Nie pozwól sobie o tym zapo­mnieć.
Pierw­szej nocy księ­życa gur­ran­dala umyła się, myśląc, że pój­dzie do ulicz­nej dongi. Od dnia peł­nego słońca woda cie­pła nawet w głę­boką noc. Kucharka i nie­wol­nica nie myją się, więc komora pusta, trzy ściany z trzech stron z otwo­rem wycho­dzą­cym na podwó­rze na tyłach. Zbu­do­wana mię­dzy spi­chle­rzem a kuch­nią, co może ozna­czać wiele, ale głów­nie, że żaden męż­czy­zna nie zoba­czy kobiety w chwili intym­nej. Bo żaden męż­czy­zna, a już na pewno żaden o takiej pozy­cji jak pan, ni­gdy nie zbli­żyłby się do kuchni ani spi­chle­rza. Pani Komu­ono powie­działa to gło­śno pew­nego dnia i odtąd pan nie przy­cho­dzi do tych pomiesz­czeń. Jest Nanil, która zabiera się gdzie indziej, kiedy zbliża się pora­nek. Pani dokłada sta­rań, by komora była miej­scem pięk­nym i z wyraź­nym prze­zna­cze­niem, ze wzo­rem ze zło­tych monet w rzę­dzie, potem z muszli, potem znów ze złota i tak dalej. Pod­łoga, wyrżnięta z kamie­nia, jest gładka, a u szczytu środ­ko­wej ściany, wzno­szą­cej się tuż nad głową Sogo­lon, znaj­duje się cienki, wydrą­żony bam­bus, przez który spływa woda. Więc się myje. Dłu­żej, bo noc późna i wszy­scy śpią. A kiedy koń­czy się myć, w komo­rze uka­zuje się widok. Jej samej.
Kucharka powie­działa, że ponad sie­dem księ­ży­ców temu pani kupiła duży srebrny talerz, ale nie po to, by poda­wać obfite jedze­nie. Powie­siła go w komo­rze kąpie­lo­wej, żeby kobieta mogła zoba­czyć sie­bie. Sogo­lon nie potrafi odgad­nąć, dla­czego jaka­kol­wiek kobieta chcia­łaby widzieć sie­bie przy myciu, ale teraz patrzy. Długo po wyj­ściu spod strugi wody cią­gle w komo­rze, zapa­trzona. Panna Azora dokła­dała sta­rań, żeby w żad­nym z jej poko­jów nie było niczego, co odbi­ja­łoby obraz, ina­czej męż­czy­zna mógłby stra­cić zapał na widok swo­jego sfla­cza­łego ciała lub brze­mie­nia swo­jej winy. Ale to miej­sce wolne od męskich spoj­rzeń. Więc Sogo­lon patrzy. Opusz­cza głowę, by zoba­czyć włosy, się­gają pra­wie do ramion, ale zaraz zwi­nie je w kędziory. I twarz, dzięki któ­rej zga­duje, ile ma lat, tyle że to pani Komu­ono wpierw zga­dła. Kucharka mówi do pani: Na pewno nie ma wię­cej niż dzie­sięć i jeden rok. Na co pani odpo­wiada: Nie, umysł nazbyt prze­bie­gły jak na kogoś tak mło­dego, ale zbyt surowy i zbyt dużo serca w niej i zbyt mało rozumu, by mogła mieć wię­cej niż dzie­sięć i pięć lat. Zatem dzie­sięć i trzy, Sogo­lon szep­cze do samej sie­bie w przy­ćmio­nym lustrze. W sła­bym świe­tle pochodni nie dostrzega za wiele. Wła­sne kształty wciąż dla niej obce, z ramio­nami przy­po­mi­na­ją­cymi mło­dego wojow­nika z kijem. Wąska talia i wąskie bio­dra, nie takie, by obie­cać męż­czyź­nie osiem dzieci. Nogi wyglą­dają na chętne do nie­bacz­nego biegu. Świa­tło pochodni pada na piersi, na które patrzeć ni­gdy Sogo­lon nie miała powodu, ale przy­ła­pała panią na patrze­niu, nie­je­den raz, podej­rze­wa­jąc, że myśli o panu. Naprawdę chcia­łaby go sobie przy­po­mnieć i to, jaką roz­mowę przy­niósł do pokoju u panny Azory, nim go uci­szyła. Coś prze­myka podwó­rzem i serce Sogo­lon ska­cze do gar­dła. Kot.
