Służące, których życiem w XIX wieku pracodawcy mogli nieomal swobodnie rozporządzać, musiały na abolicję czekać ponad sto lat. Dziś odzyskują nie tylko podmiotowość. Autorka przywraca im prawdziwe imiona, twarze, głos i godność.


Pod koniec XIX wieku w samej tylko Warszawie pracowało prawie 40 tysięcy pokojówek, garderobianych i panien do wszystkiego. Młodych imigrantek ze wsi, samotnych w dużym mieście, bezbronnych.

Ta książka jest opowieścią o nadużyciach, których na służących dopuszczali się właściwie wszyscy, którzy się z nimi stykali. Od Kościoła, zainteresowanego zbawieniem ich duszy, ale już nie sprawiedliwą karą dla molestujących panów domu, przez panie, które służbę ignorowały, poniżały i zwalniały z byle powodu, aż po emancypantki i socjalistów, którzy chcieli pomóc, ale nie wiedzieli jak.

***

Służące, których życiem w XIX wieku pracodawcy mogli nieomal swobodnie rozporządzać, musiały na abolicję czekać ponad sto lat. Dziś odzyskują nie tylko podmiotowość. Autorka przywraca im prawdziwe imiona, twarze, głos i godność. Pokazuje, jak niewolnictwo kobiet sięgało samego rdzenia ładu społecznego.
Magdalena Kicińska, pisarka, redaktorka naczelna „Pisma”

Jest to książka o niewyobrażalnym wyzysku i przemocy, nie jest jednak straszliwym, niestrawnym akademickim sucharem, których tony co roku produkuje polska nauka historyczna. Wprost przeciwnie: autorka pisze świetnie, umiejętnie przechodząc pomiędzy twardymi faktami i liczbami oraz anegdotą.
Dr hab. Adam Leszczyński, profesor Uniwersytetu SWPS

Nareszcie zrozumiałem, dlaczego w wielu polskich firmach panuje zamordyzm i sztywna hierarchia, a nasza polityka polega na wzajemnym upokarzaniu się. Świetna książka!
Grzegorz Sroczyński, dziennikarz i publicysta

Alicja Urbanik-Kopeć
Panny służące. Historia nadużycia
Wydawnictwo Sonia Draga/Post Factum
wydanie II
Premiera w tej edycji: 25 września 2024
 
 


