„Saga krynicka” Edyty Świętek to niezwykła podróż w czasie i przestrzeni, która przenosi czytelnika do malowniczej Krynicy-Zdroju z przełomu XIX i XX wieku. To opowieść o kobietach, ich marzeniach, miłości, przyjaźni i trudnych wyborach, które stawia przed nimi życie.


Z sentymentu i wspomnień o własnych wyjazdach do Krynicy-Zdroju zrodził się pomysł na „Sagę krynicką” Edyty Świętek. Wchodzące w jej skład cztery tomy powieści ukazały się w niedużym odstępie czasu począwszy od 2023 roku, zabierając czytelników do słynnego uzdrowiska, by podążał za śladami głównych bohaterek: Matyldy i Aurelii, które właśnie tam nawiązują znajomość, a następnie przyjaźń.

Matylda jest młodą kobietą pochodzącą z zamożnej rodziny mieszczańskiej, która nie może zajść w ciążę, choć bardzo tego pragnie. Gdy lekarz orzeka, że potrzeba jej ukojenia nerwów i odpoczynku, aby poprawić nadwątlony stan zdrowia, zapada decyzja, że Matylda pojedzie na całe lato do Krynicy-Zdroju. To tam spotyka Aurelię, która za sprawą ożenku trafiła z łemkowskiej chaty na salony. Jest jednak w fizjonomii dziewczyny i jej wrodzonym wdzięku coś, co pozwala mieć wątpliwości co do jej chłopskiego pochodzenia. Związana z tym tajemnica przemyka między wierszami przez stronice tomu „Sekrety kobiecych dusz” aby w jego finale mocno zaskoczyć czytelnika. Nie jest to jednak jedyna tajemnica, dlatego lepiej czytać uważnie wszystkie rozdziały – autorka potrafi bowiem zręcznie wpleść w łagodnie toczącą się fabułę zupełnie niespodziewane elementy. Na kartach tej książki rozgrywa się też zaciekły bój o schedę, pełen intryg i napięcia, a wszystko to w scenerii uzdrowiska doby belle epoque, jako że akcja powieści startuje w roku 1894.

Autorka z niezwykłą dbałością odtworzyła atmosferę ówczesnej Krynicy. Dzięki szczegółowym opisom czytelnik może poczuć urok dawnego uzdrowiska będącego dopiero u progu rozwoju, przespacerować się po jego alejkach i uczestniczyć w eleganckich balach. Zawiodą go tam złożone i intrygujące bohaterki – każda z postaci w „Sadze krynickiej” to indywidualność, z własnymi historiami i tajemnicami. Ich losy splatają się ze sobą, tworząc wielowątkową i wciągającą fabułę.
Ponadto Edyta Świętek posługuje się niezwykle plastycznym językiem, który pozwala czytelnikowi głęboko przeżywać losy bohaterów. To powieść, która wzrusza, bawi i skłania do refleksji opowiadając o sile kobiecej przyjaźni i zmienności relacji.

Autorka z niezwykłą dbałością odtworzyła atmosferę Krynicy doby belle epoque

Wraz z kolejnymi tomami sagi upływa czas, pojawiają się nowe postaci – zarówno fikcyjne jak i historyczne. Wyrazistym bohaterem ostatniej, czwartej części pt. „Uroki promiennych dni” jest na przykład krynicki Nikifor, łemkowski malarz, który zasłynął nie tylko w Polsce swoimi niepowtarzalnymi pracami. Jego postać pojawia się już – zresztą także zupełnie niespodziewanie – w tomie pierwszym. I trzeba przyznać, że Edyta Świętek bardzo zgrabnie połączyła losy stworzonych przez siebie bohaterów z dziejami postaci istniejących naprawdę. Pojawienie się w fabule tych drugich w każdym przypadku w naturalny i spójny sposób wynika z rozwoju akcji, co dodaje realizmu opowiedzianej przez pisarkę historii.

Chociaż akcja powieści toczy się w przeszłości – konkretnie kończy się w roku 1938, poruszane w niej problemy są nadal aktualne. To opowieść o miłości, zazdrości, chciwości, ambicjach, godzeniu się ze stratami i zmianami jakie przynosi życie. Na pewno nie jest to więc saga skierowana jedynie do miłośników powieści historycznych. To cykl, który z pewnością poruszy serca wszystkich czytelników, którzy cenią sobie dobrze napisane historie o ludziach i ich uczuciach. Jeśli szukasz lektury, która przeniesie Cię w inny świat i pozwoli na chwilę oderwać się od codzienności, to „Saga krynicka” jest właśnie dla Ciebie. Wanda Pawlik

Edyta Świętek
Seria „Saga Krynicka”
1. Sekrety kobiecych dusz, 2. Fantazje niewinnych lat, 3. Porywy namiętnych serc, 4. Uroki promiennych dni,
Wydawnictwo Mando

Edyta Świętek
Sekrety kobiecych dusz
Seria „Saga Krynicka”, tom 1
Wydawnictwo Mando
Premiera: 22 lutego 2023

1

Potrzeby serca

Rok 1894

Kraków

– Proszę powiedzieć, panie doktorze, czy wolno mi żywić nadzieję? Czy ból brzucha, męczący mnie od dłuższego czasu, oznacza to, o czym myślę? Mogę przekazać mężowi dobre nowiny?
Matylda Adamczyk spoglądała wnikliwie na doktora Maksymiliana Cerchę1, który przyszedł z wizytą domową, gdyż od kilku dni fatalnie się czuła. Nerwowym gestem wygładzała wyimaginowaną fałdkę na sukni. Jej dłonie drżały, a serce łomotało niespokojnie.
– Bardzo mi przykro, madame, lecz ból, na który się pani uskarża, nie ma nic wspólnego z tymi oczekiwaniami. Niestety, to histeria pokarmowa, która ma ścisły związek ze stanem pani nerwów. Jest pani zbyt rozemocjonowana, stąd bóle brzucha, mdłości i niestrawność.
– Och… – Całą odpowiedzią Matyldy było jedynie westchnienie. Przez chwilę kobieta nie potrafiła wydobyć z siebie głosu, wiedziała, że próba powiedzenia czegokolwiek zakończyłaby się rzewnym płaczem.
Tak bardzo pragnęła potomka! Od pięciu lat szczęśliwie zamężna, do tej pory nie zdołała zajść w ciążę, mimo usilnych starań Seweryna. Nie pojmowała, co stoi na przeszkodzie, skoro ślubny regularnie wypełniał swe powinności, nie szczędząc jej czułych pieszczot. Miała to szczęście, że wyszła za mąż z miłości, a nie pod wpływem rodziny. Seweryn był pociągającym mężczyzną, starszym od niej o niespełna piętnaście lat. Ta różnica wieku nie stanowiła problemu, Matylda bowiem ceniła dojrzałość ukochanego męża. Nigdy nie gustowała w młodzikach, wychodząc z założenia, że tylko stateczny człowiek zapewni jej spokojne i beztroskie życie. Rówieśnicy zawsze wydawali jej się zbyt gorączkowi i nieobliczalni. Od koleżanek, które niefrasobliwie zawarły małżeństwa z panami w zbliżonym do swojego wieku, niejeden raz zasłyszała zwierzenia o scenach zazdrości, sprzeczkach czy braku porozumienia. Matyldy i Seweryna nie dotyczyły podobne bzdury. Mąż całkowicie jej ufał, nie irytował się, gdy inni dżentelmeni próbowali ją subtelnie adorować, nikogo nie wyzywał na pojedynek za nadmierną atencję. Ale też i ona nie wikłała się w sytuacje, które mogłyby dawać panu Adamczykowi powody do zazdrości. Dużo ze sobą rozmawiali, często zwierzała mu się ze swych myśli. Opowiadała mu znacznie więcej niż znajomym paniom. Gdyby kogoś w swym otoczeniu miała określić mianem przyjaciela, to z całą pewnością nie byłaby to żadna kobieta, lecz Seweryn – taka relacja zdecydowanie była ewenementem.
Nic więc jej nie hamowało: żadna niechęć czy wręcz wstręt do małżonka. Figlowała z nim nader ochoczo, choć podobno damie nie przystoją zbyt frywolne poczynania w sypialnianym zaciszu. Była szczęśliwą mężatką i tylko brak dzieciątka spędzał jej sen z powiek i coraz częściej bywał przyczyną łez. Nawet teraz z trudem nad nimi panowała. Już mięła w dłoni batystową chusteczkę, gotowa, by w każdej chwili jej użyć.
– I co mam zrobić, panie doktorze? Wszyscy oczekują radosnych nowin. Czuję się taka… niezdatna. Inne kobiety mają po kilkoro potomków, ja pragnę powić choćby jedną dziecinkę.
– Jest pani jeszcze młoda, nie wszystko stracone. Zalecam spokój i wyciszenie. Może wyjazd do wód?
Odpowiedziało mu pociągnięcie nosem. Doktor pożegnał pospiesznie panią domu, nadmieniając, że zajrzy jeszcze na słówko do Seweryna. Wolał z nim omówić szczegółowo kwestię swego pomysłu na kurację.
– Powiedzże mi, przyjacielu, czy zostanę nareszcie ojcem? – zagadnął gościa pan domu po krótkim przywitaniu. Wcześniej zaproponował mu filiżankę kawy, na którą tamten z ochotą przystał.
Mężczyźni rozsiedli się w gabinecie. Adamczyk utkwił w lekarzu wzrok pełen nadziei.
– Obawiam się, że będziesz musiał jeszcze trochę poczekać. Przypadłości twej małżonki, choć mogły wprowadzić ją w błąd, nie zwiastują nowin, których wyglądasz z utęsknieniem.
– Ale jak to? Przecież Matysia od dłuższego czasu narzeka na złe samopoczucie.
– Tak, owszem, trochę niedomaga. Ale zdecydowanie nie wskutek ciąży – oznajmił wprost.
– A zatem co doskwiera mojej żonie?
– Z przykrością muszę stwierdzić, że to dolegliwość zupełnie innej natury. Histeria pokarmowa. Matylda sama przyznała, że ostatnio źle się odżywia. Jada zdecydowanie zbyt mało, odstręcza ją od wszelkiego mięsa i najchętniej syciłaby się wyłącznie słodkościami. Stąd ucisk na wątrobie i mdłości. Twoją żonę osłabił brak sutego jadła oraz ciągłe wapory.
– Jest wrażliwa – bąknął Seweryn.
– Przewrażliwiona, przyjacielu, nazywajmy rzecz po imieniu – poprawił go doktor. – Sam nieraz wspominałeś o jej nerwach. Myślę, że w dużej mierze to one stają na przeszkodzie macierzyństwu. Matka powinna być ostoją spokoju, wyciszenia…
– Ale nerwy Matysi wynikają właśnie z braku potomka – odparł pan domu.
Dla niego sprawa była równie przykra jak dla ślubnej. Od pięciu lat bezskutecznie usiłował dowieść swej męskości. Cała familia wyczekiwała niecierpliwie wieści, że zostanie zachowana ciągłość rodu. Już mu nawet z tej okazji składano gratulacje, gdy jakiś czas temu Matylda nieopatrznie dała do zrozumienia świekrze, że może być brzemienna. Cóż! Jej słowa okazały się fałszywym alarmem i pociągnęły za sobą sporo łez. Płakała zarówno niedoszła matka, jak i kandydatka na babcię. Od tamtej pory Matylda z ogromną determinacją spełniała małżeńskie powinności nawet wówczas, gdy doskwierało jej złe samopoczucie czy ponury nastrój. Coraz częściej też popadała w melancholię lub dla odmiany w histerię. Zakochany w niej Seweryn nie mógł patrzeć na tę rozpacz i sam także odczuwał narastającą frustrację.
Smutek obydwojga znacznie się pogłębił, gdy przed dwoma laty Konstancja Adamczyk ciężko zachorowała, a następnie dokonała żywota, nie doczekawszy się pomyślnych wieści.
– No właśnie – skwitował doktor. – To się po prostu zapętla. Matylda nie zachodzi w ciążę, bo jest znerwicowana, a z kolei nerwy są skutkiem braku potomka.
– Co radzisz?
– Możliwości jest kilka. Przede wszystkim należy uleczyć histerię twojej żony. Wyciszonej kobiecie natura prędzej pobłogosławi dzieciną.
– Ba! Tylko jak tego dokonać?
– Matylda powinna wyjechać na lato do renomowanego uzdrowiska. Ze swojej strony polecałbym Krynicę. Tamtejsze wody zdrojowe mają dobroczynny wpływ na wiele schorzeń natury żołądkowej oraz kobiecej. To byłaby wielokrotna korzyść, bo za jednym zamachem pozbylibyśmy się histerii pokarmowej, uregulowalibyśmy funkcjonowanie organizmu, a przy okazji poprawilibyśmy kondycję psychiczną twojej małżonki. Jestem przekonany, że pobyt w kurorcie doskonale by na nią wpłynął. Co więcej, zalecałbym pobyt nie przez jeden sezon, ale przez całe lato.
– Taa… Tak – zająknął się Seweryn. – Ale czemu akurat Krynica? Nie można by gdzie indziej?
– Owszem, można. Ale bacz na to, że w Krynicy mam sezonową praktykę. Zatroszczyłbym się o twoją żonę jak należy. Na pewno byłoby jej przyjemniej, gdyby kurowała się pod okiem kogoś, kogo zna i, jak sądzę, darzy zaufaniem.
– Słusznie – przyznał pan domu.
– A widzisz? Zatem ulokuj tam żonę na całe lato, zresztą nic nie stoi na przeszkodzie, abyś jej towarzyszył. Od połowy maja do połowy września będę w Krynicy wraz z moją familią. Jak wiesz, od kilku sezonów pełnię tam obowiązki lekarza uzdrowiskowego.
– Właściwie dobrze by się złożyło – westchnął lekko Adamczyk. – Miałbyś oko na kurację Matysi.
– Otóż to. Mógłbym na bieżąco zlecać kolejne zabiegi, a tam naprawdę byłoby w czym wybierać. U mnie miałaby do dyspozycji hydropatię, a prócz tego zalecałbym również dobrodziejstwa płynące z łazienek borowinowych i Zakładu Dietetycznego doktora Bolesława Skórczewskiego2. To byłaby naprawdę kompleksowa kuracja.
– Uważasz, że stan zdrowia Matyldy wymaga aż takiego zachodu? – zapytał Seweryn i od razu pożałował swych słów. Wszak wszyscy wokół wyrażali ­zaniepokojenie tym, że małżeństwo z pięcioletnim stażem pozostaje bez­dzietne.
Adamczyk bywał zmęczony tą sytuacją i coraz częściej łapał się na tym, że żona, poza którą jeszcze do niedawna świata nie widział, zaczyna wzbudzać w nim irytację. Miał szczerze dość spazmów, waporów i melancholii. Chciał szczęśliwej rodziny. Poczucia, że wraca z pracy do domu, w którym jest mu komfortowo pod każdym względem. Tęsknił za dawną Matyldą: ciekawą świata i radosną trzpiotką, pakującą się czasami w jakieś niedorzeczne historie, odważnie wygłaszającą swe myśli i momentami wręcz nieprzyzwoicie nowoczesną. Nie przeszkadzały mu nawet feministyczne zapędy połowicy, co więcej, sam dostrzegał sens w działaniach podejmowanych przez sufrażystki.
Cercha spojrzał na niego wymownie.
– Zatem wszystko ustalone: za trzy tygodnie spotykamy się w Krynicy – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Moja Helenka3 ochoczo wprowadzi Matyldę w lokalne przyjemności i zapozna ją z interesującymi osobami na odpowiednim poziomie, więc nawet gdy ty wrócisz do Krakowa, ona na pewno nie będzie tam narzekać na nudę.
Kilka minut później doktor opuścił mieszkanie Adamczyków. Seweryn został sam. Sięgnął do kasetki po cygaro, przyciął końcówkę, zapalił. Po chwili wciągnął w usta dym o lekko cierpkawym posmaku. Lubił nie tyle sam proces palenia, co zapach tlącego się drogiego tytoniu. To dawało mu odprężenie, którego teraz bardzo potrzebował. Dzień zaczął się od złych wieści. Pierwszą przyniósł prywatny detektyw, którego jakiś czas temu wynajął w celu przeprowadzenia śledztwa wymagającego dyskrecji, drugą usłyszał od doktora. Choć powinien teraz pójść do buduaru, by podnieść na duchu żonę, która z całą pewnością zalewała się gorzkimi łzami, tkwił w gabinecie otoczony kłębem aromatycznego dymu.

