A to niespodzianka! Hakan Nesser napisał kryminał w stylu Agathy Christie, dodatkowo z odniesieniami do twórczości tej pisarki. Powieść „Przyszedł list z Monachium” jest dowodem na to, że czerpiąc inspiracje z klasyki sprzed prawie stulecia można doskonale poprowadzić fabułę osadzoną w XXI wieku.


Morderstwo, kameralne grono podejrzanych i odizolowane, budzące niepokój miejsce, do tego sprytny śledczy i drugie dno, którego istnienie jest tak oczywiste, jak niezgłębione – brzmi znajomo, ponieważ do takiego właśnie schematu przyzwyczaiła wszystkich miłośników kryminałów Agatha Christie. Pisane przez nią książki nie bazowały na makabrycznych zbrodniach popełnianych w dużej ilości przez przestępców z piekła rodem, ale na logicznej łamigłówce. Kojarzeniu faktów, zapamiętywaniu detali i łączeniu ich w całość tak, aby samemu odkryć kto popełnił zbrodnię zanim ogłosi to detektyw. I to była zabawa!

Taką właśnie przyjemność w starym, dobrym stylu przygotował dla czytelników Hakan Nesser, który dotychczas trzymał się mroku skandynawskich kryminałów, ale najwyraźniej postanowił zrobić wyjątek. I jest to wyjątek bardzo udany. Nie przestało wprawdzie być całkiem mrocznie, a jest przede wszystkim intrygująco, zaś czytelnik zdecydowanie zostaje włączony do działania – tak, to jest taki kryminał, w którym uważny odbiorca może samodzielnie rozwiązać zagadkę i wskazać sprawcę zbrodni, zanim wytropią go komisarze Gunnar Barbarotti i Eva Backman.

Inspiracje zaczerpnięte z klasyki kryminału pasują do tej powieści jak ulał, ponieważ znakomicie wpisały się w kameralny, a momentami wręcz klaustrofobiczny nastrój pandemicznej zimy. Rzecz dzieje się podczas Bożego Narodzenia 2020 roku, covid-19 szaleje na świecie i krzyżuje plany wielu osób, ale bohaterowie tej opowieści, pomimo zakazu gromadzenia się na święta, spotkają się jednak w starej willi na rubieżach Szwecji, tuż przy granicy z Norwegią. W tym domu zdarzyła się przed laty potworna tragedia: nieznany sprawca zamordował kobietę, czyniąc w ten sposób sierotą jej małą córeczkę. Do dziś mówi się, że nocami słychać na korytarzach willi płacz tego dziecka… Ale czy to prawda? Czy może gospodarz, który zaprosił swoje rodzeństwo na święta po prostu chciał nieco nastraszyć przybyłych w ciemną, zimową noc?

Inspiracje zaczerpnięte z klasyki kryminału pasują do tej powieści jak ulał, ponieważ znakomicie wpisały się w kameralny, a momentami wręcz klaustrofobiczny nastrój pandemicznej zimy.

Na historii sprzed wielu lat oczywiście się nie skończy. Na terenie willi dojdzie do morderstwa, a policjanci szybko wykluczą, że nie mógł go dokonać nikt z zewnątrz. Śledztwo będzie więc koncentrować się na gościach zaproszonych na świąteczne spotkanie i relacjach między nimi. To osobliwa grupa złożona z sześciu osób i denata, która nie widziała się we wspólnym gronie od bardzo wielu lat. Gunnar Barbarotti i Eva Backman będą musieli porządnie się natrudzić aby odkryć co sprawiło, że unikali spotkań przez tak długi czas, w przekonaniu, że to właśnie w dawnych zdarzeniach kryje się klucz do zrozumienia motywu i wskazania sprawcy.

„Przyszedł list z Monachium” oferuje czytelnikom nie tylko zagadkę do rozwiązania, ale też atmosferę skandynawskiego Bożego Narodzenia w wymarzonej śnieżnej scenerii, które, chociaż naznaczone tutaj zbrodnią, to i tak do pewnego momentu sprawia naprawdę przyjemne wrażenie. Od pierwszych stron intryguje powód niespodziewanego spotkania po latach, na które zostali wezwani bohaterowie właśnie w tym szczególnym momencie w roku, a ich wewnętrzne rozterki i osobiste problemy tylko dodatkowo urozmaicają główny wątek. Natomiast dla tych czytelników, którzy znają już „Morderstwo w Boże Narodzenie” Agathy Christie, prześledzenie podobieństw i różnic między obiema książkami, będzie dodatkową atrakcją godną książkowego detektywa. Robert Wiśniewski

Håkan Nesser, Przyszedł list z Monachium, Przekład: Inga Sawicka, cykl: Komisarz Barbarotti, tom 8, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 13 listopada 2024
 
 

Håkan Nesser
Przyszedł list z Monachium
Przekład: Inga Sawicka
cykl: Komisarz Barbarotti, tom 8
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 13 listopada 2024
 

I
22–25 GRUD­NIA

1
Lars

Dwa dni przed Wigi­lią roku Pań­skiego 2020 Lars Rute wła­śnie tan­ko­wał samo­chód na sta­cji ben­zy­no­wej nie­da­leko Jönköpingu, gdy – w chwili prze­ni­kli­wo­ści – zdał sobie sprawę, że jest wście­kły, i to w zasa­dzie na wszystko.
Wpraw­dzie w mil­cze­niu, bo tłu­mił to w zgo­dzie ze swoim powścią­gli­wym spo­so­bem bycia. Nie­mniej był wście­kły.
Na swego naj­star­szego brata Ludviga, ego­cen­trycz­nego i zaję­tego tylko sobą palanta, przez któ­rego Lars ster­czy teraz na wie­trze, mocu­jąc się z zacię­tym wle­wem do baku, i stara się nie myśleć o tym, że chce mu się sikać.
Na swoją sie­dzącą w cie­ple samo­chodu żonę Ellen, ze świeżo poma­lo­wa­nymi paznok­ciami i słu­chaw­kami do audio­bo­oka, która go prze­ko­nała do tej wyprawy w poprzek Szwe­cji. I to mimo że covid sze­rzy się w zastra­sza­ją­cym tem­pie, a wła­dze wysto­so­wały apel do wszyst­kich, by zostali w domach, gdzie Boże Naro­dze­nie spę­dzą ze swo­imi kwiat­kami donicz­ko­wymi, kotami i nikim wię­cej.
Na sza­le­ją­cego od roku wirusa covid-19, bo ten zmu­sił go do zwi­nię­cia inte­resu i sprze­daży obu restau­ra­cji, które z powo­dze­niem pro­wa­dził przez wiele lat.
Na Urząd Zdro­wia Publicz­nego, tę bandę nie­kom­pe­tent­nych marud­nych dzia­dów i bab, któ­rzy pod­pie­ra­jąc się codzien­nie mnó­stwem wykre­sów i liczb, wypo­wia­dają dołu­jące fra­zesy trans­mi­to­wane na żywo przez osiem­na­ście sta­cji, ale wydają się zupeł­nie nie przej­mo­wać tym, że w real­nym świe­cie – w domach opieki, na prze­peł­nio­nych SOR-ach i gdzieś tam jesz­cze – ludzie padają jak muchy, a per­so­nel szpi­talny wymio­tuje krwią i co minutę ktoś składa wypo­wie­dze­nie.
A jak korek od baku puścił w końcu, można było się wście­kać, lejąc cho­ler­nie drogą ben­zynę:
Na rząd, który nie potra­fiłby zarzą­dzać choćby spół­dziel­nią miesz­ka­niową, bo nie umie pod­jąć żad­nej decy­zji i tylko pusz­cza bąki w postaci bez­sen­sow­nych, nie­prze­strze­ga­nych prze­stróg z takim skut­kiem, że Szwe­cja należy do państw o naj­więk­szej śmier­tel­no­ści na covid w prze­li­cze­niu na sto tysięcy miesz­kań­ców.
Na Asy­ryj­czy­ków w Södertälje i oko­licy, któ­rzy urzą­dzają wiel­kie imprezy z tań­cami, mając w dupie to, że przez nich wirus roz­nosi się po kraju jak nasionka mniszka lekar­skiego.
