Tropiła ślady słynnych bohaterów literackich. Oglądała krajobrazy, które kształtowały wyobraźnię wielkich umysłów. Przeglądała książki znajdujące się w ich bibliotekach… Co jeszcze Marzena Mróz-Bajon znalazła w domach pisarzy? Pasjonująca książka dla zagorzałych fanów literatury!
Nie ma chyba na świecie nikogo, kto nie miałby swojego ulubionego autora. Jak wygląda jego dom, biurko przy którym pisał, widok z okna, otoczenie? Czy można tam znaleźć ślady bohaterów literackich?
Jaki był widok z okna domu, w którym urodził się Miłosz? Jak wysoka była stodoła, w której Faulkner z butelką bourbona pisał powieści? W jaki sposób układają się po południu promienie słońca w mieszkaniu Kawafisa w Aleksandrii? Marzena Mróz pojechała też do hanzeatyckiej Lubeki, po której wąskich uliczkach biegał mały Mann. Do Anchiano, gdzie wciąż stoi dom wielkiego Leonarda da Vinci. Wdarła się podstępem do mieszkania Gombrowicza w Buenos Aires i – całkiem legalnie – do domu Vargasa Llosy w Limie. Spędziła noc w łóżku, w którym umarł Wilde. Aż w końcu dotarła do Macondo – wypranego z barw, ale pełnego motyli miasteczka Aracataca w Kolumbii, w którym Marquez stworzył od nowa świat.
Autorka odwiedza domy pisarzy, przegląda książki w ich bibliotekach, zagląda do biurek i szaf, najchętniej ugotowałaby jakieś skomplikowane dania w ich kuchniach, gdyby tylko potrafiła gotować. Wszystkim, którzy pytają, dlaczego porzuciła domowy porządek, odpowiada za Marquezem: „Wszystko, czym jestem, wzięło się z tamtej podróży”.
Marzena Mróz-Bajon – dziennikarka, podróżniczka, fotografka. Redaktor naczelna magazynu „Business Traveller”, która z okiem przy obiektywie aparatu od lat dokumentuje zmieniający się świat. Fanka literatury, dyskutująca o niej przy stoliku Henryka Berezy i Janusza Głowackiego w kawiarni Czytelnika. Prywatnie żona reżysera Filipa Bajona.
Domy pisarzy
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 7 lipca 2021
Wstęp.
Podążając za mirażem
Stéphane Mallarmé twierdził, że wszystko na świecie istnieje po to, żeby znaleźć się na fotografii. Według Henriego Cartier-Bressona robienie zdjęć to odnajdywanie struktury świata, a Susan Sontag uważała, że fotografię można nawet nazwać cytatem.
To by oznaczało, że zdjęcie niesie ze sobą literacki komunikat.
Sprawdziłam to. Od kilkunastu lat jestem w drodze, żeby zobaczyć widok z okna domu, w którym urodził się Czesław Miłosz, przekonać się na własne oczy, jak wysoka była stodoła, w której William Faulkner pisał swoje powieści zaopatrzony w butelkę burbona, ujrzeć popołudniowe promienie słońca w mieszkaniu Konstandinosa Kawafisa w Aleksandrii. Dalej! Do hanzeatyckiej Lubeki, po której wąskich uliczkach biegał mały Tomasz Mann, do Rouen – gdzie wciąż stoi dom Gustave’a Flauberta, a pagórki, po których madame Bovary jechała jaskółką do kochanka, mają ten sam co opisywany w powieści fioletowoszary odcień. Wdarłam się podstępem do mieszkania Witolda Gombrowicza w Buenos Aires i – całkiem legalnie – do domu Maria Vargasa Llosy w Limie. Aż w końcu dotarłam do wyobrażonego Macondo – wypranego z barw, ale za to pełnego motyli miasteczka Aracataca w Kolumbii, gdzie Gabriel García Márquez stworzył od nowa świat.
Można by pewnie powiedzieć, że uprawiam swojego rodzaju fetyszyzm literacki. Odwiedzam domy pisarzy, kładę się do ich łóżek, wącham należące do nich bibeloty. Przeglądam książki w ich bibliotekach, zaglądam do biurek i szaf, najchętniej przyrządziłabym jakieś skomplikowane dania w ich kuchniach, gdybym tylko potrafiła gotować. Od dziecka zafascynowana horyzontem, dopatruję się związku między widokiem z okien a zachowaniem bohaterów literackich wykreowanych w umysłach mieszkańców tych domów. Wreszcie – chodzę na ich groby.