Wstęp

Kim była służba?
Grupą społeczną, która zarabiała na życie, służąc.
A co to znaczy służyć? Według Słownika języka polskiego PWN znaczy to, między innymi, „być używanym”, „być komuś w czymś użytecznym”, „o psie: prosząc o coś, stać na tylnych nogach, unosząc przednie”. A także, oznaczone skrótem „dawniej”: „pracować u kogoś, zajmując się sprzątaniem, pomaganiem w czynnościach gospodarskich itp., otrzymując za to wynagrodzenie”.
Gdy dziś myślimy o służbie, mamy w głowie obrazy zaszczepione nam przez filmy kostiumowe. Służąca to ubrana w czarną sukienkę młoda dziewczyna w białym fartuszku z falbankami i być może białym czepku na głowie, pierzastą miotełką omiatająca dokładnie kurz z rzeźbionych mebli. Takie wyobrażenie, mimo iż podbarwione mocno nostalgią, jest właściwie słuszne, choć dopiero gdy myślimy o XIX wieku.
A przecież służba to nie zawód wymyślony wraz z wstąpieniem na tron królowej Wiktorii. Wcześniej jednak znaczyła coś nieco innego.
Między XII a XVII wiekiem „służbą” nazywano dwór skupiony wokół lokalnego władcy. Liczba (jak największa) i pochodzenie społeczne (jak najznamienitsze) służby dworskiej bezpośrednio przekładały się więc na prestiż ich chlebodawcy, a sami dworzanie nieczęsto zajmowali się wykonywaniem prac domowych. Funkcja reprezentowania pracodawcy wymagała, by dwór tworzyli w większości dobrze urodzeni mężczyźni.
Służba – w znaczeniu osób wykonujących prace domowe – także miała inną strukturę. To mężczyźni zatrudniani byli do usługiwania państwu na zewnątrz, a więc jako stangreci czy footmeni. Mężczyźni również zajmowali stanowiska, na których stykali się z gośćmi państwa, czyli kamerdynerów i lokajów. Niedostrzegane, czysto fizyczne prace domowe, takie jak pranie czy sprzątanie, wykonywały kobiety, ale ze względu na to, że do funkcji reprezentacyjnych zatrudniano bardzo wielu mężczyzn, stanowiły niewielką część służby domowej. Sytuacja zmieniła się w XVII–XVIII wieku. Zatrudnienie mężczyzn spadało. W bogatych domach rywalizacja na liczbę męskich służących zmieniła się w rywalizację na jakość czy wręcz egzotyczność służby. W dobrym guście było mieć jednego kucharza Francuza zamiast zastępu lokajów.
W XIX wieku zaś przemiany społeczne, przede wszystkim industrializacja, doprowadziły do sytuacji, która dziś wydaje nam się tą tradycyjną. Krąg pracodawców znacznie się poszerzył. Na utrzymywanie służby stać było coraz większą liczbę osób, od arystokracji przez ziemiaństwo do miejskiej burżuazji. Pannę do sprzątania miał zarówno hrabia, jak i kancelista czy żona aptekarza w małym miasteczku. Oni często zatrudniali tylko jedną służącą, odpowiedzialną za wszystkie prace domowe. Spadek zatrudnienia mężczyzn w domach bogatych i wzrost zatrudnienia kobiet w domach mniej zamożnych sprawiły, że w XIX wieku kobiety zaczęły najpierw dorównywać mężczyznom pod względem liczebnym, a następnie prawie całkowicie zdominowały szeregi służby domowej[1].
Dwór ziemiański oczywiście zatrudniał dalej ogrodnika czy stajennych i w takich miejscach współczynnik feminizacji służby nie był tak wysoki. Wszędzie indziej jednak stopniowo pozbywano się zewnętrznej służby męskiej, a w domu, do sprzątania, prania, gotowania i podawania przy stole, preferowano kobiety. Gdy służbę zaczęło utrzymywać mieszczaństwo, przekonanie o naturalnych predyspozycjach kobiet do wykonywania zadań domowych zaczęło przeważać nad potrzebą pokazania się. Rodzina inteligencka w domu chciała przede wszystkim czuć się jak w domu, czyli tradycyjnie, spokojnie, ciepło. Domem zarządzała pani domu, która pod sobą miała inne kobiety, stanowiące przedłużenie jej woli. Żaden obcy mężczyzna nie powinien nalewać jej herbaty, czyścić dywanów ani rozpalać ognia w kominku. Praca domowa, tak jak to od wieków powtarzają konserwatyści, miała być wykonywana przez kobiety. Tyle tylko, że nie własnymi rękami1.
Poza najwyższymi kręgami arystokracji w domach zatrudniających służbę ciężko było już spotkać młodych, dobrze zapowiadających się chłopców, czekających na zajęcie swojego miejsca w hierarchii. Na ich miejsce przyszły biedne, niewykształcone dziewczęta. Im niższa pozycja społeczna pracodawcy, tym bardziej zahukane, naiwne, często niepiśmienne pokojówki, kucharki i pomywaczki. Dziewczęta te nie zajęły jednak miejsca tuż za siedzeniem pani domu. Służba miała stać się niewidzialna, więc Kasie, Marysie i Józie umieszczono na strychach i pod schodami.
Pijąc czarną kawę na szumnych five o’clockach, zalani potokiem blasku żyrandoli, czy moglibyśmy przypuścić, że wykwintna pokojówka, krążąca z tacą pełną sewrskich filiżanek, sypia w ciemnej norze, do której dostaje się po karkołomnych schodkach, norze, zwanej pawlaczem, gdzie, chcąc usiąść na łóżku, głową musi bić w pułap – tak niewielka przestrzeń dzieli poziome forsztowanie kuchni od sufitu?2
Tak pytała w 1903 roku Cecylia Walewska.
Odpowiedź brzmiała – moglibyśmy. Taka była rzeczywistość.
Wraz z całkowitym niemal sfeminizowaniem służby domowej nadeszło również jej zupełne odczłowieczenie. Służące nie jadły razem z państwem, pojawiały się na salonach jedynie na wyraźne wezwanie (dzwonkiem, by jak najbardziej zdehumanizować kontakt), nie odzywały się wyraźnie nie zapytane, w obecności państwa nie siadały i nie patrzyły pracodawcom w oczy. Jadły wydzielone przez nich jedzenie i ubierały się w określony wyraźnie strój. Ściśle kontrolowano ich zachowanie, moralność, czas wolny, wybory matrymonialne. Często, jak we Francji, zabierano im nawet własne imię, każdą służącą wołając po prostu „Marie”.
W XIX wieku przetaczały się przez Europę ruchy emancypacyjne. Prawa zyskiwali chłopi, klasa robotnicza, kobiety. Służące natomiast właśnie w tamtym okresie gwałtownie rosły w liczbę i równie gwałtownie traciły podmiotowość.
Słownik języka polskiego PWN mówi nam, że słowo „służyć” ma różne definicje. Przyglądając się położeniu służby domowej w XIX wieku, widzimy wyraźnie, że służące przeszły od „bycia w czymś użytecznym” do po prostu „bycia używanym”.
A bardzo często nadużywanym.

Część I
Instytucje

Rozdział 1. W drodze

Skąd w ciasnych klitkach pod schodami i na dusznych stryszkach tuż obok pawlacza wzięły się służące?
W XIX wieku służba domowa stanowiła jedną z najliczniejszych grup zawodowych. W drugiej połowie stulecia na ziemiach polskich co ósma mieszkająca w mieście osoba zajmowała się zapewnianiem komfortowego życia swojemu pracodawcy. Według spisów powszechnych w Warszawie w 1882 roku pracowało 38 tysięcy służących. Piętnaście lat później w tym samym mieście już 51 tysięcy pokojówek, kucharek i pomywaczek prało, gotowało, rozpalało co rano ogień w piecu kaflowym, usługiwało przy stole, prasowało bieliznę, czesało, myło i spełniało wszelkie zalecenia pana i pani. Jeśli ktoś szukał pracy w mieście, szanse, że wstąpi na służbę, były ogromne. Służący i służące stanowili niekiedy nawet 30 procent aktywnych zawodowo mieszkańców miast. Oznacza to, że co trzecia osoba zarabiająca pieniądze w końcu XIX wieku robiła to, służąc w zamożniejszym domu. A w tej ogromnej rzeszy ludzi przytłaczającą większość stanowiły kobiety.
W Krakowie w 1882 roku na 100 służących przypadały 72 kobiety, w Warszawie – 76. W tym ostatnim mieście 15 lat później liczba kobiet wzrosła już do 78 na 100 służących. A w 1921 roku spotkanie służącego mężczyzny było już niemal niemożliwe – we wszystkich tych miastach liczba kobiet w tym zawodzie przekroczyła 98 procent3. Podobnie było w całej Europie. W Berlinie, Londynie i Moskwie prały, polerowały srebra i nalewały herbatę również niemal wyłącznie kobiety4.