Oto dziew­czyna, patrzy na sie­bie. Sogo­lon dotyka szyi, piersi, dotyka koo i myśli o znów dobie­ga­ją­cych ją sło­wach pani. Dotyka z czu­ciem każ­dego miej­sca swego ciała, by spy­tać: Jaki z cie­bie uży­tek? Nanil, nie­wol­nica, mówi, że jej ciało prze­zna­czone do rodze­nia mnó­stwa dzieci. Kucharka mówi: Po tej małej kur­wie nie­wol­nicy już zaczyna być widać, ale pani nie wygna jej z domu, nawet jakby pan tego zażą­dał. Jak moż­liwe, że ta kobieta nie postę­puje tak, jak życzy sobie jej męż­czy­zna?, pyta Sogo­lon kucharkę. Bo on nie ma woli, a w Fasisi, gdzie pan i pani się pobrali, panna młoda może zatrzy­mać swój posag, jeśli chce, więc pan oprócz woli nie ma też majątku.
Trzy kobiety. Pani, kucharka i nie­wol­nica. Sogo­lon pod­pa­truje wszyst­kie trzy i myśli, że nie cho­dzi o to, kim się jest, ale czego się chce. Pani chce, aby pew­nego dnia nade­szło dobre słowo, i wtedy będzie mogła wró­cić do Fasisi bez utraty twa­rzy. Czeka na to każ­dego dnia, nasłu­chu­jąc sła­bego bicia bęb­nów, wypa­tru­jąc smar­ka­tych herol­dów mija­ją­cych jej dom lub gołębi prze­la­tu­ją­cych nad głową, ale ni­gdy nie osia­dają na jej dachu. Kucharka nie chce niczego wię­cej jak goto­wać i śmiać się z ludzi. Czego chce nie­wol­nica, tego Sogo­lon nie wie. Czego Sogo­lon chce, tego Sogo­lon też nie wie. Być może chce roz­ma­wiać, uciec, iść na Wieżę Kro­gulca, na sam szczyt, i spoj­rzeć aż na kra­niec świata. Mówi o tym kucharce, bo musi komuś powie­dzieć, ale w zamian dosta­nie tylko takie słowa: Posłu­chaj, dziew­czyno. To dla­tego, że ty nie­przy­spo­so­biona. Nie mia­łaś matki, co by cię wycho­wała. Sogo­lon słu­cha tego, ale sły­szy: „Żadna matka nie wycho­wy­wała, by można ją było spy­tać, po co mnie wycho­wu­jesz”. Patrzy na sie­bie i drży na myśl, że raduje się dzięki tym kobie­tom, bo nie ma matki.
Myśli też o kocie, który wła­śnie prze­biegł podwó­rzem, który żyje tylko po to, by jeść, sikać, srać, tak jak pan. Ale jej koo to dziura, a on ma coś, co może do niej wło­żyć. Wygląda na to, że pani nie chce dzieci, ale nie prze­szka­dza jej ich robie­nie. Ona i pan toczą o to wojnę mniej wię­cej co ćwierć księ­życa. Poza tym pan rucha Nanil dopóty, dopóki nie zaczyna wyglą­dać, jakby jej prze­szka­dzało. Wtedy napiera moc­niej. Sogo­lon stoi w komo­rze zbyt długo, noc staje się głęb­sza, ciem­niej­sza. Pró­buje myśleć o tym, czego chce, ale tylko po to, by mieć myśli o panu sta­ją­cym jej na dro­dze do celu. Chce się ruszyć. Nie wie, co to zna­czy, ale chce się ruszyć. Chce, żeby ludzie znali ją tylko po śla­dach.