Tym, którzy pytają, dlaczego porzuciłam złudny domowy porządek i podążyłam za mirażem – odpowiadam za Márquezem: „Wszystko, czym jestem, wzięło się z tamtej podróży”.
1
W Dolinie Issy
Osobliwością doliny Issy jest większa
niż gdzie indziej ilość diabłów.
CZESŁAW MIŁOSZ, Dolina Issy
Dom Czesława Miłosza
Szetejnie nad rzeką Niewiażą, powiat kowieński, Litwa
TRASA: Wilno–Opitołoki–Szetejnie–Świętobrość, Litwa
Było już po piątej. Lekko przygarbione kobiety ubrane w kolorowe odświętne stroje zmierzały w kierunku Ostrej Bramy. W świetle zachodzącego słońca ich cienie nie tylko wydłużały się, ale wręcz łączyły ze sobą i ten widok przypomniał mi zdjęcie, które zrobiłam przed laty przez okno Kolei Transsyberyjskiej powoli jadącej przez pustynię Gobi. Wagony rzucały cień na żółty piasek bezkresu, a dzikie konie szły – jeden za drugim – w pewnym, sobie tylko znanym porządku. Harmonia cieni i ruch postaci idealnie ze sobą współgrających. Kadr uchwycony, sekunda, która nie powtórzy się już nigdy. Moment zastygły w pamięci, żeby dać o sobie znać, kiedy będzie trzeba.
Obserwowałam kobiety z okna hotelowego pokoju. Szły coraz szybciej, a kiedy zaczęły biec, wyszłam na zewnątrz i ruszyłam za nimi. Wilno, ta barokowa szkatuła, otwierało się przede mną powoli. Najpierw gęsta sieć wąskich ulic i tajemniczych zaułków, przy których wyrastają fasady pałaców, a tuż przy Ostrej Bramie docieramy do nocnych klubów i – najdroższego na Litwie – salonu Diora. Kobiety nawet nie spojrzały na najnowsze stroje haute couture krawca z Paryża – ruszyły po schodach do świętego obrazu, pewnie po to, żeby podziękować albo poprosić o coś, co niemożliwe.
Ja poszłam dalej. Chciałam dojść przed zmrokiem do kościoła Świętej Anny, którego misterne rzeźbienia wykonane w stylu gotyku promienistego zrobiły duże wrażenie na Napoleonie Bonapartem, a jeszcze większe na małym Czesławie Miłoszu, który przeprowadził się z rodzicami do Wilna w 1921 roku. Co wtedy oglądał wrażliwy dziesięcioletni chłopiec, co wzbudziło jego podziw? Uroda kościołów i… kino. Wspominał filmy z Gretą Garbo, które oglądał w Wilnie z ogromnym przejęciem. Aktorka długo pozostawała jego erotycznym ideałem.
Początek maja w Wilnie to zwykle piękny czas, ale tym razem nie był. Mocno już padało, kiedy przechodziłam koło sklepu z antykami. Na wystawie, oprócz Biblii Wujka i aniołów, jeszcze do niedawna zdobiących litewskie kaplice, zobaczyłam przedmiot, który w tym miejscu wydał mi się dziwny i kompletnie zbędny. Śmigło starego samolotu, proste, długie, stojące koło świątka. Kupiłam je, nie zwracając uwagi na cenę. Kiedy wieczorem dotarłam przed dom przy ulicy Pakalnės 5 (dawniej ulica Podgórska), w którym w 1921 roku zamieszkał mały Czesław z rodziną, niosłam je przewieszone przez ramię jak nartę.
Decyzję o przeprowadzce do Wilna podjął ojciec Czesława, Aleksander – inżynier podróżujący po świecie i, co niekiedy imponowało jego synowi, myśliwy z powołania. Miłoszowie zameldowali się w mieszkaniu pod numerem 2. Dom, który stoi tam do dziś, jest niepozorny i nie ma wcale ciekawego widoku. Można sobie wyobrazić, jak czuł się w nim poeta, który dzieciństwo spędził na bezkresnych polach Żmudzi.