Krynica

Aurelia Drzewicka stała nad mogiłą. Wciąż nie mogła uwierzyć, że w wieku zaledwie dwudziestu czterech lat została wdową. Jej świat, do tej pory dość pogodny i szczęśliwy, legł niespodziewanie w gruzach. Nic bowiem nie wskazywało na to, by Jan miał ją tak nagle opuścić. Owszem, od dnia pewnego niefortunnego zdarzenia uskarżał się czasami na bóle głowy, lecz kogo nie dręczą absolutnie żadne doleg­liwości? Dionizy Litwora, mąż Emilki, pokpiwał nawet, że Jasieczek miewa migreny niczym matrona z waporami, jakich wiele gości w okolicznych pensjonatach.
Aurelia nieszczególnie przepadała za Emilką oraz pyszałkowatym Dyziem. Ludzie ci, choć wśród elit towarzyskich uzdrowiskowej części Krynicy uchodzili za dobrze wychowanych oraz kulturalnych, wzbudzali jej głęboką nieufność. Pod lukrowanym uśmieszkiem pani Litwory dostrzegała starannie zawoalowaną obłudę, na którą chyba nikt prócz niej nie zwracał uwagi. Ba! Dwudziestosiedmioletnią Emilię wręcz stawiano za przykład panienkom, wychwalając jej nienaganne maniery oraz anielską naturę. W gronie mężatek natomiast określano ją jako idealną panią domu, która przy nieszczególnie dużych środkach finansowych potrafi prowadzić gospodarstwo na najwyższym poziomie, a dodatkowo jest wspaniałą matką dwójki dzieciaczków: Teodozji zwanej pieszczotliwie Teosią oraz Stasia – prawdziwych aniołków, poza którymi świata nie widzi.
Aurelia od dawna nie roztrząsała swych sympatii i antypatii. Głowę miała zajętą innym problemem. Choć od śmierci męża minęło już pół roku i ból po jego stracie nie malał, wiedziała, że powinna podjąć jakieś kroki związane z przyszłością. Nie mogła przecież tkwić w nieskończoność u teściów, nie chciała „łaskawego chleba”. Ale i powrót do Powroźnika nie byłby chyba najlepszym pomysłem. W minionych sześciu latach zanadto odbiegła stylem życia, mentalnością i nawykami od łemkowskich4 chłopów, choć często zaglądała do domu rodzinnego. Doceniała też fakt, że jej świekra, Felicyta, darzyła Juraszków szacunkiem i traktowała ich nader przyjaźnie, często zapraszając w swe gościnne progi. Teściowa zachowywała kamienną twarz nawet wówczas, gdy wśród okolicznej socjety szemrano, że dopuściła, by jedyny syn popełnił mezalians, wiążąc się z panną o prostaczym pochodzeniu.
Nie jestem omdlewającą dobrze urodzoną panienką, by zważać na takie drobiazgi – pocieszała niejeden raz samą siebie, znosząc drobne szpileczki, które czasami ktoś jej wbijał.
Aurelia dawno temu zdążyła się uodpornić na niesprawiedliwość ze strony osób, które miały się za lepsze od niej. Wiedziała, na co się porywa, wychodząc za mąż za Polaka, choć na co dzień okoliczni Polacy i Rusnacy5 żyli ze sobą w niezłej komitywie. Zresztą narodowość to jedno, a pozycja społeczna – drugie. Niełatwo było córce chłopa, która związała się z potomkiem szanowanej krakowskiej rodziny mieszczańskiej oraz krynickiej elity towarzyskiej.
– Do zobaczenia, Janeczku – wyszeptała. – Przyjdę do ciebie niebawem.
Do tej pory odwiedzała mogiłę każdego dnia, lecz skąd mogła wiedzieć, co będzie jutro, pojutrze, za tydzień?
Na razie nie miała ochoty wracać do domu Pod Lipami6 – eleganckiej drewnianej willi wzniesionej w stylu szwajcarskim, w której pomimo upływających miesięcy wciąż panowała żałobna martwota. Nawet wskazówki zegara stojącego w salonie nadal pozostawały nieruchome, wskazując chwilę zgonu młodego pana. Matka zmarłego, pani Felicyta, nie pozwalała służbie, by nakręcono staromodny czasomierz, wcześniej odmierzający przede wszystkim szczęśliwe godziny. Zamilkły więc prześliczne kuranty, które w minionych latach zachwycały Aurelię. Czas stanął w miejscu.
Młoda wdowa postanowiła, że pójdzie na spacer po parku zdrojowym. Bezczynne tkwienie w domu zdecydowanie jej nie służyło. Zawsze była w nieustannym ruchu, córkę łemkowskiego chłopa od najmłodszych lat przyuczano do obowiązków domowych. Później kształciła się w Krakowie, a po ślubie sama wciąż wynajdowała sobie jakieś zajęcia. Byle nie tkwić ze znudzoną miną w fotelu, udając, że cieszy ją dźganie igłą w kanwę, szydełkowanie frywolitek czy inne bzdurne robótki, w których upodobanie znajdowały światowe damy.
W Krynicy nie było jeszcze kuracjuszy, ponieważ sezon zaczynał się dopiero za dwa tygodnie. Mogłaby więc, nie zwracając niczyjej uwagi, pójść na Górę Parkową. Albo po prostu przejść się alejkami ukochanej miejscowości, w którą wrosła tak mocno, że nie wyobrażała sobie, by mogła żyć gdziekolwiek indziej. Nawet teraz, gdy pogrążona była w żałobie, doceniała uroki Krynicy. Wcześniej, przez blisko rok, miała okazję zamieszkiwać w Krakowie. Tamtejszy gwar i chaos zupełnie jej nie odpowiadały. Dusiła się w miejskich fetorach. Tramwaje konne wzbudzały jej przerażenie, robiąc nazbyt wiele hałasu. I jeszcze ten rynsztokowy smród. Nie! Nad uroki wielkiego miasta zdecydowanie przedkładała sielankowe życie Beskidu Sądeckiego. Miłym dla uszu był szmer Kryniczanki – potoku, nad którym w ostatnich kilkudziesięciu latach wznoszono coraz większe i piękniejsze wille, służące przyjezdnym jako pensjonaty, oraz liczne budynki uzdrowiskowe. Owszem, pomiędzy majem a wrześniem kurort ożywał gośćmi. Na miejskim deptaku panował wówczas ruch i gwar, lecz nawet wtedy Aurelia dobrze się tutaj czuła.
Od zawsze uwielbiała obserwować eleganckie damy przechadzające się w barwnych toaletach, prezentujące paryskie nowinki. Podziwiała ich zdobne kapelusze z falującymi fryzowanymi piórami – małe dzieła sztuki kipiące od kwiatów, pierzastych ptaszków i innych ozdób. Obserwowała grację, z jaką poruszały się dystyngowane panie w pięknych jedwabnych bądź muślinowych sukniach. Widziała zmieniający się z roku na rok krój spódnic, znikające tiurniury wraz z trenami zbierającymi uliczny kurz i pojawiające się znacznie praktyczniejsze fasony. Pragnęła być taką jak owe elegantki, a jednocześnie chciała pozostać sobą. Wszak mimo usilnych starań najpierw madame Rylskiej, a następnie Felicyty wciąż nie można jej było określić mianem prawdziwej damy. Była kimś znajdującym się pomiędzy dwoma światami: blichtrem salonów i chatą łemkowskiego pszczelarza.
Aurelia wędrowała niespiesznie, zastanawiając się nad tym, co by było, gdyby przed blisko pięćdziesięcioma laty doktor Józef Dietl7 nie wykazał ogromnego zdeterminowania i nie sprzeciwił się woli urzędników, którzy wydali wyrok na kurort. Z opowieści Felicyty wiedziała, że w tysiąc osiemset pięćdziesiątym drugim roku zapadła decyzja o zlikwidowaniu dogorywającego Zakładu Leczniczego. Rok później do Krynicy przyjechał Dietl, który przyjrzał się wszystkiemu z bliska i tak sprytnie omówił problem z urzędnikami, że ci wyrazili zgodę na dalsze funkcjonowanie uzdrowiska oraz jego rozwój. Powstrzymano rozbiórkę już istniejących obiektów i wyasygnowano fundusze na rozbudowę infrastruktury.
To wydarzenie, tak znamienne dla dziejów Krynicy, okazało się nie mniej istotne dla Aurelii, choć wtedy jeszcze nie było jej na świecie. Ba! Jej matka była wówczas dziewczynką. Gdyby bowiem Józef Dietl nie przyjechał do urokliwej miejscowości położonej u stóp Góry Źródlanej, zwanej także Parkową, losy Krynicy zostałyby przesądzone – na powrót stałaby się zwyczajną wioską, z biegiem czasu zapewne całkowicie zapomnianą przez Boga i ludzi z dalekiego świata. Tymczasem dzięki dotacji przekazanej przez władze krajowe w Krynicy mógł rozpocząć działalność urząd powiatowy oraz związane z nim instytucje, między innymi sąd. I właśnie pracownikiem sądowym był Sergiusz Drzewicki, dziadek Jana.
Sergiusz przybył do Krynicy wraz ze swoją rodziną. Miał wówczas żonę oraz dorosłego syna Ksawerego, który szybko zwietrzył interes w otwarciu tartaku – wszak na rozbudowę odradzającego się uzdrowiska potrzeba było mnóstwo bali, krokwi, gontów i innych wyrobów drewnianych. Interes okazał się trafiony, rozwijał się fantastycznie, dając podwaliny pod znaczną fortunę. Ksawery Drzewicki związał się z Felicytą spokrewnioną ze słynnym krynickim rodem Nitribittów, którzy byli właścicielami pierwszej w okolicy apteki. Tym samym rodzina na dobre zakorzeniła się pod Górą Parkową. I to właśnie tym wydarzeniom, jakże doniosłym dla dziejów kurortu, swoje krótkotrwałe szczęście małżeńskie zawdzięczała Aurelia. Wszak gdyby Krynica nie utrzymała rangi ważnego uzdrowiska, nie osiedliliby się tutaj Drzewiccy, a ona nie poznałaby nigdy Jana. Zapewne wyszłaby za mąż za zwyczajnego łemkowskiego chłopa i wiodła żywot prostej wiejskiej kobiety.
Czy byłaby wówczas szczęśliwa?
Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Być może nie znając innego życia, godziłaby się na to, które stałoby się jej udziałem. A może nie? Może „zarażona” przez swego pierwszego nauczyciela głodem wiedzy, zainspirowana lekturą powieści przeznaczonej dla panienek z wyższych sfer tęskniłaby za czymś, co nie miało prawa zaistnieć? Na pewno nie poznałaby wówczas wielu wybitnych osobistości, które jeszcze do niedawna przewijały się przez bawialnię teściów.
O tym, że jednak weszła na salony, zadecydował nie tylko psikus losu, ale również wiele sprzyjających okoliczności.
Kiedy Aurelia wróciła wieczorem do domu, zastała teściową siedzącą bezczynnie. Obok leżała zapomniana kanwa z rozpoczętym haftem, którego od dawna nie dotknęły dłonie właścicielki. Felicyta miała bladą i posępną twarz, a na policzkach ślady łez. Wciąż widać było ból w jej oczach. Musiała niewyobrażalnie wręcz cierpieć, młoda wdowa zdawała sobie z tego sprawę, bowiem jej także ból wręcz rozdzierał piersi. Nie bacząc na to, czy wygniecie sobie suknię, usiadła na podłodze u stóp kobiety. Ujęła jej zimne dłonie i zaczęła ogrzewać je swym oddechem.
– Mateczko, tak nie można. Nie możesz wciąż tkwić w domu. Wiem, że jest ci ciężko, bo straciłaś jedynego syna, ale zamykanie się przed całym światem niczego nie zmieni. Powinnaś wyjść przynajmniej do ogrodu, zaczerpnąć w płuca świeżego powietrza. Wystawić się na dobroczynne działanie wiosennego słońca. Mateczko, błagam… Jan na pewno nie chciałby widzieć cię takiej. Przecież był do ciebie bardzo przywiązany – mówiła, choć nie była pewna, czy teściowa w ogóle jej słucha, gdyż wciąż pogrążona była w kokonie otępienia.
Rzeczywiście Felicyta nie reagowała na słowa synowej. Siedziała nieruchomo, niczym posąg wykuty z zimnego, pozbawionego uczuć marmuru. Aurelia nie przestawała się o nią zamartwiać, ponieważ w minionych miesiącach teściowa jadła zatrważająco mało. Znacząco wychudła, jej oblicze poorały bruzdy, których wcześniej nie było. Kiedyś pełna życia, energii, pogodna i wiecznie uśmiechnięta, teraz przypominała czarną posępną wronę z mocno posiwiałymi włosami.
Zasmucona brakiem reakcji ze strony teściowej Aurelia położyła głowę na jej kolanach. Plecy młodej wdowy zadrgały szlochem. Od dawna próbowała jakoś ukoić ból Felicyty. Pocieszyć ją tak, jak sama była przez nią pocieszana wtedy, gdy z miesiąca na miesiąc upływał czas, a ona nie mogła przekazać mężowi bardzo wyczekiwanych wieści o powiększeniu rodziny. Aurelii doskwierał wtedy głód macierzyństwa tak bolesny, że niekiedy nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Odnosiła wrażenie, że jest u progu szaleństwa. I właśnie w tamtym okresie rozsądek oraz ciepło Felicyty pomagały jej jakoś funkcjonować. A gdy Jan wyzionął ducha, zdała sobie sprawę, że ten głód prawdopodobnie nigdy nie zostanie zaspokojony. To bolało w dwójnasób. Ale równie mocno dręczyło synową spoglądanie na cierpienie istoty, która była dla niej kimś wyjątkowo dobrym i wyrozumiałym.
Określanie Felicyty matką przychodziło jej bez najmniejszego wysiłku. Nie wynikało wyłącznie z utartego zwyczaju, lecz również z potrzeby serca. W minionych latach madame Drzewicka stała się dla młodej mężatki prawdziwym aniołem opiekuńczym, który prowadził ją przez meandry salonowego życia, dyskretnie ratował z opresji, osłaniał przed uszczypliwościami, pocieszał w chwilach troski, a nade wszystko okazywał prawdziwie matczyną czułość.
Prócz najbliższych krewnych nikt nigdy nie był dla Aurelii równie wspaniałomyślny. W domu teściowej ani przez moment nie czuła się istotą obcą, intruzem. To było coś więcej niż akceptacja. To było wzajemne przywiązanie. I teraz, mimo własnego cierpienia, młoda wdowa bardzo pragnęła choć trochę pomóc świekrze, ale niestety czuła się całkowicie bezsilna.
Felicyta spojrzała na kobietę siedzącą u jej stóp. Widziała drżące szlochem plecy synowej. Chciała ukoić jej cierpienie, lecz bała się panicznie, że za uleganie emocjom kiedyś przyjdzie jej słono zapłacić. Pokochała tę dziewczynę niczym rodzoną córkę. W minionych latach Aurelia stała się dla niej czymś więcej niźli tylko synową.
Pewnego dnia i ty mnie opuścisz – przeszło jej przez myśl. – Kiedyś żałoba dobiegnie końca. Odejdziesz z tego domu i zapomnisz o moim synu. A ja zostanę sama z rozkrwawionym sercem.
Chciała zamknąć tę kruchą istotę w objęciach swych ramion. Przytulić mocno do piersi. Pogładzić bujne włosy o barwie gryczanego miodu. Zapewnić Aurelię, że wszystko będzie dobrze i zbawienny upływ czasu wyleczy ich obolałe dusze.
Nie potrafiła się przemóc.
Nie powinna utrudniać chwili rozstania im obu. Nie powinna jeszcze bardziej przywiązywać się do synowej. Wystarczy, że pochowała własne dziecko. Utrata Aurelii, do której prędzej czy później zapewne będzie musiało dojść, ostatecznie stanie się gwoździem do trumny.
Tak bardzo cię kocham, maleńka… – Usta Felicyty poruszyły się bezgłośnym szeptem. Jej dłoń drgnęła, następnie uniosła się ku głowie spoczywającej na podołku, lecz kobieta siłą powstrzymała odruch pełen tkliwości. Zacisnęła palce w pięść. Stłumiła szloch.
Dla matki nie ma nic gorszego niż utrata dzieci.

Kraków

Matylda łkała rozpaczliwie, słychać ją było przez zamknięte drzwi buduaru. Nawet towarzysząca bratowej Zuzanna nie była w stanie ukoić rozpaczy, choć właśnie między innymi w tym celu Seweryn wezwał ją do przestronnego mieszkania ulokowanego w urokliwej kamieniczce przy Małym Rynku w Krakowie. Sam nie był w stanie pocieszyć swej ukochanej Matysi, zresztą który mężczyzna potrafi skutecznie stawiać czoła damskim histeriom? Seweryn, choć dobrze znał powód owego nieutulonego płaczu nieprzemijającego od kilku godzin, wolał wezwać posiłki w postaci siostry, niźli samemu mierzyć się z waporami, do których się przyczynił. Może niepotrzebne były wzmianki o tym, że bardzo chciałby mieć choć jednego potomka, najlepiej syna, który zachowałby ciągłość nazwiska?
Mężczyzna krążył po gabinecie, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Namyślał się nad słowami Maksymiliana. Ostatecznie uznał, że faktycznie powinien wysłać żonę na całe lato do Krynicy. Sam mógł dotrzymać ślubnej towarzystwa jedynie przez część sezonu, miał w Krakowie obowiązki, które nie pozwalały mu na dłuższy wyjazd. W końcu nie wytrzymał, zerwał się i przemierzył w paru susach pomieszczenie. Skierował kroki do buduaru. Zastukał do drzwi i nie czekając na słowa zachęty, wpadł niczym burza do pokoju.
– Tak być nie może, Matysiu! – wykrzyknął. – Trudno, skoro Maks doradza wyjazd do źródeł, pojedziemy. Albo raczej ja cię tam odwiozę i będę zaglądał do ciebie w wolnych chwilach.
– Naprawdę? – ucieszyła się kobieta. Z nią doktor nie rozmawiał o absolutnie żadnej kuracji. Nie zalecił niczego ponad spokój oraz wypoczynek. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że z Sewerynem omówił temat szczegółowo. – A dokąd? Pojedziemy z Zuzią do Dusznik?
– Nie. Do Krynicy – odparł mąż. – Maksymilian obiecał, że da mi list polecający do jednego z pensjonatów. Zatrzymamy się w hotelu Trzy Róże. Helenka z całą pewnością zadba o to, abyś przebywała w jak najlepszym towarzystwie. Cerchowie są przecież ludźmi na poziomie, kulturalnymi, nie zadają się z osobami podejrzanej konduity.
– A nie lepsze byłyby Duszniki? Albo chociażby Żegiestów czy Muszyna? – odezwała się w końcu Zuzanna. – O wiele łatwiej się tam dostać. Słyszałam, że kolej nie dociera do Krynicy.
– Choć wiem o niedogodności związanej z podróżą, inne uzdrowiska nie wchodzą w grę. Krynica słynie z leczenia przypadłości dręczących Matysię. No i oczywiście doktor Cercha zapewnił, że osobiście pokieruje kuracją. Możesz być spokojna – mówił do siostry, mimo że kwestia wyjazdu dotyczyła przede wszystkim jego małżonki. – Matylda będzie tam miała należytą opiekę.
– Och! Droga Zuzanko! – wykrzyknęła madame Adamczykowa, ocierając twarz z ostatnich łez. – Nie musisz się o mnie martwić. Lepiej, abyś mi poradziła, które suknie powinnam ze sobą zabrać. Jeździsz co roku do Dusznik, więc orientujesz się w kurortowych modach… Co będzie mi potrzebne w Krynicy? Bo mam nadzieję, że w przerwach pomiędzy różnymi zabiegami znajdzie się choćby odrobina czasu na jakieś przyjemności.
– A tak… Suknie – odparła Zuzanna. – Wypada, abyś sprawiła sobie coś ładnego, może nawet z odrobiną ekstrawagancji. Na deptaku zobaczysz istną rewię mody i muszę stwierdzić, że damy noszą się w uzdrowiskach zdecydowanie śmielej niż w Krakowie czy nawet w Warszawie.
Seweryn, słysząc, że kobiety podjęły najmniej interesujący go temat, pożegnał się grzecznie i odszedł. Poprosił jednak siostrę, by zajrzała do niego przed wyjściem, chciał z nią omówić nowinę przyniesioną przez detektywa.
Nie martwił się szczególnie mocno o stan swoich finansów, choć z góry zakładał, że podróż do wód odczuje w kieszeni. Szczęśliwie nie należał do biedaków, był głównym wspólnikiem kancelarii prawnej Adamczyk & Strzelecki prowadzonej wraz ze szwagrem, również prawnikiem. Obydwaj zasłynęli ogromną skrupulatnością oraz skutecznością nie tylko w Krakowie, ale właściwie w całej Galicji. Ze swoimi problemami zwracali się do nich ludzie z dość odległych miejscowości, uważając ich niejednokrotnie za ostatnią szansę w starciu z Temidą.
Może Matysia nie zrujnuje mnie do szczętu kupnem zbyt wielu toalet? – pomyślał ze zgrozą, gdyż odezwała się w nim natura centusia krakowskiego. Ostatecznie uznał jednak, że przełknie nawet spore wydatki na krawca, modystkę i inne dyrdymały, byle w domu w końcu zapanował spokój, skończyły się comiesięczne histerie, popłakiwanie po kątach i wapory.
– Na litość boską, Sewerynie! Co cię opętało? Na co ci to było? – wykrzyknęła wzburzona Zuzanna, wysłuchawszy relacji brata odnośnie do poczynań prywatnego detektywa. A ponieważ wcześniej nie poinformował jej, że w ogóle nosi się z takim zamiarem, nawet nie próbowała ukrywać zaskoczenia.
– Musiałem to zrobić. Zrozum, ta sprawa mocno mnie frapowała…
– Przez tę sprawę Kazia gryzie ziemię! – powiedziała dobitnie. – Jestem przekonana, że to było powodem jej przedwczesnej śmierci! Rodzice przewracają się w grobie! Ona zresztą pewnie też! Trzeba dać spokój umarłym! A ty… Ty… Ty swoim niefrasobliwym postępowaniem zakłócasz spokój ich dusz! Tak być nie może!
Miotała się po jego gabinecie niczym mityczna furia, szeleszcząc halkami, tupiąc nerwowo i gestykulując. To załamywała ręce, to wznosiła oczy ku niebu.
A zatem Zuzia nie wybaczyła – pomyślał zniechęcony Seweryn.
Przez dobry kwadrans usiłował udobruchać siostrę, a gdy w końcu ochłonęła, zaczął ją prosić, aby zmieniła wakacyjne plany i zamiast do Dusznik, wyjechała z Matyldą do Krynicy. Argumentował, że żona bywa dość niefrasobliwa, a on trochę się obawia, czy może ją spuścić z oczu na całe lato. Obecność Zuzanny zapewne mogłaby zapobiec ewentualnym katastrofom towarzyskim. Połechtał tym samym ego swej siostry, ta bowiem lubiła wchodzić w rolę anioła stróża.

Krynica

Zaraz z rana młoda pani Drzewicka posłała do łemkowskiej części Krynicy Józka, młokosa, który zajmował się drobnymi posługami. Chłopak miał przekazać jej dwóm podopiecznym, by nazajutrz po śniadaniu przyszły na lekcje.
Kiedy Aurelia opuszczała rodzinną wieś, solennie sobie postanowiła, że nigdy nie będzie próżnowała. W tym przekonaniu utwierdziła ją nie tylko lektura ulubionej powieści, w której zaczytywała się, będąc młodziutkim dziewczęciem, ale również wrodzona chęć pomagania innym. Doszła do wniosku, że skoro zrządzeniem losu mogła wieść życie lepsze niż to, dla którego przyszła na świat, to powinna wyciągnąć pomocną dłoń do ubogich dzieci. Szansy na poprawę ich losu upatrywała w wykształceniu.
Aurelia zawsze była przepełniona empatią. Myślała. Może nawet zbyt wiele jak na kobietę. Zauważyła, że damy zanadto myślące wcale nie cieszą się popularnością. Wręcz uchodzą za wyemancypowane dziwadła. Na nią często spoglądano przez palce. Wybaczano jej chyba znacznie więcej niż dobrze urodzonym paniom. Przypuszczała, że za plecami wiele osób z politowaniem kręci głową i komentuje jej zachowanie. Cóż, niełatwo było spod przysłowiowej strzechy wejść na salony. Ten i ów nawet pozwalał sobie półgębkiem czynić niemiłe uwagi. A Emilia, gdy tylko miała ku temu sposobność i gdy nie było w pobliżu Jana, z wielką ochotą wytykała Aurelii wszystkie słowa oraz sytuacje, które w jej odczuciu odbiegały od konwenansów. Niby czyniła to z życzliwości, by na przyszłość „kuzyneczka” nie powielała swoich błędów, lecz Aurelii i tak było przykro.
Nim odszedł Jan, każdego dnia rano chodziła do siedziby Towarzystwa Przyjaciół Krynicy i Kasy Wzajemnej Pomocy, które ochoczo współpracowało z Krakowskim Towarzystwem Dobroczynności. W Krynicy działania skupiały się głównie na przyjmowaniu niezamożnych pacjentów do uzdrowiska oraz przekazywaniu wód mineralnych na potrzeby krakowskich placówek leczniczych, zajmujących się pomocą dla ubogich8. Aurelia, prócz sprawowania opieki nad pacjentami, dwa razy w tygodniu w osobnej izdebce uczyła dwie łemkowskie dziewczynki języka polskiego, rachunków w zakresie szerszym niż wykładany im w szkole oraz dobrych manier. Kładła młodym uczennicom do głowy, jak należy obchodzić się i rozmawiać z ludźmi. Wierzyła, że w przyszłości każda z nich zostanie należycie doceniona i znajdzie dobrą pracę w uzdrowisku, niekoniecznie przy szorowaniu podłóg czy noszeniu ciężkich kubłów z wodą, lecz przykładowo przy różnych zabiegach w Zakładzie ­Wodoleczniczym albo w pijalni.
Aurelia nigdy nie wywyższała się ponad prostaczków z racji nagłego awansu społecznego. Jan był dumny z tego, że żona nie spoczęła na laurach i nie wykorzystuje swojej nowo nabytej pozycji do okazywania wzgardy tym, którym wiodło się gorzej. Wymógł jednak na niej obietnicę, że gdy pojawi się nadzieja na powiększenie rodziny, to przyszła matka poświęci się w całości dziecku, poniecha wypraw do towarzystwa dobroczynnego przynajmniej na czas, kiedy będzie brzemienną oraz kiedy w domu będzie małe dziecię. A ponieważ do niczego takiego nie doszło, kobieta nieprzerwanie wypełniała swoją misję. I teraz, w tej smutnej godzinie, gdy żałość ściskała jej serce i nie pozwalała przeboleć nagłego odejścia ukochanego mężczyzny, Drzewicka uznała, że to właśnie praca pozwoli jej choć na moment wyrwać z głowy ogrom przykrych myśli.

