Annie Proulx, zdobywczyni Nagrody Pulitzera oraz National Book Award, autorka „Kronik portowych” i „Tajemnicy Brokeback Mountain”, napisała opus magnum: zachwycająco dramatyczną powieść o zagładzie środowiska.


„Drwale” to wielopokoleniowa saga, która sięga końca XVII wieku, gdy dwaj ubodzy Francuzi, René Sel i Charles Duquet, przybywają do Kanady. To także dramatyczna opowieść o zagładzie środowiska naturalnego.

René Sel i Charles Duquet, związani kontraktem z feudalnym zwierzchnikiem, przez trzy lata wycinają lasy w zamian za ziemię. Śledzimy losy ich potomków na przestrzeni 300 lat: pełne bestialstwa podróże przez Amerykę Północną do Europy, Chin i Nowej Zelandii; zemstę wrogów, wypadki, zarazy, najazdy Indian i ich kulturową zagładę.

W pogoni za fortuną potomkowie francuskich kolonistów bezmyślnie czerpią z wydawałoby się niekończących się zasobów naturalnych, zostawiając w spadku swoim następcom widmo katastrofy ekologicznej.

„Drwale” – piękna, intensywna saga rodzinna – łączy losy ludzi i natury i prowadzi nas przez pięć stuleci i przez niemal wszystkie kontynenty. Bo las, który stał się pierwszym domem protoplastów dwóch rodów opisanych w książce, coraz bardziej bezmyślnie eksploatowany, nie pozwala o sobie zapomnieć.

***

Annie Proulx opowiada się po dobrej stronie mocy. Potrzeba nam więcej takich pisarzy, niestrudzenie przypominających, że musimy zacząć lepiej traktować siebie nawzajem i naszą planetę.
William T. Vollmann, „The New York Times”

Edna Annie Proulx (ur. 22 sierpnia 1935 roku w Norwich w stanie Connecticut, USA) – amerykańska pisarka i dziennikarka. Jej druga książka, „Kroniki portowe”, zdobyła Nagrodę Pulitzera w kategorii fikcja literacka i National Book Award w 1994 roku. Ta książka, jak i opowiadanie „Tajemnica Brokeback Mountain” zostały zekranizowane. Jest laureatką PEN/Faulkner Award for Fiction za pierwszą powieść, „Pocztówki”.
Proulx napisała debiutancką powieść dopiero po pięćdziesiątym roku życia. Jej twórczość osadzona jest mocno w życiu amerykańskiej prowincji, zwłaszcza północno-wschodnich stanów USA. Duże znaczenie odgrywa w jej powieściach motyw przywiązania do rodzinnej ziemi, której porzucenie prowadzi do rozpadu związków międzyludzkich i zagubienia bohaterów.

Annie Proulx
Drwale
Przekład: Jędrzej Polak
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera w tej edycji: 25 września 2024
 
 