Na dru­żynę hoke­jową z Oskar­shamn, którą spon­so­ro­wał spo­rymi sumami ze swo­ich restau­ra­cji, gdy fak­tycz­nie uda­wało jej się utrzy­mać w lidze kra­jo­wej, ale teraz zali­czyła trzy­na­ście prze­gra­nych meczów z rzędu. Dzięki choć za to, że nie wolno było cho­dzić na mecze, bo przy­naj­mniej nie musiał sie­dzieć w loży hono­ro­wej i uda­wać, że się cie­szy.
I wresz­cie na maseczkę zaku­pioną przez Ellen, którą teraz zało­żył i w któ­rej wszedł do sklepu, żeby się wysi­kać, zapła­cić za ben­zynę i kupić sobie kawę. Spoj­rzał na sie­bie w lustrze toa­lety i stwier­dził, że wygląda, jakby miał na twa­rzy parę dzie­cię­cych maj­te­czek. Błę­kit­nych w czer­wone pozio­meczki albo jakieś inne jagody.
Jestem zmę­czony, pomy­ślał Lars Rute i zapiął roz­po­rek. Tak cho­ler­nie pie­kiel­nie zmę­czony tym całym spek­ta­klem zwa­nym życiem.
– Udało się? – spy­tała Ellen, kiedy znów usiadł za kie­row­nicą.
– Może być – odparł Lars. – Ile kupi­łaś tych mase­czek?
– Dwie­ście. Super­ta­nio.
– Wie­rzę – powie­dział.
– Wczo­raj było prze­si­le­nie.
– Co? – zdzi­wił się.
– Naj­krót­szy dzień w roku. Teraz będzie już wid­niej.
– To faj­nie – zauwa­żył, spa­rzył sobie język kawą i uru­cho­mił sil­nik.
Potem przez kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów jazdy nie roz­ma­wiali. Jed­nak ciem­ność gęst­niała wokół nich i ich sta­rej zmę­czo­nej skody, a była dopiero trze­cia czy wpół do czwar­tej po połu­dniu. Lars z jakie­goś powodu przy­po­mniał sobie inne Boże Naro­dze­nie sprzed dzie­się­ciu lat czy coś koło tego, kiedy z kolo­ro­wymi drin­kami w dło­niach sie­dzieli na leża­kach na roz­pa­lo­nej słoń­cem plaży w Taj­lan­dii. Ani jed­nego zmar­twie­nia jak okiem i myślą się­gnąć. To dopiero wspo­mnie­nie.
– Jed­nak uwa­żam, że cie­ka­wie będzie się z nim spo­tkać – prze­mó­wiła w końcu Ellen, gdy jak nale­żało przy­pusz­czać, w jej audio­bo­oku nastą­piła pauza.
Powie­działa to po raz czwarty czy piąty od wczo­raj, to zna­czy odkąd sprawa się poja­wiła, więc Lars się nie ode­zwał.
– Mam na myśli, że to jed­nak twój brat, a ni­gdy go nie widzia­łam.
To prawda. Lars i Ellen poznali się w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym roku, a Ludvig w tym samym roku osiadł na dobre na Riwie­rze i w ciągu dwu­dzie­stu czte­rech lat, które minęły od tam­tej pory, bra­cia nie mieli ze sobą żad­nego kon­taktu. Ow­szem, parę kar­tek na Boże Naro­dze­nie, jakieś pozdro­wie­nia mailem, ale nic wię­cej.
Miało to swoje powody, jak pra­wie wszystko.
Kon­takty z pozo­sta­łym rodzeń­stwem Larsa były nieco lep­sze, ale też nie­wiele. Ellen spo­tkała się z każ­dym z nich po dwa razy i były to wła­ści­wie incy­denty, nie­pla­no­wane jak ból zęba. Zatem raczej nie można mówić o jakichś uczu­ciach rodzin­nych.
Co rów­nież miało swoje powody. Być może te same.
– Przy­kro tylko, że on jest chory.
Lars nie powstrzy­mał par­sk­nię­cia.
– Jesz­cze się prze­ko­namy, jak z tym jest.
– Co chcesz przez to powie­dzieć?
– Tylko to, co powie­dzia­łem. Że się prze­ko­namy.
– Czyli myślisz, że coś się nie zga­dza. Po co miałby mówić, że jest chory, jeśli tak nie jest?
Lars wes­tchnął i zaczął wyprze­dzać tira. Ellen mil­czała, jak zawsze, kiedy wyprze­dzał. Jakby po cichu się modliła, żeby zdą­żyli, zanim się zde­rzą czo­łowo z innym tirem. Zauwa­żył, że cza­sami w kry­tycz­nych sekun­dach zamy­kała też oczy, podob­nie jak przy strasz­nych sce­nach w fil­mie w tele­wi­zji albo w kinie.
Cho­ciaż w kinie nie byli od… pró­bo­wał poli­czyć… co naj­mniej pięt­na­stu lat. Ostat­nim fil­mem, który oglą­dali razem w praw­dzi­wym kinie, był szwedzki kry­mi­nał ze Sve­nem Wol­l­te­rem, i mogło to być nawet w tam­tym tysiąc­le­ciu. No bo po co cho­dzić do kina, jeśli można obej­rzeć film w domu? I w dodatku unik­nąć obrzy­dli­wego zapa­chu popcornu.
Wyprze­dza­nie udało się, a Ellen ponow­nie otwo­rzyła usta.
– Prze­cież będziemy tylko we czwórkę, czyli trzy­mamy się zale­ceń z góry.
– Ech, te zale­ce­nia – odpo­wie­dział Lars.
– Nawet dobrze wyszło, skoro Lisa z Mal­col­mem nie mogą przy­je­chać na święta, prawda?
Lars zdał sobie sprawę, że oto ma jesz­cze jeden powód, żeby się wście­kać. Wielka Bry­ta­nia. Córka Lisa stu­dio­wała od dwóch lat na Lon­don Uni­ver­sity i pra­wie od tego samego czasu cho­dziła z nie­ja­kim Mal­col­mem Inning­sem, w związku z czym mło­dzi mieli przy­je­chać na Boże Naro­dze­nie do Oskar­shamn. Pan­de­mia pokrzy­żo­wała jed­nak szyki chęt­nym na eska­pady tego rodzaju; jeśli jakieś pań­stwo radziło sobie z wiru­sem gorzej niż Szwe­cja, była to Anglia. Jesz­cze kilka dni temu można było snuć jakieś nadzieje, ale wtedy w hrab­stwie Kent albo gdzieś tam odkryli nową muta­cję, no i pra­wie wszyst­kie kraje w Euro­pie wstrzy­mały ruch pasa­żer­ski z Wysp. Nawet Szwe­cja.
Na doda­tek klaun wszech cza­sów, pre­mier Boris John­son, znany rów­nież jako Gumowa Kaczka, wyra­ził zamiar wyrwa­nia swego kraju z Unii Euro­pej­skiej, co miało nastą­pić za nieco ponad tydzień. Pro­wa­dziło to do kom­pli­ka­cji rów­nie nie­prze­wi­dy­wal­nych jak odwrotna strona księ­życa. Tak, kurde – pomy­ślał Lars Rute, ochla­pu­jąc sobie kawą swe­ter, trzeba by się wypro­wa­dzić na Tongę.
– Dla­czego nic nie mówisz? W końcu jedziemy do two­jego brata, nie?
Lars musiał się zasta­no­wić przez chwilę.
– Co powie­działa ta kobieta, z którą roz­ma­wia­łaś, że jak ma na imię?
– Cathe­rine, wiesz o tym. Prze­cież czy­ta­łeś ten list.
– Cathe­rine, no wła­śnie. Jak myślisz, ile ona ma lat?
– A jakie to ma zna­cze­nie w tej sytu­acji?
– Nie wiem. W każ­dym razie Ludvig będzie zaraz miał sześć­dzie­siąt.
– Chcesz powie­dzieć, że mia­łaby być sporo od niego młod­sza?