Edyta Świętek
Fantazje niewinnych lat
Seria „Saga Krynicka”, tom 2
Wydawnictwo Mando
Premiera: 17 maja 2023

1

Proza życia

Rok 1901

Słotwiny

Huk pił był ogłuszający, gdy Witalis Juraszko wszedł do największej hali obróbki drewna. Mężczyzna skinął głową do Małka nadzorującego pracę robotników obsługujących potężne traki. Dał mu znak, by wyszedł na zewnątrz, gdzie było zdecydowanie ciszej.
– Zdążycie z robotą? – zapytał Juraszko.
– A jakże, panie kierowniku! Zdążymy.
– Całe szczęście, bo Biernacki nalega na jak najszybszy dowóz.
– Każdemu się dzisiaj spieszy – zauważył brygadzista.
– Ano każdemu. Krynica rozkwita na naszych oczach. Niczym grzyby po deszczu rosną nowe pensjonaty i hotele. A i w okolicznych wioskach przybywa tańszych kwater na wynajem. Dobrze prawił doktor Ebers, że będzie coraz więcej pracy. Już teraz ledwo zipiemy, a jak sobie poradzimy, gdy dołączą nam linię kolejową? – odparł Witia. Na jego dobrodusznej twarzy widać było troskę.
– Wtedy, panie dobrodzieju, człowiek nie będzie miał czasu, żeby podrapać się po grzbiecie ani pomyśleć o tym, które pół dnia dłuższe.
– Dla nas dobrze. Bo im więcej zleceń, tym większe zarobki – zauważył przełożony.
– Choć tyle – rzucił Małek. – Choć tyle.
– No dobrze, nie zawracam głowy. Wracajcie do pracy. A jak skończycie, niech no który od razu przyleci do biura i zgłosi załadunek. Dobrze byłoby wywieźć to jeszcze dzisiaj.
– Szanowanie, panie kierowniku – mruknął brygadzista i odszedł.
Niełatwo przychodziło niektórym robotnikom okazywanie szacunku Łemkowi, który niemalże z dnia na dzień został wyniesiony ponad innych. Wcześniej Juraszko pracował jako zwyczajny woźnica: w zgrzebnej rubaszce i samodziałowych portkach. Teraz nosił się z pańska, choć surdut zwykle zostawiał w biurze, a na starannie wyprasowaną koszulę ze sztywnym kołnierzykiem narzucał chałat chroniący sztuczkowe spodnie przed zakurzeniem. Wiadomo: przy takiej robocie pyłu było co niemiara.
Ostatnio madame umyśliła sobie, by robotnicy pracujący przy pilarkach zasłaniali nosy i usta bawełnianymi maseczkami, które osobiście im uszyła. Początkowo kpili z tej fanaberii, to znowu urągali, twierdząc, że przez szmatę trudniej będzie oddychać. A jednak po kilku dniach przywykli i zaczęli sobie chwalić jej pomysł, bo przewiewna tkanina zatrzymywała pył.
– Ma kobita pomyślunek! – orzekli z niejakim ociąganiem.
Choć nie każdy chciał to z początku przyznać, po dłuższym czasie musieli oddać sprawiedliwość młodej Drzewic­kiej: miała głowę na karku. Każdą innowację, którą zamierzała wprowadzać, musiała dokładnie przemyśleć i omówić z zaangażowanymi w problem osobami. Najpierw podejmowano próby nowych udogodnień, a gdy okazywało się, że pomysły Aurelii są sensowne, wprowadzano je w życie. Pod jej czujnym okiem tartak hulał aż miło. I choć ludzie początkowo krzywili się na babskie rządy, szybko uznali, że szef postąpił słusznie, namaszczając ją na swą następczynię, zamiast sprzedawać prosperujący interes obcemu. Spisywała się zdecydowanie lepiej od nieświętej pamięci Dionizego, który rwał się do wydawania rozkazów, lecz w rzeczy samej nie znał się na niczym. A że nowa właścicielka na prawą rękę przysposobiła sobie rusnackiego chama? Musieli jakoś z tym żyć. Było rzeczą oczywistą, że Drzewicka na totumfackiego obierze osobę, do której ma pełne zaufanie.
Krążyły słuchy, że Juraszko nie jest jej rodzonym bratem. Niektórzy wręcz wysnuwali wnioski, że między madame a kierownikiem jest coś na rzeczy. I że Drzewicka po to go przyucza, by w przyszłości przejął tartak jako jej mąż.
Ile było w tym prawdy, ile głupich dociekań, ile plotek? Tego nikt nie wiedział. Juraszko i Drzewicka odnosili się do siebie poufale i serdecznie, lecz nie wykraczali poza ogólnie przyjęte normy. Nawet buchalter pomagający w prowadzeniu ksiąg rachunkowych niewiele miał na ten temat do powiedzenia, choć urzędował blisko nich, w tym samym budynku służącym za biuro.
– A dalibyście spokój! – warknął pewnego dnia, gdy któryś brygadzista jął go podpytywać o rzekomy romans, obrazę boską, czy co tam faktycznie było. – Toć oni sobie „braciszkują” i „siostrzyczkują” na każdym kroku.
– Ale są rodzeństwem czy nie? Bo ludzie różnie gadają.
– Nie wasz interes. Bierzta się lepiej do roboty! – odparł, choć nie do niego należało dyrygowanie ludźmi.
Plotkom nie było końca. Najważniejsze jednak, że obydwoje spisywali się należycie na swych stanowiskach. Nikt nie stracił pracy bez konkretnego powodu, wręcz pod rządami Aurelii przybyło robotników i maszyn, a pobliski zagajnik został wykarczowany i urządzono na placu po nim kolejny skład. Tylko w miejscu tragicznego wypadku sprzed kilku lat postawiono krzyż: ku przestrodze żywym i ku pamięci tych, których przywaliły drzewa.
Tamtego przerażającego dnia wyciągnięto spod potężnych bali dwa trupy i jedną żywą osobę. Śmierć poniósł Dionizy oraz jeden z robotników. Mocno poturbowaną panią Litworową przetransportowano ostrożnie wpierw do biura, potem do domu Pod Lipami, gdzie zajął się nią doktor Ebers.
Witalis kontynuował obchód placu. Właściwie bardzo lubił swoje nowe zajęcie i był wdzięczny Aurelii za to, że obdarzyła go zaufaniem do tego stopnia, by powierzyć mu funkcję nadzorcy. Potrzebowała bowiem kogoś, kto zawsze będzie obecny na miejscu, ponieważ sama miała wiele innych obowiązków. Nie dość, że opiekowała się młodymi Litworami, to jeszcze nader aktywnie działała w organizacjach charytatywnych. Uczyła także dwie dziewuszki pochodzące z ubogich rodzin, by zapewnić im w przyszłości poprawę losu. Jej decyzja, by scedować część spraw na Witię, nie była więc aż tak zaskakująca, Aurelia znana była ze swej filantropii i chęci pomagania innym. Oceniała ludzi nie na podstawie ich pochodzenia czy stanu majątkowego, lecz tego, co sobą reprezentowali. Przecież mogła postawić na kogoś innego: lepiej wykształconego, pochodzącego z elit. Tymczasem ona wyznaczyła prostego człowieka. A kiedy zapytał, dlaczego wybór padł akurat na niego, odparła z typową dla siebie pogodą ducha:
– Ależ, drogi braciszku, czyż nie jesteś moim rycerzem na dobre i na złe?
Na każdym kroku podkreślała łączącą ich braterską relację. Chociaż w ich żyłach nie płynęła ani kropla wspólnej krwi, dla niej zawsze był kimś bliskim. Obydwoje zdawali sobie sprawę, że są obiektem plotek. Nie byli jednak w stanie temu zaradzić. Witalis daremnie rozglądał się za kandydatką na żonę. Aurelia z uporem obstawała przy wdowieństwie, choć akurat teraz mąż byłby kimś bardzo przydatnym w jej życiu.
W ostatnich kilku latach siostra odrzuciła kilku zalotników. Chętnych na małżeństwo z majętną wdową nie brakowało. Ona jednak twierdziła stanowczo, że nie stanie ponownie na ślubnym kobiercu, jeśli nie poczuje do człowieka, z którym miałaby się związać, przynajmniej namiastki takiego uczucia, jakie łączyło ją z Janem. Witalis doskonale ją rozumiał, pod wieloma względami byli do siebie podobni, jakby ulepiono ich z tej samej gliny. Wszak i on rozumował w ten sam sposób, więc być może z tego powodu w ostatnich kilku latach stał się nie tylko jej prawą ręką i podporą w interesach, ale również powiernikiem.
Mężczyzna wciągnął głęboko w płuca zapach świeżego drewna. Cierpka woń żywicy mieszała się z ostrym zapachem wiórów. Nareszcie dotarł do tej części składu, gdzie ułożony w równą stertę leżał stos krokwi oraz desek, które w najbliższych kilku dniach miały trafić na parcelę w Powroźniku. Dawno temu ojciec przepisał na Witalisa niewielką część swej ziemi. Nie było tego dużo, ot tyle, by postawić dom, a przy nim założyć jakiś przyjemny ogródek. Wszak Witalis nie miał być rolnikiem, lecz woźnicą.
Kiedy Nazarym ofiarował synowi ową działkę, nie przypuszczał, że Witia ze zwykłego fiakra przedzierzgnie się w kierownika tartaku. Rodzice już dawno suszyli mu głowę o założenie rodziny. A parcela w Powroźniku była przypomnieniem o tym, że najwyższa pora na ożenek. Wszak miał już swoje lata. Dymitr był od niego młodszy, a mógł się pochwalić żoną i czwórką dorodnych chłopaków.
Do niedawna wszelkie nagabywania ze strony rodziców Witalis po prostu zbywał. Twierdził, że skoro jest tylko woźnicą, żona nie jest mu do szczęścia potrzebna. Wszak po nim nikt nie będzie dziedziczył gospodarstwa. Nie potrzebuje pomocników w obejściu, spadkobierców ani nawet zachowania ciągłości rodu. Przez wiele lat było mu bardzo wygodnie. Zarabiał więcej, niż wydawał. Pieniądze odkładał na kupkę, z którą właściwie nie bardzo miał co zrobić. Do gospody nigdy go szczególnie nie ciągnęło, na dzierlatki też nic nie trwonił. Kiedy awansował, owa kupka zaczęła wzrastać w bardzo szybkim tempie.
Pewnego dnia Witalis pomyślał, że może warto byłoby zacząć budowę własnego domu. Wszak wypadało, aby człowiek na takim stanowisku, jakie on piastował, godnie się prezentował i mieszkał. Stąd surdut i sztywny kołnierzyk zastąpiły prostą rubaszkę. A ziemia zapisana przez rodziców została przeorana łopatami, gdy zaczęto wykopy pod fundamenty.
Od jakiegoś czasu Witalis sam siebie dopingował w duchu do działania. Być może jeśli postawi niedużą willę w szwajcarskim stylu, wzorowaną nieco na domostwie Drzewickich, to odczuje potrzebę zapełnienia jej wnętrz żoną oraz dziećmi. Przecież nie będzie się sam obijał w czterech ścianach. Nie będzie szukał własnego cienia w pustych pokojach.
Pieszczotliwym gestem pogładził jedną z krokwi.
Aurelia wciąż powtarzała mu, że warto mieć marzenia i aspiracje. Zachęcała, by w czasie wolnym od zajęć pracował nad umiejętnością czytania, pisania oraz rachunkami. Dodatkowo osobiście udzielała mu lekcji tańców salonowych. Kiedy był młodym chłopakiem, do szkoły uczęszczał raczej chętnie. Nie był jednak aż tak dobrze wykształcony jak przyszywana siostra. Z chwilą gdy objął kierownicze stanowisko, odczuł owe braki w wykształceniu dość mocno.
Nie, nie marzył o poślubieniu dobrze urodzonej panny. Aż tak wysoko nie mierzył. Znał swoją wartość oraz pochodzenie i nie zamierzał robić z siebie durnia, choć na wieczorki taneczne do Drzewickich bądź spektakle w Teatrze Modrzewiowym chadzał z przyjemnością. Ostatnio jednak, kiedy bywał w cerkwi, uważniej przyglądał się dziewczętom na wydaniu. Analizował ich zachowanie. Studiował twarze i sylwetki, licząc na to, że gdy tak się napatrzy na owe delicje skryte w barwnych łemkowskich strojach, to jego serce zabije nieco mocniej.
Właściwie martwił się, że jest tak odporny na uczucia i że nie potrafi zmusić samego siebie do poślubienia kobiety, której nie darzy miłością. Dymitr nawet czasami się z niego naśmiewał. Twierdził, że uczucia dobre są dla bab. Może nawet nie tyle dla bab, co dla panienek z dobrego domu. A każdy szanujący się chłop potrzebuje w chałupie gospodyni – kobiety, która przyrządzi strawę, posprząta dom, urodzi dzieci, a w chłodne wieczory ogrzeje siennik swym ciałem. Miłość do tego nie jest potrzebna. Ważniejsze są przymioty niewiasty, z którą człowiek wiąże się węzłem małżeńskim. Co komu po amorach, gdy baba nie potrafi utaić kaszy, dzieciaki dokazują, w izbach zalega brud, a w komorze harcują myszy? Do amorów wystarczy pierwsza lepsza dziewka. Żona powinna być gospodynią jak się patrzy.
– Hej, Witia! Ciebie to tak jak i Ałenę ciągnie między dobrze urodzonych. Pewnie ci się marzy wielka pani? – pokpiwał Dymitr.
Witalis wcale tak nie uważał. Nie ciągnęło go między możnych. O awans społeczny też nie zabiegał. Ot po prostu: los tak chciał. Z damami to nawet nie potrafiłby rozmawiać. Póki jeszcze pracował jako fiakier, gwarzył czasami z letniczkami. Ale to były luźne uwagi na temat pogody, Krynicy i wywczasów. Owszem, znajdował wspólny język z panią Felicytą, w której domu bardzo często gościł, oraz z Matyldą, przyjaciółką Aurelii. Ale żeby zaraz szukać sobie żony wśród dam? Co to to nie!

Kraków

Tego dnia w mieszkaniu Adamczyków panowała napięta atmosfera. Przez pół nocy roczne bliźnięta, Izabela oraz Wisława, krzyczały wniebogłosy, stawiając na nogi cały dom. Dziewczynki ząbkowały, więc nic dziwnego, że dobitnie wyrażały swą złość. Ledwo żywa ze zmęczenia niania nie radziła sobie z maleństwami. Matylda, zaniepokojona krzykiem, spędziła pół nocy w pokoju dziecięcym. Seweryn także nie mógł spać, choć z jego zaglądania do córek nie wynikało absolutnie nic.
Nic dziwnego, że rano domownicy spotkali się w jadalni zmęczeni i rozdrażnieni. Jedynie Konstancja zdawała się nic sobie nie robić ze złego humoru rodziców. Miała mocny sen, więc krzyki sióstr nie wyrwały jej ze snu. Bona, która spożywała posiłki wraz z państwem, ucząc przy tej okazji najstarszą panienkę dobrych manier przy stole, ledwo panowała nad ziewaniem.
Matylda najchętniej zostałaby w łóżku, lecz z pościeli wygnało ją poczucie obowiązku. Jak przystało na dobrą małżonkę, każdy poranek spędzała z mężem, zanim ten wyszedł do pracy. Starała się umilać mu początek dnia i wprawiać go w dobry nastrój przed licznymi, niełatwymi wyzwaniami.
Seweryn bez apetytu konsumował śniadanie. Żona obrzuciła uważnym spojrzeniem jego pobladłą twarz. Od wielu tygodni mąż nie najlepiej wyglądał. Skórę miał ziemistą, a pod oczami kładły się sine cienie. Głębokie bruzdy nadawały mu wygląd zmęczonego człowieka. Prezentował się zdecydowanie starzej, niż powinien w swym wieku. Adamczykowa składała to na karb przepracowania. Uważała, że ślubny zdecydowanie zbyt dużo bierze na swoje ramiona. Żywiła nawet żal do Tytusa, twierdząc, że szwagier spycha na Seweryna znaczną część obowiązków. A przecież byli wspólnikami, więc powinni solidarnie zajmować się sprawami swoich petentów i dzielić się pracą po równo!
Od dawna suszyła głowę mężowi, by koniecznie zatrudnił jakiegoś młodego rejenta. Wolałaby, żeby więcej czasu spędzał z powiększającą się rodziną. W ciągu dwunastu lat małżeństwa dorobili się trzech córek. Oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że Seweryn bardzo pragnie syna. Miała nadzieję, że dziecko, które od trzech miesięcy nosi pod sercem, będzie właśnie upragnionym chłopcem. To na pewno ucieszyłoby męża. Gdy na świat przyszły Izabela oraz Wisława, Adamczyk wyraził radość, że są zdrowe i dorodne. Zrobił to jednak dość powściągliwie. Cóż, trzy dziewczynki oznaczały w przyszłości trzy posagi i konieczność znalezienia trzech odpowiednich kandydatów na mężów dla córek albo przynajmniej dopilnowania, by panienki nie zawarły małżeństw pochopnie.
Chociaż w ostatnich latach coraz więcej kobiet decydowało się na podejmowanie nauki na studiach, mąż wątpił, by którakolwiek z jego pociech zechciała pójść w jego ślady, a jemu bardzo zależało na tym, aby w przyszłości przekazać prosperującą kancelarię w ręce spadkobiercy, który zachowa ciągłość rodu oraz pokieruje dalej rodzinnym przedsięwzięciem.
Matylda zżymała się w duchu na samą myśl o tym. Dla niej dziecko było skarbem i wielkim powodem do radości. Nie do końca rozumiała mężowską chęć pozostawienia po sobie męskiego potomka. Cieszyła się za każdym razem, gdy lekarz potwierdzał, że jest przy nadziei.
– Dolać ci kawy? – zapytała ślubnego.
Seweryn był tak bardzo pogrążony we własnych myślach, że w ogóle nie zwrócił uwagi na jej słowa. Powtórzyła więc pytanie. Dopiero wtedy uniósł wzrok znad talerzyka i spojrzał na nią przytomnym wzrokiem.
– Mówiłaś coś?
– Pytałam, czy masz jeszcze ochotę na kawę – odparła, unosząc porcelanowy dzbanek.
– Nie, dziękuję, wystarczy. W biurze wypiję pewnie niejedną.
– Coś cię trapi?
– Nie, a czemu pytasz?
– Sprawiasz wrażenie nieobecnego duchem.
– Ach! Mam za sobą nieprzespaną noc, a w perspektywie wyjątkowo skomplikowaną sprawę. Nie chciałbym jej przegrać. Wspominałem ci o Bardeckim, młodym i niezbyt zamożnym urzędniku z Tarnowa, który przed rokiem poślubił córkę bogatego przedsiębiorcy.
– To ten człowiek, który został przez własną teściową oskarżony o wypchnięcie jej męża przez okno? – upewniła się, czy nie pomyliła spraw prowadzonych przez Seweryna. Czasami bowiem ślubny opowiadał jej o swoich klientach.
– Tak. Według tego, co zeznał Bardecki, jego teść, Wincenty Sawicki, popełnił samobójstwo. Wdowa uporczywie przypisuje to zięciowi jako zbrodnię – wyjaśnił oględnie, gdyż żona znała szczegóły skandalu. Seweryn był przekonany o niewinności oskarżonego, wszak ofiara pozostawiła list pożegnalny. Wdowa po Sawickim upierała się jednak, że list został napisany pod presją, gdyż litery są mocno rozchwiane, jakby stawiane były w ogromnych emocjach. I nie przemawiał do niej fakt, że człowiek, który zamierza targnąć się na życie, działa właśnie pod wpływem emocji. Ona uporczywie twierdziła, że Wincentego zmuszono do napisania kilku słów i złożenia pod tym podpisu. Sugerowała, że Anatol musiał trzymać teścia na muszce. I że w ten sam sposób zmusił Sawickiego do wspięcia się na parapet, a następnie skoku.
Do tej pory Seweryn uchodził za wyjątkowo skutecznego adwokata, który nie przegrywał żadnych spraw. Wyciągnął z tarapatów niejednego człowieka. Czy i tym razem sprawi, że prawda zatriumfuje?
Śniadanie dobiegało końca. Matylda odczekała, aż mąż przygotuje się do wyjścia, i odprowadziła go do drzwi. Wciąż sprawiał wrażenie roztargnionego. Pomyślała jednak, że to na skutek sprawy, którą żył w ostatnich tygodniach. Zapewne nie dawała mu spokoju i myślami nieustannie znajdował się w kancelarii. Kobieta dopilnowała, by Seweryn wziął ze sobą teczkę z dokumentami, które przeglądał uprzedniego wieczoru. Nieczęsto przywoził pracę do domu, zdecydowanie wolał zostawać w biurze, by tam w ciszy oraz spokoju wertować dokumenty bądź przepisy kodeksów. Wczoraj w domowym gabinecie zasiedział się do późna.
Seweryn ujął aktówkę. Machinalnie cmoknął Matyldę w policzek na pożegnanie. Zanim jednak zamknęła za nim drzwi, odwrócił się. Pogłaskał żonę po twarzy, następnie po brzuszku, który wciąż pozostawał płaski.
– Tym razem będzie chłopak – powiedział z głębokim przekonaniem. – Uważajcie na siebie. Do zobaczenia wieczorem.
– Nie wrócisz do domu na obiad? – Kobieta westchnęła ciężko.
– Nie sądzę. Prawdopodobnie zjem coś w restauracji.
– Przepracowujesz się… – Chciała dodać coś więcej, lecz wszedł jej w słowo.
– Moja droga, rozmawialiśmy już o tym, nie czas teraz na sprzeczki. Obiecuję, że jak skończę z Bardeckim i rzekomym zabójstwem, to wówczas będę miał więcej czasu dla rodziny.
– Tak. Tylko że wtedy będą wakacje i pojadę z dziećmi do Krynicy.
– Odwiozę was i zostanę tam przynajmniej przez dwa tygodnie – zapewnił.
Żona wolałaby, aby został z nią u Aurelii znacznie dłużej. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że Sewerynowi niełatwo jest oderwać się od interesów na tak długo. A ona już cieszyła się na wizytę w kurorcie! Nigdzie nie wypoczywała równie efektywnie, co u państwa Drzewickich. Konsultowała się nawet z doktorem Cerchą, czy będąc brzemienną, może podróżować, lecz ten nie widział przeciwwskazań, wręcz zachęcał ją do wyjazdu, twierdząc, że pobyt u wód dobrze zrobi zarówno jej, jak i dzieciom.
Jeszcze tylko kilka dni – cieszyła się, zamykając drzwi za mężem. Potrzebowała tego wyjazdu, by złapać oddech przed kolejnym porodem. Ponadto nieprawdopodobnie tęskniła za przyjaciółką.