Drwale


I

FO­RÊT, HA­CHE, FA­MILLE

1693–1716

1

Trépagny
1693

O zmroku przepłynęli obok krwawego wybrzeża Tadoussac, Kébec i Trois Rivières, a przed świtem zacumowali przy odległej osadzie nad brzegiem rzeki. Protoplasta, René Sel, o sztywnych kruczoczarnych włosach i skośnych oczach – yeux bridés, jako że w zamierzchłych czasach morderczy Hunowie dobrali się do jego antenatek – usłyszał, jak ktoś mówi „Wobik”. Komary pokrywały im ręce i twarze jak futro. Mężczyzna o żółtych brwiach skierował ich do pociemniałego od deszczu domu. Błoto, deszcze, gryzące owady i zapach wierzb – takie były ich pierwsze wrażenia z Nowej Francji. A zaraz potem ujrzeli nieprzyjazną puszczę – ciemny ogromny las.
Nowo przybyli, stojąc w deszczu i czekając, aż się ich wywoła, żeby się podpisali w wielkim rejestrze, spostrzegli nagle ściśniętych pod rozłożystym świerkiem farmerów. Farmerzy przyglądali się przybyłym i wymieniali uwagi.
Gdy go wywołano, René nie tylko postawił krzyżyk w rejestrze, ale gęsim piórem dopisał także literę „R”, robiąc przy tym dużego kleksa. Nauczył się pisać „R” w dzieciństwie od starego księdza, który mu tłumaczył, że to pierwsza litera imienia René. Ale ksiądz umarł zimą z wycieńczenia, zanim zdążył nauczyć go reszty liter.
Ten z żółtymi brwiami spojrzał na to „R”.
– Uczony, co? – zakpił, a potem ryknął: – Monsieur Claude Trépagny!
Nowy pan René, muskularny, utykający mężczyzna machnął do niego ręką. Trzymał w niej gruby niczym maczuga kij. Na wełnianej czapce gromadziły się krople deszczu. Gęste brwi nie przesłaniały gniewnych oczu tak jasnych i pobłyskujących, że zdradliwie wskazywały na żywe usposobienie właściciela.
– Musimy trochę zaczekać – zwrócił się do René.
Mokre niebo ciążyło ku ziemi. Czekali. Ten z żółtymi brwiami – urzędnik, do którego nowy pan zwracał się per Monsieur Bouchard – znów ryknął:
– Monsieur Trépagny!
Nowy pan wybrał tym razem znajomego: Charlesa Duqueta, chudego engagé z żaglowca, słabeusza z ruder Paryża, który podczas rejsu składał się często wpół, jak złamany patyk, w jakimś kącie pod pokładem. A więc, pomyślał René, Monsieur Trépagny wziął sobie dwóch służących. Może jest bogaty, choć jego przemoczona opończa drouguet była w strzępach.
Monsieur Trépagny pokuśtykał błotnistą ścieżką ku kurtynie z czarnej mgły. Nie tyle szedł, ile miotał się na dwóch różnych nogach: jednej gibkiej, a drugiej sztywnej.
– Allons-y – mruknął.
Zagłębili się w ponurą okolicę, gęsty liściasty las przetykany sosnowymi zagajnikami. René nie śmiał pytać, jaką służbę przyjdzie mu pełnić. Po latach męskiej pracy przy rąbaniu drzew w górach Morvan nie chciał służyć w domu.
Po kilku godzinach próchnica z mokrych liści ustąpiła miejsca sosnowej ściółce. Powietrze pachniało aromatycznie. Leżące na ziemi igły tłumiły ich kroki, splecione ze sobą gałęzie wygłuszały ciężkie sapanie. Rosły tu olbrzymie drzewa o rozmiarach nie widywanych w starym kraju od setek lat, zimozielone drzewa wyższe od katedr, sięgające chmur świerki i choiny. Przeogromne drzewa liściaste rosły w pewnej odległości od siebie, ale nad ich głowami uginające się od liści gałęzie splatały się, tworząc nieprawdziwe niebo, mroczne i dzikie. Achille, starszy brat René, podziwiałby te drzewa z Nowej Francji. Pod koniec dnia szli wzdłuż stoku zarośniętego lśniącymi białymi pniami. „To – powiedział Monsieur Trépagny – bouleau blanc, a sauvages wznoszą z nich domostwa, z kory zaś budują czółna”. René nie mógł w to uwierzyć.
Wielkie drzewa znów przypomniały mu o Achille’u, flotteure’u, który spędził całe krótkie życie, wchodząc i wychodząc z zimnej rzeki Yonne, spławiając drewno w dół jej biegu. Achille był silny, wytrzymywał chłód rzeki i pracował do czasu, aż jeden z bali ze złamaną, zaostrzoną przez tarcie jak włócznia gałęzią przekłuł mu pęcherz i porwał go z biegiem rzeki, niczym kawał nadzianego na patyk mięsa. René miał na sobie bieliznę i wełniane pludry brata oraz jego krótki kubrak. A na nogach saboty Achille’a, choć od chodzenia boso przez całe życie miał stopy tak twarde jak krowie kopyta i zahartowane francuskim chłodem. W tym nowym świecie dowie się, że istnieją chłody innego rzędu.