– W każ­dym razie raczej nie star­sza.
– No i?
Była poiry­to­wana. Wska­zy­wały na to krót­kie odpo­wie­dzi jak „no i?”. Zasta­no­wił się, czy zała­go­dzić lekko obecny nastrój, czy zosta­wić, jak jest, i zde­cy­do­wał się na nieco cie­plej­sze podej­ście. Wystar­czy dwójka wro­gów pod­czas nad­cho­dzą­cych świąt – Ludvig i jego młoda towa­rzyszka życia. Rze­czy­wi­ście tak stało w liście: Jestem jego towa­rzyszką życia. Fakt, że naj­wy­raź­niej znała szwedzki, był sam w sobie pewną oso­bli­wo­ścią.
Ale, co już powie­dziano, miał przed sobą zma­ga­nia z dwoj­giem prze­ciw­ni­ków, więc dodat­kowe tar­cia z żoną wydały mu się… cał­kiem zbęd­nym dodat­kiem.
– Naprawdę mówiła bez akcentu? – spy­tał.
Ellen posta­no­wiła przy­wró­cić go do łask.
– Może z maleń­kim. A jeśli, to oczy­wi­ście fran­cu­skim… jed­nak nie zorien­to­wa­łam się, ile może mieć lat.
– Cóż, okaże się – powie­dział. – I masz rację, że to bez zna­cze­nia. Głodna jesteś? Zro­bimy przy­sta­nek, żeby zjeść gdzieś kieł­ba­skę, czy jedziemy aż do końca? Zostały chyba ze trzy godziny… w każ­dym razie pra­wie.
– Mogłeś sobie coś kupić, kiedy tan­ko­wa­łeś auto.
– Nie jestem głodny – odparł. – Pyta­łem, czy może ty jesteś.
– Ja nie – stwier­dziła Ellen. – Prze­cież zje­dli­śmy kanapki. I zostały jesz­cze dwa jabłka, chcesz jedno?
Kawa z jabł­kiem, pomy­ślał Lars Rute i podzię­ko­wał uprzej­mie.
– No dobra – powie­działa, włą­cza­jąc ponow­nie audio­bo­oka. – Tak czy ina­czej, cie­ka­wie będzie poznać ich oboje. To będą pamiętne święta, cokol­wiek się zda­rzy.
Może i powie­działa słowo prawdy, pomy­ślał Lars Rute.
Przez następ­nych kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów jazdy w ciem­no­ści w kie­runku zachod­nim rze­czy­wi­ście roz­my­ślał o swoim naj­star­szym bra­cie, nie spo­sób było tego unik­nąć. Dzie­liło ich pięć lat, ale zna­cze­nie miała nie tylko róż­nica wieku. Cho­dziło o poczu­cie god­no­ści. Tak to postrze­gał, odkąd stał się na tyle doro­sły, aby zro­zu­mieć pewne ukryte mecha­ni­zmy. Na przy­kład jak wiele albo jak mało miej­sca czło­wiek ma prawo zaj­mo­wać na tym świe­cie.
Co zostało mu dane. Jak to mówią, jaki dostał przy­dział.
Tak było od samego początku. Ludvig był naj­star­szym synem i tym, któ­rego rodzice (to zna­czy tata Leopold, któ­rego przy­dział był znacz­nie więk­szy niż mamy Sylvi) trak­to­wali jak perłę w koro­nie.
Dzie­dzic. Lars sły­szał cza­sem, jak słowo to padało w gro­nie przy­ja­ciół. Bóg jeden wie, o co cho­dziło z tym dzie­dzic­twem, ale nie miało to zna­cze­nia. Ludvig miał zostać kimś. Nie­ja­sne kim, ale jed­nak.
A jeśli Ludvig był następcą tronu, to brat Leif został w suk­ce­sji nume­rem dwa, bez naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Tacie Leopol­dowi ni­gdy nie zale­żało na tym, żeby łago­dzić albo zama­sko­wać stan rze­czy, więc Lars tra­fił na swoje ledwo widoczne miej­sce w rodzi­nie, zanim jesz­cze umiał mówić. Po latach nie przy­po­mi­nał sobie, by zanim został nasto­lat­kiem, miał jakieś wła­sne ubra­nia; wszyst­kie spodnie, koszule, kurtki i czapki nosił naj­pierw Ludvig i/lub Leif, dopiero potem tra­fiały do niego. Podob­nie z bie­li­zną i butami. Nie dla­tego, żeby nie mogli sobie pozwo­lić na kupno nowych, ale tak było prak­tycz­niej.
Miał być dziew­czynką. Po dwóch wspa­nia­łych chłop­cach, jakimi byli Ludvig i Leif, ocze­ki­wa­nie, że teraz uro­dzi się dziew­czynka, było zupeł­nie upraw­nione. Co za sens mieć jesz­cze jed­nego syna w rodzi­nie? W dodatku wątłego, gry­ma­śnego i sika­ją­cego w łóżko aż do pią­tego roku życia. W niczym nie­przy­po­mi­na­ją­cego swo­ich krzep­kich i ener­gicz­nych star­szych braci.
I w końcu przy­szła na świat ta dziew­czynka. Nie­cały tydzień po tym, jak trzy lata skoń­czył Lars, któ­rego uro­dziny prze­pa­dły, bo matka już leżała w szpi­talu, aby powić upra­gnio­nego aniołka. Od tam­tej pory uro­dziny jego i sio­stry obcho­dzono zawsze wspól­nie. Co też było prak­tyczne, a kto by tam zwra­cał uwagę, że Louise zawsze dosta­wała wię­cej pre­zen­tów. Prze­cież to dziew­czynka i w dodatku naj­młod­sze dziecko. Inny punkt widze­nia byłby wyra­zem małost­ko­wo­ści, a tego prze­cież w rodzi­nie Rute nie było.
A więc Louise. Przy­szła na świat trze­ciego lipca, w godzi­nie zorzy poran­nej, w związku z czym na dru­gie imię dali jej Aurora. Roku tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego, co ozna­czało, że cała czwórka rodzeń­stwa uro­dziła się w ciągu jed­nej dekady. Ludvig w sześć­dzie­sią­tym pierw­szym roku, Leif w sześć­dzie­sią­tym trze­cim, Lars w sześć­dzie­sią­tym szó­stym, a Louise w sześć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym. Nie­małe osią­gnię­cie mamy Sylvi i jego samego, jak to lubił pod­kre­ślać Leopold Rute pod­czas róż­nych kola­cy­jek i podob­nych spo­tkań.
W latach sześć­dzie­sią­tych robi­li­śmy dzieci. Sta­ra­li­śmy się, kurde. Rute się naprawdę nie lenił, ha ha ha.
Nazwi­sko Rute zostało wywie­dzione od nazwy para­fii na pół­nocy Gotlan­dii, gdzie Leopold się uro­dził i wycho­wał. Pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej, epi­de­mii hisz­panki, w rodzi­nie kamie­niar­skiej i tak dalej, i temu podobne. W oko­licz­no­ściach har­tu­ją­cych tego, kto prze­żyje.
Cho­lera jasna – pomy­ślał Lars Rute, wyprze­dza­jąc jakiś cią­gnik. Co na dwa dni przed Bożym Naro­dze­niem robi na dro­dze cią­gnik? Deszcz ze śnie­giem i na doda­tek zero stopni; według nawi­ga­cji jazda z Oskar­shamn do Sil­lingbo powinna zabrać sześć godzin, ale przy tych warun­kach dro­go­wych nale­żało dodać jesz­cze godzinę, żeby doje­chali cało. Zresztą wszystko jedno, gdy czło­wie­kowi i tak nie zależy na tym, żeby doje­chać.
Wró­cił do roz­my­śla­nia o rodzi­nie. Miał wspo­mnie­nie, które było takim defi­ning moment, jak to mówią po angiel­sku. Czyli momen­tem defi­niu­ją­cym. Lars przez dwa seme­stry stu­dio­wał angiel­ski na uczelni w Örebro i była to jego jedyna trwała zdo­bycz w świe­cie stu­diów poli­ce­al­nych, jed­nak zawa­lił dwa kolejne egza­miny i poszedł do pracy. Uznał wszakże, że opa­no­wał język, co oka­zało się choćby wtedy, gdy wraz z Ellen odwie­dził Lisę w Lon­dy­nie.