Słotwiny

– W jakim terminie mogę liczyć na dostawę? – zapytał rzeczowo Filip Rapacz.
– Ufam, że pod koniec tygodnia moi pracownicy zdążą przygotować zamówione krokwie – oznajmiła sucho Aurelia.
Umowę przypieczętowali uściskiem dłoni, choć Filip chętnie ucałowałby delikatną kobiecą rączkę. Drzewicka jednak podała mu ją w taki sposób, że nie było mowy o pocałunkach. Nie spłoniła się, gdy zbyt długo przytrzymał jej palce ani gdy zatonął wzrokiem w głębi jej przepastnych oczu. Potraktowała go jak partnera w interesach, a nie absztyfikanta, któremu dwukrotnie powiedziała „nie”, gdy postawił wiadome pytanie.
Mężczyzna trochę nierad był temu, że musi łączyć interesy z uczuciami, lecz nie miał wyboru. Okoliczne uzdrowiska rozwijały się niemalże w postępie geometrycznym. Hotele i wille wyrastały niczym grzyby po deszczu. Nic więc dziwnego, że zapotrzebowanie na drewno było ogromne i lokalne tartaki ledwo nadążały z pracą oraz realizacją zamówień. Ten należący do rodziny Drzewickich słynął z solidnych wyrobów, był też największy.
Filip zdecydowanie wolałby nie przypierać Aurelii do muru, nie targować się o rabaty i prędkie zaspokajanie jego roszczeń. O ileż przyjemniej byłoby spotkać się z tą kobietą na spacerze, zaprosić ją do tańca podczas balu, wypić w jej bawialni filiżankę aromatycznej kawy albo pogalopować razem konno w stronę zachodzącego słońca.
Gwoli ścisłości – z tym galopowaniem trochę się… zagalopował. Madame Drzewicka nie przepadała za szybką jazdą, choć pod każdym innym względem była kobietą nietuzinkową i znacznie wybiegającą poza utarte schematy. Zadziwiający był już sam fakt, że miała zostać sukcesorką tartaku.
O Drzewickich było głośno w okolicy z kilku powodów. Najpierw wiele mawiano o ślubie Jana z prostą łemkowską dziewczyną. Później użalano się nad jego przedwczesną śmiercią. A potem lokalną społecznością wstrząsnęła informacja o tym, jak to teściowie uznali Aurelię za córkę. Do Filipa docierały wszystkie te wieści. I on także, podobnie jak inni, dziwował się decyzjom Ksawerego, który zamiast sprzedać dobrze prosperujący interes, gdy miał ku temu sposobność, postanowił przekazać go przybranej córce. No bo kto to widział, by dama zajmowała się taką działalnością? Wszak domeną kobiety jest prowadzenie domu! Jeśli pochodzi z zamożnej rodziny, to powinna spędzać czas w salonie bądź przy dzieciach. Jeśli z prostaczej, to w kuchni bądź przy obrządkach. Ale nie w tartaku! Nie w miejscu, gdzie jak świat światem interesów dobijają mężczyźni. Wszak by prowadzić takie przedsięwzięcie, trzeba znać się nie tylko na rachunkach, ale również na maszynach oraz drewnie i, co najważniejsze – trzeba mieć posłuch wśród podwładnych.
Kiedy Rapaczowi zabrakło materiałów na budowę willi dla jednego z dość wymagających klientów, objechał całą okolicę w poszukiwaniu budulca. Tartak Drzewickich zostawił sobie na ostatek, nie dowierzał bowiem, że tam zostanie należycie obsłużony. Zresztą obiło mu się o uszy, że w wypadku w tartaku śmierć poniosło dwoje ludzi. Spodziewał się więc wszechobecnego chaosu.
W Słotwinach został przyjemnie zaskoczony, ponieważ skład drewna przylegający do tartaku robił imponujące wrażenie. Ujrzał tam taki ład, jakiego nigdzie wcześniej nie widział, a praca szła nad podziw sprawnie. To dość osobliwe, zważywszy, że przed dwoma tygodniami doszło tam do przerażającego wydarzenia, o którym było głośno w okolicy. Przez chwilę zastanawiał się nawet, czy to nie są plotki, lecz gdy wiedziony zwykłą ciekawością zagadnął o to jakiegoś robotnika, usłyszał potwierdzenie.
– Szybko uporaliście się ze sprzątaniem – zauważył. Już chciał dodać, że widocznie szkody nie były aż tak duże, pominąwszy straty w ludziach, rzecz jasna, lecz robotnik go ubiegł i sam zaczął opowiadać o rozmiarach katastrofy.
– Pani Drzewicka osobiście wtedy wszystkiego dopilnowała, choć spadła na nią wówczas opieka nad dzieciakami Litworów – dodał na koniec, z satysfakcją podkreślając rolę, jaką kobieta odegrała w doprowadzaniu składu do porządku.
Później Rapacz przekonał się, że zachwyty prostego robotnika nie są ani trochę przesadzone.
Tartak opuszczał ugodzony strzałą Amora. Na szczęście zauroczenie nie przeszkodziło mu w pomyślnym załatwieniu sprawy, z którą przyjechał.
Od tamtej pory dokładał starań, by jak najczęściej zamawiać drewno u Drzewickiej.
Filip prowadził do spółki z bratem niewielką firmę budowlaną. Jego działania z całą pewnością nie przynosiły tak dużych dochodów jak przedsiębiorstwo Drzewickich, dawały jednak stały i dość przyzwoity zarobek. Rapaczowie z dziada pradziada parali się ciesielką, dekarstwem oraz innymi pracami budowlanymi, ale dopiero ojciec Filipa i Makarego odkrył w sobie dość przedsiębiorczości, by rozwinąć działalność i zatrudnić sporą ekipę robotników. Czasami braciom, którzy przejęli interes, zdarzało się zakasywać rękawy, gdy goniły ich terminy, lecz wiodło im się zdecydowanie lepiej niż przodkom. I oni jako pierwsi w rodzie mogli się poszczycić solidnym wykształceniem oraz nienagannymi manierami, dającymi wstęp do salonów. Protazy Rapacz poślubił bowiem zubożałą szlachciankę, dzięki czemu podniósł status społeczny swej rodziny.
Filip, jako nieodrodny syn swego ojca, miał nieposkromiony apetyt na sukces. Snuł śmiałe wizje dalszego rozwijania rodzinnego przedsięwzięcia. A teraz marzył również o nieprzeciętnej kobiecie. I cóż z tego, że Drzewicka była bezdzietną wdową? Dla niego liczyły się jej przymioty duchowe, energia, a przede wszystkim uroda.
A tartak?
Tartak zasadniczo mógł stanowić przeszkodę w drodze do zdobycia przychylności bogdanki. Bo jak przekonać damę przewyższającą go statusem materialnym, że jego intencje i uczucia są szczere, a chęć zawarcia małżeństwa wynika z namiętności i jest naturalną odpowiedzią na porywy serca, nie zaś przejawem wyrachowania?
Pierwszy kosz od wybranki w ogóle go nie zraził. Rozumiał sytuację: Aurelia była zaaferowana sprawowaniem opieki nad dwójką cudzych dzieci, a rodzina okryła się żałobą. Oświadczając się, Filip w rzeczy samej palnął głupstwo i popełnił znaczący nietakt. Zadecydował więc, że za jakiś czas spróbuje ponownie.
Druga rekuza zapiekła mocniej, lecz mimo to mężczyzna postanowił walczyć. Wiedział, że stoi przed nie lada wyzwaniem: musiał przekonać Aurelię, że nie powoduje nim materializm. Poprzysiągł więc sobie, że się nie podda i choćby miało to trwać bardzo długo, przekona ukochaną o szczerości swych uczuć.
Doktor Ebers z lubością skosztował kawy. Była równie wyborna jak aromat unoszący się znad filiżanki. W domu Drzewickich zawsze serwowano specjały na najwyższym poziomie.
– Co słychać w eleganckim świecie? – zapytał Ksawery, podkręcając śnieżnobiałego wąsa.
– Zagraniczni kuracjusze, których tutaj nie brak, przywożą piękne wieści. Świat wychodzi z ciemnoty, zabobonów i zacofania, by dynamicznie się rozwijać. Jeszcze nigdy nie mieliśmy odkryć naukowych na tak wielką skalę. Maria Skłodowska-Curie wraz z mężem dokonują nieprawdopodobnych badań. Ludwikowi Pasteurowi zawdzięczamy szczepionkę przeciwko wściekliźnie. Europa mocno się uprzemysławia, powstają ogromne fabryki w miejsce niegdysiejszych manufaktur. Za kilka lat automobile staną się zapewne najpopularniejszym środkiem transportu.
– Sądzi pan, że zastąpią bryczki i powozy? – zapytał ze śmiechem Ksawery.
– Ależ oczywiście. Wyższość koni mechanicznych nad naszymi poczciwymi siwkami czy kasztankami polega na tym, że są niestrudzone i rozwijają niezłe prędkości. Nie myślał pan o zakupie takiego pojazdu?
– A wie pan, Henryku, że chodziło mi to po głowie? Lat przybywa, sprawność już nie ta co dawniej. Przestałem ostatnio dosiadać mojego Zawiszę – wspomniał o ukochanym ogierze. – Chcąc nie chcąc, człowiek musiał przesiąść się do bryczki.
– Ależ, drogi panie! Nie ma co narzekać na kondycję. Skończył pan ile? Osiemdziesiąt wiosen? – zapytał, lustrując zadziwiająco krzepką sylwetkę seniora.
– Osiemdziesiąt dwa – doprecyzował pan domu.
– Pozazdrościć formy! Niejeden młodszy dżentelmen chciałby się z panem zamienić.
– Ot, dobrodziejstwo Łazienek Borowinowych i naszej kochanej kryniczanki – skwitował Drzewicki.
– Tatko naprawdę doskonale się trzyma. – Aurelia z miejsca poparła doktora. – I nie powinien narzekać, że nie może wyprawiać się wierzchem do Słotwin.
– W takim razie może faktycznie warto rozważyć kupno automobilu? – Lekarz uśmiechnął się do młodej Drzewickiej.
– Sam pozostanę wierny tradycji. Ale gdyby tylko Aurelia wyraziła chęć, rad bym ją zaopatrzyć w mechaniczny powozik.
– Och tak! I kierowcę, który musiałby wszędzie mi towarzyszyć. Ja tam wolę niezależność i kiedy tylko pozwala na to pogoda, przemieszczam się na wierzchowcu. Nie twierdzę jednak, że nie ekscytują mnie wynalazki.
– W rzeczy samej postęp techniczny jest nieprawdopodobny, tylko patrzeć, jak jacyś narwańcy wyruszą na podbój nieba. Bo skoro potrafiliśmy już zapanować nad lądami i wodą, to w następnej kolejności wzniesiemy się pewnie do gwiazd. Cała Europa… Ba! Prawie cały świat dynamicznie się rozwija. Tylko nasza biedna Polska nie może w pełni korzystać z dobrodziejstw tej jakże pięknej epoki. Wciąż jesteśmy zacofanym zaściankiem, niestety. U nas nawet wzniosłe myśli nie mają racji bytu, ponieważ każda dziedzina tłamszona jest przez zaborców. Dla reszty ludzkości ubiegły wiek był wiekiem postępu. My utknęliśmy w martwym punkcie. A teraz tak to wszystko gna – perorował medyk – że kto nie idzie do przodu, ten wcale nie stoi w miejscu, lecz wręcz się cofa. Może jedynie sztuka jakoś stara się nadążyć za zagranicznymi artystami.
– Przykre to – westchnęła Felicyta – że mimo otwartych umysłów Polacy nie mogą się rozwijać jako naród.
– Ano nie. Zaborcy tłamszą nas na potęgę – odparł gość. – Chociaż może w Krynicy aż tak mocno tego nie odczuwamy. Wystarczy jednak, że porozmawiam z moimi pacjentami o tym, jak żyją, a oni mówią o licznych ograniczeniach.
– Racja. Moja droga przyjaciółka Matylda, pamięta pan ją przecież – powiedziała Aurelia, zezując w stronę lekarza – dużo pisze w swych listach o egzystowaniu w mieście. Kraków, mimo znacznej poprawy warunków bytowych, wciąż odstaje od wielkich miast europejskich.
– Kraków przynajmniej się elektryfikuje – zauważył Ebers. – Pragnąłbym, aby i w Krynicy można było korzystać z dobrodziejstw tej innowacji. O wiele zdrowiej dla oczu byłoby, gdyby wieczorami czytać nie przy lampach naftowych, ale przy żarówkach. Sam sporo czasu spędzam na lekturze, wszak na bieżąco muszę zapoznawać się z periodykami branżowymi.
– Rzeczywiście potrzeba nam elektryfikacji. Już sobie wyobrażam tartak, w którym maszyny napędzane są elektrycznymi silnikami – oznajmił Ksawery.
– Myślę i o tym – oświadczył gość. – Dla mnie rozwój uzdrowiska jest priorytetem, choć w wielu kwestiach zderzam się z murem i jestem bezsilny. O kolei na razie możemy jedynie marzyć. Nawet podział Krynicy na uzdrowisko i wieś trwa nader długo. Niby mamy przełom, ponieważ Łemkowie ostatecznie wyrazili chęć dokonania secesji, ale nie zanosi się na to, abyśmy szybko uzgodnili, jak podzielić majątek i wyznaczyć granicę gmin. A prawa miejskie dla uzdrowiska bardzo by się przydały.
– Musimy być dobrej myśli. Skoro jest już porozumienie, że podział jest konieczny, dojdzie w końcu do tego, że stanie się faktem – powiedział Ksawery. – Duża w tym pańska zasługa, doktorze.
– Bez odpowiednich popleczników byłoby trudno cokolwiek zdziałać. Hrabia Roger Battaglia*, wielbiciel naszych wód, obiecał, że załatwi akceptację władz państwowych, gdy tylko uzyskamy ostateczne porozumienie. To bardzo dynamiczny człowiek, dużo dobrego robi na rzecz naszej zabiedzonej Galicji. Szczególnie mocno interesuje go balneoterapia.
– Ma pan rzeczywiście szczęście do ludzi – zauważyła Aurelia. – Ach, Polakom trzeba, by się przebudzili i zaczęli dążyć do zmian.
– To niełatwe, ponieważ zwykle konformizm bierze górę, córeczko – odparł Ksawery. – Wygodnictwo sprawia, że wręcz boimy się nowości.
– Niby tak, ale jednak wśród tych nowości pojawiają się takie, które rewolucjonizują nasze życie, znacznie je ułatwiając – skwitowała.

Edyta Świętek
Porywy namiętnych serc
Seria „Saga Krynicka”, tom 3
Wydawnictwo Mando
Premiera: 29 września 2023

