Pielęgnuj w sobie umysł nastolatka. Dominice Słowik udało się opisać rzeczywistość tak, jak również jej pokolenie ją rozumiało i traktowało.


Natalia słucha Backstreet Boys, razem z wujkiem uczy się układów tanecznych z teledysków w MTV, na obiad je smażone ziemniaki, podkrada mamie kosmetyki, a buty do szkoły nosi w zwykłych reklamówkach.

Na naszych oczach stopniowo zastępuje dziecięce łzy i smarki spod nosa szlugami, ściga się z przyjaciółkami o pierwszą krew w majtkach i pierwszy dotyk. W skrócie – dorasta.

Edyta, dwudziestoparoletnia mama Nat, samotnie ją wychowuje i stara się zapewnić córce jak najlepsze życie. Często jest dla niej bardziej przyjaciółką niż matką. Pracuje na dziale mięsnym w całodobowym sklepie i oszczędza na czarną godzinę. Jej los zaczyna się odmieniać, gdy na łączach CB radia poznaje Artura, wytatuowanego kierowcę tira.

I chociaż nie wszystko układa się jak powinno, jedno jest pewne – nigdy się nie poddają.

Dominika Słowik, laureatka Paszportu „Polityki”, powraca z powieścią nieodkładalną!

***

Dominice Słowik udało się opisać rzeczywistość tak, jak również jej pokolenie ją rozumiało i traktowało. Żyliśmy w niedostatku, ale bieda oznaczała wstyd dopiero wtedy, gdy ktoś nam ją wytknął lub wywąchał (!). W Rybim oku bieda nie jest ani tarczą, ani transparentem — jest światem.
Anka Sasnal

Dominika Słowik
Rybie oko
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 25 września 2024
 
 