„Kto ci powie­dział, że możesz chcieć?”, pyta głos z jej wnę­trza. Żadna kobieta w Kon­go­rze nie może chcieć. Pew­nego razu usły­szała, jak w sali powi­tal­nej pan powie­dział innemu męż­czyź­nie, że są ludzie, któ­rzy brze­giem Morza Pia­sków jeż­dżą na koniach i dziw­nych bestiach, i twa­rze pokry­wają zasłoną, a ręce zna­kami cza­row­nic, i cza­sem męż­czy­zna miłuje męż­czy­znę lub zwie­rzę, któ­rego dosiada, cza­sem ich sio­strę. Ale żad­nej kra­iny nie nazwą domem. Nie sieją zboża i nie budują twierdz i nawet gdy stoją w miej­scu, poru­szają się powoli. Sogo­lon wła­śnie taka. Poru­sza się powoli, sto­jąc w miej­scu. Widzi to i to wie. Już się poru­szała, bie­gła, odcho­dziła, przy­cho­dziła, zni­kała, pędziła, szła, wyśli­zgi­wała się, wszystko to ruch.
Ja nie kurwa, mówi Sogo­lon każ­demu, kto słu­cha. Ale że zło­dziejka, tego w ogóle nie mówi. Kiedy opu­ściła pannę Azorę, wzięła wszystko, co zabrała męż­czy­znom, i od tam­tej pory co noc, kiedy Nanil wstaje, aby pójść do pana, wyciąga worek z kry­jówki, spod oblu­zo­wa­nej płytki posadzki w kącie pokoju, w któ­rym śpi. Pod płytką leży tro­chę jej odzie­nia, a na nim szmata sztywna od zakrze­płej krwi. Krew mie­sięczna, szep­nęła raz do nie­wol­nicy, żeby ta lub każdy inny, komu by powie­działa, nazbyt się brzy­dzili szpe­rać pod spodem. Cza­sem Kon­go­ryjki biorą dziwne rze­czy za prawdę, takie jak to, że jeśli dotkniesz krwi mie­sięcz­nej innej kobiety, będziesz bez­płodna do końca swo­ich dni. A dni tego życia to jedyne, o czym myśli Sogo­lon. Odkąd zaczęła liczyć dni, potem ćwierci księ­życa, potem księ­życe całe, potem to, co poza księ­życami, wybiega myślą naprzód i prze­czuwa, że nikt poza nią samą nie zrobi dla niej niczego, choć prze­cież jest na łasce życz­li­wo­ści swo­jej pani. Życz­li­wość to słowo, któ­rego używa pani Komu­ono, nie Sogo­lon. Bo ona na łasce przy­jem­no­ści, ot co. Przy­jem­no­ści.
Gorąca noc w don­dze. Demony upału, co prze­ga­niają deszcz i kru­szą koryto rzeki, spa­dają na mia­sto przed pierw­szym brza­skiem i do połu­dnia nawet drogi leżą zapo­cone. Taki dzień, kiedy zwie­rzęta albo padają, albo bie­gną do brud­nej wody, kiedy ludzie nie mają nic innego do roboty, jak sie­dzieć w cie­niu i kląć, że cień nie powstrzy­muje nie­wi­dzial­nego ognia, a starcy wywra­cają oczami do środka, jakby konali. Noc przy­nosi tylko nie­za­do­wo­le­nie, bo gdy świa­tło odcho­dzi, nie zabiera ze sobą spie­koty. Pani poszła do swo­jej sio­stry, a pan zasy­pia dopiero po tym, jak kucharka natrze go napa­rem z liści, który doj­rze­wał tygo­dniami, aż zaczął sma­ko­wać jak wino. Reszta domow­ni­ków musi sobie radzić. Nikt tak naprawdę nie śpi, każdy zaj­muje się sobą i nikim innym. Sogo­lon owija się tka­niną i wycho­dzi głów­nymi drzwiami pro­sto w noc, wal­cząc z zawie­siną gęstego, męt­nego powie­trza, aż dociera do celu.