1

Strachy

Rok 1908

Powroźnik

Matylda krążyła nerwowo po przytulnej bawialni. Jak nigdy wcześniej pozostawała nieczuła na urok pomieszczenia, które przed laty urządzała z wielkim zaangażowaniem i troską o szczegóły. Raz po raz gładziła dłonią delikatnie uwypuklony brzuch, w którym dojrzewał pierwszy, nieco spóźniony owoc małżeńskiej miłości. Historia się powtórzyła: Juraszkowie dość długo bezskutecznie starali się o potomka i dopiero zmiana otoczenia przysłużyła się ich poczynaniom. O ile pierwsze dziecko Matyldy i Seweryna zostało poczęte w Krynicy, to potomek Witalisa został powołany do życia podczas karnawału w Krakowie. Każde z maleństw było efektem pięcioletniego pożycia.
Oczywiście Matylda nie ujawniała swych przemyśleń przy Witii, nie chciała bowiem sprawiać mu przykrości wspomnieniami o pierwszym małżeństwie. Wyczuwała, że ślubny miewa czasami problem z poczuciem własnej wartości. Chociaż zwykle takie myśli gniótł w sobie, niekiedy z jego wypowiedzi dawało się wywnioskować, że uważa się za kogoś gorszego od jej pierwszego męża: za obywatela drugiej, może nawet trzeciej kategorii. Kogoś, kto wszedł na salony przez kuchenne drzwi i nigdy nie wyzbył się tak do końca ani chłopskich naleciałości, ani kompleksów związanych z brakami w wykształceniu. Matylda starała się jak najdyskretniej pracować nad manierami ukochanego, by z jednej strony kontynuować dzieło rozpoczęte przez przyjaciółkę, a z drugiej nie dać odczuć Witalisowi, że uważa się za choćby odrobinę lepszą od niego. Chwilami przypominało to stąpanie po kruchej lodowej tafli, gdyż mężczyzna był przewrażliwiony na tym punkcie.
Tego dnia jednak to nie ogłada Witalisa zaprzątała uwagę mężatki. Właściwie Matylda sama nie potrafiłaby stwierdzić, co jest rzeczywistym źródłem niepokoju dręczącego ją od samego rana. Miała nieprzyjemne przeczucie, że stanie się coś złego. Usiłowała zdusić w zarodku uczucie strachu, które oplatało jej serce mocnymi mackami, lecz wysiłki były daremne.
Głupia jestem! – wzdychała ciężko. – Ilekroć spodziewam się dziecka, popadam w histeryczne nastroje. To mi się chce śmiać, to płakać. Święty by ze mną nie wytrzymał.
Ostatecznie uznała, że męczy ją bezczynność i to właśnie nuda wywołuje dziwaczne rozmyślania. Juraszkowa zwołała więc dzieci i zabrała całe towarzystwo do ogrodu.
Młodsze pociechy, czyli bliźniaczki Wisława oraz Izabela, od razu skorzystały z okazji, by czmychnąć wraz z Mateuszkiem do babci Juraszkowej.
Dzieci Matyldy nigdy nie określały Paraski innym mianem.
Do poczciwej Łemkini lgnęła także Konstancja, ale choć ciągnęło ją ku stojącej po sąsiedzku chyży, została z matką, by pod jej okiem doskonalić się w sztuce haftu na kanwie. Zdecydowanie wolałaby spędzić wesołe popołudnie wśród krewnych swego ojczyma, którego z szacunkiem i miłością nazywała tatką, lecz mama wymagała od niej pracy przy robótkach ręcznych przynajmniej przez dwie godziny dziennie. Z tego powodu trzynastolatka zazdrościła Teosi, wobec której ciocia Aurelia była znacznie pobłażliwsza.
Przecież jak w przyszłości będę potrzebowała hafciku lub koronki do sukienki, to je sobie kupię w sklepie galanteryjnym pana Zygmunta – zżymała się w duchu, dźgając igłą w rozpięte na tamborku płótno, choć dobrze wiedziała, że zakupy u Wrześniowskiego1 to zdaniem matki niepotrzebny zbytek i luksus. Znany w Krynicy kupiec sprowadzał wysokiej jakości towary wprost z Wiednia, zaspokajając gusta najwybredniejszych klientów i rozbudzając marzenia mniej zamożnych mieszkańców okolicy. Na głos Konstancja wolała nie wypowiadać takich myśli, matka była bowiem dość surowa i nieubłagana. Wciąż podkreślała, że chociaż rodzina męża jest dość specyficzna i Matylda szczerze ją kocha, to zamierza wychować swoje córki na prawdziwe damy, które w salonach będą się zachowywały równie swobodnie jak w paradnej izbie Juraszków. Swobodnie, co nie oznacza, że nieokrzesanie. Ponadto że nauczy je wszystkich zajęć przydatnych w prowadzeniu eleganckiego, acz skromnego gospodarstwa domowego. Nikt bowiem nie jest w stanie przewidzieć, jakie umiejętności mogą się przydać dziewczętom w przyszłości. A na księcia z bajki raczej żadna nie powinna liczyć. Co więcej, kobieta musi wykazywać przynajmniej odrobinę zaradności życiowej.
Oczywiście Konstancja nie miała pojęcia, że matka mówi o tym wszystkim na bazie własnych doświadczeń i przywołując z pamięci swą bezradność po śmierci pierwszego męża. Tamte wydarzenia uprzytomniły Matyldzie, że wcześniej żyła w bańce mydlanej: kruchej i nieodpornej na przeciwności losu. Zamierzała więc tak wychować swe dzieci, by radziły sobie w każdej sytuacji.
Porównując siebie i Teodozję, choć może nie był to najlepszy przykład z uwagi na różnicę wieku, Konstancja zauważała, że Teosia ma nieporównywalnie więcej swobody. A kiedy próbowała się buntować, matka od razu gasiła ją stwierdzeniem, że po pierwsze, Teosia jest starsza, po drugie, wychowuje ją ciotka, a nie rodzona matula, a po trzecie, panna pochodząca z tak zamożnej rodziny zawsze może liczyć na większą wyrozumiałość ze strony otoczenia, gdyż jest osóbką nader pożądaną w towarzystwie. A ponieważ Aurelia ustanowiła dla podopiecznej dość wysoki posag, ludzie wybaczą jej znacznie więcej niż Konstancji, dla której jedynym wianem będą cnota, dobre maniery i jakaś niewielka sumka, bowiem po rodzonym ojcu Adamczykównom nie zostało prawie nic. Matka dość często o tym wspominała. Nie omieszkiwała przy tym dodawać, że wszystkie umiejętności, jakie posiądzie panienka będąca w jej sytuacji, mogą okazać się bardzo przydatne. Dobrze byłoby bowiem, gdyby Konstancja potrafiła jak najwięcej. Zwłaszcza gdyby przy wyborze męża kierowała się porywami serca – te są bowiem mimo wszystko istotne. Owszem, rozsądek jest ważny w każdej sytuacji. Ale o wiele ważniejsze jest szczęście i wzajemny szacunek.
Panienka wielokrotnie zauważała, że wypowiadając te słowa, matka zawsze zerkała z czułym uśmiechem na swojego męża. Już teraz dziewczyna domyślała się, że mama pozwoli jej, by samodzielnie wybrała sobie narzeczonego. Konstancja wiedziała, jak istotna jest ta sprawa.
Kilka razy zdarzyło jej się podsłuchać, gdy Aurelia żaliła się matce, że jej podopieczna z uporem rozgląda się za mężem, który będzie przede wszystkim dobrze sytuowany. Przymioty duchowe zdawały się nie liczyć dla Teosi. Ciocia martwiła się o przyszłość dziewczyny. Ubolewała również nad tym, że nie zdołała jej skłonić do nauki na pensji. Wychodziła bowiem z założenia, że wykształcenie jest bardzo ważne nie tylko dla chłopców, ale również dla dziewcząt. Twierdziła, że czasy się zmieniają, a wraz z nimi zmienia się rola kobiety w społeczeństwie. Wywalczenie przez sufrażystki równouprawnienia oraz praw wyborczych dla kobiet było zapewne kwestią czasu. O ile na wiele tematów kobiety rozmawiały ze sobą szeptem, to o działalności tych pań matka i ciotka mówiły głośno i wyraźnie, jakby zależało im na tym, aby Konstancja i Teodozja jak najwięcej zapamiętały.
Trzynastolatka westchnęła ciężko, gdy zrobił się supełek na kolorowej nitce. Miała szczere chęci cisnąć kanwą i pobiec w ślad za rodzeństwem. Z oddali widziała Mateuszka siedzącego na kolanach Paraski. Dziewczynki usadowiły się po jej bokach. Babcia musiała opowiadać coś ciekawego, ponieważ słuchali jej z rozdziawionymi buziami.
Paraskę zawsze radował widok młodych Adamczyków. Kochała jednakowo wszystkie swoje wnuki: i te rodzone, i te przybrane. Na równi traktowała dzieci Dymitra, Eufrozyny i Ułyjanki oraz Aurelii czy Matyldy. Miała wielkie serce – tak mawiali o niej bliscy.
Ostatnio mocno podupadła na zdrowiu, choć liczyła dopiero lat sześćdziesiąt pięć. Czuła się jednak zmęczona życiem. Z żalem wspominała czasy, kiedy była o wiele sprawniejsza. Ilekroć zachodziła do cerkwi, pytała Świętą Przeczystą uwiecznioną na ikonie, czemu akurat na nią tak szybko spadła niedołężność. Inne wiejskie baby były bardziej udręczone, musiały ciężko pracować w polu oraz przy domowych obrządkach. Ona nie znała aż tak mozolnej pracy, pszczoły dawały niezłe utrzymanie, a do roboty nigdy nie brakowało parobków. Odkąd Dymitr przyprowadził do domu Anastazję, zyskała w synowej dużą wyrękę. A kiedy na świat zaczęły przychodzić pierwsze wnuki zrodzone z tego małżeństwa, mogła poświęcić się wyłącznie opiece nad nimi, gotowaniu strawy i innym drobnym pracom. Niekiedy myślała, że być może dlatego tak szybko opadła z sił, bo nie zmuszała swego ciała do codziennego wysiłku, jak inne wieśniaczki.
Pocieszała się jednak, że obniżoną sprawność rekompensuje jej w pełni szacunek i przywiązanie bliskich. Dla niej najwięcej znaczyły więzi rodzinne. Nie było większego szczęścia nad zgodę pomiędzy ukochanymi osobami. Z synowymi nigdy nie powiedziały sobie złego słowa. Ani z tą pochodzącą z łemkowskiej chyży, ani z tą, co przyszła z salonów i zrobiła z Wasyla dżentelmena.
Dobry Bóg nam błogosławi – rozmyślała.
A skoro niezdatna już była do cięższej pracy, przesiadywała przed chałupą, gdy pozwalała na to pogoda, i niańczyła wnuki oraz prawnuki. Znała chyba wszystkie okoliczne klechdy, baśnie i legendy. Dawno temu opowiadała je Aurelii oraz pozostałym swoim dzieciom. Teraz mogła przekazywać je najmłodszym. A dzieciska jak to dzieciska – lubiły jej posłuchać. Niejeden raz same przymilały się o jakieś bajanie, choć znały na pamięć większość tych historyjek.
Nie inaczej było tym razem. Gdy tylko Wisia oraz Iza usadowiły się obok niej, zaraz zaczęły prosić, aby wysnuła jakąś gawędę.
– Babciu, opowiedz nam o pięknej pustelniczce – dopraszały się dziewczynki.
– Nie, nie! Tylko nie to! – wykrzyknął Mateusz. – Ja wolę o smokach.
– Kiedy smoków nie ma na świecie – odparła Paraska. Nad niestworzone historie wolała rodzime opowiastki.
– No to chociaż o diable – dopominał się mały. – Albo o rozbójnikach.
– Tak, tak! O rozbójnikach będzie najciekawiej – poparły go z miejsca siostry, gdyż ta legenda stanowiła kompromis pomiędzy diabłem a piękną panną. Zawierała niezliczone skarby i bogactwa, które działały na dziecięcą wyobraźnię.
– I cóż ja mam z wami zrobić, niebożątka? Opowiem wam o „wesołych chłopcach”, jak zwą prości ludzie zbójców – oznajmiła Paraska, co od razu wywołało krótki wybuch radości, po którym zapadła pełna skupienia cisza. – Dawno temu ziemia nasza beskidzka roiła się od ubogich chłopków. Każdemu z nich w komorze jeno myszy piszczały, wyjadając resztki ziarna. Bieda była, aż strach, odkąd nad Łemkowszczyzną zapanowały austriackie łapserdaki. Co się tam któremu w polu nadarzyło, to rekwirowało mu wojsko. Co ktoś jakąś większą monetą brzdęknął, to go poborca podatkowy zgnębił. Nic więc dziwnego, że w leśnych ostępach zaczęto zastawiać zasadzki na bogaczy podróżujących dyliżansami do Muszyny, Żegiestowa czy do krynickich źródeł. Nasze zdroje bowiem z dawien dawna okrywały się sławą, przyciągając możnych panów, marzących o odzyskaniu zdrowia straconego na hulankach. Wabiły także wyściskane gorsetami panie, pragnące dziatwy. Przyjeżdżali więc licznie w nasze strony, wioząc worki ze złotem, kosztowne stroje i kufry pełne klejnotów, za które chcieli kupić sobie szczęście. Na takich to magnatów czyhali zbójnicy, łupiąc ich do cna, a zrabowane dobra naprędce utykali gdzie popadło, bowiem wciąż ścigali ich austriaccy żołdacy. Często zdarzało się więc, że w wydudławionych2 drzewach połyskiwały złote i srebrne monety, drogie pierścienie lub inne świecidełka. Niejeden śmiałek, który zapuszczał się w gęstwinę lasu, znajdował ukryte skarby. Ludzi ciągnęło w dzicz, by poszukać jakichś dóbr. Wielu przy tym wilki zjadły lub potargał niedźwiedź. Najwięcej jednak łupów zanosili weseli chłopcy do Jaskini Zbójeckiej, która znajduje się na stoku Jaworzyny. Przepastna grota, zwana też Diablą Dziurą, do dziś pilnie strzeże swoich sekretów. Ale gdyby się zapuścić w jej otchłań, to kto wie, czy nie dałoby się jeszcze posłyszeć echa zbójnickiej przysięgi – zakończyła z lekkim sapnięciem.
– A czemu tę grotę zwą Diablą Dziurą? – drążył Mateusz, choć dobrze znał odpowiedź.
– A temu, ciołku jeden – wtrąciła się Wisia – że jest w pobliżu Diabelskiego Kamienia.
– Aha. A o kamieniu opowiesz? – Chłopiec wyjątkowo zignorował wyzwisko, choć zwykle przy takich okazjach odpłacał pięknym za nadobne, i spojrzał w przepełnione czułością babcine oczy.
Wisława jednak nie miała już ochoty na słuchanie szatańskich opowiastek. Milsze dziewczęcym uszom były historyjki o królewnach czy pięknej pustelniczce.
– Nie pamiętasz, jak ciocia Aurelia opowiadała nam, skąd się tam wziął? To diabeł, który chciał zniszczyć krynickie zdroje, porzucił go w tamtym miejscu.
– A ja myślę – stwierdził Mateusz – że było inaczej. Diabeł znalazł pewnie zbójnickie łupy i chciał je zachować dla siebie. Po to przyniósł głaz, żeby zasłonić wejście do groty, ale zabrakło mu sił, więc porzucił go na stoku.
Paraska uśmiechnęła się pobłażliwie i poczochrała dłonią jasną chłopięcą główkę.
– Ależ ty masz, smyku, wyobraźnię. Może kiedyś będziesz pisał bajki jak ten artysta, co wiele lat temu mieszkał w pensjonacie Trzy Róże?
– A ja wiem, o kim babcia nam mówi – pochwaliła się Izabela, która zazwyczaj pozostawała w cieniu swej siostry bliźniaczki. – Chodzi o pana Kraszewskiego. Mama czytała nam do snu Barani kożuszek i inne opowiastki.
– O właśnie – odparła Juraszkowa, bowiem i ona kie­dyś przysłuchiwała się temu, jak synowa czytała dzieciom bajki.
– No to zostanę bajarzem – oznajmił chłopczyk. – Ale najpierw opowiedz mi jeszcze, jak zbójnicy składali przysięgę na wierność hetmanowi.
Dziewczynki zgodnie przewróciły oczami, lecz nie zaprotestowały, żywiąc nadzieję, że to zaspokoi Mateuszkowe roszczenia.
– A było to tak – powiedziała Nazarymowa – że musieli ją składać na samym dnie jaskini, gdzie ich niczyje ucho ni oko nie mogło wyśledzić. Ustawiali się wówczas w okrąg, a potem padali przed swym harnasiem na kolana, z namaszczeniem przykładając palce do heretyckiej Biblii, której nam czytać nie wypada, bo po swojemu ułożyli ją bracia czescy. Dla zbójów jednak stanowiła świętość, więc zawsze na nią się zaklinali. Dodatkowo, by przysięga miała większą moc, kładli lewice na pistoletach lub nożach, czy co tam który z nich miał ku swemu zbójowemu rzemiosłu. Harnaś, jak przystało na przywódcę, stał dumnie wyprostowany, odziany tak bogato i pięknie, że gdyby jakieś dziewki się tam zakradły, to bez wahania uznałyby go za łemkowskiego króla.
– I co mówili rozbójnicy? – drążył mały Adamczyk, świdrując ją wzrokiem.
Paraska wytężyła pamięć. Miała nadzieję, że nie poplącze słów dawno temu zasłyszanych od stryjka, który parał się zbójeckim fachem.
– In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Amen! My tu wszyscy zebrani w obliczu Boga jedynego, Matki Najświętszej, wszystkich świętych i Michała Archanioła, patrona zbójników, przysięgamy pospólnie, że tobie, jako naszemu hetmanowi zbójnickiemu, wierni wżdy będziemy, że nie wyzdradzimy ani ciebie, ani naszych kamratów, że będziemy ci posłuszni i że cię nie opuścimy w potrzebie aż do śmierci twojej i naszej. I choćby nas kołem łamano, głowę ścinano, ćwiartowano, na pal wbijano, na szubienicy wieszano, wierni będziemy tobie i zbójecznej potędze, wierni, wierni, wierni, amen!3
Ledwo Paraska skończyła snuć opowieść, gdy od strony willi nadeszła Matylda. Teściowa spojrzała z troską na pobladłe policzki synowej. Kobieta nie wyglądała najlepiej. Miała podkrążone oczy.
– A usiądźże, dziecko – zachęciła ją świekra, przesuwając się nieco na ławie i przyciskając mocniej do swojego boku Izę, by zrobić miejsce dla przybyłej.
Matylda, choć od rana ją nosiło, przycupnęła skwapliwie w cieniu zadaszenia.
– Mamo, mamo! Babcia opowiadała nam historię o zbójach! – wykrzyknął Mateusz, odwracając się ku rodzicielce. Przez chwilę wyglądał tak, jakby się zastanawiał, czy pozostać na babcinych kolanach, czy może raczej wtarabanić się na matczyny podołek. Ostatecznie jednak został tam, gdzie siedział.
– A tobie co, córeczko? – zapytała Nazarymowa. – Wyglądasz, jakby cię coś trapiło.
– Sama nie wiem – westchnęła kobieta. A ponieważ ciężko jej było na sercu i chciała choć trochę sobie ulżyć, pomyślała, że zwierzy się ze swej troski teściowej. Nie zamierzała jednak tego robić przy córkach i synu. – Idźcie, dzieci, pobawić się w sadzie – zwróciła się do pociech.
Młodzi Adamczykowie posłusznie odeszli. Przy kobietach zostało jedynie maleńkie dziecię, ułożone w kołysce. Tego dnia bowiem Paraska jak zwykle sprawowała opiekę nad swoją prawnuczką, najmłodszą córką Gregora. Cóż jednak takie maleństwo mogłoby zrozumieć?
– No… Mówże, co ci leży na sercu.
– Ach, żebym to ja wiedziała! Od rana jestem jakaś niespokojna – wyznała Matylda. – Wodzi mnie z kąta w kąt jakieś licho. Strasznie mną targają nerwy, jakby się coś złego miało wydarzyć. Miejsca sobie nie mogę znaleźć ani żadnego zajęcia, bo wszystko leci mi z rąk.
– Nie masz powodów ku temu? Nie posprzeczałaś się chyba z Witalisem?
Nazarymowa spojrzała bacznie na synową. Ta zaprzeczyła ruchem głowy. W tym małżeństwie sprzeczki należały do rzadkości. Matylda kochała Witalisa całym sercem i za nic w świecie nie chciała go ranić. Starała się więc ważyć przy mężu każde słowo, by go nie urazić jakimś niestosownym komentarzem.
– Nie, mateczko. Między nami wszystko jest w jak najlepszym porządku. Może chodzi o mój stan? – zastanowiła się chwilę. – Za każdym razem, gdy jestem brzemienna, to jakby mnie kto zaczarował. Samej siebie nie poznaję. A przecież powinnam się już przyzwyczaić, bo to nie pierwszyzna. Mam czterdziestkę na karku, a zachowuję się jak młódka.
Paraska wyrozumiale pokiwała głową.
– Taki już kobiecy los. Babka moja zawsze powiadała, że ciężarnej drażnić nie wolno, bo byle bzdura ją może rozstroić. Zresztą sama mówisz, że za każdym razem tak cię dopada. Cierpliwości, córuchno, cierpliwości. Wszystko wróci do normy.
– O daj Boże – jęknęła ciężarna. – Daleko jeszcze do czasu, a ja marzę tylko o tym, by mieć już za sobą rozwiązanie. Początek chyba najgorszy. – Nikomu innemu pewnie nie powiedziałaby tak szczerze o tym, co czuje. Wiedziała jednak, że Paraska świetnie zrozumie jej bolączki. – Wtedy, gdy nosiłam Mateuszka, nieźle dałam Sewerynowi w kość – przyznała. – Obawiam się, by Witalis nie stracił do mnie cierpliwości. Nie żebym mu umyślnie uprzykrzała życie! Broń Boże! Daleka jestem od tego. Ale wciąż to mnie na płacz zbiera, to śmieję się jak niespełna rozumu. Biedny Witia gotów uznać, że mam nie po kolei w głowie.
– Nie frasuj się, Matysiu. Witia świata poza tobą nie widzi. Dobrze wiesz, że cierpliwy też jest jak mało który. Nieba by ci przychylił. A jak się biedaczysko raduje na to dzieciątko! Ja żem mu zresztą powiedziała, by miał teraz dla ciebie więcej zrozumienia. Zresztą on niegłupi, napatrzył się dosyć i na Anastazję, i na Ułyjankę, i na Eufrozynę. Mało to dziecisków urodziło się w naszej familii? Nie trap się o Witalisa. Chyba że dręczy cię coś jeszcze innego – dodała asekuracyjnie, bo i ona była dziwnie niespokojna od samego rana. Nagle zaczęła się zastanawiać, czy aby obydwie nie mają jakichś złych przeczuć. Swym przemyśleniem nie podzieliła się jednak z ciężarną, by jej bardziej nie zdenerwować.
– Och, mateczko… Jak ty mnie potrafisz przejrzeć! Masz rację, coś mnie dręczy, lecz sama nie potrafię określić, o co chodzi. Czuję, jakby miało się wydarzyć coś okropnego.
– A może ja melisy naparzę? Ziółka dobre na zszargane nerwy. – Juraszkowa poderwała się z ławy. – Niepotrzebnie zaprzątasz sobie myśli na wyrost. Tobie potrzebny teraz spokój, dziecko.

Krynica

Teodozja siedziała na krawędzi łóżka, ściskając w dłoniach coś, co w jej mniemaniu było listem z zaświatów. Serce biło jej mocno niczym dzwon. Z pewnym niedowierzaniem spoglądała na kartkę, którą musiała skreślić dłoń jej matki, bo któż inny mógłby napisać te słowa? Wszak na sekretarzyku znalazła notatki sporządzone tą samą ręką. Zresztą kto i po co miałby zadawać sobie tyle trudu, by fabrykować podobne rzeczy, po czym wrzucać zmiętą w kulkę kartkę pod ciężki mebel, spod którego mógł nigdy nie zostać wydobyty?
Chociaż serce nie chciało dopuścić do głosu tej myśli, to jednak jej umysł wiedział, że wszystko, co przeczytała, musi być okrutną i bolesną prawdą. Była córką morderców. W jej żyłach płynęła nie krew, ale toksyna, zatruwając swym jadem wszystko.
Dziewczyna zacisnęła powieki. Przed jej oczami momentalnie przepłynęły sceny z życia w domu Drzewickich. Wszystkie chwile, gdy postępowała podle wobec swojej opiekunki: każda psota, każda złośliwość, każdy foch. W ostatnich kilku latach zdecydowanie nie była aniołem. Wciąż starała się zrobić ciotce na złość. Co więcej, judziła również Stanisława. Wzajemnie nakręcali w sobie spiralę nienawiści do Aurelii. Za miłość i troskę odpłacali najgorszą monetą. Ona chciała chronić ich przed całym złem otaczającego świata. Oni zarzucili ciotce, że przez nią nie żyją rodzice i przygarnęła ich wyłącznie z poczucia winy. A tymczasem prawda była zgoła inna i przerażająca!
Teodozja zerwała się i przeszła parę kroków po niezbyt dużej sypialni, stanęła przed toaletką i zerknęła w lustro nadgryzione zębem czasu, spatynowane, pocętkowane bezlitośnie przez muchy. Spojrzała w twarz samej sobie. Zwierciadło odbijało piękną młodą kobietę o oczach zimnych jak lód i o zaciętych gniewnie ustach. Anioła z duszą diabła.
Jestem potworem – pomyślała na wspomnienie wszystkich złych uczynków.
W dłoni wciąż ściskała kurczowo list. Był namacalnym dowodem na to, że nie uległa żadnej iluzji. Niektóre zdania zdążyła przeczytać tyle razy, że wbiły się w jej pamięć. Nie wiedziała, ile czasu spędziła w domu rodzinnym. Musiało minąć kilka godzin, gdyż słońce przestało razić ostrym blaskiem, a pokój zaczął spowijać pomarańczowy półmrok, kładąc wydłużone cienie.
Wystraszyła się, zdawszy sobie sprawę, jak jest późno. Dotarło do niej, że nikt za nią tutaj nie przyszedł. Nikt jej nie szukał. A przecież ciotka dobrze wiedziała, że Teodozja zabrała klucze! Dziewczynę zmroziło, bowiem przypomniała sobie, że ostatnim widokiem zapamiętanym z domu Drzewickich była Aurelia osuwająca się na podłogę. Ciotce musiało zatem przydarzyć się coś złego! W przeciwnym razie już dawno posłałaby po nią służącą albo przyszłaby tutaj osobiście.
Jak teraz wrócić do domu Pod Lipami? Jak spojrzeć w oczy Felicycie i Filipowi? Czy będzie miała jeszcze kiedykolwiek możliwość spojrzenia w oczy Aurelii? Czy Aurelia w ogóle zechce ją widzieć? Wszak Teosia zraniła ją w najgorszy możliwy sposób! A jeszcze wcześniej podobne słowa padły z ust Stasia!
Na samą myśl o tym wszystkim Teodozja poczuła dziwne mrowienie na karku. Jej serce zaczęło niezwykle szybko uderzać, jakby lada moment miało wyskoczyć z piersi, a na skórze wystąpiła cieniutka warstwa potu. Znała każde z tych doznań, ale z osobna, nigdy nie skumulowały się w jednej chwili. Nagle uświadomiła sobie, że to, co odczuwa, jest po prostu strachem. Do tej pory to uczucie było jej całkowicie obce. Nigdy niczego się nie bała. Zawsze z odwagą szła przez życie. Jeżeli zdarzały się momenty, gdy milczała, robiła to nie dlatego, że lękała się wygłaszać myśli, lecz dlatego, że czasami wypadało zachować je dla siebie. Nie obawiała się nawet konfrontacji z Augustem, choć przez jej plecy przebiegł nieprzyjemny dreszcz w chwili, gdy uświadomiła sobie, że są sami na odludziu.
Teraz panicznie bała się powrotu do domu i tego, co tam zastanie.
A co, jeśli Aurelia doznała apopleksji? Jeżeli jej serce nie wytrzymało kolejnego ciosu?
To była najbardziej przerażająca wizja w całym życiu Teodozji, która uświadomiła sobie, że w tej sytuacji byłaby morderczynią, podobnie jak jej rodzice. Uznała to za nader prawdopodobne wytłumaczenie, dlaczego nikt do tej pory za nią tutaj nie przyszedł.
Zmusiła oporne ciało do ruchu. Nogi były niczym z waty i zdawały się uginać pod nią, gdy podążała w stronę drzwi. Opuściła sypialnię matki. Pokonała spowity mrokiem korytarz. Gdy wyszła przed dom, ze zgrozą stwierdziła, że musiało minąć ładnych parę godzin od ucieczki. Nagle wizja powrotu stała się nie do zniesienia. Gdyby Teodozja miała jakąkolwiek alternatywę, zapewne teraz ochoczo by z niej skorzystała. Byle nie wracać pomiędzy ludzi, wobec których była fałszywa i podła.
Gdy w końcu weszła na podwórko domu Pod Lipami, zamarła z trwogi, rozpoznając bryczkę doktora Ebersa. Lekarz musiał przyjechać prosto od jakiegoś pacjenta, bowiem z Zakładu Hydropatycznego do willi Drzewickich było tak blisko, że na ogół przychodził piechotą. A to musiało oznaczać, że z Aurelią jest źle.
– Co ja narobiłam? – jęknęła Teodozja.

Powroźnik

Po rozmowie z teściową Matylda nie czuła się ani trochę spokojniejsza. Mimo że Paraska dokładała starań, aby ją choć trochę rozweselić, ciężarna wciąż była zdenerwowana. Jej niepokój sięgnął zenitu z nastaniem pory, w której zwykle Witalis wracał ze Słotwin. Służba już przygotowywała się do podawania obiadu, a gospodarza wciąż nie było. Podminowana kobieta raz po raz podchodziła do okien i wyglądała na podjazd. Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła nadjeżdżającego wierzchem męża. Juraszko żwawo zeskoczył z ogiera i uwiązał go przy pojniku. Chwilę później wszedł do domu.
– Nareszcie! Witia, gdzieżeś ty był tyle czasu! – wykrzyknęła, załamując ręce. – Denerwowałam się twoim spóźnieniem.
Mężczyzna zmarszczył czoło, wyglądał na zmartwionego.
– Przepraszam, Matysiu. Powinienem był cię uprzedzić, ale myślałem, że ktoś przysłał do ciebie posłańca.
– Posłańca? Czemu? – zapytała zdziwiona kobieta. – Czyżby coś złego wydarzyło się w tartaku?
– Nie, nie! Tam wszystko w porządku. – Witalis przygryzł wargę. Zmartwiony spojrzał na żonę. Widać było, że coś go trapi. – Po wyjeździe ze Słotwin musiałem wstąpić do Drzewickich. Właściwie posłano od nich po mnie. Byłem pewien, że i ciebie zastanę u Aurelii. – Mąż plątał się nieco, nie wiedział, jak ma przekazać niczego nieświadomej żonie nowiny.
– A mówże w końcu, człowieku! Nie trzymaj mnie w niepewności! Co się dzieje?! – wykrzyknęła przerażona Matylda.
Już wiedziała, że uczucie niepokoju, które dręczyło ją od samego rana, nie było bezpodstawne. Z posępnego oblicza męża wyczytała zdecydowanie zbyt wiele. Zachwiała się, jakby zaraz miała upaść, lecz w porę podtrzymało ją silne ramię Witalisa.
– Wszystko będzie dobrze, Matysiu. Ale powinnaś tam pojechać.