Roz­dział 1. Szczęki

Zęby stra­ciły z matką w po­dob­nym cza­sie. Miesz­kały wtedy ra­zem już od roku.
Na dzią­śle Nat wy­rósł ro­pień. Gry­zła tylko lewą stroną szczęki. Z lęku przed bó­lem prze­stała uży­wać szczo­teczki. Po kilku dniach do­stała wy­so­kiej go­rączki w środku nocy.
Nad ra­nem przy­je­chał do nich wu­jek Lu­tek z go­tówką. Wy­da­wał się zmar­twiony, kiedy spo­glą­dał na opuch­niętą Nat.
– Wy­star­czy wam tyle?
– Chyba tak. – Edyta wci­snęła bank­noty do to­rebki.
– Dy­żur jest na Orze­cho­wej. Też po­win­naś przy oka­zji pójść.
– Jak coś so­bie wresz­cie znajdę – od­po­wie­działa wy­mi­ja­jąco. – Ro­zu­miesz, jak jest. Aku­rat je­stem mię­dzy pra­cami. Wszystko z Ho­lan­dii po­szło na miesz­ka­nie.
– Je­śli cho­dzi tylko o kasę…
Gwał­tow­nie po­trzą­snęła głową.
– Edyta… – Wu­jek spoj­rzał na nią z nie­do­wie­rza­niem i na­gle się ro­ze­śmiał. – Ty się go da­lej bo­isz? Kurwa! Masz dwa­dzie­ścia cztery lata!
Edyta mil­czała. Nat czuła, że ból dzią­sła staje się co­raz bar­dziej świ­dru­jący.
– Pod­wieźć was? – za­py­tał w końcu Lu­tek po­jed­naw­czo.
– Dzięki, we­zmę ma­lu­cha.
– Tylko jedź na­około, żeby cię nikt nie wi­dział…
– Wiem, wiem. Górą, za po­li­cją – ucięła. Za­rzu­ciła to­rebkę na ra­mię.
Sa­mo­chód stał w ogródku. Uży­wały go rzadko i tylko przy spe­cjal­nych oka­zjach. Edyta wzięła roz­pa­loną córkę na ręce. Po­sa­dziła Nat na tyl­nym sie­dze­niu. So­czy­sta trawa się­gała jej do po­łowy łydki. Ob­casy grzę­zły w ziemi. Nat za­uwa­żyła, że przy­kle­iły się do nich mo­kre źdźbła.
Przy­mknęła oczy. Je­chały. Ni­kogo poza nimi nie było na uli­cach. Sa­mo­cho­dem szar­pało. Sil­nik wył, przez lekko uchy­lone okno zimne po­wie­trze nio­sło za­pach spa­lin. Wiatr chło­dził roz­pa­loną głowę Nat.
Zro­biło jej się nie­do­brze.
– Edyta, da­leko jesz­cze?
– Za­raz bę­dziemy.
I rze­czy­wi­ście, chwilę póź­niej szarp­nię­cia ustały. Za­pa­dła ci­sza.
Ból wciąż ryt­micz­nie pul­so­wał.
Edyta nie ru­szała się z miej­sca. Za­ci­skała dło­nie na kie­row­nicy i wpa­try­wała się w coś za oknem. Na­gle uśmiech­nęła się sze­roko i Nat po­czuła nie­przy­jemne ukłu­cie w brzu­chu. Do­sko­nale znała ten uśmiech matki: zwy­kle zwia­sto­wał nie­szczę­ście.
Ktoś za­pu­kał w szybę.
– Dzień do­bry! – za­szcze­bio­tała Edyta. – Czy je­cha­łam za szybko?
– Po­pro­szę do­ku­menty. – Głos był po­zba­wiony emo­cji.
– Oczy­wi­ście. – Mama się­gnęła do to­rebki. Po­da­jąc pa­piery, mu­snęła pal­cami dłoń po­li­cjanta.
– Tu jest tylko do­wód re­je­stra­cyjny. Jesz­cze prawo jazdy.
– Nie ma…? Ojej, mu­siało mi chyba gdzieś wy­paść.
Po­li­cjant uniósł brwi.
– Za­pra­szam pa­nią do ra­dio­wozu.
Nat zo­stała sama. Uklę­kła na sie­dze­niu. Zza opar­cia spo­glą­dała przez tylną szybę. Wi­działa, jak do­ro­śli idą w stronę po­li­cyj­nego auta, ale miała wra­że­nie, że to ona się prze­miesz­cza, zie­lony ma­luch ru­sza i nie­sie ją w dal. W ra­dio­wo­zie wi­działa matkę, sie­działa obok po­li­cjanta. Miał sztywne, służ­bowe ru­chy i Nat wy­dało się, że matka stara się go po­woli uniesz­ko­dli­wić se­rią nie­ja­snych ge­stów. Coś wy­ja­śniała. Po­pra­wiła włosy. Zło­żyła dło­nie jak do mo­dli­twy, przy­ło­żyła je do ust. Po­li­cjant mil­czał. Zła­pała go za rękę.
Wtedy męż­czy­zna po­czer­wie­niał.
Usta mu się wy­krzy­wiły i cho­ciaż Nat nic nie sły­szała, była pewna, że fa­cet bar­dzo gło­śno wrzesz­czy. Edyta ukryła twarz w dło­niach. Póź­niej za­częła grze­bać w to­rebce. Chu­s­teczką wy­tarła oczy, wy­smar­kała nos.
Trwało to wszystko dość długo. Głowy do­ro­słych za szybą przy­po­mi­nały Nat dwie wiel­kie ryby za­wie­szone w akwa­rium.
Po­li­cjant wresz­cie się uspo­koił.
Kiedy wy­sie­dli z sa­mo­chodu, dźwięki wró­ciły, jakby ktoś wy­łą­czył wy­ci­sze­nie te­le­wi­zora. Głosy do­bie­gały jed­nak wciąż z da­leka. Nat od go­rączki wy­da­wało się, że usta nie na­dą­żają za wy­do­by­wa­ją­cymi się z nich sło­wami.
Szybko usia­dła na sie­dze­niu. Była po­ru­szona. Edyta nie cier­piała, kiedy bru­dziła bu­tami ta­pi­cerkę. Nat za­ci­snęła po­wieki, uda­wała, że śpi. Po­my­ślała, że matka nie chcia­łaby być pod­glą­dana. Po­czuła wstyd.
– Sa­mo­chód musi so­bie ode­brać wła­ści­ciel. I że­bym wię­cej pani nie wi­dział, ja­sne? Bo na­stęp­nym ra­zem bę­dzie inna roz­mowa. – Po­li­cjant od­dał Edy­cie ksią­żeczkę z do­ku­men­tami.
– Dzię­kuję… – wy­krztu­siła. – Bar­dzo panu dzię­kuję.
Męż­czy­zna wzru­szył tylko ra­mio­nami.
– Wy­sia­daj, Nat.
– Dla­czego?
– Auto nam się ze­psuło.
Wy­gra­mo­liła się z sa­mo­chodu.
– Dasz radę iść sama, prawda? – Edyta zła­pała ją za rękę.
Nat ostroż­nie ski­nęła głową. Każdy gwał­towny ruch po­wo­do­wał ból.
Kiedy szły po­bo­czem, zza ich ple­ców znów nad­je­chał ra­dio­wóz. Nat zo­ba­czyła, że męż­czy­zna od­wraca głowę, jakby o coś za­ha­czyła i krę­ciła się wraz z pę­dem zo­sta­wia­nego za sa­mo­cho­dem kra­jo­brazu. Wy­da­wało jej się, że głowa za­raz ob­róci mu się na plecy, ale wtedy auto znik­nęło za za­krę­tem. Ko­guty na da­chu były za­pa­lone i kiedy ostat­nie plamy zim­nego nie­bie­skiego świa­tła spa­dły Nat pod nogi, po­tknęła się.
Edyta wzięła ją bez słowa na ręce.
Oszo­ło­miona Nat wy­su­wała się z ob­jęć i matka co­raz czę­ściej przy­sta­wała. Ści­ska­jąc córkę bo­le­śnie pod pa­chami, prze­rzu­ciła ją z bio­dra na bio­dro. To­rebka na dłu­gim pa­sku ko­ły­sała się, ob­casy co­raz mniej ryt­micz­nie stu­kały o nie­równy as­falt.
Wy­mi­nęło je kilka sa­mo­cho­dów i pęd po­wie­trza syp­nął im pia­skiem w twa­rze. Ja­kiś kie­rowca za­trą­bił, nie­mal mu­ska­jąc je ka­ro­se­rią. Nat ze stra­chu moc­niej ob­jęła Edytę.
– Ma­mu­sia, da­leko jesz­cze?
– Kurwa mać! – Edyta ciężko od­dy­chała. – Nie duś mnie! – Od­gięła palce Nat za­ci­śnięte na swo­jej szyi. – Czy ty za­wsze mu­sisz być taka ma­rudna?