Jakie były te służące?

Prasa warszawska w odpowiedzi na to pytanie publikowała dosadne karykatury. Na przykład „Biesiada Literacka” z 1901 roku drukowała na ostatniej stronie, w dziale Humor i satyra, rysunek młodej panny opartej o murek. Dziewczyna jest naburmuszona, podparta pod boki, z zamyśloną miną żuje róg fartucha. Na drugim planie rozmawiają dwie strapione kumoszki warszawskie. O czym? Podpis głosił:
– Ja bym taką córkę oddała do służby.
– Kiedy dziewczyna próżniak, nic robić nie chce.
– Właśnie jak ulał na służącą warszawską. Nie będzie gorszą od innych5.
Z kolei „Tygodnik Ilustrowany” zabawiał czytelników obrazkiem Franciszka Kostrzewskiego. Oto młoda dziewczyna w fartuchu, z miotłą w dłoni, rozmawia z elegancką panią siedzącą przy stole:
– Cóż Marysiu, byłaś wczoraj na maskaradzie?
– A jakże, proszę pani.
– I cóż, dobrze się bawiłaś?
– O, cudnie! Aż do piątej. I nikt mnie nie poznał!
– Musiałaś być doskonale przebraną?
– Gdzie tam! Byłam przez maszki… tak jak zawdy w niedzielę6[2].

Kostrzewski nie poprzestał na tej jednej grafice. W „Tygodniku Ilustrowanym” pojawiały się kolejne. Rozmowa z kucharką z 1866 roku, w której pani chce, by kucharka rozliczyła się z otrzymanych na zakupy pieniędzy, a kucharce ze skomplikowanych rozliczeń wychodzi, że nie tylko nie przyniosła do domu żadnej reszty, ale pani musi jej jeszcze oddać rubla. W kuchni z 1871 roku dialog pomywaczki Marysi z panią, w którym dziewczyna tłumaczy się z obecności w kuchni strażaka:
– Marysiu! Znowu ten strażak!
– Albo co? Proszę pani.
– Mówiłam ci przecież, że nie pozwalam na to.
– Ale to dla bezpieczeństwa. Na ten przykład, na przypadek ognia, to błogo by było mieć strażaka pod ręką7.

I wreszcie Przy myciu okien z 1867 roku. Do Marysi myjącej okna pani mówi znad czytanej na szezlongu powieści: „Ach! Moja Marysiu… Uważaj tylko, żebyś nie wypadła. Mon Dieu! Narobiłabyś mnie tyle ambarasu!…”8.
Te wszystkie karykatury składały się na niezbyt pochlebny obraz takiej dziewczyny, obowiązkowo o imieniu Kasia lub Marysia. Czytelnicy „Tygodnika Ilustrowanego” śmiali się ze służących leniwych i krnąbrnych, kucharek, które kradły pieniądze, pomywaczek, które w kuchni przyjmowały zaloty obcych mężczyzn. Służące lubiły dobrą zabawę, a z maskarady wychodziły o piątej rano. Przyłapane na amorach w kuchni, nie umiały przekonująco wyjaśnić niezręcznej sytuacji. Nic dziwnego, że pani domu nie była na tyle przywiązana do leniwej, flirtującej i mało bystrej Marysi, by martwić się, że wypadnie z okna podczas mycia szyb. No, chyba że miałoby to jej samej przynieść kłopoty.