Edyta Świętek
Uroki promiennych dni
Seria „Saga Krynicka”, tom 4
Wydawnictwo Mando
Premiera: 24 stycznia 2024

1

Rozrachunki

Rok 1919

Lwów

– Co za bezczelność! – wykrzykiwała zirytowana Zuzanna, nie bacząc na to, że może ją usłyszeć ktoś z mieszkańców kamienicy przy ulicy Kochanowskiego. Zwykle starała się zachowywać z daleko posuniętą dyskrecją, tym razem emocje wzięły górę. – To są zwyczajne oszczerstwa! Pomówienia! Bzdury, które wymyśliła sobie moja, pożal się Boże, zrujnowana bratowa. Nie mówiąc już o tym, że śmie pana tutaj przysyłać, w chwili gdy nasz dom okryty jest żałobą! – przywołała mało racjonalny argument, wszak skąd niby Matylda mogła wiedzieć, że „czerwona zaraza” zabrała Zuzannie syna, dwie synowe oraz troje wnuków?
Strzeleccy nawet w czasie wojennej zawieruchy nie ponieśli równie dotkliwych strat. Jeszcze parę tygodni temu żyli całkowicie beztrosko, podróżując południowym wybrzeżem Włoch, dokąd uciekli przed zimowymi chłodami oraz zarazą. W Italii także panoszyła się epidemia, lecz tam przynajmniej było cieplej niż w Polsce. Plagi egipskie spadły na rodzinę w chwili powrotu do Lwowa. Okazało się, że najstarszy z synów, Karol, oraz cała jego rodzina złożeni są chorobą. Żadne nie przeżyło, pochowali ich w ciągu tygodnia, a zaraz po nich Marię – jeszcze jedną synową. Po jej śmierci Emil pogrążył się w tak wielkiej rozpaczy, że chciał się targnąć na życie. Cudem odratowanego mężczyznę musieli zamknąć w szpitalu dla obłąkanych, bowiem nie wiedział o bożym świecie, wciąż przyzywał zmarłą. Z tego związku nie zrodziły się żadne dzieci, więc przynajmniej nie było sierot, które wymagałyby troski. Dla rodziny był to jednak bardzo dotkliwy cios. Zuzanna nie zdążyła jeszcze przeboleć śmierci Karola i jego bliskich, gdy przyszło jej użalać się nad Emilem.
I właśnie teraz, gdy rodzina powinna w spokoju przeżywać żałobę, pojawił się człowiek znikąd, przedstawiający się jako plenipotent Matyldy! No szczyt bezczelności, by nękać familię w tak dramatycznych okolicznościach!
Strzelecka już miała wyrzucić go z wrzaskiem za drzwi, lecz oprzytomniała: nie mogła tego zrobić! Zdając sobie sprawę, że wizyta tego osobnika może być zaczątkiem skandalu, podeszła do okna gabinetu, w którym przyjęli z mężem posłańca Juraszkowej, i starannie je zamknęła. Potem opadła ciężko na fotel i nerwowo powachlowała się dłonią.
– Szanowna pani, pozwolę sobie zauważyć, że mam niezbite dowody na to, iż przed laty zostało dokonane oszustwo. Moja klientka, mimo krzywdy, jaką państwo jej wyrządziliście, postanowiła zaproponować polubowne, a przy tym dyskretne załatwienie tej sprawy.
– Och, cóż za wspaniałomyślność! – wykrzyknęła wzburzona kobieta. – Najpierw oskarża nas o kradzież, której nie popełniliśmy, a teraz łaskawie chce polubownie załatwić sprawę – podsumowała kąśliwie. – Lepiej niech pan wraca do tej naciągaczki i przekaże od nas, że nic z tego! Nie ulegniemy perfidnym szantażom.
– Szanowna pani, może jednak zechcą państwo zerknąć na dokumenty, które mam ze sobą. One niezbicie świadczą o tym, że pani Juraszko ma całkowitą rację. Radziłbym nie stawiać oporu, ponieważ sprawa trafi do sądu, a wówczas echo skandalu może mocno zaszkodzić państwa rodzinie.
– Czy ty to słyszysz, Tytusie? – zwróciła się do męża. – Ci ludzie śmią nas bezczelnie oczerniać! O nie! Ja tego tak nie pozostawię! – wybuchła niczym mityczna Furia. – Cóż to za niewdzięczność? Za tyle serca z mojej strony! Za zainteresowanie, które okazywałam jej na każdym kroku! Nie ma co, odpłaciła mi piękną monetą. Tytusie, no powiedz coś w końcu! – Nie wytrzymała, gdyż mąż, który zwykle miał wiele do powiedzenia, tym razem uporczywie milczał.
Ostatecznie, ku jej niebotycznemu zaskoczeniu, zamiast wyrzucić natręta, który naszedł ich we własnym domu, Tytus przemówił całkowicie spokojnym tonem.
– Proszę mi pokazać te dokumenty – zażądał, starając się zachować pokerową twarz.
W rzeczy samej czuł, jak wzdłuż kręgosłupa cieknie mu strużka zimnego potu. Doskonale wiedział, co mogą zawierać papiery, które ma przy sobie Mieczysław Życzyński – prawnik przysłany przez Matyldę. Zachodził tylko w głowę, jakim cudem po tylu latach kobieta odkryła oszustwo. Chociaż działał wówczas w pośpiechu, starannie wszystko przygotował i dokładnie pozacierał za sobą ślady. To nie miało prawa się wydać!
Mecenas podał Strzeleckiemu akta. Ten położył na biurku teczkę, wyjął zawartość i niespiesznie zaczął przewracać kolejne kartki. Dobrze je znał, wszak sam większość z nich spreparował. Tytus czuł, jak oblewa go fala gorąca, bowiem wyszło na jaw każde jego oszustwo, choć w głębi duszy miał nadzieję, że wdowa po wspólniku nie natrafiła na wszystkie przekręty. Już wiedział, że nie jest w stanie się z tego wyłgać.
– Panie mecenasie, zechce pan wrócić tutaj jutro. Muszę spokojnie przeanalizować sytuację – wykrztusił.
– Ależ oczywiście, to zrozumiałe – stwierdził prawnik.
Pozbierał dokumenty rozłożone na biurku pana domu. Właściwie chciał je zabrać, wszak Strzelecki dobrze wiedział, co zawierają. Po krótkim namyśle zostawił je Tytusowi, posiadał jeszcze dodatkowe komplety. Te tutaj były zaledwie kopiami. Wierzył, że to podziała oszustowi na wyobraźnię.
Po wyjściu Życzyńskiego Zuzanna zerwała się z fotela i zaczęła nerwowo dreptać po gabinecie. Pomieszczenie wydało jej się dziwnie duszne, więc uchyliła drzwi i wyjrzała na korytarz. Po natrętnym gościu nie został nawet ślad. Nie dostrzegła także służącej, która zapewne oddaliła się, by przygotować pokój jadalny do obiadu.
– I co teraz będzie? – zapytała zbolałym tonem. – Czy ta idiotka rzeczywiście odkryła prawdę?
– Obawiam się, że tak. Wątpię jednak, by dokonała tego samodzielnie. Ktoś musiał jej pomóc, a przynajmniej doradzić, jakie powinna podjąć kroki. Wątpię, by to był ten prostak, z którym związała się twoja siostrzenica – wspomniał o Rapaczu. – Nie przypuszczam także, aby wpadł na to Rusnak, ten pożal się Boże mąż Matyldy. Nikt z naszych lwowskich znajomych nie ma pojęcia o kamienicach. Wszak po to przystąpiłem do faktorii, by zalegalizować nasze źródło przychodów.
– Może ta mała flądra, którą przygarnęła Aurelia, zdołała coś wywęszyć? – zastanowiła się Zuzanna.
– Nie jest to niemożliwe – przyznał zafrasowany Tytus. – Wprawdzie uczulałem Nikodema, by rozmawiając z nią, nie zdradzał żadnych szczegółów, ale kto ją tam wie? Może to ona go szpiegowała?
– Och! – Zuzanna załamała ręce. – Pewnie Aurelia przysłała ją tutaj po to, by powęszyła wokół naszej rodziny. Bo niby skąd panna z dobrego domu wzięłaby się sama we Lwowie? Praca w szpitalu jest z całą pewnością bujdą! Przecież to absurd, by osoba o zacnym pochodzeniu trudniła się tak mało chlubnym zajęciem! A ja naiwnie uwierzyłam w to, czego dowiedział się Nikodem!
– Być może popełniłem błąd, zlecając mu śledzenie Litworzanki – mruknął Strzelecki. – Liczyłem jednak, że jemu będzie łatwiej ją wybadać. Zapewne pokładałem zbyt dużo wiary w jego zdrowym rozsądku i umiejętności oceny sytuacji. Dał się zwieść jak pierwszy lepszy sztubak! – ­zirytował się mężczyzna.
– Kiedy zdawał nam relację ze spotkania z tą dziewuchą, sprawiał wrażenie wiarygodnego. Mówił z ogromnym przekonaniem – przypomniała żona. – Ta bajeczka od samego początku wydawała mi się szyta grubymi nićmi, ale ostatecznie uwierzyłam w nią, ponieważ Aurelia jest wyjątkowo ekscentryczną osóbką. Mogła więc wychować swą podopieczną na kogoś równie zdziwaczałego i umykającego normom przyjętym w naszym środowisku.
– No dobrze. To chyba jedyne logiczne wyjaśnienie tego, w jaki sposób Matylda dowiedziała się o kamienicach.
– I co teraz będzie? Czy te dowody – wskazała plik dokumentów – rzeczywiście są dość mocne, by Matylda mogła ograbić nas z mienia?
Strzelecki miał na końcu języka stwierdzenie, że to nie Juraszkowa chce ograbić ich, lecz oni ograbili ją, lecz zmilczał. Pokiwał głową.
– Niestety, papiery nas pogrążają. Byle mecenas jest w stanie wykazać przed sądem, że doszło do oszustwa.
– I ty to mówisz? Ty? Prawnik z dziada pradziada? – oburzyła się żona. – No zrób coś! Ratuj nasz majątek! Ocal nas od zguby!
– A cóż ja mogę? Wszystko świadczy przeciwko nam.
– Przekup kogoś. O! Sędziego, który będzie wydawał wyrok.
– Rozum postradałaś, kobieto? Za coś takiego poszedł­bym do więzienia. Jestem zdania, że trzeba się dogadać z Matyldą po cichu. Być może ocalimy wówczas cokolwiek. Wiele zależy od dobrej woli Matyldy. Jeśli zażąda zadośćuczynienia za brak możliwości korzystania ze spadku w minionych, hm… blisko dwudziestu latach, znajdziemy się w trudnej sytuacji. Będziemy musieli wówczas spieniężyć obydwie kamienice.
– Co ty mówisz? – jęknęła zbolałym głosem, przyciskając dłoń do piersi. – Taka ruina? Taki upadek?
Nie mogła sobie wyobrazić życia na niższym poziomie. Ostatnie lata upływały bez trosk o finanse rodziny. Strzeleckich, jak nigdy wcześniej, stać było na długie zagraniczne wojaże, nie musieli liczyć się z pieniędzmi. Mogli wykształcić synów i zapewnić im przyszłość. Brylowali w towarzystwie, wzbudzając powszechny szacunek. Prowadzili elegancki dom na światowym poziomie, wydawali przyjęcia, o których często pisywano w rubryce towarzyskiej najpoczytniejszych dzienników, wychwalając wykwintność potraw, dyskrecję służby, a przede wszystkim idealną panią domu. A teraz ten piękny świat, który sobie z Tytusem zbudowali, miałby prysnąć niczym bańka mydlana? Czyż nie wystarczyło okrutnemu losowi, że pozbawił rodzinę Karola i właściwie także Emila? Że fiksacja jednego z synów i tak narażała na szwank reputację Strzeleckich, ponieważ nikt przy zdrowych zmysłach nie chce się zadawać z wariatami, a już samo posiadanie takowego w rodzinie mogło wzbudzać niechęć. Na razie Zuzanna nie odczuwała skutków skandalu wywołanego przez Emila, ponieważ żałoba niemalże całkowicie ograniczała życie towarzyskie, lecz przecież przyjdzie czas, gdy trzeba będzie się z tym zmierzyć. Zdaniem Zuzanny było to aż nadto dużym nieszczęściem, więc czemu miałaby cierpieć jeszcze z innych powodów? Wszak konsekwencje czynu Tytusa sprzed lat mogą wyrządzić nieodwracalne szkody!
– To wszystko twoja wina! – wykrzyknęła. – To ty mnie do tego namówiłeś! Ty dokonałeś oszustwa! Przez ciebie straciłam najbliższą rodzinę, bo zmusiłeś mnie do ucięcia wszelkich kontaktów z Matyldą oraz Aurelią! I właśnie z tego powodu Kazimierz wyjechał za ocean, a Julian zaszył się w Gdańsku – wspomniała o synach, którzy przed laty opuścili rodzinne gniazdo, by wyruszyć w daleki świat. Oni nie kryli się z niezadowoleniem, które odczuwali na myśl o ojcowskim oszustwie, i na wszelki wypadek woleli wyjechać. Z rodzicami utrzymywali luźny kontakt poprzez wymianę lakonicznej korespondencji.
– Ach, tak! Czyli teraz to moja wina? – zdenerwował się Tytus. – Jakoś nie protestowałaś, kiedy zdradziłem ci mój zamysł. Sama ponaglałaś mnie do działania, tak bardzo zależało ci na tym, aby położyć ręce na majątku swego brata. Nie przejmowałaś się wtedy utratą rodziny. Co więcej, o ile dobrze pamiętam, na każdym kroku podkreślałaś, że zarówno Aurelia, jak i Matylda są dla ciebie zbyt ekscentrycznym towarzystwem. Z wielką radością ucinałaś wszelkie kontakty z nimi! Dobrze wiedziałaś, co ryzykujemy!
– Bo dałam ci się otumanić. Nigdy w życiu nie powinnam była wyrazić na to zgody! Przez ciebie żyjemy na wygnaniu, z daleka od bliskich.
– Na jakim wygnaniu? Kobieto! Przecież masz tutaj mnóstwo znajomych oraz kuzynkę Berenikę. Nigdy nie narzekałaś na nudę czy osamotnienie. Nawet wyjazd naszych synów nie wytrącił cię jakoś szczególnie mocno z równowagi, gdyż pieniądze były ważniejsze od pretensji Kazimierza i Julka.
– Och… No dobrze, przyznaję: mieszkaliśmy tutaj w miarę spokojnie przez wiele lat. Dopiero ta cholerna zaraza mocno nas doświadczyła. Ledwo podźwignęliśmy się po tamtym nieszczęściu, przyszedł kolejny cios. Ale nawet mimo choroby Emila jakoś sobie radziliśmy. Jednak teraz… Teraz możemy całkowicie stracić wypracowaną z wysiłkiem pozycję towarzyską! Boję się, że sprawa zostanie nagłośniona.
– Ja także. Dlatego uważam, że lepiej będzie, jeśli po cichu zwrócimy pieniądze.
– Mam nadzieję, że oszczędności, które odłożyliśmy, wystarczą na zamknięcie ust Matyldzie – zagadnęła ostrożnie, bojąc się odpowiedzi męża.
Mężczyzna pokręcił głową. Największym kapitałem Strzeleckich były dwie kamienice, przynoszące stały i dość ładny dochód. Cóż, gdy niemalże wszystko trwonili na bieżąco? Wszak apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc z chwilą gdy osiągnęli pierwsze solidne przychody, zaczęli zdecydowanie więcej wydawać na wystawne przyjęcia, podróże, kształcenie synów i wyprawianie ich w świat.
– Jeśli chcemy uniknąć skandalu, który odbiłby się szerokim echem nie tylko we Lwowie, musimy zadośćuczynić twojej bratowej. Nie mamy jednak dość środków, aby ją spłacić. Obawiam się, że sytuację może uratować wyłącznie sprzedaż kamienic.
Zuzanna zamarła. Spojrzała na męża z przerażeniem.
– Jak ty to sobie wyobrażasz? Sprzedamy kamienice i co potem? Będziemy tutaj żyli jak nędzarze? Cóż za poruta! Toż to wstyd nie do zniesienia! Pewnie musielibyśmy się przeprowadzić do mniejszego lokalu, choć w tej sytuacji wolałabym chyba uciec na koniec świata. Nie wyobrażam sobie, bym miała tutaj pozostać i wystawiać samą siebie na wytykanie palcami. Bo nie dość, że Emil napytał nam biedy, to jeszcze na dodatek czeka nas ruina! Przecież bez kamienic nic nie będziemy znaczyli! Nie możemy sobie pozwolić na ich utratę. Twoja faktoria nigdy nie przynosiła dochodów, wręcz dokładałeś środków, by zachować pozory.
– Doskonale wiesz, że faktoria była tylko przykrywką. Musiałem jakoś ukryć przychody z kamienic, wszak tutaj nikt nie wie, że jesteśmy ich właścicielami – przypomniał.
– A może dałoby się to jeszcze jakoś zatrzymać? Zamknąć usta Matyldzie? Trzeba za wszelką cenę uniknąć sprzedaży kamienic. Tytusie! Jesteś prawnikiem, wymyśl coś, na pewno jakoś potrafisz się z tego wybronić!
– Niestety nie. Sprawa jest oczywista, stoimy przed koniecznością sprzedaży obydwu budynków. A skoro już je sprzedamy, nic nas tu nie będzie trzymało. Możemy się przeprowadzić gdzieś, gdzie nikt nas nie zna i nie poczujemy ciężaru blamażu.
– O nie! – jęknęła Zuzanna. – Znowu? Już mam dosyć, chcę mieć swoje miejsce w świecie, a nie przeprowadzać się co kilka lat.
Tytus przewrócił oczami.
– To byłby raptem nasz trzeci dom. Nie dramatyzuj!
– Ale ja czuję się już zbyt leciwa na to, by zaczynać od nowa! Starych drzew się nie przesadza – skomentowała cierpko Zuzanna, choć wcale jeszcze nie uważała się za posuniętą w latach kobietę. – Mój Boże! I na co nam przyszło? Po co te kłamstwa i oszustwa? Mogliśmy do dzisiaj spokojnie mieszkać w Krakowie, ty prowadziłbyś dalej praktykę, mielibyśmy przyzwoite dochody, żylibyśmy jak dawniej. Może nawet Kazimierz i Julian nie wyjechaliby tak daleko?
– Dobrze wiesz, że praktyka nie funkcjonowałaby bez Seweryna. Nie poradziłbym sobie sam.
– A zatem trzeba było upierać się przy tym, by Emil i Kazimierz wdrożyli się w działania kancelarii – warknęła żona.
– Przecież wiesz, że żaden z nich nie chciał współpracować z wujem. Zresztą Seweryn też nie był zainteresowany przyjmowaniem ich do pracy.
– Ale powinieneś był ich zaangażować po jego śmierci.
– Nie, bo po pierwsze, każdy z nich pragnął samodzielności, a po drugie, brakowało im doświadczenia, więc i tak nie byłoby z nich pożytku – stwierdził z bezwzględną obiektywnością.
– W takim razie należało poszukać nowego wspólnika!
– Tobie się wydaje, że to takie proste? – zapytał kąśliwie Tytus. – Przypominam ci, że awantura z Bardeckimi mocno nadszarpnęła naszą reputację. Zresztą ja nie byłem tak skuteczny jak Seweryn – przyznał z niejakimi oporami, bowiem do tej pory trudno mu było pogodzić się z myślą, że on był tym drugim: stojącym zawsze w cieniu i zdecydowanie mniej efektywnym. – To Seweryn brał najtrudniejsze sprawy i zawsze zwyciężał. On brylował podczas rozpraw swymi mowami. Przystępując do spółki z kimkolwiek innym, na pewno byłbym na pozycji drugorzędnej. Mógłbym nie zarobić nawet połowy tego, co zarabiałem dzięki twojemu bratu. To jego nazwisko skutecznie przyciągało nam najlepszych klientów i dzięki zaradności Seweryna mogliśmy dyktować duże stawki za nasze usługi.
Nawet po tylu latach niełatwo było przyznać się do tego, że tak naprawdę Adamczykowi zawdzięczał niezły status materialny w czasach, gdy jeszcze byli wspólnikami. Seweryn po prostu dbał o dobrobyt swojej siostry. To on miał głowę do interesów i wiedział, jak obracać pieniędzmi, aby maksymalnie je pomnażać.
– Zrozum! Zarabialiśmy nie tylko na usługach wynikających z naszego zawodu, ale również na innych inwestycjach.
Zuzanna miotała się jak szalona po gabinecie. Chodziła z miejsca na miejsce, brała do ręki różne przedmioty. Odkładała je potem nerwowym ruchem, w końcu nie wytrzymała i cisnęła o posadzkę kałamarzem. Atrament chlusnął na wszystkie strony, plamiąc na niebiesko fragment dywanu, meble oraz skraj sukni.
– Że też do tego wszystkiego musiało dojść! – wykrzyknęła zbulwersowana.
W głębi ducha cieszyła się, że Nikodema nie ma w domu. On jeden wciąż z nimi mieszkał, nie zdezerterował wzorem Kazimierza i Juliana, nie założył także rodziny jak Emil, Karol oraz najmłodszy z gromadki Piotr. Wściekłość Zuzanny była bezgraniczna, kobieta miała ochotę skoczyć mężowi do oczu, przeorać jego twarz paznokciami do krwi, wyszarpać resztki siwych włosów z łysiejącej głowy. Nie mogła jednak wyładowywać złości na mężu. Wszak był jej opoką. Bez niego nie poradziłaby sobie w świecie. To Tytus zapewniał dochody rodzinie. Ona miała tylko dbać, by owa rodzina funkcjonowała jak należy. Musieli więc trzymać wspólny front.
Pierwszy raz w życiu zaświtała jej myśl, że jednak Aurelia miała odrobinę racji, głosząc pogląd, że kobieta nie może być zależna od widzimisię mężczyzny, powinna mieć własne pieniądze i stanowić sama o sobie, ponieważ uzależnianie się od drugiego człowieka może ją przywieść do zguby. Tak, mnie przywiodło! – jęczała w duchu. – Nie powinnam była słuchać Tytusa, gdy zaczął przebąkiwać, że Seweryn pozostawił mu wszystkie pełnomocnictwa dotyczące rozporządzania majątkiem spółki oraz prywatnym na wypadek jego śmierci. Wszak okazja czyni złodzieja!
Miotając się rozpaczliwie, Zuzanna rozmyślała nad tym, jak załatwić tę sprawę w możliwie najprostszy sposób, by ponieść jak najmniejsze straty. Przyszło jej nawet do głowy, by zwrócić się bezpośrednio do Matyldy. Pokajać się przed nią, błagać o wybaczenie i prosić, by nie pozbawiała ich całego majątku. Szybko jednak odrzuciła owe rojenia. Duma nie pozwoliłaby jej, aby nagiąć się do tego stopnia. Wszak Zuzanna w zamierzchłych czasach była osobą, która stanowiła autorytet dla bratowej. Jak po czymś takim miałaby spojrzeć jej w oczy? Juraszkowa na pewno wykpiłaby ją okrutnie, może nawet obrzuciłaby najgorszymi epitetami, wyzywając od złodziejek. Przypomniałaby o tym, jak to zawsze Zuzanna stała na straży moralności, a następnie pozwoliła mężowi na popełnienie oszustwa.
– Mój Boże, jesteśmy skończeni towarzysko! – jęczała. – Przecież wszyscy się od nas odwrócą. Jeśli sprawa wyjdzie na jaw, to będzie całkowita kompromitacja, a nawet jeśli zdołamy zachować rzecz w dyskrecji, będziemy bankrutami i nikt nie zechce się z nami spoufalać.
– Ty tylko o jednym! – zdenerwował się mężczyzna. – Zamiast martwić się o utraconą pozycję towarzyską, lepiej pomyśl, z czego będziemy żyli. Faktoria nie przynosi zysków. Nie jestem już młodzikiem, a jeśli chodzi o prawo, zbyt dawno temu zarzuciłem praktykę. Otwieranie kancelarii nie wchodzi więc w grę. Po sprzedaży kamienic i spłaceniu Matyldy zostanie nam zapewne niewielka sumka. Może zdołamy się z niej utrzymać przez jakiś czas, ale na długo tego pewnie nie wystarczy. Piotr ma własną rodzinę, więc nie możemy mu być ciężarem, bo ze wszystkich chłopaków jemu wiedzie się najgorzej, nawet studiów nie skończył, gamoń jeden – utyskiwał pod adresem najmłodszego syna. – Przeprowadzka do Gdańska stanowiłaby znaczną uciążliwość, a o wyprawie za ocean w ogóle nie ma mowy. Zresztą ani Julek, ani Kazik nie zaproponowaliby nam gościny. Jeden i drugi natomiast chętnie rzuciłby nam w twarz przypomnieniem, jak szybko pożałowali swego udziału w zagarnięciu mienia Matyldy. Mieli z tego powodu wyrzuty sumienia, chcieli nawet wyznać prawdę ciotce. Ledwo ostudziłem ich zapędy. Zapomniałaś już o tym?
– Nie, nie zapomniałam. Wszak to dlatego obydwaj wyjechali – burknęła ślubna.
Tytus dalej analizował niewesołą sytuację.
– Juliana i Kazimierza wolałbym w ogóle nie wtajemniczać w to, że wszystko się wydało. Emil o bożym świecie nie wie, Piotr na pewno będzie się boczył, ale przed nim nie zdołamy zataić faktów. Jeden Nikodem nam pozostał. Tylko na niego możemy liczyć. Chłopak ma trochę za miękkie serce, lecz nie jest głupi. To dobrze rokujący prawnik. Z tarapatów nas nie wyciągnie, choć może w razie czego wesprze finansowo.