Taksówkarz, który wiózł mnie w nocy na ulicę Liejyklos 1 (dawniej Ludwisarska), podejrzliwie przyglądał się mojemu bagażowi, ale w końcu włożył śmigło do samochodu i nie przejął się tym, że nie może zamknąć bagażnika. Twierdził, że dobrze zna podany przeze mnie adres.
– W barze na dole mają dobre piwo.
Zahamowaliśmy przed klasyczną, wyremontowaną kamienicą. Tu porzuciłam śmigło oraz kierowcę i poszłam w dół ulicy, szlakiem Miłosza, który pisał: „Ludwisarska to schodzenie. Mnóstwo razy, niezliczoną ilość razy, w ciągu wielu lat, bo mieszkałem prawie zawsze w nowszej części miasta, a więc za ulicami Zawalną i Wileńską, a właśnie Ludwisarska prowadziła stamtąd do placu Napoleona i dalej, do uniwersytetu”.
W zrobieniu nocnych zdjęć przeszkodziła mi burza, która właśnie rozpętała się nad Wilnem. Strugi deszczu płynęły ulicami, a mokre śmigło wydawało mi się jeszcze cięższe, kiedy wnosiłam je, już po północy, do hotelowego pokoju.
Od czasu do czasu zdarza się taki poranek niespodzianka. Po zimnym tygodniu i burzy poprzedniej nocy ciemne niebo pęka, a dzień kapryśnie wypogadza się. Wyruszyłam z Wilna o świcie, jak zawsze bez śniadania, z fragmentem starego samolotu abstrakcyjnie wystającym przez szybę auta. Po obu stronach migały lasy i pola Litwy, bezkresne i bezludne. Bociany fruwały nisko, a słońce stało najwyżej, jak tylko się da o tej porze roku. Idealny dzień na spotkanie z czasem i porządkiem rzeczy, które minęły.
Po godzinie dotarłam do Opitołoków (lit. Apytalaukis). Tuż przy asfaltowej szosie, zaraz za zakrętem, wyłonił się biały barokowy kościół. Właśnie wychodził z niego mężczyzna z wiązanką sztucznych niebieskich kwiatów. To kościół pod wezwaniem Świętych Piotra i Pawła, wybudowany w 1635 roku, ufundowany przez sędziego żmudzkiego Piotra Szuksztę. To tutaj w lipcu 1911 roku Miłosz został ochrzczony. Budowla, otoczona cmentarzem, jest ciemna i wilgotna. Rzędy starych ławek, na których wyryto nazwiska ich fundatorów, pamiętają czasy Miłoszów i Kunatów – dziadków poety. Krypta z grobami Szuksztów i Zawiszów, właścicieli okolicznych dóbr, jest niewielka, ale wciąż dość dobrze zachowana. Przetrwały w niej księgi parafialne z 1911 roku, a wśród nich zapisana po rosyjsku metryka chrztu Czesława Miłosza.
Dziś w Opitołokach stoi niewiele domów, tak jak i przed ponad stu laty. Ale tablica informująca o zabytkowym obiekcie ukrytym ponad kilometr od drogi asfaltowej kusi, żeby pokonać wertepy. To pałac Zabiełłów. Już z daleka widać ozdobne gzymsy i różnorodną oprawę okien tego otoczonego rozległym parkiem budynku.
Kiedy podeszłam do wysokiego, zakończonego kolczastym drutem płotu, po jego drugiej stronie pojawił się idący tanecznym krokiem mężczyzna. Podskakiwał i pląsał, a nawet podśpiewywał, w każdym razie wyglądał na bardzo z życia zadowolonego. Gdy mnie zauważył, zamachał rękami i pobiegł z powrotem w kierunku drzwi do pałacu. Już szukałam furtki, już prawie ją znalazłam… zamkniętą na cztery spusty. Kiedy dziś myślę o tej chwili, jestem niemal pewna, że pałac i otaczający go park zasnuły się wtedy nagle delikatną mgłą. Może przedpołudniowe wciąż jeszcze niebo przysłoniły chmury? Widać już było tylko neorenesansowe kontury budynku i idących z daleka ubranych na biało ludzi. Radośnie zataczali się, zmierzając w moją stronę. Gdy podeszli na tyle blisko, że zobaczyłam ich związane w kaftanach ręce, nie byłam już pewna, czy chcę, żeby furtka do pałacu była otwarta. Miałam przed sobą kilkudziesięciu obłąkanych, wpatrzonych we mnie kobiet i mężczyzn, którzy przywarli do płotu i wyciągali ręce. Zrozumiałam, że wejście do Doliny Issy prowadzi przez dom wariatów. Miłosz podskoczyłby w górę z radości!