Zaj­muje miej­sce, a pot spływa jej po twa­rzy i odzie­niu, mię­dzy pośladki i po nogach, napa­wa­jąc lękiem, że ścieka na zie­mię. Ludzie ście­rają pot z powiek, żeby ich nie ośle­pił, i po całej don­dze roz­cho­dzi się ohydny smród. Toczą się kolejno trzy walki, dwie w stylu zwa­nym kon­go­ryj­skim i jedna w stylu zachod­nim. Zachodni styl naj­mniej się Sogo­lon podoba. Dwaj chłopcy wska­kują do kręgu i ata­kują, sieką, młócą, chla­stają i walą, uży­wa­jąc jedy­nie siły, dopóki słab­szy nie chwyci się za krwa­wiące czoło i nie przej­dzie od zada­wa­nia do paro­wa­nia cio­sów. Sil­niej­szy wali i wali, aż drugi prze­staje blo­ko­wać. Prze­staje się ruszać. Donga cich­nie, gdy odcią­gają chłopca, po czym w jed­nym naroż­niku wybu­chają wiwaty. Siłacz zwy­cięża co noc. Lecz nie­lu­biany prócz tego naroż­nika. Bie­gną, by go chwy­cić, wziąć na ramiona, gdy nagle ktoś krzy­czy. Czło­wiek, któ­rego Sogo­lon ni­gdy nie widziała, wycho­dzi z tłumu na śro­dek kręgu. Sogo­lon nie zwraca uwagi na wła­sne myśli i przy­suwa się bli­żej.
Męż­czy­zna ma nie­bie­ską spód­nicę zawią­zaną wysoko w pasie i spły­wa­jącą poni­żej kolana. Nakry­ciem głowy lwia grzywa. Stoi dumny i prze­ma­wia w języku nie­zna­nym Sogo­lon. Dziew­czyna jesz­cze bli­żej, wśród męż­czyzn w ciem­niej­szej czę­ści placu, mocno naciąga koc na głowę. Siłacz wska­kuje z powro­tem na arenę, macha­jąc do tłumu, by wiwa­to­wał, ale okrzyki i wrza­ski docho­dzą tylko z jego naroż­nika. Ten nowy kręci głową i się śmieje. I jesz­cze: ma dwa kije. Długi, trzy­many pośrodku, drugi krót­szy. Siłacz krzy­czy, że może mieć dzie­więć­dzie­siąt i dzie­więć kijów, a i tak ponie­sie tylko jedną porażkę. Sędzia rzuca się na śro­dek, lecz siłacz odpy­cha go na bok. Zaczyna zawo­dzić i ata­kuje nowego. Tłu­cze, tłu­cze i tłu­cze, z góry, z dołu, ale tam­ten blo­kuje wszystko jedną ręką. Jeśli tylko blo­kujesz ude­rze­nia, prze­gry­wasz, jed­nak męż­czyzna śmieje się, jakby zwy­cię­żał. Potem kręci takiego młynka, że kij roz­mywa się w powie­trzu, a każde ude­rze­nie siła­cza odbija się i tra­fia go w twarz, w usta. Siłacz klnie. Zama­chuje się i bije, lecz męż­czyzna paruje cios i doska­kuje, paruje i pląsa. Siłacz cofa się, by natrzeć z impe­tem, nowy blo­kuje atak i tra­fia go w twarz krót­szym kijem. Tuż obok ust. Siłacz pluje krwią. Wska­kuje w wir walki i ude­rza, ale grzmoci w zie­mię, nie w czło­wieka. Nowy podry­guje, hasa, har­cuje wokół jak komar. Siłacz pró­buje reago­wać rów­nie szybko, ale upada dwa razy. Nowy odwraca się i pod­nosi ręce do tłumu, jakby wygrał. Zebrani ryczą, jakby wygrał. Sogo­lon spo­gląda w lewo i widzi męż­czyznę patrzą­cego na nią. Nowy chło­nie wiwaty, jak skóra ich wszyst­kich chło­nie spie­kotę.
– Koc na lato? Gorąco dla cie­bie za mało gorące?
Sogo­lon nie odpo­wiada.
– Ty nagroda? – dopy­tuje.
Sogo­lon odcho­dzi.
Nowy wciąż pod­bu­rza tłum, a tłum kocha tego, który dał się polu­bić. Siłacz wstaje. Nawet Sogo­lon myśli: Bądź jak lew w buszu, głup­cze. Ale siłacz silny tylko w ciele. Szar­żuje z rykiem, nowy ani drgnie. Tam­ten ata­kuje z kijem wycią­gnię­tym jak dzida. Sogo­lon wstrzy­muje oddech. Nowy nawet się nie odwraca, stoi jak wryty, aż nagle w oka­mgnie­niu osuwa się na zie­mię i wci­ska mały kij mię­dzy stopy siła­cza. Siłacz pada ciężko na twarz i zastyga. Dłu­gie wiwaty, tam­ten cią­gle nie­ru­chomy, wresz­cie ludzie z jego naroż­nika go odcią­gają. Nikt poza Sogo­lon nie sły­szy, jak poko­nany krzy­czy, że nie może poru­szyć niczym niżej szyi. Sogo­lon odcho­dzi, ale widzi, że podąża za nią męż­czy­zna, który ją wypy­ty­wał. Bie­gnie w głąb uliczki, skręca w prawo i w lewo.