 
Ga­bi­net znaj­do­wał się w du­żym domu z ogro­dem oto­czo­nym wy­so­kim mu­rem. Bu­dy­nek był śnież­no­biały, wy­raź­nie od­ci­nał się na tle sza­rze­ją­cego nieba. Ko­ry­tarz za­peł­niali bla­dzi lu­dzie.
Mama po­cią­gnęła no­sem. Wy­dała się na­gle bar­dzo zde­ner­wo­wana.
– Nie cier­pię tego smrodu.
Nat na­tych­miast za­chciało się do ła­zienki.
Ktoś aku­rat wy­cho­dził z ga­bi­netu. Matka bły­ska­wicz­nie wśli­zgnęła się przez uchy­lone drzwi, wciąż z Nat na rę­kach. Za nimi pod­niósł się krzyk pro­te­stu. Edyta go zi­gno­ro­wała.
– Przy­jąłby nas pan? Bar­dzo pro­simy.
Den­ty­sta na­wet nie spoj­rzał w ich stronę. Pod świa­tło jego pro­fil przy­po­mi­nał cień po­zba­wiony źró­dła. Nat wi­działa kie­dyś coś ta­kiego w fil­mie.
– Dziecko ma go­rączkę…
– Nie by­ły­ście chyba pa­nie umó­wione?
– Nie, ale coś jej na­gle wy­sko­czyło na dzią­śle. – Głos Edyty lekko się za­ła­mał. Den­ty­sta wresz­cie na nie spoj­rzał. Nat po­czuła, że pod jego wzro­kiem mama sztyw­nieje. Po­pra­wił oku­lary.
– Wolne ter­miny do­piero na przy­szły mie­siąc.
– Bar­dzo pana dok­tora pro­simy. Nat, po­proś ład­nie. – Edyta dźgnęła ją w bok.
Nat jed­nak mil­czała. Ni­gdy wcze­śniej nie była u den­ty­sty. Po­kój wy­peł­niały me­ta­lowe na­rzę­dzia, w któ­rych od­bi­jało się świa­tło. To samo świa­tło od­bi­jało się w szkłach le­ka­rza.
Męż­czy­zna wes­tchnął ciężko. Miał szpa­ko­wate włosy i krótką brodę. Z kie­szonki bia­łego far­tu­cha ster­czał dłu­go­pis w ko­lo­rze sre­bra. Wy­glą­dał jak wbita w pierś lśniąca szpilka.
Nat po­my­ślała, że przy­po­mi­nał tro­chę ak­tora z Ostrego dy­żuru.
– To sio­strzyczka?
Edyta uśmiech­nęła się swoim naj­słod­szym uśmie­chem:
– Córka.
Den­ty­sta się za­wa­hał.
– Gdyby każdy tu tak wcho­dził z ulicy… Pro­szę za­cze­kać pod drzwiami.
– Czyli przyj­mie nas pan?
– Po­wie­dzia­łem: za­cze­kać!
– Dzię­ku­jemy. Bar­dzo, bar­dzo dzię­ku­jemy!
Męż­czy­zna mach­nął ręką.
Wy­cho­dząc, Edyta po­chy­liła się, jakby mu się kła­niała.
Na ko­ry­ta­rzu z wes­tchnie­niem ulgi po­sta­wiła wresz­cie Nat na pod­ło­dze. Ob­cią­gnęła po­miętą su­kienkę i pal­cami prze­cze­sała spo­cone włosy.
Cze­kały bar­dzo długo. Za każ­dym ra­zem, kiedy ko­ry­tarz nie­mal pu­sto­szał i Nat my­ślała, że to wresz­cie ich ko­lej, po­ja­wiali się nowi pa­cjenci. Za­wsze były ostat­nie. Z ga­bi­netu sły­szała wrza­ski i brzę­cze­nie, wy­obra­żała so­bie, że dok­tor za­mie­nia się tam w wiel­kiego me­ta­lo­wego owada i bzy­cząc, po­woli po­żera pa­cjen­tów. Po­tem ci lu­dzie jed­nak wy­cho­dzili z ga­bi­netu, za­wsze ty­łem, kła­nia­jąc się w progu jak wcze­śniej mama, bla­dzi, oszo­ło­mieni, ni­czym świeżo obu­dzeni z cięż­kiego snu.
Edyta z głę­bo­kim wes­tchnie­niem zsu­nęła ob­casy; na pię­tach miała krwawe ob­tar­cia. Nat po­ło­żyła jej głowę na ko­la­nach. Matka gła­dziła ją po wło­sach, de­li­kat­nie, żeby nie ura­żać bo­lą­cego po­liczka…