Surrealistyczna scena z Opitołoków potwierdza, że w podróży może się zdarzyć wszystko. Poza tym podróż splata się z wydarzeniami z naszego życia i wyjaśnia to, czego na danym jego etapie nie rozumiemy. Uświadomiłam sobie wtedy, że znałam właściciela tego przemienionego w szpital pałacu. Wynajmowałam przed laty mieszkanie od hrabiego Zabiełły. Niewielkie, ale stylowo urządzone antykami, w domu przy ulicy Mackiewicza w Łodzi. Najważniejszym w nim meblem był ogromny fortepian, który podczas hucznych imprez dla dziennikarzy czterech łódzkich redakcji gazet codziennych służył za stół, a w awaryjnych sytuacjach nawet za łóżko. Hrabia Zabiełło odwiedził mnie po jednym z przyjęć, które przeszło do historii pod nazwą „Patisony na fortepianie”, podkreślającą główne i jedyne danie serwowane tego wieczoru, nie licząc alkoholu. Usiadł i przez pół godziny nie mówił nic. Sądząc, że bałagan w mieszkaniu jest przyczyną jego milczenia, wyraziłam skruchę i chęć poprawy.
– Nie, nie widzę tu żadnych zniszczeń, nie przepraszaj. Wróciłem właśnie z Litwy. Mieliśmy majątek w Opitołokach, chciałem zobaczyć, co z niego zostało. Nie umiem ci jeszcze tego opowiedzieć.
Do Szetejń (lit. Šeteniai), miejsca, w którym urodził się Czesław Miłosz, prowadzi droga smużąca się pyłem, pełna zakrętów, wzdłuż wysokich drzew. To zielona kraina, tak inna od oddalonych o zaledwie sześć kilometrów Opitołoków, poprzetykana leśnymi jeziorami. Wiosna była deszczowa, stąd błotniste koleiny wśród turkusowych młodych traw i czarnych jeszcze krzewów, ale już zapowiadających żmudzką bujność łąk – tego opisywanego przez Miłosza dostatku lata.
Przede wszystkim – zobaczyć rzekę Niewiażę – miłoszowską Issę! Samochód zaparkowany niemal w szuwarach konsekwentnie zapadał się w mokrej, tłustej jak masło ziemi, a śmigło coraz bardziej wystawało w kierunku nieba. Zbliżało się południe, był czwarty dzień maja, pierwszy ciepły dzień tej wiosny. Okalające rzekę trzciny, wciąż jeszcze suche, bez koloru i wiotkie, ułatwiły mi dostęp nad wodę. Przeszłam, zapadając się po kolana w mokradłach, na sam brzeg.
Dlaczego w powieści była Issa, a nie Niewiaża? Zapytany o to Miłosz twierdził, że wybrał tę nazwę, ponieważ powtarza się ona w różnych krajach Europy. Jej przeciągłe brzmienie bardzo mu się podobało, podobnie jak to, że nazwa ta ma bardzo stare konotacje oraz że równoległą rzeką do Niewiaży jest Dubissa.
Wartka granatowa Niewiaża wydaje się niczym nieograniczona. Jakby ktoś bez przerwy przelewał u jej brzegów wodę z dzbana. Choć położona na równinie, od razu widać w niej siłę rzeki mającej szczęście płynąć przez wzniesienia nadające wodzie rytm. Nie było chwili nudy, bo wartki nurt unosił gałęzie drzew, słomę i deski, a w wypukłej toni obracały się lejki wirów.
Rzekę otaczała zieleń lasów, w których sosny, świerki, dęby, brzozy, graby właśnie zaczęły odradzać się po mroźnej zimie. Przysiadłam na brzegu, zamknęłam oczy, ale nie na długo, bo zaraz słychać było szczekanie psa i kroki zmierzającego ku brzegowi rzeki człowieka.