Kiedy dociera do domu, tam cisza. Pani jesz­cze nie wró­ciła od sio­stry, więc chyba została na noc. Pan, będąc panem, naj­pew­niej dzię­ko­wał bogom za sen we wła­snym łóżku. Głowa Sogo­lon za bar­dzo roz­ko­ja­rzona, by zasnąć. Pan i pani mają tylko cztery drzwi w tym domu: duże wej­ście, sypial­nia, tylne wyj­ście i pań­ska biblio­teka. Dziew­czyna prze­szła przez sypial­nię wię­cej niż raz, wię­cej niż pięć razy, ale ni­gdy nie zna­la­zła w niej nic inte­re­su­ją­cego. Od pań­skiej biblio­teki trzy­mała się dotąd z dala. Ale teraz noc i wszy­scy śpią. Więk­szość pomiesz­cze­nia taka jak każde inne w domu, prze­waż­nie pusto, tylko tka­niny, mate­riały, pufy i stołki. W pobliżu jedy­nego okna znaj­duje się coś przy­kry­tego bia­łym płót­nem. Sogo­lon wie, co to jest, bo kucharka mówi o tym za każ­dym razem, kiedy chcia­łaby, żeby odmie­nił się jej los.
Dziew­czyna prze­suwa dło­nią po płót­nie. Czuje, że coś przy­ciąga od spodu, i przez moment boi się, że jakiś zwierz zastygł nie­ru­chomo. Chwyta płótno obu­rącz i szar­pie. Pan trzyma boli w domu, mówiła kucharka. Sogo­lon odska­kuje na ten widok, bo boli wygląda jak zwie­rzę. Cztery małe nogi pod­trzy­mu­jące okrą­gły i gruby tułów jak u mło­dego hipo­po­tama. Kiedy pod­cho­dzi bli­żej, nogi bar­dziej przy­po­mi­nają stoł­kowe. Ale kształty wciąż jak u zwie­rzęcia. Boli ma garb na grzbie­cie i wypu­kłość z przodu uda­jącą łeb. Łeb okrą­gły na podo­bień­stwo garbu, pozba­wiony cech jakie­go­kol­wiek zwie­rzęcego łba. Boli jest gruby, szorstki z wierz­chu, jak błoto spę­kane pod wpły­wem słońca lub stara skóra. Inny niż rzeźby, które Sogo­lon widzi w całym domu, niż fetysz albo ciało boga pod posta­cią zwie­rzęcia. Wygląda, jakby bóg nie dokoń­czył dzieła stwo­rze­nia. Lecz kucharka i nie­wol­nica tak o nim szep­czą, że nie­chyb­nie jest wspa­niały i straszny. Dla­tego Sogo­lon go dotyka.
– Moc może prze­nik­nąć i cię ośle­pić.
Sogo­lon drgnęła. Odska­kuje szybko, ale nie ma dokąd uciec. Pan stoi w drzwiach. Ona garbi się i pochyla głowę. On wcho­dzi, nie patrząc na nią.
– Albo zro­bić z cie­bie głu­pią, bo myślisz, że podo­łasz.
Idzie do boli i dotyka garbu.
– Kiedy boli przy­był tu pierw­szy raz, był tylko kawał­kiem drewna zawi­nię­tym w płótno. A spójrz teraz, hę? Dzie­sięć i dzie­więć lat skła­da­nia ofiar bogom. Glina, pia­sek, zie­mia, gówno i mate­ria, o któ­rej żaden przy­zwo­ity język nie powi­nien roz­pra­wiać – dodaje ze śmie­chem.
To pierw­szy raz, kiedy coś do niej mówi, i Sogo­lon wie, że naj­le­piej nie odpo­wia­dać. Nawet „Tak, panie”.