Dziewczynka w ósmym roku życia wstępuje do służby

Dziewczęta zatrudniające się w domach Warszawy, Krakowa czy Poznania rzeczywiście były na ogół młode i niezamężne, stąd też powszechne przekonanie, że interesowali je wielbiciele i bale maskowe, a nie praca. Według spisu powszechnego z Krakowa z 1880 roku, 20 procent służących miało między 15 a 19 lat, a kolejne 30 procent poniżej 24. Równie trudno było spotkać służącą przed okresem dojrzewania (około 3 procent dziewcząt poniżej 14. roku życia, ale też już ponad 10 procent chłopców w tym samym wieku), jak służącą po czterdziestce. Tych ostatnich było już mniej niż 20 procent.
Przytłaczająca większość służących nie miała też mężów (co najwyżej ukrywały w kuchni zalotnego strażaka). Pod koniec XIX wieku osiem albo nawet dziewięć na dziesięć pokojówek czy podkuchennych było pannami, zarówno w Londynie czy Oslo, jak i w Poznaniu. Co więcej, małżeństwo wcale nie oznaczało, że służąca, a częściej służący mężczyzna przeprowadzali się do własnego mieszkania. Według pewnego spisu wykonanego w Londynie w 1880 roku żonatych było około 3 tysięcy służących, ale tylko 89 mieszkało razem z żonami. Reszcie pozostawały te same duszne strychy i ciasne klitki pod schodami co pannom i kawalerom. Nic dziwnego, że o ile jeszcze lokaje czy kamerdynerzy bywali czasem żonaci, o tyle służące już niezwykle rzadko. Nikt nie chciał zatrudniać mężatki (bo przecież miała swój własny dom, którego nie powinna porzucać), a pannie służącej, wbrew sugestiom prasowych satyryków, ciężko było poznać odpowiedniego kawalera chętnego do ożenku.
W XIX wieku służący, a przede wszystkim służące kobiety, nie wiązali się z jedną rodziną na zawsze, jak stary klucznik Gerwazy, wierny sługa Horeszków. Powszechne jest przekonanie, że w XIX stuleciu służący odchodzili od popularnego w wiekach wcześniejszych modelu life-cycle servants. Life cycle-servants to określenie młodzieży, która zatrudniała się w posiadłościach możnych, by nabrać ogłady poprzez obcowanie z klasą wyższą. Tego typu służący porzucali pracę, gdy nadarzyła się okazja małżeństwa i awansu społecznego, a wszyscy traktowali epizod pozostawania na służbie jako konieczny element dorastania. W XIX wieku służba przestała być swoistą szkołą życia dla młodzieży. Wydawać by się mogło, że w takim razie służba powinna stać się zawodem na całe życie. Najnowsze badania wskazują jednak, że nieczęsto spotykano służących wiernych jak majordomus Stevens z powieści Okruchy dnia Kazuo Ishiguro, grany przejmująco w ekranizacji filmowej przez Anthony’ego Hopkinsa. Wraz z industrializacją paternalistyczne stosunki zastąpiła twarda rzeczywistość kapitalistyczna. Szczególnie wyraźnie było to widać w miastach, gdzie rotacja służby była największa9.
Mężczyźni i kobiety zatrudniali się w wielu domach, czy to z własnej woli, czy też z powodu wydalenia z pracy, i często opuszczali służbę na zawsze około 30. roku życia, by założyć własną rodzinę. Małżeństwo opisywano w poradnikach i gazetach dla panien służących jako ostateczny cel w życiu. Nagrodę, do której dziewczęta powinny dążyć i dziękować każdemu, kto tylko postanowi się z nimi ożenić. To nastawienie nie było niczym dziwnym w świetle stosunku ówczesnego społeczeństwa do kobiet z dowolnej klasy społecznej, ale w przypadku służących miało jeszcze dodatkowy wydźwięk. Małżeństwo ratowało starzejące się panny od widma bezrobocia i nędzy. Ciężka, wyczerpująca praca szybko powodowała poważne problemy ze zdrowiem. Jakie konkretnie, tego można dowiedzieć się na przykład z artykułu Stanisławy Werensteinowej z 1907 roku:
[Dziewczynka] w ósmym roku życia wstępuje do służby. Skromna, uczciwa dziewczynka. Mając lat czternaście, froterując cztery pokoje, pracuje tak ciężko, że zapada na niebezpieczny reumatyzm. Wyczerpana, uwiedziona, zachodzi w ciążę (…).
[Kolejna] w służbie od dziesiątego roku życia. Froteruje, pierze i zapada na chorobę serca. Po chorobie nie może znaleźć służby, jest bezsilna. Wyzyskują ją, nie płacą10.
Werensteinowa, w artykule zatytułowanym adekwatnie Z tragizmów życia, opisuje tak dzieciństwo prostytutek, które spotkała, gdy trafiły do Żydowskiego Towarzystwa Ochrony Kobiet. Reumatyzm, problemy z kręgosłupem i z sercem, przepuklina i inne schorzenia właściwe ludziom pracującym fizycznie ponad siły spędzały sen z powiek każdej zatrudnionej w domu dziewczynie. Słusznie drżały przed widmem choroby, ponieważ niezdolność do pracy sprawiała, że mogły skończyć tak jak bohaterki artykułu Werensteinowej. Odmienny los gwarantowało jedynie małżeństwo[3]. Każda więc pragnęła wyjść za mąż, gdy jeszcze stawy i mięśnie nie odmawiały zupełnie posłuszeństwa.
To wszystko nie znaczy jednak, że do służby najmowały się wydelikacone panienki. Wprost przeciwnie, w większości były to dziewczęta pochodzące ze wsi, od dzieciństwa przyzwyczajone do ciężkiej pracy. Industrializacja, ta dziewiętnastowieczna siła, która na zawsze zmieniła wygląd miast i stosunki pracy, odpowiadała również za wiele zmian wśród służby domowej. Powstawanie fabryk wspomagało rozrost miast i napędzało koniunkturę. Ludzie bogacili się, na służbę stać było nie tylko pana, ale i urzędnika, dziennikarza i sklepikarza. Wzrost zamożności dawało się odczuć nie tylko w mieście, ale i na wsi. Wzbogaceni wiejscy rzemieślnicy przenosili się do miast w poszukiwaniu nowych klientów, a chłopi wysyłali tam dzieci: zamożniejsi – synów na naukę rzemiosła, a ubożsi – synów i córki na służbę11. Do miast ze wsi ciągnęły niezliczone rzesze przyszłych robotników i robotnic fabrycznych oraz kandydatek na pokojówki i sprzątaczki. Tak jak wszyscy, szukały w miastach możliwości poprawienia sytuacji finansowej. Część migrowała do miast na zimę, gdy na wsi warunki były najcięższe, jednak przytłaczająca większość, znalazłszy pracę, zostawała tam już na dłużej.
Nie wiadomo do końca, jak wiele kobiet przybyło do dużych miast na ziemiach polskich, by wstąpić na służbę. Dostępne są pewne dane z Królestwa Polskiego, gdzie pod koniec wieku władze rosyjskie organizowały spisy powszechne. W 1882 roku zbadano również zatrudnienie w Warszawie. Mieszkańców podzielono na kilka kategorii zawodowych i podawano informacje na temat tego, jaki odsetek pracowników z tych grup pochodził spoza Warszawy (w podziale według płci).
Z wyników dowiadujemy się, że w większości zawodów liczba miejscowych i przybyszów była mniej więcej równa, czasem, jak w przypadku kadry urzędniczej, napływowych było więcej – 67 procent. Wyjątek stanowiła służba domowa: tu prawie wszyscy pracownicy (86 procent) byli przyjezdni. Na ogół wśród osób pracujących w Warszawie, a urodzonych poza jej granicami zdecydowaną większość stanowili mężczyźni (41 procent mężczyzn do 25 procent kobiet). Dominowali nad przyjezdnymi kobietami w branżach związanych z przemysłem, transportem, handlem i usługami, a także wśród urzędników i przedstawicieli wolnych zawodów. Jeśli jednak chodzi o służbę domową, było na odwrót – wśród pracujących w Warszawie napływowych służących zdecydowaną większość stanowiły kobiety (66 procent do 20 procent, czyli ponadtrzykrotnie więcej). Według wyliczeń ówczesnych badaczy 85,5 procent służących w Warszawie kobiet nie urodziło się w mieście, ale przyjechało ze wsi w poszukiwaniu pracy12.
W drugiej połowie XIX wieku miasta rozwijały się i bogaciły. Imigracja do miast miała charakter proletariacki. Ze wsi przybywali niewykształceni chłopi, którzy nie mieli kwalifikacji do pracy w typowo miejskich zawodach i musieli szukać pracy fizycznej. Z tego względu na przykład w Warszawie szczególnie szybko rozwijały się zachodnie dzielnice przemysłowe, czyli Mokotów i Sielce, a także Praga, czyli wówczas nienależący do Warszawy, podmiejski prawy brzeg Wisły. O ile jednak w tych robotniczych dzielnicach więcej było mężczyzn, to w Śródmieściu, bogatych okolicach Nowego Światu, Marszałkowskiej i Alei Ujazdowskich, wśród nowo przybyłych przeważały kobiety. Wyjaśnienie zagadki demograficznej jest bardzo proste. To właśnie tam, w pobliżu pięknych parków, w eleganckich kamienicach mieszkali bogaci warszawianie, więc to tam zjeżdżały się i zatrudniały wiejskie dziewczęta szukające pracy jako służące.