Wspo­mniany moment był nieco dłuż­szy od chwili, ale nie­zbyt. Wyda­rzył się w maju tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego, gdy Leopold Rute leżał w szpi­talu w Örebro, cze­ka­jąc na śmierć. Wino­wajcą tego stanu rze­czy był rak płuc z licz­nymi prze­rzu­tami, co po pra­wie czter­dzie­stu latach inten­syw­nego pale­nia nie dzi­wiło nawet jego samego. Wszystko ma swój kres, doty­czy to rów­nież fabry­kan­tów sta­rej daty (obu­wie dam­skie i męskie na gumo­wej pode­szwie), a kiedy zdał sobie sprawę, że nie jest to kwe­stia tygo­dni czy mie­sięcy, ale dni, a może i godzin, posta­no­wił wezwać do sie­bie rodzinę. To zna­czy czwórkę dzieci oraz Sylvi, która uro­dziła je wszyst­kie, a pła­kała już od lutego, kiedy w końcu zro­zu­miała, do czego to zmie­rza, aż jej się skoń­czyły łzy. Zresztą powinna zosta­wić sobie coś na pogrzeb. Chyba nie tylko Lars był zda­nia, że twarz matki wyglą­dała jak wyci­śnięta cytryna. W ciem­nych oku­la­rach, tak na wszelki wypa­dek.
To ostat­nie było rzecz jasna nie­istotne, ale nawet teraz, czter­dzie­ści lat póź­niej, Lars miał ją przed oczami, jakby patrzył na zdję­cie. Osoby, która kur­czy się, aby opu­ścić ten ziem­ski padół. W rze­czy­wi­sto­ści potrze­bo­wała kilku lat, aby dotrzeć do mety; cóż, czło­wiek strzela, Pan Bóg kule nosi.
W cza­sie, gdy u Leopolda stwier­dzono raka, ale być może rów­nież wcze­śniej, wystą­piły u niego objawy pew­nej demen­cji; nie do końca wycho­dziło mu roz­róż­nia­nie ludzi, wyda­rzeń, zja­wisk i tak dalej. Jed­nak teraz, oto­czony przez całą swoją bli­ską sercu rodzinę – uko­chaną i znacz­nie młod­szą mał­żonkę, potom­stwo, począw­szy od dzie­więt­na­sto­let­niego Ludviga, który wkrótce miał zda­wać maturę i był nader uro­dzi­wym mło­dzień­cem, aż po zło­to­włosą księż­niczkę Louise, lat jede­na­ście, wkrótce dwa­na­ście – umie­ra­jący patriar­cha nie mógł się powstrzy­mać przed wygło­sze­niem ostat­nich roz­wa­żań i kilku słów na drogę dla każ­dego z osobna.
Lars był w tym cza­sie prysz­cza­tym i wsty­dli­wym czter­na­sto­lat­kiem, do tego uczu­lo­nym na pyłki, chciało mu się sikać i czuł się okrop­nie zaże­no­wany sytu­acją, nawet mie­rząc to wła­sną skąpą miarą.
– Eeer­rhhhh! – zain­to­no­wał ojciec ze swego łóżka szpi­tal­nego. – Skoro się tu wszy­scy zebra­li­śmy w ten piękny, skrzący się dzień stycz­niowy…
Tu się zacu­kał. Kurde, prze­cież jest maj – pomy­ślał Lars, a pozo­stali pew­nie rów­nież. Leopold chrząk­nął ponow­nie, ruszył z prze­mó­wie­niem, w któ­rym krótko i tre­ści­wie przed­sta­wił to, co czeka – nie jego, bo jego los był zapi­sany w gwiaz­dach, lecz pozo­sta­łych po kolei: żonę Sylvi (wiele lat korzy­sta­nia z życia), Ludviga (arty­stę, który zadziwi świat swoim malar­stwem), Leifa (rek­tora jed­nego z naszych uni­wer­sy­te­tów, któ­rym zosta­nie w ciągu naj­bliż­szej dekady… naj­wy­żej dekady, nota­bene… albo pre­miera, niech sam wybie­rze), dalej… tu znów stra­cił wątek i zro­bił zdu­mioną minę.
– A tyś co za jeden?
Spoj­rzał ze zło­ścią na Larsa, który omal się nie posi­kał. Już miał otwo­rzyć usta i tłu­ma­czyć, kim jest i jak się nazywa, ale się spóź­nił. Ojciec zbył go mach­nię­ciem ręki i utkwił spoj­rze­nie w małej Louise, która stała, trzy­ma­jąc za rękę mamę Sylvi, i tak się uśmie­chała, że musiała ją od tego boleć twarz – i z tym pięk­nym obra­zem przed oczami Leopold Rute wygło­sił pełną róż­nych zwro­tów prze­mowę na temat kobie­cej istoty (nie­po­ję­tej, pięk­nej, rów­nie zagad­ko­wej, jak udu­cho­wio­nej, która jest kwin­te­sen­cją życia, jej oczy, jej włosy, jej zapach, jej tajem­ni­czość, jej piersi i tyłek…). W tym miej­scu dostał ataku kaszlu, który omal nie dopro­wa­dził go do kresu, ale zapewne został usły­szany na kory­ta­rzu, bo przy­bie­gła pie­lę­gniarka, a zaraz za nią druga, i skoń­czyła się ta magiczna chwila.
Roze­szli się. Lars zna­lazł toa­letę i mógł sobie wresz­cie ulżyć, a następ­nego ranka Leopold Rute już nie żył.
Jed­nak tamte słowa wciąż żyły.
A tyś co za jeden?
Roz­my­ślał o nich i śnił. W snach dal­sze wyda­rze­nia przed­sta­wiały się róż­nie. Zda­rzało się, że się posi­kał i na pod­ło­dze szpi­tala utwo­rzyła się wielka, żenu­jąca kałuża. Albo też pod­cho­dził do taty i dawał mu w pysk. Cza­sem ojciec od tego umie­rał, a Lars tra­fiał do wię­zie­nia, a cza­sem mu odda­wał – zaska­ku­jąco mocno jak na umie­ra­ją­cego. A raz Lars dostał skrzy­deł i wyfru­nął przez okno, ale nie­za­leż­nie od wer­sji, którą zaczerp­nął z zasob­nego skła­dziku ze snami, budził się zawsze wypom­po­wany tak, jakby wziął udział w Biegu Wazów albo sto­czył walkę z niedź­wie­dziem.
A więc Ludvig. Wszak Lars i Ellen jechali przez ciem­ność nie do śpią­cego snem wiecz­nym Leopolda, tylko do świa­to­wej sławy mala­rza Ludviga Rutego.
Bo tak się rze­czy­wi­ście stało. Średni brat Leif nie został rek­to­rem uczelni ani pre­mie­rem, tylko docen­tem, też nie byle co. Jeśli jed­nak cho­dzi o naj­star­szego z rodzeń­stwa, to prze­po­wied­nia ojca speł­niła się z wręcz zaska­ku­jącą traf­no­ścią. Wpraw­dzie Ludvig wcze­śnie obja­wił swoje arty­styczne talenty i ambi­cje, ale kiedy już zdał maturę i trzask-prask został przy­jęty do pry­wat­nej szkoły malar­skiej w Kopen­ha­dze – na pod­sta­wie dwóch przy­sła­nych prac, małego olej­nego obrazu mary­ni­stycz­nego i akwa­reli przed­sta­wia­ją­cej skraj lasu z oko­lic Fju­ge­sta – jego talent roz­kwit­nął w całej pełni. Malo­wał kra­jo­brazy, grę pro­mieni sło­necz­nych na wodzie i opusz­czone domy. I sprze­da­wał obrazy. Wysta­wiał zarówno w Szwe­cji, jak i za gra­nicą, dosta­wał sty­pen­dia i zamó­wie­nia publiczne, już w wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat mógł dobrze żyć ze swo­jej sztuki. Dzie­sięć lat po śmierci ojca był już tak uzna­nym mala­rzem, że miesz­kał w trzech kra­jach: Wło­szech, Fran­cji i Szwe­cji (tylko przez parę let­nich mie­sięcy, naj­le­piej w Archi­pe­lagu Sztok­holm­skim, i wystar­czy), a na Mid­som­mar w 1995 roku, pod­czas ich ostat­niego spo­tka­nia, ceny jego obra­zów wystrze­liły do takiego poziomu, że mógłby zapewne do śmierci żyć z tego, co nama­lo­wał do tej pory. Gdyby chciał. Oczy­wi­ście nie zechciał, bo malo­wał dalej i sta­wał się coraz zamoż­niej­szy. Kilka lat temu Lars prze­czy­tał w gaze­cie, że jeden z obra­zów brata, zaty­tu­ło­wany Kamie­nie, drzewa, został sprze­dany za milion koron.