– Ja… ja…
– Jesteś tylko zło­dziejką?
– Nie.
– A więc chcesz cap­nąć boli dla sie­bie?
– Nie, panie.
– Nawet nie wiesz, co to jest i dla­czego mia­ła­byś to zro­bić. Czym jest przed­miot pełen mocy dla kogoś mocy pozba­wio­nego?
Pan Kumu­ono zaczyna gła­skać boli.
– Niech twoja głowa postara się zro­zu­mieć – mówi. – Nyama świata, co wcho­dzi do two­jego nosa i z niego wycho­dzi, kiedy oddy­chasz, przy­nosi opady desz­czu i suszę, które z kolei dają i odbie­rają życie, a wszystko to spo­tyka się razem w boli. Bogo­wie przy­glą­dają się wszech­rze­czy i wci­skają ją w to, jak garn­carz ści­ska glinę. To chroni ducha, rozu­miesz? Utrzy­muje nyama dla wspól­noty.
– To nie wspól­nota – odpo­wiada Sogo­lon. – To twój dom.
Poświata księ­życa pada na jego zmarsz­czone czoło.
– Nie wszystko należy się wszyst­kim – mówi. – Do mnie.
Sogo­lon prze­suwa się nieco w stronę drzwi, ale zaraz przy­staje.
– Nie powta­rzam pole­ceń we wła­snym domu, rozu­miesz?
Pod­cho­dzi do niego, ale zatrzy­muje się, gdy stopą dotyka dywanu. W poło­wie drogi od jego palca przy­wo­łu­ją­cego ją, by się zbli­żyła.
– Jak mogłem cię mieć, skoro cię nie pamię­tam?
Sogo­lon nie odpo­wiada.
– Spę­dzi­łaś tyle dni jako pupilka mojej żony, aż zapo­mnia­łaś, że twoje zaję­cie to się kur­wić. Jakąż to szczę­ściarą jesteś, żeby zosta­wić pannę Azorę tuż przed tym, gdy ktoś wdarł się do jej domu i ją zabił. Zła­mał jej kark jak patyk.
Sogo­lon stęka. Nie wie­działa, co stało się z panną Azorą tam­tej nocy, i nie miała kogo spy­tać. Pani naj­wy­raź­niej nie dba, co zro­bił potwór.
– Chcesz się zna­leźć w obec­no­ści boli. Wejdź więc w jego krąg.
Sogo­lon wraca na miej­sce, w któ­rym stała, nim pan wszedł. Od tego czasu księ­życ się prze­su­nął i teraz okrywa posą­żek sre­brem. Pan każe jej dotknąć grzbietu. Gdy po chwili Sogo­lon cofa dłoń, palce ma mokre.
– Krew kozy, na całym grzbie­cie. I tro­chę krwi kur­czaka. Rozu­miesz? Nie możesz dodać niczego, co nie jest ofia­ro­wa­niem. Żeby dał tobie, musisz ty wpierw dać jemu, a żebyś mogła dać, musisz odjąć od sie­bie. Co zamie­rzasz dodać? – pyta.
Sogo­lon patrzy na niego.
– Myślisz, że twoje spoj­rze­nie to odpo­wiedź?
Odwraca się z powro­tem do boli. Mówi panu, że może pójść do kuchni i wró­cić z kil­koma orzesz­kami kola, które prze­żuje i któ­rymi splu­nie na boli, bo sły­szała, że nie­któ­rzy bogo­wie trak­tują to jako ofia­ro­wa­nie.
– Za moje pie­nią­dze te orzeszki. I to ma być twoja ofiara?
Sogo­lon odsuwa się od boli, a on cofa się razem z nią.
– Two­jej pani zależy tylko na tym, żeby znowu wezwano ją na dwór, rozu­miesz? Żyje jedy­nie po to, by pew­nego dnia kró­lew­ski dom Aku­mów oka­zał jej łaskę. Nie­ważne, że to przez jej zatrute usta zosta­li­śmy wygnani.
Sogo­lon chwyta płótno, by przy­kryć boli.
– Nie­ważne. Precz.
Odwraca się, by odejść jak naj­szyb­ciej.
– Jesz­cze jedno – mówi pan. – Woda do mycia jest na dwo­rze, przy spi­chle­rzu. Nie przy­chodź tu znowu, śmier­dząc jak donga.