Są skłonni do zachowania się ekscentrycznego, dalecy od spokoju, a ich niebieskie oczy, jasne włosy i nieco ociężała budowa są złudnym tylko pozorem nordyckiego zdrowia.
Dolina Issy
I rzeczywiście zaraz miałam przy sobie podskakującego posokowca i jego właściciela – jak się okazało, mieszkającego nieopodal myśliwego, który wybrał się tego dnia na kuropatwy. Opis postaci się zgadzał. Potężny blondyn i strzelba potwierdzająca ekstremalne upodobania. Przywitał mnie krótkim hi i płynną angielszczyzną opowiedział o swoich planach względem okolicznej zwierzyny. Nie pozostałam mu dłużna, wyjęłam swoją broń – aparat, i każde z nas zajęło się bez słowa swoją pasją.
Czy widok z okna domu rodzinnego może zdeterminować nasz los? Jaki wpływ ma na nas miejsce, w którym spędzamy radosne lub trudne dzieciństwo?
„Mimo że zbierałem obrazy ziemi w wielu krajach na dwóch kontynentach, moja wyobraźnia nie mogła z nimi sobie poradzić inaczej, niż wyznaczając im miejsce na południe, na północ, na wschód i na zachód od drzew i pagórków jednego powiatu” – pisał Miłosz.
Uważał Szetejnie za swój prywatny dziecięcy raj, miejsce, w którym po raz pierwszy poczuł, zobaczył, doznał. Zarówno przedsiębiorcza matka Weronika Miłoszowa, ucząca dzieci chłopów z okolicznych wiosek języka polskiego, jak i ekscentryczna babka Józefa z Syruciów, nic sobie nierobiąca z konwenansów, niechętnie przyjmująca w domu gości, egoistyczna, ale – zdaje się – również natchniona, oraz prawy, mądry dziadek Zygmunt Kunat mieli na Czesława duży wpływ.
Kochałem się w małpce uszytej z gałganków. W wiewiórce z dykty. W botanicznym atlasie. W wildze. W łasicy.
Piesek przydrożny
Dwór w Szetejniach został zbudowany w XVIII wieku, a rozkwitł za czasów pradziadka Czesława Miłosza, Szymona Syrucia. To on wyposażył dom, założył bibliotekę, posadził dęby i lipy w alejach parku. Jak pisze Andrzej Franaszek w biografii Miłosza, ganek z kolumienkami prowadził do przedsionka, gdzie na płachtach suszyły się nasiona, i dalej do sieni.
W dwóch salonach z wywoskowanymi podłogami i fortepianem przyjmowano gości. Na ścianie wisiał sztych Henryka Siemiradzkiego Pochodnie Nerona. Po drugiej stronie znajdowały się: jadalnia, gdzie na ceratowej kanapie chłopiec czytał książki, kuchnia, pokój gościnny, biblioteka i pomieszczenie zwane apteczką. „Apteka była najbardziej magicznym pokojem. Boże święty! Mnie się wydaje teraz, że cała moja poezja wzięła się z apteczki” – wspominał po latach Miłosz.
Ściany tego pokoju zajmowały małe i duże szuflady. Było w nim też jedno takie miejsce, rodzaj lady na szufladach, gdzie zwykle stała pułapka na myszy składająca się z pochylni i rezerwuaru wody. Na półkach znajdowały się rozmaite miedziane garnuszki w cudownym złotym kolorze vermeille, a w tych szufladach mieściły się ingrediencje, zapachy, imbiry.
Obok była biblioteka, której ściany pomalowano olejną farbą. Pokój był tak zimny, że kiedy na dworze panował upał, tam się przyjemnie dygotało. W dorosłym życiu Miłosz przyznał, że znaczna część jego wierszy powstała pod wpływem ilustracji, rysunków i obrazów oraz książek, które znajdował w bibliotece dziadka, będąc małym chłopcem. Były wśród nich Tragedie Szekspira, ale też takie pozycje jak Ogrody północne czy Zielnik ekonomiczno-techniczny, czyli opisanie drzew, krzewów i roślin dziko rosnących w kraju, jako też przyswojonych […].