No i kto w takich oko­licz­no­ściach nie osiadłby na Riwie­rze? Pro­ble­mem, pomy­ślał Lars w momen­cie, gdy dro­go­wskaz infor­mo­wał go, że do Kym­linge zostało trzy­dzie­ści pięć kilo­me­trów, a więc pro­ble­mem było to, że Ludvig był ego­cen­trycz­nym par­szyw­cem. Był… Lars zasta­na­wiał się nad wła­ści­wymi sło­wami przez kilka kilo­me­trów jazdy… eli­ta­ry­stycz­nym dup­kiem o wręcz kli­nicz­nym defi­cy­cie empa­tii i zro­zu­mie­nia dla uwa­run­ko­wań innych ludzi. Kto nie daje sobie rady na tym świe­cie, jest widać słaby na umy­śle. Ludzie na ogół są idio­tami. Demo­kra­cja to opium dla ludu. Czło­wiek, który do trzy­dziestki nie zgro­ma­dzi paru milio­nów, jest zapewne umy­słowo upo­śle­dzony. Współ­czu­cie jest tym samym co sła­bość. Mala­rze, któ­rzy nie potra­fią się utrzy­mać ze swo­jej sztuki, powinni pra­co­wać jako kurie­rzy albo zająć się gminną poli­tyką.
I temu podobne. Lars myślał czę­sto, że nawet gdyby ni­gdy nie doszło do wie­czor­nych i noc­nych wyda­rzeń w Bre­vens bruk, jego sto­su­nek do Ludviga byłby i tak ten sam. Zada­wa­nie się z nim było jak syf dla duszy. Lars ni­gdy nie miał syfa ani w duszy, ani gdzie indziej, kie­dyś usły­szał to okre­śle­nie i uznał, że oddaje uczu­cia, jakie żywił do swego sław­nego brata.
A teraz jechali do owego nie­zno­śnego nar­cyza, żeby spę­dzić z nim Boże Naro­dze­nie.
Cho­rego?
Prze­cho­dzą­cego coś w rodzaju kry­zysu?
Tak stało w liście od towa­rzyszki życia Cathe­rine. Ludvig jest chory i przy­gnę­biony, chce po latach zoba­czyć się ponow­nie ze swoim bra­tem. Para arty­stów mieszka w sta­rym domu uży­czo­nym im na zimę przez kolegę. W Sil­lingbo, wio­sce na Pust­ko­wiu na zachod­niej rubieży pośród szwedz­kiego lasu świer­ko­wego; Ludvig wyra­ził tęsk­notę za ojczy­zną. Trudno o lep­sze miej­sce, jeśli szuka się bez­piecz­nego azylu w cza­sach zarazy. Jak to mówią, z dala od utar­tego szlaku, napi­sała Cathe­rine. A cztery osoby mogą prze­cież spę­dzić święta razem, prawda? Nie jest to sprzeczne z żad­nymi zale­ce­niami władz. A więc pro­simy, wsia­daj­cie do samo­chodu i wpad­nij­cie do nas! Może to ostat­nia oka­zja, żeby się zoba­czyć, a Ludvi­gowi naprawdę na tym zależy. Zadbamy o jedze­nie i napoje, wystar­czy, że zabie­rze­cie ze sobą szczo­teczki do zębów i otwarte umy­sły.
Otwarte umy­sły? – zdzi­wił się Lars. A co to, kurde, zna­czy? Wpad­nij­cie? Prze­szło pięć­set kilo­me­trów. List przy­szedł w pią­tek. Osiem­na­stego. Ellen zadzwo­niła pod podany numer, kiedy już było prze­są­dzone, że Lisa z Mal­col­mem zostaną w Lon­dy­nie. Poroz­ma­wiała przez kilka minut z tą Cathe­rine i sprawa została posta­no­wiona. Lars nie miał z tym nic wspól­nego. Ani tro­chę. Nie jego wina, jeśli wszystko szlag trafi.
– Ile jesz­cze zosta­nie kilo­me­trów za Kym­linge? – spy­tała nagle Ellen.
– Chyba sześć­dzie­siąt – odparł. – Czyli jakaś godzina… na pół­nocny zachód, pro­sto w las. Jesz­cze godzina i byli­by­śmy w Nor­we­gii.
– Nie wpu­ści­liby nas – zauwa­żyła. – Mam na myśli, że przez pan­de­mię.
– Nie będziemy spraw­dzać. Pój­dziemy na bur­gera w Kym­linge?
Pokrę­ciła głową.
– Jak doje­dziemy, będzie na nas cze­kała porządna kola­cja.
– Ona tak powie­działa? Ta Cathe­rine?
– Tak. Nie­grzecz­nie by było, gdy­by­śmy przy­je­chali obje­dzeni śmie­cio­wym żar­ciem.
– No dobrze. Spójrz, zaczyna porząd­nie śnie­żyć. Przez ostat­nie kilo­me­try będziemy musieli peł­znąć.
– Wie­rzę w cie­bie. – Ellen poło­żyła mu przy­jaź­nie rękę na kola­nie. – Nie chcę obcho­dzić Wigi­lii, leżąc w jakimś rowie.
– Wigi­lia jest dopiero poju­trze – przy­po­mniał jej. – Zdą­ży­li­by­śmy się wydo­stać.
Miej­sco­wość Sil­lingbo leżała na zbo­czu scho­dzą­cym nad jakąś wodę – w ciem­no­ści można się było jej tylko domy­ślać, ale na pewno tam była – i wyda­wała się skła­dać z iluś opusz­czo­nych domów roz­rzu­co­nych dość równo i rzadko po obu stro­nach prze­ci­na­ją­cej ją drogi. Poza jakąś palącą się tu i ówdzie lampką dla ochrony, we wszyst­kich budyn­kach było ciemno z wyjąt­kiem ostat­niego po pra­wej: spo­rej drew­nia­nej, dwu­pię­tro­wej budowli poło­żo­nej w odle­gło­ści około pięć­dzie­się­ciu metrów od lasu. Tu świe­ciło się we wszyst­kich oknach, a szpa­ler ogro­do­wych pochodni rzu­cał słabe migo­tliwe świa­tło na drogę aż do wjazdu znaj­du­ją­cego się mię­dzy dwoma solid­nymi słup­kami bramy.
– No to jeste­śmy – powie­dział Lars, skrę­ca­jąc. – Wygląda jak dawna wiej­ska szkoła.
– Zga­dza się – odparła Ellen. – Wspo­mniała o tym, kiedy z nią roz­ma­wia­łam. Pomy­śleć tylko, że kie­dyś dzieci uczyły się tutaj czy­tać i racho­wać. Musiało to być dawno temu.
– I dosta­wały trzcinką – dodał Lars. – Szkoła była obo­wiąz­kowa już w dzie­więt­na­stym wieku, cza­sem trzeba było z domu iść godzinę, zanim się dotarło na miej­sce… i tyle samo, żeby wró­cić.
– No popatrz, też wtedy cho­dzi­łeś?
Nie chciało mu się odpo­wia­dać. Wje­chał na nie­równe zaśnie­żone podwó­rze i zapar­ko­wał obok innego samo­chodu, praw­do­po­dob­nie jagu­ara.