Droga Teodozjo!
Wiem, że nigdy nie byłyśmy sobie szczególnie bliskie, nad czym bardzo ubolewam, ponieważ wychowywałyśmy się razem, więc zawsze czułam, jakbyś była moją prawdziwą, a nie przybraną kuzynką. Postanowiłam do Ciebie napisać, ponieważ zależy mi na tym, abyś wiedziała, że nie żywię urazy za to, co ujawniłaś o przeszłości swoich rodziców. Wiem, że działałaś w dobrej wierze i być może w swoim odczuciu chciałaś zapobiec potencjalnemu nieszczęściu. Rozumiem Twoją argumentację i nie mam żalu, że usiłowałaś poróżnić mnie ze Stanisławem oraz udaremnić nasz ślub.
Przyznaję, że w pierwszym momencie, gdy usłyszałam rewelacje o świętej pamięci Emilii i Dionizym Litworach, trochę się wystraszyłam, więc na początku zadziałałam emocjonalnie. Nie chciałam widzieć Twojego brata ani mu wybaczyć, iż zataił tak istotny fakt. Kiedy jednak wszystko spokojnie przemyślałam, doszłam do wniosku, że nie można obarczać dzieci odpowiedzialnością za przewiny rodziców. Ani Ty, ani Stanisław nie mieliście najmniejszego wpływu na ich poczynania. Nie wierzę, że złe skłonności dziedziczy się po przodkach.
Postanowiłam dać szansę naszej miłości. Wiem, że nie chcesz, abyśmy zawierali związek małżeński, ale mimo wszystko błagam Cię, Teodozjo, przyjedź na nasz ślub. Uczyniłabyś nam zaszczyt i wielką przyjemność, zostając moją druhną. Jeśli jednak odmówisz pełnienia tej funkcji, zrozumiem. Wiedz, że bardzo mi zależy, abyś w tym szczególnym dniu była razem z nami. Zrób to, proszę, choćby ze względu na swego brata. Stanisław jest do Ciebie bardzo przywiązany, i wiem, że za Tobą tęskni, chociaż poczuł się mocno dotknięty Twoim postępowaniem…

Teodozja nerwowym ruchem zgniotła w kulkę list, który przed godziną otrzymała od Konstancji. Najpierw w ogóle nie chciała czytać korespondencji, spodziewając się lawiny wymówek, a na ostatek triumfalnego stwierdzenia, że Teodozja nie postawi na swoim. Później przełamała się, by otworzyć kopertę. Oczekiwała wszystkiego prócz gałązki oliwnej.
Po przeczytaniu epistoły odczuwała nieprzyjemną gorycz, gdyż „kuzyneczka” pisała w pogodnym i nader życzliwym tonie, wręcz zabiegając o względy Teosi. Przez chwilę Litworzanka walczyła z narastającą wściekłością. Potem jednak rozprostowała kartkę i jeszcze raz przeczytała całość.
Popadła w głęboką zadumę.
Nikt nie miał prawa przeżywać radości wtedy, gdy ona wciąż pogrążona była w rozpaczy i żałobie! Stanisław starał się wieść normalne życie i budować wizje przyszłości, a tymczasem ona swoją szansę na szczęście już dawno temu utraciła.
Po chwili przyszła refleksja, że od wielu lat jej czynami powoduje zazdrość o cudze szczęście.
Doskonale pamiętała jeden z kilku wieczorów, które spędziła w ramionach ukochanego mężczyzny nad szemrzącą cicho Koprzywianką. Siedziała wraz z Augustem na obalonym pniu drzewa, rozmawiając o przeszłości; musieli wyjaśnić sobie kilka nieporozumień. Orzechowski wyznał wtedy, że zamierzał prosić Teosię o rękę nazajutrz po tym, gdy po raz pierwszy ją posiadł. Myślał nawet czekać, aż Teodozja ukończy szkołę. Cóż, gdy ona wówczas uniosła się dumą i nie chciała z nim rozmawiać! A on poczuł się tak dotknięty jej chłodem, że poddał się bez walki i postanowił utrzeć jej nosa w najbardziej idiotyczny sposób: żeniąc się z inną. Przeprosił za to, a ona mu wybaczyła. Chciała wyjść za niego po zakończeniu wojny.
Jednakże przewrotny los zadecydował inaczej i ukochany mężczyzna spoczął w mogile, a ona została sama ze złamanym sercem.
Być może to był właśnie jeden z powodów, dla których chciała stanąć bratu na drodze do zawarcia związku małżeńskiego. Niełatwo było pogodzić się z myślą, że ludzie wokół przeżywają swoje miłości, a ona niczym potępiona dusza błąka się samotnie po świecie, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca.
Stach nie odzywał się do niej od dnia, gdy wyjechała do Lwowa, choć minęło już sporo czasu. O tym, że pogodził się z Konstancją, wiedziała z listu Aurelii. Ciotka regularnie do niej pisywała, choć Teodozja odpowiadała rzadko i zdawkowo.
Podła ze mnie istota – westchnęła ciężko kobieta. – Nie powinnam przenosić mojego gniewu na najbliższą rodzinę. Nie czarujmy się, jestem sfrustrowaną i rozgoryczoną starą panną, która zaprzepaściła szansę na ułożenie sobie życia zupełnie inaczej. Popełniłam mnóstwo błędów.
Po raz pierwszy dopuściła do głosu myśl, że jednak winy rodziców nie powinny rzutować na nią oraz na Stanisława i że brat ma prawo robić to, czego pragnie, i realizować marzenia, nie oglądając się wstecz.
Ponieważ ślub zaplanowano na koniec czerwca, miała jeszcze wystarczająco dużo czasu, by podjąć decyzję, czy pojechać do Krynicy. Zarówno zdrowy rozsądek, jak i serce podpowiadały jej, że taki krok byłby mile widziany. Pokazałaby w ten sposób, że nie jest zazdrosną egoistką. Na pewno właśnie tego oczekiwali od niej bliscy.
Sęk w tym, że nie miała na to ochoty. Uważała, że dla Polaków czas hucznych zabaw jeszcze nie nadszedł. Wolność, którą zyskali po stu dwudziestu trzech latach zaborów rozdzierających niegdysiejsze potężne państwo na pozbawione suwerenności części, wciąż była krucha i zagrożona. Od wschodu napierał groźny wróg w postaci bolszewików chcących zaszczepić swą chorą ideologię wśród mieszkańców kraju położonego nad Wisłą.
Jakby tego było mało, przez Europę przetaczała się epidemia zarazy dziesiątkującej całe miejscowości. Wokół Lwowa zaniemogło mnóstwo osób. Gdy tajemnicze choróbsko pojawiało się w jakiejś chałupie, wiadomo było, że dotknie całą rodzinę. Problem zaistniał jeszcze przed zakończeniem wojny – już wtedy ludzie zaczęli masowo zalegać w łóżkach, niemalże krztusząc się własną krwią. W polach zostały niewykopane ziemniaki, nie zaorano roli pod zboża ozime. Prasa alarmowała o poważnym zagrożeniu i straszyła wizjami głodu.
Teodozja wciąż otrzymywała od Aurelii pełne emocji listy wzywające podopieczną do Krynicy. Ciotka twierdziła, że w Beskidzie jest bezpiecznie, gdyż na razie zaraza nie daje się mocno we znaki okolicznym mieszkańcom. Po trosze przypisywano to dobrodziejstwu tutejszych wód, po trosze klimatowi. Litworzanka pozostawała jednak głucha na jej prośby. Czuła, że w domu Pod Lipami nie ma już dla niej miejsca. Uważała ponadto, że jest potrzebna we Lwowie, gdyż tutejsze szpitale przepełnione były chorymi. Właściwie gdyby nie epidemia, zwana przez Polaków potocznie czerwoną influencą, chorobą bolszewicką bądź ukrainką1, a przez inne nacje hiszpanką, Teosia ruszyłaby zapewne na kolejną wojenną tułaczkę, bowiem wciąż wzywano młodych ludzi, by stawali w obronie ojczyzny atakowanej przez inną czerwoną zarazę – radziecką.

Powroźnik

Witalis ubolewał, że jego relacje rodzinne uległy znacznemu rozluźnieniu. Odkąd zabrakło matuli, każdy zdawał się żyć własnymi sprawami, mniej było okazji do wspólnych spotkań. Chociaż to nie on pozostał w domu rodzinnym, który powinien jednoczyć rodzeństwo, jako pierworodny czuł na sobie ciężar dbania o to, by nie stali się sobie obcy. Zagadnął więc ślubną, czy będzie miała coś przeciwko temu, by tego roku zaprosił całą swą familię na wielkanocne śniadanie. Matylda nie protestowała, chociaż wiedziała, że mentalnie mocno odstaje od krewnych męża. Ułyjanka i Eufrozyna starały się być dla niej miłe, lecz ze strony Dymitra wyczuwała delikatną niechęć. Uważał ją za bogatą paniusię, która do reszty „zepsuła” Witalisa. Robiła jednak, co mogła, by nie pogłębiać postępującego rozbratu, wiedziała bowiem, jak ważna jest dla męża rodzina. Sama mogła liczyć wyłącznie na Aurelię i jej bliskich, więc rozumiała osamotnienie jak mało kto.
W niedzielny poranek zasiedli całą gromadą do odświętnie nakrytego stołu. Ponieważ zgodnie z tradycją tego dnia Łemkowie jadają wyłącznie poświęcone pokarmy, każda z gospodyń przyniosła ze sobą część wiktuałów, które zostały pokropione wodą święconą. Czego tam nie było? Ręcznie malowane jajka, kiełbasa z domowej wędzarni, tłuściutka słonina, boczek z grubym płatem różowiutkiego mięsa, wyciskający łzy z oczu starty chrzan, żółte masło, biały ser i oczywiście miód z pasieki Juraszków, bo jakżeby się obeszło bez tego, co żywiło rodzinę od wielu lat? Pachniało więc w jadalni tak, że aż ślinka ciekła. Do wspólnego świętowania Matylda zaprosiła także Onufra, Jewkę i gromadkę ich dzieci, wszak posługiwali u niej od wielu lat, traktowała więc ich życzliwie niczym rodzinę. Służący czuli się nieco skrępowani, lecz nie wykręcali się od biesiadowania z państwem. A ponieważ większość osób stanowili Łemkowie, rozmowa szybko zeszła na temat Ruskiej Ludowej Republiki Łemków powołanej tuż po zakończeniu wielkiej wojny.
Dymitr od dawna prawił o konieczności tworzenia przez Rusnaków własnej państwowości, dlatego brał aktywny udział we wszystkich wydarzeniach mających na celu utworzenie odrębnego kraju. Na razie powołana przez Łemków republika nie miała formalnego umocowania. On, podobnie jak inni pobratymcy z Ruskiej Rady, optował za tym, by na konferencję pokojową do Paryża wysłać rusnacką delegację. Brał także udział w zjeździe Łemków, który odbył się w położonej kilkanaście kilometrów dalej Florynce, i to właśnie wówczas proklamowano republikę ze stolicą w owej niewielkiej miejscowości. Na jej czele stanął ksiądz Mychajło Jurczakewycz2. Mimo iż zadbano o posiadanie własnego sądownictwa i policji, Łemkowie sami traktowali republikę jako coś tymczasowego. Docelowo nie marzyli o całkowicie odrębnym państwie, lecz o autonomicznym regionie będącym częścią innego kraju.
– Problemem jest oczywiście kwestia terytorialna – stwierdził Dymitr – bo nasze ziemie położone są i w Polsce, i na Ukrainie, i w Czechosłowacji. Właściwie nie wiadomo, ku któremu z tych narodów się skłaniać, lecz chyba najbliżej nam do Czechosłowaków.
– No tak, ale tutaj oficjalnie jest Polska – powiedział Witalis. – A w pobliskiej Krynicy, która mocno oddziałuje na naszą gospodarkę, mniej więcej połowę stałych mieszkańców stanowią Żydzi, choć skłaniałbym się ku stwierdzeniu, że starozakonnych jest najwięcej. To Polacy i Żydzi posiadają najbardziej dochodowe interesy, dając zatrudnienie nielicznym Łemkom. Naszych jest tam zaledwie garstka. Może naliczyłby ich ze trzystu? Wątpię więc, by Polacy przymknęli oko na chęć podporządkowania tych terenów Czechosłowakom. A co by było, gdyby tak jeszcze Żydzi zaczęli wysuwać żądania? Gdyby też zapragnęli własnej państwowości?
– O ile mi wiadomo, Żydzi są rozproszeni dość równomiernie po całej Polsce. Oni raczej nie uprawiają ziemi, zajmują się głównie handlem, posiadają karczmy, a nade wszystko kochają pieniądze i potrafią nimi obracać. Im nie w głowie powoływanie własnego państwa, wolą być bankierami w cudzym – zauważył Dymitr. – My mamy swoją ziemię, uprawianą z dziada pradziada. Przywiązanie do ojcowizny sprawia, że nie szukamy przygód w dalekim świecie, lecz od pokoleń siedzimy w jednym miejscu. Dlatego łatwiej jest nam tworzyć własne struktury państwowe. Ale mimo wszystko Łemkom potrzebne jest oparcie ze strony innego stabilnego narodu. Z Rosjanami dobrze byłoby się zbratać, bo wyznają tę samą wiarę co my i dysponują potężną armią, która daje poczucie bezpieczeństwa. Ale Rosja jest zbyt daleko, a ponadto nie podoba nam się ideologia bolszewicka. Najlepsi są Czechosłowacy, którzy obiecują nam autonomię.
– Niby kto składa nam takie obietnice? – zdziwił się Witalis. Nie był tak obeznany w bieżących sprawach jak młodszy brat, gdyż absorbowała go praca w tartaku. Chociaż dążenia narodowościowe uważał w głębi duszy za sensowne, nie angażował się w politykę i ze sceptycyzmem podchodził do niektórych poczynań swych ziomków. Zdecydowanie bliżsi jego sercu byli Polacy, z Czechosłowakami niemalże nie miewał do czynienia.
– Naszą nadzieją jest Tomáš Masaryk3 – przyznał Dymitr.
– A cóż my możemy oferować prezydentowi? – zapytał z goryczą Witia. – Setkę ubogich górskich wiosek, które musiałby wziąć pod opiekę? Mało ma własnych problemów z Niemcami?
Dymitr zwiesił ramiona. Nie mógł nie zgodzić się z argumentacją brata. Po wojnie wszystkie narody cierpiały z powodu nędzy. Na mapach świata kreślono nowe granice, co powodowało różne konflikty i wprowadzało zamęt – szczególnie wśród mniejszości narodowych. Łemkowie faktycznie mogliby stanowić kłopot dla Słowaków, których połączono w sztuczny twór z Czechami. Było przecież czymś oczywistym, że nie powstanie Czechosłowacjo-Łemkowszczyzna, choć i tak śmiałe myśli rodziły się w ludzkich głowach.
Panie, które do tej pory skupione były na mniej politycznych pogawędkach, zaczęły się w końcu niecierpliwić. Matylda siedziała jak na szpilkach, bała się, by przy stole nie doszło do kłótni lub choćby ostrzejszej wymiany zdań. Czuła jednak, że nie wypada, aby to właśnie ona, „damulka”, przerywała tę dyskusję, chociaż bardzo ją korciło. Nie zamierzała ani narażać się Dymitrowi, ani psuć atmosfery. Ostatecznie jednak to Anastazja poprosiła mężczyzn, by przy świątecznym śniadaniu dali spokój pewnym sprawom.