Engagés, oszołomiony narkotycznym odziaływaniem gęstego lasu, potknął się o rozłożyste korzenie świerku. Zaatakowały ich bébite, maleńkie, prawie niewidoczne, kłujące jak gorące igły meszki, kąsające bezboleśnie, by powoli wstrzyknąć trucizny, a także niezliczone roje komarów, których przejmujące bzyczenie było głosem lasu. Gdy stanęli nad bagnem, Monsieur Trépagny kazał im posmarować błotem wszystkie odkryte części ciała, zwłaszcza za uszami i na ciemieniu. Owady wplątywały się we włosy i przekłuwały cienką skórę na czaszce. „Z tej przyczyny – mówił Monsieur Trépagny – trzeba nosić tuque w tym przeklętym kraju”. Zdaniem René bardziej przydatny byłby rycerski hełm. Monsieur Trépagny dodał, że sauvages sporządzają ochronny balsam z oleju ze świerkowych igieł i zwierzęcego tłuszczu, ale on go nie ma. Błoto wystarczy. Szli przez mroczny las, wspinając się na porośnięte mchem pagórki, schylając się pod gałęziami zwieszającymi się jak żałobne draperie. Engagés łapały skurcze w nogi, osłabione długim oceanicznym rejsem.
– Jak duży jest ten las? – zapytał Duquet drżącym jękliwym głosem. Był niewiele większy od dziecka.
– Ten las jest całym światem. Nieskończonym. Obraca się wokół siebie jak wąż połykający własny ogon, przez co nie ma początku ani końca. Nikt nie doszedł jeszcze do jego skraju.
Monsieur Trépagny przystanął. Odłupał kijem suche świerkowe gałązki u podstawy drzewa. Wyjął spod opończy hubę i skrzesał ogień. Przykucnęli wokół, wyciągając nad płomieniem zsiniałe z zimna dłonie. Pan rozwinął szmatkę, w której niósł mięso łosia, ukroił po kawałku dla każdego z nich. Wygłodniały René, który marzył o kawałku chleba, wgryzł się w mięso, rozrywając je zębami. Wokół ich uszu bzyczały szare komary. Duquet spoglądał na pozostałych przez szparki w spuchniętych powiekach; nie był w stanie żuć, więc tylko ssał mięso. Pod wspaniałomyślnością Monsieur Trépagny’ego wyczuwali pogardę.
Maszerowali przez bezład wiatrołomów – pni zwalonych przez jakąś straszliwą wichurę. Monsieur Trépagny nie szedł żadnym wytyczonym szlakiem, choć raz po raz zadzierał głowę. René zauważył, że kieruje się nacięciami na niektórych drzewach – znakami wyrytymi w korze jakieś dziesięć stóp nad ziemią. Później dowiedział się, że drzewa znakowano zimą, a ten, który to robił, maszerował wysoko nad ziemią w rakietach śnieżnych, niczym jakiś nieważki czarodziej.
Las miał wiele wrąbków jak koronka pod nastawą na ołtarzu. Posępna ciemność przejaśniała się na polanach. Ich uwagę zwracały nieznane rośliny i osobliwe kwiaty, żałobne świerki i choiny, jasnozielone bufki przyrostów na końcach sosnowych gałęzi, srebrzyste, miotające witkami wierzby, miętowa zieleń młodych brzóz – znaleźli się w miejscu, gdzie nawet promienie słońca były zielone. Gdy zbliżali się do następnej polany, usłyszeli coś klekoczącego bezładnie jak patyki. Były to zszarzałe, przywiązane do drzewa kości, którymi poruszał wiatr. Monsieur Trépagny wytłumaczył, że sauvages często wieszają na drzewach szkielety upolowanych zwierząt, złożywszy uprzednio dziękczynienie ich duchom. Prowadził ich wokół bobrowych stawów strzeżonych przez niemal nieprzebyte olchowe zarośla, ostrzegając ich przy tym, że wąskie ścieżyny są szlakami łosi. Szli przez tereny podmokłe. W kałużach pieniła się herbaciana deszczówka. Dygoczące torfowce przetykane dzbanecznikami chlupotały na każdym kroku.
Młodzi Francuzi nawet nie wyobrażali sobie, że może istnieć tak dzika i wilgotna kraina, tak très boisé. Duquet zahaczyła kurtką o gałąź olchy, aż się rozdarła, a on zaklął siarczyście przyciszonym głosem. Ale Monsieur Trépagny usłyszał to doskonale i oznajmił, że nigdy nie wolno przeklinać drzew, a zwłaszcza olch, które mają moce lecznicze. Pili ze strumieni, przeprawiali się przez płytkie bystrzyny, wyginające się jak ostrza bułatów ze stali damasceńskiej. Och, ileż to jeszcze potrwa, mruczał pod nosem Duquet, przykładając dłoń do policzka.
Znów znaleźli się w rzadszym lesie, przez który szło się łatwiej pod drzewami. Sauvages wypalili leśne podszycie, poinformował ich nowy pan pogardliwym tonem. Późnym popołudniem Monsieur Trépagny zawołał nagle: „Porc-épic!” i rzucił z wymachem laską. Ta obróciła się raz w powietrzu i trafiła prosto w nos kolczastego ursona. Zwierzę osunęło się z drzewa niczym spadająca gwiazda, ciągnąc za sobą ogon z kropelek krwi. Monsieur Trépagny rozpalił ognisko, a gdy płomienie przygasły, zamieniając gałęzie w fioletowe węgle, powiesił nad nimi oprawionego gryzonia. Resztki kolców śmierdziały nad ogniem, ale gdy zdjął z rusztu usmażone zwierzę, mięso pod czarną skórką było całkiem dobre. Z jednej z wielu kieszeni Monsieur Trépagny wyjął woreczek soli i dał im po szczypcie. Niezjedzone mięso zawinął w tłustą szmatkę.