Lamparty czyhają na córki

Ta specyficzna migracja dziewcząt nie przechodziła niezauważona. Katolickie pisma dla kobiet wiejskich zwracały uwagę na niebezpieczeństwa czyhające w miastach na nieostrożne przybyszki. „Niewiasta Polska” w 1902 roku wydrukowała artykuł wstępny Baczność matki, w którym redaktorka naczelna zwracała się wprost do matek przyszłych wyruszających do Warszawy, Krakowa czy Lwowa służących z tym dramatycznym apelem:
Chodzi, moje matki, o źrenicę waszych oczów, to jest o córki wasze, o te dziewczęta, które wam Bóg powierzył, które obmyte wodą chrztu św. Kościół św. wam oddał, abyście wy znowu tak samo czyste i niewinne oddały je poczciwemu mężowi albo Bogu na służbę do klasztoru. Na te wasze dzieci czyhają okrutni nieprzyjaciele, aby im wydrzeć co mają najdroższego, to jest właśnie niewinność i cnotę. Jeśli się spytacie: kto taki? – to powiem wam tylko, że ci, którzy dla grosza gotowi sprzedać i własną duszę, i duszę drugich, a kto to, to się domyślicie[4]. Wypuszczacie dziewczątka spod skrzydeł swoich do miasta, a czy wiecie zawsze, gdzie się obracają, co robią? Czy wiecie, że w uczciwej są służbie, i że w niej zostały? – że przyjaciółka nie namówiła ich do lepszej służby i lżejszej pracy do kawiarni? Czy wiecie, że prawie wszystkie te kawiarnie to są domy zepsucia, że stamtąd dzieci wasze wyjdą może lepiej ubrane, ale na wskroś zepsute? A kto za to odpowie przed Panem Bogiem? Wy, matki, któreście nie umiały czuwać nad tym, co wam Pan Bóg powierzył13.
Na młode dziewczęta czyhało w mieście wiele zagrożeń. Nieostrożne panny rzeczywiście narażone były między innymi na handlarzy żywym towarem, którzy wywozili niczego niepodejrzewające dziewczyny na Zachód, czasem nawet aż do Stanów Zjednoczonych czy Ameryki Południowej, gdzie sprzedawali je do domów publicznych. Poza tak spektakularnymi wypadkami realna oczywiście była szansa popadnięcia w konflikt z prawem czy zatrudnienia w nieodpowiednim domu. Dostanie pracy nie gwarantowało zresztą bezpieczeństwa. O tym jednak później. Na razie dość powiedzieć, że sama przeprowadzka ze wsi do miasta wystawiała przyszłą służącą na wiele zagrożeń, tak fizycznych, jak i przede wszystkim duchowych. To właśnie przeciw tym niebezpieczeństwom dla duszy walkę prowadziły katolickie pisemka dla służących.
Charakterystyczny język, jakim do czytelniczek przemawiała autorka apelu w „Niewieście Polskiej”, można było spotkać w całym bloku prasy kierowanej do klasy robotniczej. Pisma, zwykle finansowane przez Kościół, nazywały się wspólnie „prasą patronacką”, a za cel miały pilnowanie moralności. Nie brakowało też pism skierowanych bezpośrednio do kobiet. Oprócz wspomnianej „Niewiasty Polskiej”, wydawanej w Krakowie (1899–1903), w Warszawie wychodziła „Pracownica Polska” (1907–1914), choć pismo można było też prenumerować w Lublinie, Krakowie i Częstochowie. „Pracownica Polska” działała pod patronatem Stowarzyszenia Katolickich Służących w Warszawie. Mimo że pisma pochodziły z różnych zaborów i miały różne redaktorki, ich zawartość niewiele się różniła. Gazety kierowano do wszystkich kobiet z ludu, a więc włościanek i miejskich proletariuszek. Gazety były tanie, stosunkowo łatwo dostępne. Każdy numer zawierał święty obrazek, żywoty świętych, kilka porad związanych z pracą na roli i prowadzeniem domu, listy od czytelniczek i jedną lub dwie historie z życia wzięte, a zakończone stosownym morałem. Jakim, to podpowiadała już na stronie tytułowej „Pracownica Polska” (z podtytułem „Praca uszlachetnia”). W 1914 roku od „Pracownicy Polskiej” oddzieliła się „Pracownica Katolicka”, pomyślana jako gazeta dla służących. W Krakowie wychodził „Przyjaciel Sług” (podtytuł: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”), wydawany przez Adelę Henrykową Dziewicką, a redagowany przez Katarzynę Płatek[5]. „Przyjaciel Sług” zaczął wychodzić w 1897 roku i pod tym samym tytułem utrzymał się aż do końca I wojny światowej. W 1919 roku zmienił nazwę na „Głos Dziewcząt Polskich”. Trzy lata później z miesięcznika stał się kwartalnikiem, a pismo ostatecznie zamknięto w 1934 roku.