Krynica

Przygotowania do ślubu Konstancji i Stanisława szły pełną parą. Juraszkowie uparli się, by mimo szalejącej epidemii wyprawić narzeczonym choćby skromne wesele, wszak taka uroczystość zdarzała się zwykle raz w życiu i należało ją odpowiednio uczcić.
Miłość dodawała młodym ludziom skrzydeł. Stanisław starał się skoncentrować na dopieszczeniu domu rodzinnego. Mimo że domostwo było skromne, mniejsze nawet od willi Juraszków, Konstancja bardzo cieszyła się na myśl, że już wkrótce zamieszka tam ze swoim wybrankiem. Chociaż Stanisław dość długo obstawał przy tym, że samodzielnie pokryje wszelkie koszty, po jakimś czasie uległ namowom Matyldy i wyraził zgodę, by to ona zaprojektowała poszczególne wnętrza. Przyjął także pomoc finansową ze strony Witalisa, który opłacił zakup mebli, dekoracji oraz wskazanych przez ślubną przedmiotów codziennego użytku. Zastrzegł jednak, że życzy sobie, aby wszelkie koszty, które przyszli teściowie poniosą na poczet remontu tego domu, zostały odliczone od posagu jego ukochanej. Nie chciał nadużywać ich dobroci, podobnie jak wzdragał się przed przyjmowaniem czegokolwiek od Aurelii.
Wychodził z założenia, że nie wypada, by ciotka nadal łożyła na niego lub jego fanaberie. Wszak z winy rodziców młodo owdowiała. Co więcej, utrzymywała jego oraz Teosię przez długie lata, choć nie musiała tego robić. Zawdzięczał Drzewickiej-Rapacz tak wiele, że do końca życia będzie się czuł dłużnikiem.
Na szczęście po kilkuletnim przestoju tartak pracował teraz pełną parą. Polska podnosiła się po wojennych zniszczeniach, chociaż gospodarka wciąż była w fatalnym stanie i szalała inflacja. Potężne traki nie nadążały z cięciem kłód na deski, krokwie i inne wyroby. Zamówień było tak dużo jak w czasach największej prosperity tuż przed wybuchem wojny, a to dawało ludziom zatrudnionym w przedsiębiorstwie godziwe zarobki.
Stanisław ufał więc, że zapewni ukochanej naprawdę przyzwoite warunki życia. Właściwie na niemalże nieskalanym błękitnym niebie zakochanych istniała tylko jedna ciemna chmura w postaci troski o to, czy Teosia zechce przyjechać na ich ślub.
– Och, Stasiu – westchnęła pewnej majowej niedzieli Konstancja, gdy przechadzała się z narzeczonym po deptaku. – Pomyśl tylko, jak pięknie by to było, gdyby twoja siostra zechciała zostać moją druhną.
– W rzeczy samej też byłbym temu rad. Nie wiem tylko, jak zapatrywałaby się na drużbowanie wraz z Józefem Trelewiczem. O ile znam moją siostrę, raczej nie byłaby zachwycona tym faktem.
Pomysł, by doktor został ich drużbą, przyszedł zupełnie naturalnie. Pewnego dnia młodzi po prostu stwierdzili, że chcą, aby Trelewicz towarzyszył im przed ołtarzem w tak ważnym momencie, a to dlatego, że w minionych miesiącach Józef i Stanisław dość mocno się ze sobą zżyli. Już wcześniej kilkakrotnie ich drogi przecięły się podczas wojennej tułaczki. Oczywiście wszyscy mieli świadomość tego, że swego czasu Trelewicz durzył się w Teodozji. Co więcej, wciąż pozostawał kawalerem. Czy nadal był w niej zakochany? Tego nie wiedział nikt. Niemniej Konstancja, która patrzyła teraz na świat oczami zakochanej panny, chciała wszystkich łączyć ze sobą w szczęśliwe związki. I to ona pomyślała, że gdyby Józef i Teodozja stanęli razem u stopni ołtarza, być może w sercu pielęgniarki zrodziłoby się uczucie.
– Pięknie byłoby widzieć razem tych dwoje – stwierdziła. – Uważam, że stanowiliby wyborną parę.
– Nie jestem co do tego przekonany. Moja siostra jest wyjątkowo dziwną osobą – odparł Stanisław. – Czasami myślę, że ona nie kocha nikogo. Jest potworną egoistką.
– Chyba błędnie ją oceniasz – zaprotestowała Konstancja. – Egoiści kochają samych siebie, a Teodozja zdaje się żywić niechęć do całego świata ze sobą włącznie. Wciąż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że karze samą siebie za jakieś urojone przewiny, ale jak każdy potrzebuje miłości, ciepła i zaangażowania ze strony drugiej osoby.
– Jest zgorzkniała niczym piołun.
– A ja uważam, że uświadomiła sobie, iż staropanieństwo nie jest dobre dla kobiety. Być może żałuje jakichś zaprzepaszczonych okazji z czasów, gdy była znacznie młodsza i mogła dobrze wyjść za mąż. Właściwie wciąż ma na to szansę, bo gdyby ona i Józef…
– Ja jednak uważam – przerwał jej narzeczony – że swatanie tych dwojga nie ma najmniejszego sensu. Józef skupiony jest na pracy. Na razie wciąż pochłania go rozszerzanie praktyki, wszak stracił sporo pacjentów, gdy wyruszył na wojnę. Nie wątpię jednak, że pewnego dnia obwieści wszem wobec, że zaręczył się z jakąś miłą panną. Jestem głęboko przekonany, że niejedna dziewczyna byłaby zainteresowana mariażem z doktorem. Józef nie pozostanie przecież kawalerem w nieskończoność, bo jak wiadomo, każdy szanowany mężczyzna potrzebuje małżonki, która zadba o jego wizerunek w towarzystwie. Nie przypuszczam, by obiektem uczuć Józefa nadal pozostawała moja siostra. Myślę, że Teodozja skutecznie zraziła go swoim chłodem i wzgardą. Takie zachowanie na pewno zniechęca. O ile dobrze pamiętam, bo wtedy wciąż byłem chłoptasiem wykluczonym z salonowego świata, w czasach gdy Teosia rozglądała się za kandydatem na męża, Józef w ogóle nie był przez nią brany pod uwagę. Wyrażała się o nim z niechęcią.
– Powinieneś mieć więcej wiary w siostrę. Ludzie się zmieniają. Teodozja doświadczyła wystarczająco dużo, by inaczej spoglądać na świat.
– Te doświadczenia raczej pogłębiły jej defetyzm.
– A może nie? Może wyjazd do Lwowa pomógł jej w otrząśnięciu się z ponurych wspomnień? Przecież pojechała tam, aby zajmować się tym, co ją satysfakcjonuje. Na pewno czuje się potrzebna ze swoimi umiejętnościami. Pomaga w ratowaniu ludzkiego życia.
– Na wojnie robiła to samo – zauważył Stanisław.
– Niezupełnie. Wojna siała spustoszenie wśród zdrowych młodych mężczyzn oraz niewinnych ofiar. Była barbarzyńska i nieludzka, pozbawiająca złudzeń. We Lwowie Teosia ma do czynienia z ludźmi, którzy nie zostali potwornie okaleczeni przez żołnierzy, lecz rozchorowali się z innych powodów, zapewne w wielu przypadkach wskutek panoszącej się zarazy. To całkowicie zmienia perspektywę! – zaprotestowała żywo panna.
– Dobry Boże! – westchnął Stanisław. – Mówisz, jakbyś osobiście doświadczyła koszmarów, które chciałbym puścić w niepamięć. To z moich ust powinny były paść takie słowa. Masz rację, ukochana. Wojna i pokój rządzą się zupełnie innymi prawami. Inna też musi być rola mej siostry w szpitalu, gdzie nie ma ludzi poszkodowanych w wyniku działań zbrojnych. Ale mimo wszystko skłaniam się ku stwierdzeniu, że w Teodozji doszły do głosu najgorsze cechy jej charakteru i raczej będą się pogłębiały.
– A ja uważam, że w swym odczuciu działała w dobrej wierze, choć metodę postępowania obrała najgorszą z możliwych. Zachowała się niczym słoń w składzie porcelany.
– Dobrymi chęciami wybrukowano piekło. Swą dobrą wiarę udowodniła aż nadto dobitnie, kiedy niemalże udaremniła nasze plany ślubne.
– Nie zamierzasz jej tego darować?
– Myślisz, że to takie proste? Omal cię nie straciłem!
– Ale przecież pojednaliśmy się ze sobą, Stachu! Miej serce.
– Mam i dlatego niedawno napisałem do niej list, ale nie doczekałem się odpowiedzi. Nie zdajesz sobie sprawy, jaką sprawiła mi przykrość. Wciąż mnie tutaj piecze. – Dotknął dłonią gardła. – Wszak to moja siostra, kiedyś byliśmy sobie wyjątkowo bliscy. Ale wiesz, kochana? Doceniam to, że chcesz nas ze sobą pojednać. To bardzo szlachetne z twojej strony.
– Wierzę, że pewnego dnia wyzbędziesz się żalu do Teodozji, bo tak naprawdę nie masz się o co na nią gniewać. Nasze uczucia zostały wystawione na próbę, z której wyszliśmy zwycięsko – stwierdziła.
Zapadło milczenie. Stanisław nie chciał ciągnąć dłużej tematu siostry, Konstancja natomiast uznała, że z jej ust padło wszystko, co miała do powiedzenia w tej sprawie. Nie chciała, aby narzeczony uznał ją za natrętną.
– Ech… Pusto w Krynicy – podrzuciła nowy wątek pogawędki. – O tej porze roku zawsze było tutaj pełno kuracjuszy.
– Epidemia skutecznie odstrasza ludzi – zauważył Stach.
– Aha. Ale tego tam jakoś nie zniechęca. – Narzeczona ruchem głowy wskazała niepozornego człeczynę, który od jakiegoś czasu często widywany był przy jednym ze skwerów, gdzie rozkładał się z farbkami, kredkami i dość nieudolnymi malowidłami, mającymi być niby pamiątkami z Krynicy. W odczuciu dziewczyny brakowało mu talentu, wyczucia i w ogóle jakiegokolwiek stylu. Jego rysunki były proste, wręcz prymitywne – jak sam „artysta” zresztą. Znała tego człowieka z widzenia, mieszkał w Powroźniku kątem u jednego z gospodarzy. Uchodził za wiejskiego głupka, niezdatnego do żadnej roboty. Niektórzy nawet dziwowali się, że Hryniak trzyma go w swoim obejściu. Dymitr mieszkający po sąsiedzku z Witalisem wręcz mawiał, że niedojdę powinno się popędzić do pracy, bo kto to widział, by parobek, nawet tak mikry, siedział u kogoś na łaskawym chlebie. Stąd nawet Konstancja, która nie chodziła do cerkwi, ale przyjeżdżała wraz z matką i rodzeństwem na nabożeństwa do krynickich kościołów i nie do końca orientowała się w miejscowych plotkach, wiedziała, że osobnik ów nosi imię Nikifor i jest niepełnosprawnym Łemkiem osieroconym przez matkę.
Stach spojrzał we wskazanym kierunku. Zmarszczył czoło, chociaż widok Rusnaka go nie dziwił – mężczyzna w bliżej nieokreślonym wieku wyjątkowo upodobał sobie ten zakątek. Litwora często widywał tam Nikifora, choć wolałby stracić go z oczu i wyrzucić z pamięci. Dla niego był wyrzutem sumienia. Przed laty Stanisław oraz jego koledzy mocno dawali w kość temu oberwańcowi. Teraz było mu wstyd z tego powodu, ponieważ pastwił się nad osobnikiem znacznie od siebie słabszym. Na dodatek robili to całą zgrają chłopaków, podczas gdy pętak był sam jak palec, miał jedynie wiecznie zapracowaną matulę, uchodzącą za niedojdę.
Że też przeżył wojenną zawieruchę i epidemię! – przemknęło mu przez myśl. – Gdzie on się uchował? W wojsku chyba nie służył, bo kto dałby mu do łapy karabin czy inną broń?
Szybko odwrócił spojrzenie.

Lwów

W następnych dniach atmosfera w domu Strzeleckich stała się nader ciężka. Mecenas wynajęty przez Matyldę przyniósł rozliczenie, z którego jasno wynikało, że aby zadośćuczynić krzywdzie wyrządzonej kobiecie, Strzeleccy muszą sprzedać obydwie kamienice. Tytus wnikliwie sprawdził kwoty, niestety świadczyły jednoznacznie, że nie ma mowy o żadnej pomyłce. Osoba przygotowująca dokumenty dla Juraszkowej podeszła do problemu nader skrupulatnie. Suma odsetek, chociaż astronomiczna, ani trochę nie wydawała się zawyżona. Nie było się co dziwić, wszak wciąż szalała inflacja, więc pieniądze mocno się dewaluowały.
Prawnik zasugerował, by Strzelecki od razu przepisał jedną z kamienic na rzecz Matyldy, a różnicę w zobowiązaniu uregulował gotówką. W rzeczy samej było to dość wygodne rozwiązanie, wymagało znacznie mniej zachodu. Czasy były niełatwe, więc zapewne trudno byłoby szybko znaleźć nabywcę na dom ulokowany przy reprezentacyjnej ulicy. Transakcję należało przeprowadzić jak najszybciej, bowiem każdy dzień zwłoki oznaczał dalsze naliczanie odsetek. Przy pospiesznym poszukiwaniu kupca nieruchomość zostałaby sprzedana ze znaczną stratą. Na szczęście Matylda zgodziła się poczekać na spłatę, do momentu aż Tytus sprzeda drugą kamienicę, chociaż prawnik ostrzegł, by nie nadużywać jej cierpliwości.
Pierwsza transakcja została przeprowadzona bez obecności Matyldy, która dyplomatycznie wyjaśniła, że z uwagi na szalejącą zarazę woli unikać przyjazdu do Lwowa, wokół którego notowano znaczną liczbę zakażeń, choć oczywiste było, że jest to tylko wymówka. W rzeczywistości Juraszkowa nie miała ochoty widzieć się z ludźmi, którzy potraktowali ją nader podle. Formalności załatwił w jej imieniu wyznaczony prawnik. Strzeleccy odetchnęli z ulgą, ponieważ przynajmniej na razie nie musieli stawać twarzą w twarz z oszukaną powinowatą. Wciąż jednak zostało im do spłacenia spore zobowiązanie.
Czas naglił, trzeba było na gwałt szukać nowego mieszkania oraz kupca na kamienicę. Nie był to najlepszy moment, gdyż uwaga lwowian skupiona była głównie na doniesieniach o epidemii. Niektórzy bogacze wręcz snuli plany ucieczki z miasta, lecz informacje napływające z innych stron świata nie były optymistyczne. Kraków, Warszawa i inne duże miejscowości zmagały się z tym samym problemem. Ludzie niechętnie zajmowali się sprawami innymi niż ratowanie oraz ochrona zdrowia. Mimo to Strzeleccy, by nie tracić czasu, zaczynali pakować dobytek. Nie obyło się przy tym bez utyskiwań ze strony Zuzanny, która nie omieszkała obarczać męża winą za zaistniałą sytuację. Zdawała się nie pamiętać, że sama namawiała Tytusa, by postąpił w tak niegodny sposób. Co gorsza, kobieta kręciła nosem przy wyborze kolejnego miejsca zamieszkania. Nie chciała opuszczać Lwowa, a do Krakowa nie widziała szansy powrotu.
– I co my teraz zrobimy? – jęczała. – Pewnie wylądujemy w Kołomyi, bo tutaj jesteśmy skończeni towarzysko.
Mąż przestał reagować na spazmy, miał znacznie większy problem. Liczył blisko siedemdziesiąt lat i zamiast w spokoju dożywać swoich dni, ciągle zamartwiał się o to, z czego będą się utrzymywali, gdy już spłacą Matyldę. Zakładał, że będzie musiał otworzyć kancelarię, lecz we Lwowie nie widział pola manewru. Tu znało go mnóstwo osób z towarzystwa i wszyscy wiedzieli, że nie praktykuje od wielu lat. Siłą rzeczy nikt nie powierzyłby mu żadnej istotnej sprawy, ponieważ każdy wychodziłby z założenia, że jako prawnik wypadł z obiegu i nie jest na bieżąco z kodeksami. Należało więc rzeczywiście wyjechać ze Lwowa.
Pretensje do Tytusa mieli wszyscy: zarówno żona, jak i synowie, chociaż doskonale wiedzieli, jakie jest źródło pochodzenia majątku. Póki były pieniądze, było dobrze – rozmyślał z przekąsem mężczyzna. – A gdy sytuacja uległa pogorszeniu, nagle się ode mnie odwrócili.
Rzeczywiście w nikim teraz nie miał oparcia i na nikim nie mógł polegać. Co więcej, Piotr i Nikodem zadeklarowali, że mimo wszystko zostaną we Lwowie, ponieważ sprawę z Matyldą udało się załatwić w miarę dyskretnie. Każdy z nich miał własne źródła przychodów. Problemy finansowe rodziców nie odbiły się na nich wcale. Kazimierz i Julian w ogóle nie zostali poinformowani o tarapatach rodziców, podobnie jak Emil, który wciąż przebywał w szpitalu dla obłąkanych i nie dawało się z nim nawiązać kontaktu. Właściwie nikt w towarzystwie nie miał jeszcze pojęcia o tym, że Strzeleccy są bankrutami. Wiadomo jednak było, że ich pozycja towarzyska w którymś momencie runie, gdyż nie byli w stanie prowadzić domu na takim poziomie jak dotychczas. Na razie żałoba stanowiła idealne wytłumaczenie, ponieważ Strzeleccy już wcześniej przestali bywać w teatrze czy na balach, nie przyjmowali gości i nie wydawali przyjęć. Ale każda żałoba kiedyś dobiega końca, a wówczas wypada ponownie pojawiać się pomiędzy ludźmi, zapraszać ich do siebie, składać innym wizyty. Tylko że to wszystko kosztuje.
– Nie możemy wyjechać zbyt daleko. Nie chcę się rozstawać z synami, a zwłaszcza z biednym Emilem, do którego po naszym wyjeździe nie zajrzałby nawet pies z kulawą nogą – denerwowała się Zuzanna za każdym razem, gdy mąż proponował jej kolejne potencjalne miejsce zamieszkania. – Jestem przywiązana do moich dzieci oraz wnuczki. Nie wyobrażam sobie, abyśmy się mieli rozdzielić. Wystarczy, że nie mam kontaktu z dziećmi Juliana oraz Kazimierza, a jedyne informacje na ich temat otrzymuję w niezbyt częstych i mało wylewnych listach. Helcia jest moim jedynym pocieszeniem, moją iskierką. – Rozczuliła się na myśl o wnuczce.
Ostatecznie jednak Strzeleccy podjęli decyzję o przeprowadzce do Sambora, choć i na tę lokalizację ślubna kręciła nosem.
– Proszę, zostańmy we Lwowie. Może zdołamy spłacić Matyldę bez sprzedawania drugiej kamienicy? Powinniśmy negocjować – usiłowała przekonać męża.
– Nic z tego. Nie zamierzam się przed nią płaszczyć. Zresztą bądź pewna, że prędzej czy później rzecz może się wydać, a wówczas sama będziesz błagała o to, abyśmy czym prędzej wyjechali.
– Wstrzymajmy się więc przynajmniej do czasu, póki lekarze nie opanują epidemii. Ponoć okolice Lwowa zdziesiątkowane są przez zarazę. Najbezpieczniej czuję się tutaj, w domu.
– Nie możemy sobie pozwolić na zwłokę. Czasy są trudne, nasza gospodarka jest w ruinie, bo nie dość, że wyeksploatowali nas Austriacy, a wojna też zrobiła swoje, to jeszcze „ukrainka” mocno daje w kość. Cud, że zdołałem znaleźć godziwe zajęcie. Nie mogę tego zaprzepaścić.
Tytus miał obiecaną pracę w kancelarii prawnej. Wprawdzie oferowano mu jedynie posadę sekretarza, ale to i tak go ratowało, ponieważ nie miał innych perspektyw. Zdawał sobie jednak sprawę, że pensja, jaką będzie otrzymywał, wystarczy zaledwie na skromne życie. Dla niego była to okropna degradacja – czekało go wysługiwanie się komuś innemu, mozolne wertowanie kodeksów, porządkowanie dokumentów i przygotowywanie różnych mniej lub bardziej błahych materiałów. Wiedział, że mimo wieloletniego doświadczenia już nigdy nie dostanie żadnej porządnej sprawy do poprowadzenia. Cóż za upadek!
Atutem lokalizacji była bliskość Lwowa, pozwalająca w perspektywie na częste kontakty z synami. Mieszkania tam były znacznie tańsze niż we Lwowie, a miasta łączyła linia kolejowa.
Nazajutrz po tym, jak zapadła decyzja o przeprowadzce do Sambora, do Strzeleckiego zgłosił się człowiek zainteresowany odkupieniem kamienicy. Pojawiła się zatem dość realna szansa na szybkie sfinalizowanie transakcji. Strzelec­ki mógł odetchnąć z ulgą, bowiem miało mu to pozwolić spłacić niecierpliwiącą się Matyldę. Rodzinie pozostanie także niewielki kapitał na początek w nowym miejscu.
Mimo to frustracja Tytusa narastała z każdym dniem.
Jestem już w takim wieku, gdy nie powinienem mieć w ogóle żadnych problemów egzystencjalnych – rozmyślał Strzelecki.
Zapewne gdyby był w innej sytuacji, synowie pospieszyliby mu z pomocą. Ale choć ochoczo korzystali z majątku przez minione dwadzieścia lat, z chwilą gdy nastąpił kryzys, niemalże się od niego odżegnywali. Zuzanna zabiegała o ich przychylność. Matkę, choć była współwinna temu, co się wydarzyło, traktowali znacznie łagodniej niż ojca. Z Tytusem nie chcieli mieć nic do czynienia. Ją usprawiedliwiali tym, że kobieta nie zawsze potrafi logicznie rozumować i nader często po prostu ulega wpływom. Zresztą to mężczyzna zwykle ma w domu decydujący głos – z takiego nieładnego założenia wychodziła cała familia.
Tytusowi nie pozostawało nic innego jak sfinalizować ostatnie transakcje. Pierwszą kamienicę już przepisał na Matyldę, oczywiście za pośrednictwem mecenasa. Nie miał ochoty na osobiste spotkanie z powinowatą, ponieważ nie potrafiłby spojrzeć jej w oczy. Zdawał sobie sprawę z tego, że jest wielkim łotrem. Wszak ograbił tę kobietę z ogromnej części spadku. Co więcej, miał również chrapkę na kamieniczkę usytuowaną przy Małym Rynku. Ostatecznie jednak zostawił ją wdowie, wychodząc z założenia, że ta potrzebuje jakichś środków do życia i nigdy w życiu nie uwierzy, że odziedziczyła po mężu wyłącznie długi. Wtedy wydawało mu się to rozsądnym posunięciem i nader szlachetnym, gdyż nie skazywał jej na nędzę.
Teraz żałował, że w ogóle pogrążył się do tego stopnia. Gdyby Matylda zechciała, mogłaby mu narobić wielu kłopotów. Wiedział, że po kres swoich dni wciąż będzie dygotał ze strachu, by pewnego dnia prawda nie ujrzała światła dziennego. Gdyby Juraszkowa była osobą mściwą, mogłaby całkowicie zniszczyć mu reputację. Być może straciłby nawet stanowisko, które z wielkim wysiłkiem udało mu się zdobyć.
Perspektywa wysługiwania się w charakterze sekretarza mocno go uwierała. Kiedy sam był współwłaścicielem kancelarii, sekretarzom powierzali wraz z Sewerynem najgorszą robotę, za którą płacili adekwatnie, czyli niewiele. A teraz sam miał pełnić tę upokarzającą funkcję! Nie potrafił sobie tego wyobrazić. I choć bardzo zabiegał o to, by go przyjęto do pracy, odczuwał ogromne rozgoryczenie. Momentami żałował wręcz, że tak mocno nalegał, by przeprowadzili się z żoną do Sambora. Może gdyby się tak nie spieszył, znalazłby godziwszy wakat.
Na wszystko było jednak już zbyt późno. Mieli zaledwie kilka dni na spakowanie reszty rzeczy oraz przeprowadzkę. Na szczęście w tym względzie Zuzanna okazała się roztropną osobą i o wszystko zadbała. Ale ile przy tym miała do gadania! We Lwowie był w stanie jakoś unikać żony, mieszkanie przy Kochanowskiego było duże. Poza tym zawsze mógł dokądś pójść: niby po to, by załatwić jakąś pilną sprawę. W Samborze nie będzie mu tak łatwo się przed nią ukryć.
Zresztą oceniał, że na razie jeszcze ślubna i tak zachowuje się w miarę powściągliwie, jakby nie do końca do niej docierało, że mają się przeprowadzić. Zupełnie jakby pakowała się na wyjazd na kolejne zagraniczne wojaże. Albo w celu przeprowadzki do innego, równie pięknego lokum. Tymczasem w nowym miejscu czekały na nich skromne cztery pokoiki na trzecim piętrze. Na domiar złego mogli sobie pozwolić na tylko jedną służącą. A zatem żonie na pewno przybędzie obowiązków, podczas gdy w ostatnich latach Zuzanna bardzo przywykła do wygód.
Strzelecki żałował, że nie może cofnąć czasu i wymazać części przeszłości. Wówczas przynajmniej żyłby spokojnie i nie brzydziłby się samego siebie. Mógłby sobie spojrzeć w lustrze w oczy bez poczucia wstrętu. Nie dręczyłyby go wyrzuty sumienia, że tak się sprzeniewierzył.
Owszem, przychodziły momenty, gdy przeklinał Matyldę, która wywęszyła, że ją ograbił. To znowu pomstował pod adresem Teodozji, oceniając, że ona musiała być osobą, która jakimś cudem go wyszpiegowała. Złorzeczył pod adresem Nikodema, który musiał się z czymś zdradzić.
Potem przychodziło opamiętanie. Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie zniżył się do złodziejstwa. Jestem skończony – pomyślał, opróżniając szuflady biurka w swoim gabinecie. Żal mu było rozstawać się z pomieszczeniem, które zasadniczo nie służyło do pracy, ale do tego, by mógł się w nim zamknąć przed żoną i spokojnie wypalić cygaro oraz wysączyć lampkę koniaku. Gabinet był jego twierdzą. Dodawał prestiżu. To w nim Strzelecki przyjmował petentów. Mężczyzna nieposiadający własnego pomieszczenia jest nikim – stwierdził.
Biurko było już niemalże opróżnione. Została jeszcze tylko drewniana skrzynka z pistoletami. Nigdy ich nie używał, ale jak każdy szanujący się dżentelmen uważał, że posiadanie takiego cacka to konieczność. Miały mu służyć do samoobrony w sytuacji zagrożenia. Podczas wojennej zawieruchy często do nich zaglądał. Czyścił je, oliwił, sprawdzał, czy ma odpowiedni zapas amunicji. Na szczęście nie musiał z nich skorzystać.
Uchylił wieczko i opuszkami przesunął po zawartości. Powinienem je spieniężyć – stwierdził. – Żaden ze mnie dżentelmen. Złodziejaszek spod ciemnej gwiazdy, niczym nie różnię się od typów, których niegdyś broniłem przed majestatem prawa.
Ujął w dłonie jeden z pistoletów. Był ciężki i chłodny w dotyku. Strzelecki odciągnął cyngiel. Wymierzył do niewidzialnego wroga stojącego na tle drzwi. Czasami bawił się w ten sposób, wyobrażając sobie przygody, które nigdy nie miały być jego udziałem – pojedynki, których nie musiał toczyć.

 
Wesprzyj nas