Dołożył do ogniska, okrył się opończą i legł pod drzewem. Przymknął zapalczywe oczy i zasnął. René miał skurcze w nogach. Zimno, szum sosen na wietrze, bzyczenie komarów i pohukiwania sów nie pozwalały mu zasnąć. Mówił cicho do Charlesa Duqueta, który nie odpowiadał. Potem umilkł. Coś prawie go obudziło nocą.
Poranek zaczął się od rozdmuchania ogniska. Była już późna wiosna, ale powietrze było chłodniejsze niż podczas chłodów we Francji. Szary brzask stawał się coraz jaśniejszy. Monsieur Trépagny, żując resztki mięsa, kopnął Duqueta i ryknął:
– Levé!
René zerwał się, zanim Monsieur Trépagny zdążył go kopnąć. Spojrzał wymownie na mięso w dłoni pana, który oderwał kawałek i rzucił w jego stronę, a potem oderwał następny i rzucił go Duquetowi, tak jak się rzuca resztki psu. Potem ruszył przed siebie niestrudzonym, acz chwiejnym krokiem, kierując się nacięciami na drzewach. Nowi służący widzieli wokół siebie mrok, a za sobą migoczące złudnie, dopalające się ognisko.
Dzień był chłodny, choć suchy. Monsieur Trépagny kłusował, pociągając nogą, wzdłuż niewidocznego szlaku, a koło południa znów zaczęło padać. Engagés był odrętwiały ze zmęczenia, gdy dotarli nad szumiącą wodę, czarną, aczkolwiek przejrzystą jak ciemny czert rzekę. Po drugiej stronie ujrzeli polanę wypełnioną stosami pociętego na bale drewna, a dalej wszechobecny, napierający las. Z niewidocznego komina snuł się dym. Nie dostrzegli domu, tylko góry drewna i szopy.
Monsieur Trépagny zawołał głośno. Zza najbliższej sterty drewna wyłoniła się kobieta w tunice ze skóry łosia, ozdobionej wijącym się wzorem.
– Kwe! – odkrzyknęła kobieta i odwróciła się. René Sel i Charles Duquet spojrzeli po sobie. Indianka. Une sauvage!
Weszli za Monsieur Trépagnym do lodowatej wody. René poślizgnął się na otoczaku i o mało nie upadł, znów przypominając sobie Achille’a i zimny nurt Yonne. Wokół nich wirowały ryby, inne śmigały bokiem, a było ich tak dużo, że rzeka wyglądała jak żywa. Na błotnistym brzegu minęli ogrodzony, zarośnięty chwastami ogródek, a Monsieur Trépagny zaczął śpiewać: „Mari, Mari, dame jolie…”. Engagés milczał, miał tak spierzchnięte wargi, jakby powietrze paliło, a oczy tak zapuchnięte, że nie mógł ich otworzyć.
Za sągami drewna ujrzeli dom Monsieur Trépagny’ego, po raz pierwszy zobaczyli drewnianą budowlę w stylu pièces-sur-pièces, stromy czterospadowy dach ze znanymi z Francji okapami w kształcie dzwonu. Cały dom wzniesiono z drewna, z wyjątkiem okien przeszklonych drogimi francuskimi szybami. Pod lasem stał wikuom, chata z kory, w której, jak się dowiedzieli następnego dnia, chroniła się na noc z dziećmi indiańska kobieta.
Monsieur Trépagny zaprowadził ich do obory. W środku śmierdziało gnijącymi ziemniakami, sianem i krowim łajnem. Zza przepierzenia dobiegał głośny oddech zwierzęcia. Ujrzeli czarne palenisko i kowadło. Monsieur Trépagny, zakochany widać w własnym głosie, śpiewał dalej, rozpalając ogień. Potem ich zostawił. Słyszeli coraz cichszą pieśń: „Ah! Bonjour donc, franc cavalier…”. Znów zaczęło padać. René i Duquet siedzieli w półmroku dogasającego ognia. W oborze nie było okien, a gdy Duquet otworzył drzwi, żeby wpuścić trochę światła, zaatakowały ich chmary meszek i komarów. Więc siedzieli po ciemku.
Pierwszy odezwał się Duquet. Skarżył się na mal de dents, ból zębów, i obiecywał, że ucieknie stąd przy pierwszej okazji powrotu do Francji. René milczał.
Po jakimś czasie otworzyły się drzwi. Do obory weszła sauvage z dwójką dzieci, wszyscy coś nieśli. Kobieta odezwała się:
– Bien, bien.
I podała im sukmany z bobrów. Dotknęła palcem piersi i powiedziała:
– Mali.
Jak większość Mikmaków nie umiała wymawiać „r”. Gdy René się przedstawił, powtórzyła jego imię jako „Lené”. Większe dziecko postawiło przed nimi drewnianą miskę z parującą kaszką kukurydzianą. Odeszli. René i Duquet jedli kaszkę z miski palcami. Owinęli się w bobrowe sukmany i zasnęli.