Kiedy Nat się obu­dziła, ślina cie­kła jej z pół­otwar­tych ust, a nie­bie­skie kwiaty na su­kience mamy po­czer­niały w miej­scu, gdzie na­sią­kły wil­go­cią. Edyta po­chra­py­wała.
Nat unio­sła głowę.
Przed nimi stał den­ty­sta i wpa­try­wał się w śpiącą mamę. Ko­ry­tarz był pu­sty.
– Czyli to tę dziew­czynkę boli? – huk­nął. – Dziura w zę­bie? Pię­cio­latka? Hm? Na fo­telu ją po­sa­dzić!
Edyta, pół­przy­tomna, ze­rwała się z krze­sła. Do­piero po chwili zo­rien­to­wała się, że stoi boso. Le­karz nie spusz­czał z niej wzroku. Po­śpiesz­nie wsu­nęła ob­casy.
W ga­bi­ne­cie po­mógł umie­ścić Nat w fo­telu.
Kiedy po­chy­lił się nad nią, buch­nął jej w twarz nie­znany gry­zący za­pach.
– Sze­roko, aaaaa! No, już wi­dzę, ropka się ze­brała. Ro­bimy ze znie­czu­le­niem?
– Czy do­dat­kowo płatne? – Edyta uni­kała wzroku le­ka­rza.
– No a jak by to so­bie pani ina­czej wy­obra­żała? To nie Czer­wony Krzyż – ro­ze­śmiał się.
– Długo to bę­dzie trwało?
– Góra mi­nutkę.
– Tylko? Wy­trzyma.
Nat od­dy­chała przez usta, jakby miała ka­tar. Po­tem była eks­plo­zja. Nat za­wyła, pró­bo­wała się wy­rwać, ale Edyta przy­ci­snęła ją swoim cię­ża­rem do fo­tela. Matka była czer­wona i cała mo­kra, coś krzy­czała, den­ty­sta też krzy­czał, na dłoni miał ślad zę­bów. Nat nie mo­gła się po­ru­szyć, a po­tem zo­ba­czyła ja­sny trzo­no­wiec w umy­walce po­pla­mio­nej ropą i krwią.
– I na co to wy­cie było po­trzebne?! – Den­ty­sta po­le­wał so­bie nad­gar­stek wodą utle­nioną.
Oszo­ło­miona Nat le­żała bez­wład­nie w fo­telu.
– Otwórz jesz­cze raz usta, tylko obej­rzę, czy wszystko w po­rządku. Mu­szę za­ło­żyć opa­tru­nek.
Nat z prze­ra­że­niem po­krę­ciła głową. Unio­sła się w fo­telu, chciała uciec, ale matka za­gro­dziła jej drogę.
– Przy­się­gam, nic wię­cej nie będę ro­bił.
– Nie de­ner­wuj mnie, Na­ta­lia, otwie­raj na­tych­miast tę bu­zię! – wark­nęła Edyta. Do czoła przy­kle­iły się jej po­zle­piane włosy.
– Nic nie bę­dzie bo­lało. Obie­cuję! – Den­ty­sta pod­szedł do szafy i coś wy­jął. – O, a to dla cie­bie, pre­zen­cik.
Po­dał Nat pla­sti­kową to­rebkę ze szczo­teczką do zę­bów i mi­ni­tubką tru­skaw­ko­wej pa­sty.
– Co się mówi, Nat? – Oczy matki przy­po­mi­nały dwie szparki.
Nat otwo­rzyła bu­zię, żeby po­dzię­ko­wać… Den­ty­sta rzu­cił się do przodu i bez ostrze­że­nia wy­rwał jej ko­lejny ząb, tym ra­zem przedni.
Edyta stała z roz­dzia­wio­nymi ustami.
– Górna je­dynka się ru­szała. I tak by za­raz sama wy­pa­dła. Le­piej za­ła­twić wszystko przy oka­zji.
– Ru… ru­szała się? – wy­ją­kała matka. Nat po­czuła, jak palce Edyty za­ci­skają się jej na ra­mie­niu. – Nic nie za­uwa­ży­łam.
– To tylko mle­czak. Le­dwo sie­dział. – Den­ty­sta mach­nął lek­ce­wa­żąco dło­nią i usiadł przy biurku. Za­czął wy­pi­sy­wać ra­chu­nek. Hu­mor mu się wy­raź­nie po­pra­wił. Ci­chutko nu­cił.