Nie zacho­wuj się, jak­byś się trzę­sła. Dygo­czesz, ale się tak nie zacho­wuj, powta­rza Sogo­lon w duchu.
– Spójrz na mnie i na mój nastrój, który każe mi powie­dzieć to z odro­biną dobroci. Od pierw­szego razu, kiedy wyszłaś, sze­dłem za tobą. A może to był drugi raz albo trzeci, może nawet dzie­siąty? Prędko rozum mi pod­szep­nął, spójrz na tę kurwę wycho­dzącą ze swoją nie­za­spo­ko­joną naturą. I patrz, gdzie cię zna­la­złem. Teraz nie muszę nawet cię śle­dzić, skoro przy­cho­dzisz tutaj, cuch­nąc męż­czy­znami.
Sogo­lon tylko stoi. Nie odwraca się.
– Lubisz patrzeć, kiedy męż­czyźni rzu­cają się na sie­bie jak wście­kłe psy? Czy to cię roz­pala, dziew­czyno? Czy gar­niesz się do męż­czy­zny odzia­nego tylko w swoją skórę?
Sogo­lon na­dal odwró­cona ple­cami.
– Kaza­łem ci iść precz.
Nie zdąży zro­bić pię­ciu kro­ków, gdy cios w tył głowy powala ją na zie­mię. Pan rzuca rzeźbę, a potem rzuca się na dziew­czynę, kiedy w jej gło­wie wszystko wiruje. Chwyta ją za ramię i prze­kręca na plecy. W gło­wie Sogo­lon na­dal wiro­wa­nie, co nie chce ustać. Pan mówi coś, ale brzmi to jak wark­nię­cie. W gło­wie wresz­cie się uspo­kaja, on chwyta ją, by zerwać odzie­nie. Górna część nie chce puścić, on szar­pie za płótno i szar­pie, szar­pie dziew­czynę i szar­pie. Sogo­lon pró­buje go ode­pchnąć, lecz on ją ude­rza. Ona łapie oddech, chce krzy­czeć, wtedy on mówi: Krzyk­nij, to wyle­cisz na ulicę, nim jesz­cze wzej­dzie słońce, rozu­miesz? Ona zaci­ska nogi, on jedną ręką chwyta ją za szyję, drugą i kola­nami pró­buje otwo­rzyć jej uda. Ona jęczy i sza­mo­cze się, wyrywa dłoń i dra­pie go po szyi. On znowu war­czy i ude­rza ją pię­ścią w twarz. Zamro­czona zbyt długo, Sogo­lon zamro­czona zbyt długo. Stara się go zepchnąć, prze­krę­cić się, ale już pod­cią­gnął jej koszulę, gotów wetrzeć się w jej skórę. Zaprze­stań walki, nie jesteś stwo­rzona do zwy­cięstw, mówi i zata­pia w niej swój palec. Ona zamyka oczy i chce myśleć o czymś naj­gło­śniej­szym, naj­dzik­szym, naj­do­no­śniej­szym na świe­cie. Będzie to burza z chmu­rami sza­rymi i kotłu­ją­cymi się jak kro­wie mleko w kawie. Deszcz, co spada i zalewa pastwi­sko. I wiatr, co świsz­cze, potem wyje, potem ryczy, potem zmiata drzewa, dom, uprawy, błę­kitne niebo, zie­mię i Wieżę Czar­nego Kro­gulca, odry­wa­jąc posąg od pod­stawy, spra­wia­jąc, że kamienny ptak wzla­tuje. Char­kot jeden i drugi roz­wie­rają jej powieki. Wiatr, ten szep­czący demon, wzbija papiery na stołku, unosi płótno jak żagiel, potem pozwala mu opaść łagod­nie i prze­śli­zguje się obok boli, ucieka przez okno.
Naprze­ciw Sogo­lon jej pan, z głową tuż pod sufi­tem, ple­cami przy­warty do ściany, nogi luźno, jakby uno­siły się w wodzie, ramiona roz­dy­go­tane, ręce pró­bu­jące przy­trzy­mać się powie­trza. A z klatki pier­sio­wej ster­czy belka ścienna ostra jak grot strzały.

 
Wesprzyj nas