Było jesz­cze ciemno, gdy mon­sieur Trépa­gny szarp­nął drzwi obórki i krzyk­nął gło­śno:
– Al­lons-y!
Zza prze­pie­rze­nia do­bie­gał od­głos mleka strzy­ka­ją­cego na dno drew­nia­nego wia­dra. Pan rzu­cił im po ka­wałku wę­dzo­nego je­sio­tra, po czym zdjął ze ściany sta­lową sie­kierę, a każ­demu z nich po­dał po to­porku z krót­kim sty­li­skiem. Ostrze to­porka René było wy­szczer­bione. Wsta­wał sią­piący desz­czem po­ra­nek, a Trépa­gny po­pro­wa­dził ich obok po­letka ku­ku­ry­dzy na małą po­lanę. Za­to­czył ra­mie­niem łuk i za­wo­łał iro­nicz­nie:
– Le grand défri­che­ment.
Ta mała prze­cinka była jego zda­niem wiel­kim zrę­bem. Po­tem umie­jęt­nie za­brał się do rą­ba­nia drzewa. Po­le­cił im to samo. Po­wie­dział, że dziś na­tną bali na bu­dowę ich kwa­tery, która bę­dzie przy­bu­dówką do jego do­mus. Nie chce, żeby miesz­kali w obo­rze. René za­mach­nął się to­po­rem o krót­kim sty­li­sku i po­czuł szarp­nię­cie od oporu sta­wia­nego przez drzewo, wziął drugi za­mach – i roz­po­czął trwa­jący przez całe ży­cie trud kar­czo­wa­nia la­sów No­wej Fran­cji. Du­quet siekł drzewo to­por­kiem, z po­gry­zio­nych po­wiek spły­wała mu żółta ropa. Okrze­sali ścięte drzewa z ga­łęzi, prze­to­czyli je i prze­cią­gnęli na kra­wędź po­lany. Ga­łę­zie odło­żyli na bok, żeby po­ciąć je póź­niej na bale.
To­pór był tępy. Ścię­cie jed­nego nie­du­żego drzewa za­brało René tyle czasu, ile ścię­cie trzech więk­szych przez mon­sieur Trépa­gny’ego, który za­bie­rał się już do czwar­tego. Musi być ja­kiś spo­sób, żeby na­ostrzyć ten wy­szczer­biony że­le­ziec, od któ­rego od­pa­dła ćwiartka, my­ślał René. Na­ostrzy sie­kierę. Mimo wąt­pli­wo­ści zna­lazł rzeczny ka­mień i za­czął ostrzyć na­rzę­dzie ko­li­stymi ru­chami. Nie­wiele zdzia­łał, więc znów za­brał się do rą­ba­nia. Mon­sieur Trépa­gny pod­niósł nie­po­trzebny ka­mień i wy­rzu­cił go do lasu. Wy­jął to­pór z rąk René i mach­nął nim.
– Do ostrze­nia – po­wie­dział – uży­wamy pia­skowca, grès.
Po­ka­zał, jak się ostrzy. René chciał go za­tem za­py­tać, gdzie trzyma osełkę, ale groźne spoj­rze­nie mon­sieur Trépa­gny’ego za­mknęło mu usta.
Wi­dząc, jak Du­quet struga, za­miast ści­nać drzewo, mon­sieur Trépa­gny wy­krzy­wił usta. Spoj­rzał na spuch­nięty po­li­czek Du­qu­eta.
– Otwórz gębę – po­le­cił i ostu­kał ze­psuty ząb czub­kiem noża. Mruk­nął, że wy­rwie go przed koń­cem dnia. Du­quet jęk­nął ze stra­chu.
Gdy słońce sta­nęło w ze­ni­cie, ko­bieta sau­vage przy­nio­sła gar­nek pa­ru­ją­cej ku­ku­ry­dzy. René rzadko ja­dał w po­łu­dnie. Mon­sieur Trépa­gny na­brał odro­binę ku­ku­ry­dzy dre­wien­kiem. W środku garnka pły­wało coś kre­mo­wego. René się­gnął dre­wien­kiem po ten gę­sty, aro­ma­tyczny sos.
– Ach! – za­chwy­cił się i na­brał wię­cej.
Mon­sieur Trépa­gny oznaj­mił zwięźle, że to ca­ca­mos, szpik ło­sia. Du­quet uszczk­nął nieco je­dze­nia i oparł się o drzewo, od­dy­cha­jąc ciężko.
O zmroku opu­ścili prze­cinkę. Mon­sieur Trépa­gny prze­rzu­cał z chrzę­stem ko­wal­skie na­rzę­dzia, aż zna­lazł że­la­zne szczypce. Du­quet usiadł na pieńku i otwo­rzył usta, a pan chwy­cił ząb ob­cę­gami i szarp­nął. Rzu­cił żółty kieł na zie­mię. Du­quet pluł krwią i ropą, miał prze­ciętą od szczy­piec dolną wargę.
– Al­lons-y – oznaj­mił mon­sieur Trépa­gny, ru­sza­jąc w stronę domu. René wi­dział, jak pod­niósł ząb Du­qu­eta i scho­wał go do kie­szeni.
We­szli do je­dy­nej skła­da­ją­cej się na dom izby. Ich mę­ski odór wto­pił się w ludzki smród la­sów pół­noc­nych. Ospo­wata In­dianka, Mari, za­uwa­żyła, że René wzdryga się na ten za­pach, i do­rzu­ciła do ognia ga­łąź aro­ma­tycz­nego ja­łowca. Dzie­ciaki wznie­cały w izbie har­mi­der, przy­wo­łu­jąc się po imie­niu: El­phège, Jean-Bap­ti­ste, The­oti­ste. Ale wszyst­kie wy­glą­dały tak samo, po­dob­nie jak ich matka z ple­mie­nia Mik­ma­ków, i René od razu o nich za­po­mniał. Mari po­słu­gi­wała się ję­zy­kiem Mik­ma­ków i ła­maną fran­cusz­czy­zną, do któ­rej wtrą­cała w dziw­nym ryt­mie por­tu­gal­skie słowa. Imiona dzieci były fran­cu­skie.
Przy­nio­sła im gar­nek nie­po­so­lo­nej po­trawki z gę­siny z ce­bulą i zio­łami. Mięso od­cho­dziło od ko­ści, ale Du­quet zdo­łał zjeść tylko tro­chę sosu. Spodek z solą ka­mienną stał przed Trépa­gnym, który na­bie­rał sól kciu­kiem i dwoma pal­cami.
– Mari nie używa sel. Mik­ma­ko­wie mó­wią, że sól psuje smak je­dze­nia. Więc noś sel przy so­bie, René Sel, chyba że do je­dze­nia wy­star­czy ci słone na­zwi­sko, ha, ha.
Po­tem Mari po­dała go­rące ku­ku­ry­dziane placki. Mon­sieur Trépa­gny po­lał je so­bie bursz­ty­no­wym sy­ro­pem, René zro­bił to samo. Sy­rop miał słodki, przy­dy­miony smak, lep­szy od miodu, a René nie mógł uwie­rzyć, że po­cho­dzi, jak po­wie­dział pan, z drzewa. Wy­czer­pany Du­quet zwie­sił głowę. In­dianka po­de­szła do kre­densu i za­częła coś mie­szać. Po­dała to Du­qu­etowi. Mon­sieur Trépa­gny po­wie­dział, że to pew­nie mik­stura z zie­lo­nych ol­cho­wych bazi, a po­nie­waż Du­quet prze­klął ol­chy, niech nie li­czy, że le­kar­stwo za­działa. Mari po­krę­ciła głową.
– Liść wierzby, kola wierzby, do­ble le­kal­stwo Mali.
Du­quet wy­pił je i spał tej nocy.