– Na­stęp­nym ra­zem bez znie­czu­le­nia tego dziecka nie przyjmę, toż to gry­zie jak wście­kłe! Pro­szę so­bie odło­żyć tro­chę wię­cej pie­niąż­ków na ko­lejną wi­zytę, do­brze? I na kon­troli wi­dzimy się za ty­dzień.
Nat ga­piła się te­raz na dwa ja­sne zęby w brud­nej umy­walce.
– No wła­śnie, pa­nie dok­to­rze… – Na­gle głos matki ocie­kał sło­dy­czą. – Je­śli o to cho­dzi… Strasz­nie mi głu­pio, ale czy mógłby nas pan dok­tor skre­dy­to­wać? Nie wzię­łam port­fela z domu… – Mach­nęła to­rebką. – Bar­dzo pana dok­tora pro­szę. Obie­cuję, że wrócę z pie­niędzmi naj­póź­niej do końca ty­go­dnia. Może pan po­li­czyć za to eks­tra.
– Do końca ty­go­dnia bę­dzie pani port­fela szu­kać? – Le­karz spoj­rzał na matkę su­rowo zza oku­la­rów.
Nat czuła, że znów za­czyna bo­leć ją brzuch. Ci­szę prze­ry­wało tylko ci­che bu­cze­nie ja­kichś urzą­dzeń. Edyta po­czer­wie­niała.
Wtedy le­karz na­gle się uśmiech­nął.
– No już, już. Pani… – Zaj­rzał do kar­to­teki – …Edyto. Ro­zu­miem, jak jest. Niech mąż po pro­stu pod­rzuci pie­nią­dze do mnie do końca ty­go­dnia, nie będę nic li­czył do­dat­kowo.
Matka jesz­cze bar­dziej się za­ru­mie­niła. Po­krę­ciła głową.
– Sama przy­niosę.
Le­karz zdjął oku­lary.
– Ro­zu­miem. – W oczach za­pa­liły mu się życz­liwe iskierki. – Za­raz… za­raz… Edyta… Edyta… – Za­czął znów wer­to­wać kar­to­tekę. – Du­chol­ska?
Matka ski­nęła głową.
– A czy ty przy­pad­kiem do mnie już nie cho­dzi­łaś kie­dyś?
– Dawno… – za­jąk­nęła się. – Za dzie­ciaka.
Od­su­nął się od biurka, jakby chciał ją le­piej obej­rzeć.
– No pro­szę! Jak wy­ro­słaś! Piękna ko­bieta. – Po­krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. – Tak mi coś wy­glą­da­łaś zna­jomo. Po­my­śleć, że ja ci mle­czaki wy­ry­wa­łem! – Uśmiech­nął się na to wspo­mnie­nie. – I to jest na­prawdę twoja có­ruchna? – Wska­zał na Nat, któ­rej bar­dzo się to wszystko nie po­do­bało. Den­ty­sta ją prze­ra­żał. Skrzy­wiła się, ale le­karz znów pa­trzył wy­łącz­nie na Edytę. Nat zsu­nęła się z fo­tela i pod­bie­gła do matki. Edyta bez­wied­nie po­gła­skała ją po gło­wie.
Le­karz wstał. Zbli­żył się. Wy­cią­gnął dłoń, jakby chciał chwy­cić Edytę pod brodę i jej też zaj­rzeć do ust…
– Czy ja mogę do­stać moje zęby? – Nat po­cią­gnęła go za połę far­tu­cha.
Męż­czy­zna wzdry­gnął się, spo­glą­da­jąc w dół.
– Te wy­rwane?! Nie ma mowy. To nie­hi­gie­niczne. Obrzy­dliwe po­my­sły. – Na­bur­mu­szył się. – Córka bę­dzie mu­siała przyjść na kon­trolę z tym dzią­słem. Spraw­dzę, czy znowu nie zbiera się ropa. A i pani by się przy­dała wi­zyta, żółte zęby, wi­dzę. Pa­laczka, co? – Po­gro­ził pal­cem. – Co ja z pa­niami mam zro­bić? W ga­bi­ne­cie nie mogę tak za darmo zu­peł­nie, wie pani, jak jest. Wszy­scy by po­tem tak chcieli. – Wes­tchnął. – Ale je­śli ma­cie do­bre świa­tło w domu, to ja­koś to za­ła­twimy. To moja wi­zy­tówka, pro­szę do mnie za­dzwo­nić za ty­dzień.
Po­gła­skał Nat po gło­wie; wciąż miał na dło­niach la­tek­sowe rę­ka­wiczki.