W domu dziadków suszono zbierane w lasach grzyby, robiono konfitury z jarzębiny, przechowywano gruszki i jabłka, których gatunki – cukrówki, sapieżanki, bergamoty – dziś nie kojarzą nam się już z żadnym smakiem. Tuż przy białym dworze stał osobny budynek dla służby, w którym mieściły się stajnia, wozownia, izba czeladna i stancja ekonoma Szatybełki. Szczęśliwa prowincja, z której do Wilna trzeba było jechać bryką dobre trzy dni.
Dolinę Issy, która najwięcej opowiada o okolicach Szetejni sprzed ponad stu lat, Miłosz zaczął pisać późną jesienią 1953 roku w Bon nad Lemanem, a zakończył wiosną 1954 roku w Brie-Comte-Robert pod Paryżem. Przez lata twierdził, że jest to jedyna powieść, jaką napisał. Książka niewątpliwie powstała z potrzeby odtworzenia domu dzieciństwa. Pisarz emigrant, czas i przestrzeń, to, co teraźniejsze, i to, co utracone – splatają się w niej ze sobą i nakładają na siebie. Ginie to Szetejnie i Świętobrość, Tomasz to Czesław, a babcia Kunatowa jest tu nazwana Misią. Ta arkadia litewska, mikrokosmos nad Niewiażą były przyczynkiem do napisania utworu o swoich początkach, naturze, dojrzewaniu, nieodgadnionych siłach, tym, co przeminęło.
„Dolinę Issy napisałem jako zabieg autoterapii po to, żeby spróbować, czy nie otworzy się zamknięta wena poetycka” – twierdził Miłosz. „Byłem wtedy w okropnym stanie, czego w książce nie widać” (Czesława Miłosza autoportret przekorny. Rozmowy z Aleksandrem Fiutem).
Szetejnie Miłosza opisywane we wspomnieniach i w Dolinie Issy można sobie już tylko wyobrazić. Dom jego dzieciństwa został spalony, a ogród – wycięty. Jako jedyny przetrwał zagładę – dwie wojny, ale przede wszystkim powojenną komunistyczną kolektywizację – budynek szkoły w Szetejniach. Dwór Kunatów i okoliczne wioski zrównano z ziemią. Jedyne, co pozostało, to odbudowany na przełomie XX i XXI wieku spichlerz zwany „świronkiem”, w którym mieści się dziś Fundacja Miejsc Rodzinnych Czesława Miłosza.
Obok – leśne jeziorko otoczone wysokimi drzewami, a w dali ciemna linia lasu. Smukłe jesiony przeglądają się w oku wody, rysując kształt na jego tafli. Przy zielonym murze, tak jak przed laty, pachnie mchem i cząbrem, a duże rude mrówki zbudowały kopiec i kąsają obcych, ciekawych ich życia.
Życie toczy się dalej, już z zamorskich podróży powróciły bociany, jaskółki. Słychać bulgot cietrzewi, którym ustąpiły miejsca gile i kolorowe dzięcioły, aby patrzeć, jak szerszenie i osy będą spijać słodycz z lipcowych gruszek, a pszczoły zbierać ciemny miód z gryki, koniczyn i leśnych łąk.
Czas oszczędza przyrodę, dodając jej kolorów i nowych kształtów. Te same co przed stu laty drzewa, lecz oczywiście większe, krzewy leszczyny, bzu i jarzębiny, które lubił, pamiętał i opisywał przez całe życie Miłosz – były w zasięgu mojego wzroku. Spotkałam tam tylko jednego człowieka. Kiedy zapytałam go po rosyjsku, gdzie kiedyś stał dwór Kunatów – pokazał ręką na nieodległe leśne jezioro.
Issa jest czarna, głęboka, o leniwym prądzie, szczelnie obrosła łoziną, jej powierzchnia miejscami jest ledwie widoczna pod liśćmi lilii wodnych, wije się po łąkach, a pola, rozłożone na łagodnych zboczach po obu jej stronach, mają glebę urodzajną.