No bo czemu nie? – pomy­ślał z nie­po­wstrzy­maną iry­ta­cją. Cieszmy się, że nie rolls-royce.
Drzwi wej­ściowe się otwo­rzyły i na oświe­tlone kamienne schody wyszła kobieta. Była ubrana w długą czer­woną suk­nię, na czar­nych wło­sach miała rów­nie czer­wony beret i wyglą­dała na dwa­dzie­ścia pięć lat. Wyda­wała się tutaj zupeł­nie nie na miej­scu, jakby w kościele posta­wić kom­bajn. Tyle że była od niego ład­niej­sza.
Cathe­rine, bez wąt­pie­nia.

2
Linn

Powie­dzia­łam „tak” i już w następ­nej sekun­dzie poża­ło­wa­łam. Zgo­dzi­łam się ze względu na mamę, cho­ciaż cza­sem powin­nam być dla niej mniej współ­czu­jąca. Jak­bym nie miała dość wła­snych pro­ble­mów.
Jed­nak to już minął rok, gdy wszy­scy jakby stra­cili opar­cie w rze­czy­wi­sto­ści. W każ­dym razie do pew­nego stop­nia, więc jeśli ta szcze­pionka nie zadziała, to nie wiem, czym to się skoń­czy. Może jakąś pocie­chą w tym stra­pie­niu jest to, że czło­wiek nie jest w tym sam, bo więk­szość osób też się łamie. Samot­ność wydaje się jakby mniej­sza, kiedy wszy­scy są samotni.
Tak czy ina­czej, jedziemy. Aż do przed­wczo­raj zakła­da­ły­śmy, że spę­dzimy Boże Naro­dze­nie tylko we dwie u nas na Verk­stads­ga­tan, gdzie miesz­kamy razem od sierp­nia. I wtedy ode­bra­ły­śmy tele­fon od wuja Ludviga… albo jego sekre­tarki, czy kogoś, nie wiem, kim ona jest, bo roz­ma­wiała z nią mama.
Otóż wielki Ludvig zaży­czył sobie, żeby­śmy przy­je­chały do nich na święta, o tym był ten tele­fon. Bar­dzo mu zale­żało według mamy, cho­ciaż nie chciała za wiele mówić ani wtedy, ani potem. Nie chciało mi się z niej wycią­gać wię­cej, bo wiem, że tra­fiła mi się dzi­waczna rodzina.
No więc zadzwo­nili w ponie­dzia­łek. Dziś jest środa, jutro Wigi­lia. Samo­chód, w któ­rym sie­dzimy, należy do kolegi mamy. Poży­czy­li­śmy go, bo swoją starą toyotę sprze­dała wio­sną, kiedy brak pie­nię­dzy stał się wyjąt­kowo dotkliwy; teatry były zamknięte i zdała sobie sprawę, że przez dłuż­szy czas pozo­sta­nie bez pracy. Zresztą jak się mieszka w Sztok­hol­mie, to samo­chód nie jest wła­ści­wie potrzebny, więc nawet nie zawra­ca­łam sobie głowy pra­wem jazdy.
A więc sie­dzę teraz obok mamy w tym dość ele­ganc­kim aucie (zdaje się, że to sub­aru), jadę przez burą Szwe­cję przy­gnie­cioną pan­de­mią i nie prze­staję roz­my­ślać o swoim życiu. Wydaje mi się, że to pora roku tak na mnie działa, nie sam wirus, bo ocze­ki­wa­nia są takie, że około świąt i Nowego Roku czło­wiek powi­nien się tro­chę poza­sta­na­wiać. Jak było, dokąd to zmie­rza i tak dalej. Przez kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów gada­ły­śmy o wszyst­kim i o niczym, ale po zatan­ko­wa­niu w Västerås umil­kły­śmy. W końcu znamy się dość dobrze i widzimy się na co dzień, więc nie ma za wiele nowego do omó­wie­nia. Oprócz tych cze­ka­ją­cych nas nie­spo­dzie­wa­nych świąt, ale mama z jakie­goś powodu nie ma ochoty roz­ma­wiać na ten temat. Jak już powie­dzia­łam, nie dziwi mnie to szcze­gól­nie; cała ta rodzina jest jakaś podej­rzana. Łagod­nie rzecz ujmu­jąc.
Zamiast tego wci­skam sobie do uszu słu­chawki, z któ­rych sączy się głos Solo­mona Burke’a, i zasta­na­wiam się nad sobą. To temat, który mocno mnie nudzi, by nie powie­dzieć, że mam go ser­decz­nie dość, a mimo to stale do niego wra­cam. Za dwa mie­siące koń­czę dwa­dzie­ścia pięć lat, to chyba swego rodzaju kamień milowy. Pamię­tam, co sobie myśla­łam w wieku pięt­na­stu lat, kiedy cho­dzi­łam do gim­na­zjum i uwa­ża­łam, że wszystko jest do dupy. A za dzie­sięć lat będzie mi dobrze. Prze­stanę się cią­gle dener­wo­wać i roz­pa­mię­ty­wać, zro­zu­miem, jak iść przez to życie. Może wyjdę za przy­stoj­nego, god­nego zaufa­nia faceta i będę się spo­dzie­wała dziecka. A może już je będę miała.
A jakże. Patrząc wstecz, przy­znaję wpraw­dzie, że wtedy było gorzej, ale twier­dzić, że w ciągu dzie­się­ciu lat zmą­drza­łam i jestem osobą rozumną, to prze­sada. Cza­sem wydaje mi się, że przez całe życie będę zma­gać się z tym samym umy­słem pięt­na­sto­latki. W takim razie mogę rów­nie dobrze pogo­dzić się z tym i polu­bić taki stan rze­czy.
Z moich dwóch tak zwa­nych związ­ków gówno wyszło tak czy siak. Naj­pierw zaraz po liceum zamiesz­ka­łam z Kla­sem w jakiejś zagro­dzie, którą miał po dziadku. Kole­żanki odkry­wały świat z ple­ca­kami, a ja wylą­do­wa­łam w lesie w Sörmlandii. Wytrzy­ma­li­śmy tam osiem, może dzie­więć tygo­dni, głów­nie dla­tego, że było lato, potem z nim zerwa­łam i widzia­łam, jak mu ulżyło, że nie musiał tego robić pierw­szy. Żadne z nas nie miało pracy, nie mie­li­śmy samo­chodu, tylko dwa stare rowery bez bie­gów, a jesie­nią mie­li­śmy zacząć stu­dia na Södertörn. Seks upra­wia­li­śmy codzien­nie, bo byli­śmy mło­dzi, a co drugi dzień peda­ło­wa­li­śmy do Gne­sta na zakupy (głów­nie po piwo, czipsy i papie­rosy); to wszystko było tak infan­tylne, że tylko kręcę głową, gdy o tym pomy­ślę.
Może się jed­nak cze­goś nauczy­łam tam­tego lata, a w każ­dym razie nie zaszłam w ciążę. Trzy lata póź­niej zamiesz­ka­łam z innym chło­pa­kiem, Die­te­rem, stu­dio­wa­li­śmy psy­cho­lo­gię i byli­śmy razem aż do czerwca, do końca seme­stru, ale wró­cił do Nie­miec, bo jego ojciec został spa­ra­li­żo­wany po wypadku samo­cho­do­wym. Nie­wy­klu­czone, że jesz­cze będziemy parą, cho­ciaż raczej wąt­pię. Wciąż się kochamy, mimo że sporo nas różni i obojgu było nam okrop­nie smutno, kiedy w desz­czowe popo­łu­dnie żegna­li­śmy się na lot­ni­sku Arlanda. Ale prze­rwy w bez­po­śred­nich kon­tak­tach stają się coraz dłuż­sze, a kiedy czy­tam jego wpisy na Insta, to podej­rze­wam, że on ma teraz w Mona­chium jakąś nową dziew­czynę.