 
– Jak ty się za­cho­wu­jesz?! Wiesz, ile wstydu się przez cie­bie naja­dłam?
– Co ja niby…
Edyta szarp­nęła córkę.
– Co? Co? Po­gry­złaś go! I jesz­cze żeby na ko­niec o te wy­rwane zęby py­tać?!
Nat za­częła pła­kać. Szły wolno, bo Edyta mocno uty­kała. Na ulicy wciąż było ja­sno, a słońce stało wy­soko. Za­sko­czyło to Nat, po­my­ślała, że spę­dziły u den­ty­sty całą noc, cho­ciaż wie­działa, że to nie­prawda.
Chli­piąc, zła­pała Edytę za rękę. Jedna rzecz da­lej nie da­wała jej spo­koju.
– Edyta… – za­py­tała nie­śmiało, po­cią­ga­jąc no­sem. – Co się stało z pie­niędzmi od wujka?
– Zgu­bi­łam – burk­nęła mama. Nie pa­trzyła na córkę. – Nie in­te­re­suj się.
Prze­szły jesz­cze kilka kro­ków. Na­gle Edyta się za­trzy­mała. Zdjęła buty i z wrza­skiem ci­snęła je w po­bli­skie krzaki, a po­tem wzięła Nat na ręce i ru­szyła boso po as­fal­cie. Po­szły do domu.

 
Wesprzyj nas