„Przyjaciel Sług”, przynajmniej w swojej przedwojennej odsłonie, starał się mówić do dziewcząt służących jak do równych sobie partnerek w dyskusji. Rezultat był raczej protekcjonalny niż partnerski, autorzy artykułów używali wybiórczo gwary wiejskiej i w tekstach tytułowali czytelniczki „Przyjaciółkami”. Krótkie artykuły pisane przez księży i samą Henrykową Dziewicką obracały się wokół kilku tematów, uznanych przez Kościół za najistotniejsze w ulżeniu ciężkiemu losowi służących – konieczności pobożności, uległości wobec pracodawców i ciągłej czujności przed niemoralnymi ludźmi, którzy chcieli służące okraść, porwać i zgwałcić.
To właśnie w „Przyjacielu Sług” obecny jest niemal w każdym numerze wątek niebezpieczeństw czyhających na dziewczynę emigrującą ze wsi do miasta w poszukiwaniu pracy na służbie. Redaktorka w artykule Miłość bliźniego z 1898 roku zwracała uwagę, że dola dziewczyny świeżo zatrudnionej w mieście jest niewesoła:
Bieda młodej dziewczynie, co pierwszy raz na służbę idzie. W domu mało się nauczyła takich rzeczy, które by jej na służbie pożytecznymi były.
Po większej części sługi nasze przychodzą ze wsi, a tam choć dziewczyna zręczna w polu, koło krowy chodzić umie, kapusty, zacierki i kartofli nagotować potrafi, a bieliznę w rzece czysto wypierze, to przecież w mieście z tego wszystkiego nie będzie miała pożytku. Nie zda jej się to na nic ani w kuchni, ani w pokoju przy sprzątaniu, bo tu co innego od niej wymagają14.
Drobne (lub poważniejsze) zgrzyty tego typu to jednak w przekonaniu „Przyjaciela Sług” problemy marginalne. Poważną plagą były oszustwa i wykorzystywanie przy zatrudnianiu do służby. Mimo że funkcja tej gazety była niewątpliwie dydaktyczna, w „Przyjacielu” nie drukowano porad, jak uniknąć oszustów i porywaczy. Gazeta posługiwała się raczej antysemickimi aluzjami i opowieściami z morałem.
W każdym numerze, w dziale Co tam słychać w świecie?, podawała kilka historii, z których służące bardzo łatwo mogły wyciągnąć własne wnioski. Ta kronika, bez mała kryminalna, pełna była wiadomości w rodzaju „Kot zagryzł dziecko” albo „Kobieta podająca się za pątniczkę do Kalwarii” bezwstydnie kradła damskie zegarki i biżuterię15. Takie sensacje to tylko dodatkowe atrakcje, razem z wiadomościami o otruciu jodoformem i sprzedaży fałszywych napojów miłosnych. Główny temat każdej rubryki wiadomości stanowiły porwania niedoszłych służących.
Oto w 1899 roku: „Handlarze dziewcząt – uwolnieni od winy i kary! Przed rokiem odbył się przed trybunałem w Krakowie proces o wywożenie chrześcijańskich dziewcząt do Turcyi przez Żydów, w tym celu, aby z tych ofiar rzuconych na łup rozpusty w domach publicznych niegodziwe ciągnąć zyski (…) Czy ten wyrok naszych Żydków od handlu chrześcijańskimi dziewczętami odstraszy – przyszłość okaże”16. W tym samym numerze: „W Mielcu Abraham Keller wywoził młode dziewczęta do Ameryki. Gdy wiózł przez Kraków Amalię Madej z Mielca, przyaresztował go policjant Pająk. Pokazało się, że Żyd wyłudził już 50 złr. [złotych reńskich – przyp. aut.] i przyobiecał przewieźć do Ameryki za 120 złr. od osoby”. W 1898 roku Co tam słychać w świecie? donosiło: „W Stanisławowie pochwyciła policja Leopolda i Markusa Grunberga, gdy w podstępny sposób wywozili dwie dziewczęta”17. W kolejnym numerze: „Do policyjnego biura w Katowicach przybyły z płaczem i narzekaniem dziewczęta z Austrii. Miały bilety kolejowe z Dziedzic do Berlina. Jakiś stręczyciel z Berlina zgodził [czyli zatrudnił – przyp. aut.] je i kupił im bilety. W Katowicach kazał im stręczyciel wysiąść, a on sam znikł, zwąchał pewnie coś niebezpiecznego (…) Biedaczki blisko przez dwa dni nic nie jadły”. Z kolei w 1900 roku oszukane służące miały zniknąć aż w Argentynie: „We Lwowie na dworcu przytrzymano 2 dziewczęta, które jechały ze Śniatynia do Buenos Aires. Jakiś Żyd dał im zaliczkę na jazdę do Wiednia i tam w hotelu miał na nie czekać. Policja dała znać do Wiednia z rozkazem ujęcia tego handlarza”18.
Oszuści trudnili się nie tylko wywożeniem dziewcząt do Ameryki czy Turcji. Czasem kończyło się na występach w kawiarni: „W Krakowie sądzono niejakiego Żyda Erlicha, który werbował dziewczęta niby to do kapeli damskiej, a w gruncie rzeczy prowadził z ich pomocą niecny wyzysk i szkaradne oszukaństwo. Dziewczętom do ręki dawał skrzypce, smyczkiem poruszały dla oka, gdy inni grali, one zaś, występując po kawiarniach różnych miast, służyć miały za wabik dla różnych lampartów. Proces ten odsłonił straszną niegodziwość tego ptaszka i niesłychaną łatwowierność dziewcząt i rodziców niektórych w Podgórzu”19. Wątek naiwności dziewcząt z Podgórza i braku kontroli rodzicielskiej ciągnął się zresztą w gazecie dalej. W numerze z 1900 roku w Co słychać na świecie? przeczytać można było: „Donosiliśmy przed kilku miesiącami o zaginięciu na Podgórzu trzech dziewcząt. Jedna z nich 14-letnia Emilia Martinek została odszukana w Tarnobrzegu, gdzie służyła u propinatora [czyli właściciela wyszynku alkoholowego – przyp. aut.]. Druga znajduje się w obowiązku w Królestwie Polskim. Któż więc wywabia bez wiedzy i zgody rodziców ich dziatki? Czy winowajcy będą ukarani?”20.