W sierp­niu zre­zy­gno­wa­łam z psy­cho­lo­gii (w każ­dym razie wzię­łam urlop dzie­kań­ski). Może z powodu Die­tera, a może przez to, że zła­pa­łam wirusa. Stało się to już na początku lipca, kiedy pra­wie nikt nie cho­ro­wał i nie­któ­rzy myśleli, że nie­bez­pie­czeń­stwo minęło. Ciężko to prze­szłam mimo wieku. Może z powodu grupy krwi albo cze­goś w tym rodzaju, nie zostało to porząd­nie zba­dane. Nie tra­fi­łam do szpi­tala, ale przez calutki mie­siąc w samym środku lata pra­wie w ogóle nie wycho­dzi­łam z domu. Zosta­łam jesz­cze w tym miesz­ka­niu na Lil­je­hol­men, które pod­naj­mo­wa­li­śmy z Die­te­rem; mia­łam zamiar od jesieni poszu­kać cze­goś mniej­szego i tań­szego, ale tak się poro­biło, że zamiast tego wpro­wa­dzi­łam się do mamy. Na szczę­ście nie do mojego daw­nego dziew­czyń­skiego pokoju, bo mama prze­pro­wa­dziła się z Alvik do Horn­stull mniej wię­cej w tym samym cza­sie, gdy razem z Kla­sem prze­pa­dłam w sörmlandzkich lasach.
Ten lipiec ostat­niego lata był naprawdę okropny. Jed­nego dnia czu­łam się tylko tro­chę paskud­nie, a dru­giego cał­kiem; mia­łam gorączkę, bolało mnie całe ciało, stra­ci­łam powo­nie­nie i smak, czu­łam zmę­cze­nie po każ­dym, choćby naj­mniej­szym wysiłku. Po tygo­dniu przy­szła do domu zafo­lio­wana pie­lę­gniarka i zro­biła mi test, a dwa dni póź­niej oka­zało się to, co już wie­dzia­łam wcze­śniej. Covid-19. Zakupy robiły mi na zmianę jedna kole­żanka i mama, zosta­wiały torby przed drzwiami i dzwo­niły na komórkę. Mówiły „cześć i dbaj o sie­bie, nie­stety nie możemy wejść, żeby cię uści­skać, ale zoba­czysz, to minie nie­długo”.
Zabrało mi to mie­siąc, mam tyle prze­ciw­ciał, że powinny mi wystar­czyć do końca życia, ale i tak zamie­rzam się zaszcze­pić, kiedy tylko pojawi się ta moż­li­wość.
To mama mi zapro­po­no­wała, żebym u niej zamiesz­kała na pewien czas. Jest aktorką bez sta­łego zatrud­nie­nia i od lutego nie pra­cuje. Teatry są prze­cież zamknięte. Rów­nież kina i sale kon­cer­towe, w zasa­dzie wszystko, co zwią­zane z kul­turą. W restau­ra­cji po dwu­dzie­stej nie można zamó­wić alko­holu i spo­ty­kać się w gru­pie więk­szej niż osiem osób. I tak dalej, i tak dalej. Dwa tysiące dwu­dzie­sty ponoć przej­dzie do histo­rii jako rok, kiedy pra­wie wszystko się zawa­liło. A wczo­raj widzia­łam w tele­wi­zji, jak pre­mier ape­lo­wał do wszyst­kich Szwe­dów, żeby nie świę­to­wać Bożego Naro­dze­nia tak jak zwy­kle, ale sie­dzieć w domu, nie wyjeż­dżać w góry ani gdzie indziej. Nie wycho­dzić do mia­sta bez potrzeby. Przy­bytki publiczne w rodzaju base­nów i hal spor­to­wych są zamknięte. Boże, wyda­wa­łoby się, że mamy coś w rodzaju stanu wojen­nego.
I wśród tego wszyst­kiego my jedziemy przez Szwe­cję, żeby spę­dzić święta z wujem Ludvi­giem, świa­to­wej sławy mala­rzem, któ­rego ni­gdy nie pozna­łam. Wujek mieszka wła­ści­wie na Riwie­rze, ale wyna­jął na zimę dom w Szwe­cji, bo go dopa­dła tęsk­nota za kra­jem.
Takich słów użyła mama, kiedy popro­si­łam o wyja­śnie­nie.
Dopa­dła go tęsk­nota za kra­jem, to się zda­rza nawet bar­dzo sław­nym ludziom.
Mama go nie lubi, więc zasta­na­wiam się, czy przy­stała na tę odje­chaną przy­godę, bo wyczuwa w tym jakieś pie­nią­dze. Wuj Ludvig ma forsy jak lodu, a skoro w dodatku jest chory, to może nabrał tro­chę cie­płych uczuć do gorzej sytu­owa­nego rodzeń­stwa. Na przy­kład do mamy. Mam jesz­cze dwóch wuj­ków, któ­rych też nie widuję, Leifa i Larsa, ale tylko mama i ja mamy odwie­dzić Ludviga w Sil­lingbo.
Wła­śnie tak się nazywa wio­ska znaj­du­jąca się o dwie godziny jazdy od gra­nicy nor­we­skiej, gdzie zatrzy­mał się Ludvig ze swoją sekre­tarką. Z dala od wszyst­kiego, spraw­dzi­łam na Google maps i wyglą­dało to, jakby we wszyst­kich kie­run­kach przez kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów cią­gnął się tylko las. Ta sekre­tarka, a może kochanka albo nawet żona ma na imię Cathe­rine. Fran­cuzka, ale podobno mówi po szwedzku, mama twier­dzi, że pra­wie bez obcego akcentu.
Jadąc przez zapa­da­jący zmrok zimowy, nie mogę nie pomy­śleć o moim ojcu. To raczej fan­ta­zjo­wa­nie, bo nawet nie wiem, kim jest. Czy też był, co bar­dziej praw­do­po­dobne. W każ­dym razie jeśli wie­rzyć mamie, ale wła­śnie w tym tkwi pro­blem. Mama nie chce mi zdra­dzić, kto to; powie­działa mi tylko, że był dość nie­zna­nym ame­ry­kań­skim akto­rem, któ­rego poznała pod­czas krę­ce­nia swo­jego jedy­nego hol­ly­wo­odz­kiego filmu. To było w ciągu kilku mie­sięcy tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego pią­tego roku, wio­sną czy też wcze­snym latem, jak sądzę, zwa­żyw­szy na to, że uro­dzi­łam się w lutym następ­nego roku. Chyba sta­rała się o wię­cej ról, może nawet nakrę­ciła kilka rekla­mó­wek, ale już żad­nego filmu fabu­lar­nego poza tym jed­nym. Nosił tytuł Mrs Mur­phy ago­ni­zes, rola mamy była nawet dość duża, ale nie jest to wybitny film i ni­gdy nie był poka­zy­wany w Szwe­cji. Widzia­łam go trzy razy, cho­ciaż mama mówiła mi, że nie ma sensu, żebym wypa­try­wała na nim taty. Nie zagrał w nim, po pro­stu, a poznali się na przy­ję­ciu u jakie­goś boga­tego pro­du­centa w Beverly Hills i potem przez jakiś czas się spo­ty­kali. Nie zorien­to­wała się, że jest w ciąży, dopóki nie wró­ciła do Szwe­cji.
Od czasu do czasu wście­ka­łam się na nią, że nie chce mi powie­dzieć, kim on jest – czy też był – ale powie­działa, że zawarli umowę, któ­rej powinno się dotrzy­mać. Na ile rozu­miem, zgod­nie z tą umową prze­słał jej jed­no­ra­zowo sporą sumę w zamian za to, że ona ni­gdy nie ujawni jego nazwi­ska. Tłu­ma­czę to sobie w ten spo­sób, że widocz­nie miał rodzinę i nie chciał, by się roz­pa­dła.
Może uda­łoby się go zna­leźć, ale posta­no­wi­łam nie pró­bo­wać. Rów­nież będę dotrzy­my­wać ich umowy. Przy­naj­mniej na razie, zresztą nie wydaje mi się, żeby był szcze­gól­nie zamożny i mogła­bym dostać po nim jakiś spa­dek. Jeśli nie żyje albo wkrótce zamie­rza umrzeć.