 
Kar­czo­wali bór dzień za dniem, aż dło­nie im spu­chły, po­kryły się bą­blami, stward­niały. Rą­bali jed­nym ryt­mem mimo tę­pych sie­kier. Mon­sieur Trépa­gny przy­glą­dał się pra­cu­ją­cemu René.
– Trzy­ma­łeś już w ręku sie­kierę. Je­steś drwa­lem.
René opo­wie­dział mu o la­sach w gó­rach Mo­rvan, gdzie wraz z Achille’em rą­bał drzewa. Ale tamto ży­cie do­bie­gło końca i od­pły­wało w prze­szłość.
– Ach… – wes­tchnął mon­sieur Trépa­gny. Na­stęp­nego ranka ode­brał od nich tępe to­porki i po­szedł gdzieś w las, zo­sta­wia­jąc ich sa­mych.

 
– No więc… – René zwró­cił się do Du­qu­eta – co to za pan, ten mon­sieur Trépa­gny, bo­gaty czy biedny?
Du­quet ro­ze­śmiał się gorzko.
– My­śla­łem, że ty i pan Trépa­gny po­zja­da­li­ście wszyst­kie ro­zumy świata. Nie wiesz, że Trépa­gny to se­igneur, a my je­ste­śmy cen­si­ta­ires albo ha­bi­tants, je­śli ła­ska. Jest se­igneur, ale chce być szlach­ci­cem w tym no­wym kraju. Wy­dzier­żawi nam zie­mię, a przez trzy lata bę­dziemy mu pła­cić pracą i pło­dami ziemi, rzepą i rzod­kwią, które bę­dziemy upra­wiać.
– Gdzie bę­dziemy upra­wiać?
– Zmyślne py­ta­nie. Pra­cu­jemy dla niego, ale na­wet się nie za­jąk­nął o ziemi. Mon­sieur Trépa­gny to szczwany lis. Król mógłby mu ode­brać se­nio­rat, gdyby się o tym do­wie­dział. Nic nie zro­zu­mia­łeś z pa­pie­rów, które pod­pi­sy­wa­łeś? Tam, we Fran­cji, stało wszystko czarno na bia­łym.
– My­śla­łem, że tam pi­sali tylko o pańsz­czyź­nie. Nic nie pa­mię­tam o ziemi. Czy to zna­czy, że zo­sta­niemy far­me­rami? Wła­ści­cie­lami ziemi?
– Ouais, ora­czami i osad­ni­kami, i nie wła­ści­cie­lami, ale dzier­żaw­cami ziemi, kar­czu­ją­cymi las i sa­dzą­cymi rzepę. Gdyby lu­dzie we Fran­cji do­wie­dzieli się, że dają tu zie­mię za darmo, zje­cha­liby ca­łymi ty­sią­cami. Ale ja nie chcę zo­stać chło­pem. Nie wiem, po co ty tu­taj przy­je­cha­łeś, ale ja chcę coś osią­gnąć. Pie­nią­dze są w han­dlu fu­trami.
– Ja też nie je­stem chło­pem. Je­stem drwa­lem. Ale bar­dzo chciał­bym do­stać tro­chę ziemi.
– A ja chciał­bym wie­dzieć, do czego jest mu po­trzebny mój ząb. Wszystko wi­dzia­łem.
– Ja też to wi­dzia­łem.
– Tu dzieje się coś nie­do­brego. Ten czło­wiek ma mroczną du­szę.