Czytelniczki „Przyjaciela Sług” wiedziały oczywiście, kto wywabia panny, wiedziały też, że oszustów nie minie sprawiedliwa kara. Co słychać w świecie? pisało na ogół o przypadkach, w których winni zostali przykładnie ukarani, a przynajmniej takich, gdzie przemyt niedoszłych prostytutek został udaremniony. W 1898 roku publikowało na przykład dłuższe sprawozdanie z obławy, w której wydatnie pomagali dziennikarze:
Handlarze dusz. „Związek Chrześcijański” pisze: Jedną z najsmutniejszych, a niestety, nieschodzących ze szpalt dzienników galicyjskich rubryk, jest handel dusz. Pomimo ścigania bezustannego handlarzy tych i surowego ich karania, wytępić tego wstrętnego przemysłu, nie tylko galicyjskiego, nie sposób. Odznaczają się w tym szlachetnym handlu szczególnie powiaty wschodniej Galicji – Stanisławów, Buczacz, Czortków, nie mniej Tarnopol i Brody, zajmują się nim zaś wyłącznie Żydzi, odbywający z „towarem” podróże na drugą nawet półkulę.
Uwięziono w Stanisławowie całą bandę tych handlarzy. Składa ją: trzech Grunów, dwóch Lutmanów i Pepi Hallreich, razem sześć osób. Uwięzienie ich nastąpiło na żądanie policji wiedeńskiej. Charakterystycznym, a zarazem dowodzącym doniosłości informacji dziennikarskich jest fakt, że policja wiedeńska dowiedziała się o członkach bandy, dzisiaj zostających pod kluczem, z jednego z wiedeńskich dzienników, który podał wiadomość, że rycerze owi, ścigani już przez policję angielską, schronili się niewątpliwie do Galicji. Dziennik ten wiedeński (N. W. Journal) wymienił członków tej szajki po nazwisku i – nie omylił się. Znaleziono ich i przytrzymano w Stanisławowie. Śledztwo szczegółowe jest w toku21.
Nie zawsze policja zdołała interweniować na czas. Dlatego dziewczyny zachęcane były do ciągłej ostrożności i rozwagi.
Historie z Co słychać na świecie? układały się w logiczną całość, łatwą do pojęcia dla każdej czytelniczki. Skoro według „Przyjaciela Sług” stręczycielami przemycającymi służące za granicę byli niemal bez wyjątku Żydzi, to dziewczęta katolickie nie powinny pod żadnym pozorem służyć w żydowskich domach. To przesłanie wzmacniał kolejny rodzaj wiadomości podawanych w gazecie – comiesięczne doniesienia, że żydowscy pracodawcy pobili ciężko kolejną służącą albo że zrozpaczona dziewczyna wyskoczyła z okna, by uniknąć kary cielesnej. Według pisma nawet jeśli Żydzi nie wywozili dziewcząt do domów publicznych, to na pewno bili i głodzili swoją służbę domową, a także nie pozwalali jej w niedzielę chodzić do kościoła. Słowem – należało trzymać się od nich z daleka.
Uniknięcie posługi w żydowskim domu, a więc wyeliminowanie ryzyka porwania albo złego traktowania, miało sprawić, by nowo przybyłe do miasta dziewczęta zgłaszały się do kantorów pośrednictwa pracy, nazywanych biurami stręczeń. Biura dzieliły się na katolickie i żydowskie, przy czym te drugie zgarniały więcej klientek, o czym z rozpaczą donosił „Przyjaciel Sług”: „W Tarnowie otworzył biuro stręczeń katolik Gutowski. Tym sposobem już są trzy biura stręczarskie w rękach naszych. Sługi jednak lgną zawsze do Żydówki Zauchowej, która je skubie porządnie”22. Podobnie było w Rzeszowie, gdzie „są dwa biura stręczeń, jedno Żyda Fenigera, drugie Podoskiego, katolika, jednak stręczeniem sług zajmują się głównie Żydówki, którym idzie o interes”. Przyszłe służące, zapewne ostrzeżone przez subtelne sugestie płynące z wiadomości z Co tam słychać w świecie?, nie chciały już zatrudniać się w żydowskich rodzinach. Jednak stręczycielki z biura Fenigera podstępem skłaniały je do takiej pracy, „wmawiając w nie, że to jest państwo niemieckie” (to prawdopodobnie na wypadek, gdyby służąca zrobiła się podejrzliwa, widząc nazwisko pracodawcy).
Oczywiście, czasem zdarzały się w dziale wiadomości dobre historie o rozsądnych dziewczynach postępujących roztropnie. Jak ta o Miodównie spod miasta Tarnowa:
Niejaka Miodówna przybyła o 9 mil, aby w mieście służyć. Młode to dziewczę o głodzie i chłodzie chodziło za służbą daremnie. Na szczęście spotkało jakiegoś kapłana, który jej powiedział, że tu jest schronisko sług i tam jej powiedzą, gdzie są miejsca. Najlepiej udać się do swojego proboszcza z prośbą o karteczkę polecającą. Każdy duszpasterz zna kapłanów w Tarnowie i poleceniem pokieruje biedną sługę pod dobrą opiekę. Schronisko w Tarnowie jest na ulicy Topolowej nr 623.
Dział wiadomości w „Przyjacielu Sług” pokazywał jednak dobitnie, że nie zawsze można było liczyć na zdrowy rozsądek wiejskiej dziewczyny albo przytomność księży i policji. Dlatego też do akcji ratowania służących katoliczek włączały się różne kościelne organizacje pomocowe. Jedną, działającą bezpośrednio w newralgicznym czasie tuż po przybyciu służącej do miasta, było Chrześcijańskie Towarzystwo Ochrony Kobiet.