Dolina Issy
Te okolice Europy długo były pokryte lodowcem i jest w ich krajobrazie surowość północy. Ziemia jest tu na ogół piaszczysta i kamienista, zdatna pod uprawę tylko kartofli, żyta, owsa i lnu. Tym tłumaczy się, że człowiek nie zniszczył tu lasów, które łagodzą nieco klimat i chronią od wiatrów Bałtyckiego Morza.
Dolina Issy
Wchodziłem w oszałamiającą zieleń, w chóry ptaków, w sady uginające się od owoców, w czarodziejstwo rodzinnej rzeki, tak niepodobnej do nieograniczonych niczym, posępnych rzek wschodniej równiny.
Rodzinna Europa
Jezioro było małe, ale nigdy do niego nie przylegało pole, nie wiodła do niego żadna droga i to stanowiło o jego wartości.
Dolina Issy
Ciepłe deszcze. Po nich na ścieżkach zostają ławice czekoladowego iłu, w którym ostatnie strumyczki żłobią sobie przejścia. Stawia się stopę i wtedy spomiędzy palców wyłazi miękkie ciasto. A potem woda napełnia wgłębienie wyciśnięte piętą.
Dolina Issy
Szetejnie od Świętobrości (lit. Šventybrastis) dzieli w XXI wieku zaledwie chwila. Droga wąska, nieutwardzona, pnąca się pod górę, prowadzi pod sam kościół. Świątynia Przemienienia Pańskiego, w której ślub wzięli rodzice Miłosza, została zbudowana w 1774 roku. Żółta, drewniana, usytuowana centralnie na zalanej słońcem polanie, ma w sobie więcej pogańskiej radości niż katolickiego dostojeństwa. Klęcząc na zimnej posadzce kościoła w Świętobrości, trudno o skupienie. Wzrok błądzi po ścianach, pewnie za światłem igrającym w kolorach witraży. Tuż obok jest stary cmentarz; pod rozłożystym drzewem można zobaczyć grób pradziadka Czesława Miłosza – Szymona Syrucia (1807–1870). Na nagrobku widnieje wyryty blisko sto pięćdziesiąt lat temu napis: „Mąż dla naylepszey żony Eufrozyny z hrabiów Kossakowskich Szymonowej Skiruciowey”.
Ale najpiękniejsze jest wzniesienie tuż za kościołem, który według lokalnych przekazów powstał w miejscu kultu boga piorunów. Na porosłym świeżą trawą pagórku stoją stare drewniane kapliczki niezwykłej urody. Prawdziwe.
W pełnej słońca Świętobrości w maju wszystko wydawało się możliwe. Bóg burzy i wojny Perkun i patronka wiedźm Laumė, która w mitologii bałtyjskiej uchodzi za boginię narodzin i ziemi, a także losu przydzielonego każdemu człowiekowi, mogliby zatańczyć razem na bujnej nadrzecznej łące, niewidzialni dla nikogo.
Kiedy już w Warszawie, w kawiarni Czytelnik, przy stoliku mojego przyjaciela Henryka Berezy, krytyka literackiego i poety, zdawałam relację z tej wyprawy, on najbardziej zareagował na zdjęcia kapliczek ze Świętobrości. „W takim miejscu mogłyby się rozgrywać Dziady” – stwierdził i wypił kolejny kieliszek litewskiej nalewki z namalowanym na etykiecie czerwonym sercem, którą mu przywiozłam z podróży.
Po chwili przyjrzał się zdjęciu uważniej i zapytał zdziwiony: „Ale co, do cholery, robi tam to śmigło?”.
Ginie to przede wszystkim góra zarosła dębami. W tym, że zbudowano na niej drewniany kościół, kryje się intencja wroga dawnej religii albo, być może, chęć przejścia od dawnej do nowej bez wstrząsów: na tym miejscu odprawiali kiedyś swoje obrzędy ofiarnicy boga piorunów.
Dolina Issy
Rolnicy nad Issą stawiali na progu chaty miseczkę z mlekiem dla łagodnych wężów wodnych, które nie bały się ludzi. Potem stali się gorliwymi katolikami i obecność diabłów przypominała im o walce, jaka się toczy o ostateczne panowanie nad duszą ludzką. Czym staną się jutro?
Dolina Issy
Kościół, stojący na miejscu kultu boga piorunów, jest na Boże Ciało ozdobiony girlandami z liści dębów i klonów.
Dolina Issy