 
Mon­sieur Trépa­gny wró­cił po kilku go­dzi­nach z dwiema że­la­znymi sie­kie­rami, do­brze zna­nymi René La Tène o pro­stym sty­li­sku. Sie­kiery były nowe, a że­leźce do­brze na­ostrzone. Pan przy­niósł też nowe osełki. René wy­czu­wał siłę w sie­kie­rze, jej nie­za­spo­ko­jony jesz­cze głód, by prze­drzeć się przez wszystko, co sta­nie jej na dro­dze, pry­ska­jąc drzew­nym so­kiem, mio­ta­jąc bia­łymi drza­zgami jak odłam­kami por­ce­lany. Zna­lazł ostry ka­mień i wy­żło­bił nim na sty­li­sku li­terę „R”. Gdy to ro­bił, pusz­cza tego świata cof­nęła się, a roz­le­gła nie­wi­dzialna sieć włó­kien, łą­czą­cych ży­cie ludz­kie ze zwie­rzę­cym, drzewa z cia­łem i ko­ści z trawą, za­drżała, bo każde drzewo pa­dało, zry­wa­jąc jedno po dru­gim włókna ca­łej sieci.
Po ty­go­dniach rą­ba­nia, ocio­sy­wa­nia ko­na­rów, ko­ro­wa­nia i prze­cią­ga­nia bali na po­lanę mon­sieur Trépa­gny’ego za po­mocą dwóch wo­łów, po ty­go­dniach cię­cia, kar­bo­wa­nia, dłu­to­wa­nia wpu­stów i czo­pów pod czuj­nym okiem pana, do­pa­so­wy­wa­nia ich do sie­bie, wy­peł­nia­nia szpar rzecz­nym bło­tem – przy­bu­dówka była nie­mal go­towa.
– Po­win­ni­śmy bu­do­wać wła­sne domy na wy­dzier­ża­wio­nej ziemi, a nie wspólne przy­bu­dówki przy jego ménage – uty­ski­wał Du­quet, mru­ga­jąc za­czer­wie­nio­nymi oczami.
Ale rą­bali drzewa i ukła­dali je w stosy, pa­ląc star­sze bale. W po­wie­trzu bez prze­rwy uno­sił się dym – za­pach No­wej Fran­cji. Nie­równą zie­mię żło­biły roz­sz­cze­pione ko­pyta wo­łów, jakby na błot­ni­stym pod­łożu tań­czyły na balu hordy dia­błów. Drzewa pa­dały, ich cień za­stę­po­wało pra­żące słońce, mchy i pa­pro­cie wię­dły.
– Dla­czego – za­py­tał kie­dyś René – nie sprze­da­je­cie, pa­nie, tych pięk­nych pro­stych drzew do Fran­cji na maszty do stat­ków?
Mon­sieur Trépa­gny ro­ze­śmiał się gniew­nie. Nie­na­wi­dził tych głu­pich py­tań René.
– Bo ci idioci wolą drewno znad Bał­tyku. Nie mają po­ję­cia, co tu jest. Są nie­po­ru­szeni. Za­nie­dbują bo­gac­twa No­wej Fran­cji, z wy­jąt­kiem fu­ter. – Klep­nął się w udo. – Już sto lat temu de Cham­plain, który od­krył Nową Fran­cję, bła­gał ich, żeby wy­ko­rzy­stali to naj­moc­niej­sze drewno, ryby i gę­ste fu­tra, skórę i setki in­nych cen­nych da­rów. Czy go słu­chali? Nie. Zu­peł­nie nie. Wszyst­kie te cenne za­soby idą na marne, z wy­jąt­kiem fu­ter. Po Cham­pla­inie byli i inni, któ­rym nie bra­ko­wało po­my­słów, ale pa­no­wie we Fran­cji nie są nimi za­in­te­re­so­wani. Ci, co mieli po­my­sły, po­szli do An­gli­ków, a na­siona, które tam za­siali, przy­niosą krwawe żniwo. An­glicy wy­sy­łają ty­siące lu­dzi do ko­lo­nii, a Fran­cja ma inne zmar­twie­nia.