Przypisy:

[1] We Francji mężczyźni stanowili w XVIII wieku 50 procent służących, na początku wieku XIX już tylko 10 procent. W Niemczech w połowie XIX wieku służba była podzielona płciowo po połowie, ale w spisie ludności Rzeszy z 1882 roku mężczyźni stanowili już tylko 3,2 procent. Podobnie na ziemiach polskich: w Galicji udział kobiet wśród służby wzrósł z 60 procent w 1880 roku do 93 procent w 1910, w Królestwie Polskim zaś z 60 procent w 1880 roku do 79 procent w 1897. Dane za: M. Kopczyński, Służba domowa jako grupa zawodowa w Europie XV–XX w. [w:] Kobieta i praca. Wiek XIX i XX, red. A. Żarnowska, Warszawa 2000, s. 70.

[2] Marysia mówi, że była na balu bez maski, jak w każdą niedzielę. Albo więc sugerowała, że w niedzielę zrzuca maskę, którą nosi przy państwu jako służąca, więc wreszcie może być sobą, albo też po prostu była za głupiutka, by zrozumieć, na czym polega bal maskowy.

[3] Albo bardzo rzadko podejmowana, jak wiemy ze statystyk, decyzja o pozostaniu w służbie na stałe. Mogły sobie na to pozwolić te służące, które nie zajmowały najniższych miejsc w hierarchii domowej i nie pracowały tak ciężko fizycznie, a więc ochmistrzynie i kucharki, a wśród męskiej służby kamerdynerzy czy majordomowie. Ci wyspecjalizowani służący byli lepiej wynagradzani i zarządzali służbą do wszystkiego, więc i ich wartość dla pracodawcy była większa. Z czasem dorabiali się nie schorzeń kręgosłupa, a raczej podwyżki płacy.

[4] Dla niedomyślnych czytelników współczesnych – chodziło o Żydów.

[5] Te same panie redagowały i wydawały „Niewiastę Polską” w Krakowie.

 
Wesprzyj nas