Wil­gotna, pełna ro­bac­twa wio­sna była w roz­kwi­cie, każde drzewo biło w niebo fon­tanną tlenu, a pod po­licz­kiem Du­qu­eta za­ognił się na­stępny ropny wrzód. Mon­sieur Trépa­gny wy­rwał ze­psuty ząb i za­gro­ził, że wy­rwie mu wszyst­kie, żeby Du­quet nie mar­no­wał czasu na bre­we­rie. Rzu­cił się na Du­qu­eta z ob­cę­gami, ale chło­pak uciekł, krę­cąc gwał­tow­nie głową, plu­jąc krwią i mam­ro­cząc coś pod no­sem. Mon­sieur Trépa­gny scho­wał drugi ząb do kie­szeni, od­wró­cił się i ode­zwał uprzej­mym pań­skim gło­sem:
– Roz­łu­pię ci czaszkę.
Du­quet skur­czył się i nie od­po­wie­dział.
Kilka dni póź­niej Du­quet po­szedł z sie­kierą do lasu, żeby się za­ła­twić. Gdy znik­nął w gę­stwi­nie, René za­py­tał pana Trépa­gny’ego, czy jest ich se­igneur.
– A je­śli tak, to co?
– Wów­czas, pa­nie, Du­quet i ja po­win­ni­śmy wy­dzier­ża­wić zie­mię, czyż nie? Du­quet py­tał mnie o to.
– Z cza­sem tak się sta­nie, ale nie wcze­śniej, niż upłyną trzy lata, nie wcze­śniej, niż skoń­czymy do­mus i przy­będą tu moi bra­cia, i na pewno nie wcze­śniej, niż oczy­ścimy pole pod ku­ku­ry­dzę. Co jest na­szym naj­pil­niej­szym za­da­niem, więc weź się do ro­boty. Do­sta­niesz zie­mię na ko­niec służby. – Wbił ostrze sie­kiery w świerk.
Du­quet nie wra­cał. Mi­jały go­dziny. Mon­sieur Trépa­gny śmiał się co­raz gło­śniej. Stwier­dził, że Du­quet po­szedł szu­kać ziemi. Z mści­wym za­do­wo­le­niem opi­sy­wał grozę błą­ka­nia się po le­sie, to­pie­nia w lo­do­wa­tej rzece, roz­szar­py­wa­nia przez wilki, tra­to­wa­nia przez ło­sie i prze­gry­zie­nia na pół przez be­stie o sza­bla­stych zę­bach. Wy­mie­niał roz­sier­dzone du­chy lasu Mik­ma­ków: che­pich­ca­ama, wło­cha­tego ko­okwesa, śnież­nego ol­brzyma che­noo i nie­wi­dzialne stwory, prze­gry­za­jące drzewa szczę­kami. Włosy sta­nęły dęba René, który w skry­to­ści du­cha uznał, że mon­sieur Trépa­gny za bar­dzo uko­chał świat dzi­kich.
Na­stęp­nego dnia z głębi lasu do­bie­gło ich ję­kliwe za­wo­dze­nie. Uty­ka­jący na co dzień mon­sieur Trépa­gny wy­pro­sto­wał się na­gle i oznaj­mił, że tym ra­zem nie wyje ża­den duch Mik­ma­ków, ale błą­ka­jący się po tych la­sach loup-ga­rou, wil­ko­łak, który przy­był za osad­ni­kami z Fran­cji. René przez całe ży­cie sły­szał opo­wie­ści o tym dia­ble w wil­czej skó­rze, ale ni­gdy go nie wi­dział, po­my­ślał więc, że to Du­quet przy­wo­łuje ich bła­gal­nie. Już chciał mu od­po­wie­dzieć, gdy mon­sieur Trépa­gny ryk­nął, żeby za­mknął usta, je­śli nie chce spro­wa­dzić im loup-ga­rou na kark. Znów usły­szeli za­wo­dze­nie i na­wo­ły­wa­nie – coś, co brzmiało jak ma­man. Mon­sieur Trépa­gny oznaj­mił, że przy­wo­ły­wa­nie matki gło­sem zgu­bio­nego w le­sie dziecka to do­brze znana sztuczka wil­ko­łaka i że nie będą już tego dnia pra­co­wać, żeby od­głosy rą­ba­nia nie zwa­biły be­stii.
– Vite! – krzyk­nął mon­sieur Trépa­gny i wró­cili bie­giem do domu.

 
Wesprzyj nas