Poza tym mia­łam przez kilka lat ojczyma, mniej wię­cej od mojego pią­tego do dzie­sią­tego roku życia. Miał na imię Jacques i dosyć go lubi­łam, ale na dłuż­szą metę nie doga­dy­wali się z mamą, więc odszedł.
Od tam­tej pory miała jed­nego czy dru­giego faceta, ale z żad­nym nie zamiesz­kała, zresztą nie byli warci sta­rań. Mama zazwy­czaj opi­suje zja­wi­sko związku w spo­sób nastę­pu­jący: spro­wa­dza się do dwóch pier­wiast­ków – przy­jem­no­ści i kło­po­tów. Przy­jem­ność powinna prze­wa­żyć, ina­czej lepiej dać sobie spo­kój.
Kiedy skoń­czyła pięć­dzie­siątkę, wygło­siła mowę, w któ­rej powie­działa, że jest do wzię­cia, ale zamie­rza pozo­stać w tym sta­nie przez następ­nych czter­dzie­ści lat. Wszy­scy, a była nas spora grupa w knaj­pie na Söder, ryk­nę­li­śmy śmie­chem i nagro­dzi­li­śmy ją okla­skami, ale ja wiem, że w tym żar­cie było tyle samo powagi co łez. Naprawdę kocham mamę i bar­dzo jej żało­wa­łam w ciągu ostat­niego roku, gdy tak cier­piała jej duma zawo­dowa. Mam nadzieję, że przy­naj­mniej sta­no­wi­łam jakąś pocie­chę. Ile jest warta aktorka, która nie wystę­puje na sce­nie albo przed kamerą?
A ile jest warta jej córka, która rzu­ciła stu­dia i nie wie, co ma zro­bić ze swoim życiem?
Dobre pyta­nie, jak to mówią.
Nie da się mil­czeć w nie­skoń­czo­ność, a więc gdzieś w oko­li­cach Skövde otwie­ram usta.
– A wła­ści­wie jak sobie to wyobra­żasz? Czyli ty i ja, malarz i jego kochanka? I będą przy­śpiewki i tańce wokół cho­inki, czy jak…?
Mama śmieje się.
– Nie mam poję­cia. Tak naprawdę to ni­gdy nie zna­łam Ludviga, nawet kiedy byli­śmy dziećmi, prze­cież wiesz. Dzieli nas osiem lat, rów­nie dobrze mógłby być moim wuj­kiem albo kimś w tym rodzaju. Pierw­sze wspo­mnie­nie, jakie mam w związku z nim, jest takie, że się na mnie zło­ści, bo mu wyma­za­łam koszulę lodami, mam wtedy ze cztery lata, może pięć. Zaczy­nam pła­kać i mama musi mnie pocie­szać.
Już to sły­sza­łam, ale nic nie mówię.
– Czyli już wtedy był palan­tem?
– W każ­dym razie był zapa­trzony w sie­bie – mówi mama. – W końcu był fawo­ry­tem taty, a ludzie trak­to­wani w ten spo­sób rzadko są mili.
– Więc to dla­tego byłaś dla mnie wredna? Żebym wyro­sła na grzeczną i miłą, a nie wyobra­żała sobie, że jestem Bóg wie kim?
– Wła­śnie. Wiele mi zawdzię­czasz.
– W zasa­dzie wszystko – mówię, po czym śmie­jemy się przez dłuż­szą chwilę.
– A mówiąc poważ­nie – odzy­wam się wresz­cie i otwie­ram torebkę żel­ko­wych autek. – Nie rozu­miem, dla­czego mamy wła­śnie teraz spo­ty­kać się z wuj­kiem Zaduf­kiem. Nagle, w środku pan­de­mii i to zale­d­wie z dwu­dnio­wym wyprze­dze­niem.
– Ja też nie, już ci mówi­łam – odpo­wiada mama i nabiera garść żel­ków.
– A może on jest umie­ra­jący i chce nam oddać swoje wszyst­kie pie­nią­dze?
– Dream on, baby – mówi mama, wrzu­ca­jąc sobie żelowe autka do ust. – Przy­naj­mniej nie wykosz­tu­jemy się na jedze­nie. Ale nie powin­ny­śmy budo­wać zam­ków na pia­sku.
– A ta Cathe­rine? – cią­gnę. – Nie mów, że nie masz poję­cia, kim jest.
Mama żuje i zasta­na­wia się przez chwilę.
– Przy­pusz­czam, że jest jego part­nerką. W każ­dym razie nie są mał­żeń­stwem. Wygo­oglo­wa­łam go wczo­raj, ni­gdy nie był żonaty i nie ma dzieci. Unika wszel­kich uro­czy­stych wyda­rzeń i jeśli w ogóle przy­cho­dzi na jakiś wer­ni­saż, to zostaje tylko na pół godziny. Co tam jesz­cze było… wła­śnie, że pod­czas retro­spek­tyw­nej wystawy w Nicei w zeszłym roku jego obrazy zostały ubez­pie­czone na sześć milio­nów euro. Cho­dziło o osiem­na­ście obra­zów.
– No pro­szę. Chęt­nie przy­ję­ła­bym taki jeden w pre­zen­cie pod cho­inkę. Roz­wią­za­łoby to wiele pro­ble­mów.
– Kiedy zda­łam maturę, dosta­łam od niego butelkę szam­pana i pudełko cze­ko­la­dek – mówi mama. – Chyba nie należy się za wiele spo­dzie­wać.
– Jed­nak wtedy się spo­ty­ka­li­ście?
– Nie, przy­słał mi przez kuriera.
Spo­glą­dam w ciem­ność. Dopiero trze­cia i zaczęło padać. A może śnie­żyć? Wygląda na śnieg z desz­czem; może jed­nak będzie białe Boże Naro­dze­nie, zdaje się, że na to wska­zy­wała pro­gnoza pogody.
– Rodziny się nie wybiera – zauwa­żam.
– Ale można się od niej odciąć. Tego prawa nikt nam nie odbie­rze. Przy­naj­mniej nie mamy bagażu nad­mier­nych ocze­ki­wań, to dobrze.
– To prawda, nie­stety – mówię i wzdy­cham. – Naj­bez­piecz­niej być pesy­mi­stą, wtedy unika się roz­cza­ro­wa­nia. Ile nam jesz­cze zostało do celu?
Mama zerka na GPS.
– Godzina i pięć­dzie­siąt sie­dem minut. Zdrzem­nij się.
– Okej, tylko nie zaśnij za kie­row­nicą.
– Jestem czujna jak ważka. Czy zda­rzyło mi się kie­dy­kol­wiek zasnąć za kie­row­nicą?
Mówię, że to coś, co można zro­bić tylko raz w życiu. Mama kle­pie mnie po kola­nie, a ja odchy­lam opar­cie jak naj­da­lej. Po zamknię­ciu oczu uzmy­sła­wiam sobie jed­nak, że jestem za bar­dzo nakrę­cona, żeby zasnąć.
Sama nie rozu­miem dla­czego. Może cho­dzi o mamę, nie jest taka jak zawsze. To pew­nie przez tę sytu­ację. Dla­czego mia­łaby być taka jak zawsze? Przy­pusz­czam, że dla niej ten wyjazd jest tak samo dziwny jak dla mnie.
Uznaję, że tak jest. Włą­czam play­li­stę jesz­cze z liceum i udaję, że śpię.
Dwie godziny póź­niej – jest dopiero kilka minut po pią­tej, wciąż jest wigi­lia Wigi­lii, dwu­dzie­sty trzeci grud­nia – par­ku­jemy przed drew­nia­nym domisz­czem sto­ją­cym na Pust­ko­wiu. W więk­szo­ści okien pali się świa­tło, ale las dookoła jest ciemny i przy­cza­jony. Przy­po­mi­nają mi się słowa „Mróz w środku zimy jest ciężki”1, co niby się zga­dza, ale tylko tak sobie. Płatki śniegu opa­dają z rzadka, na ziemi leży cienka war­stwa.
– Typowe – mówi mama, wyłą­cza­jąc sil­nik.
– Co takiego? – pytam.
– Że muszą mieć dwa samo­chody. Jeden by chyba wystar­czył… zwłasz­cza że wygląda na jagu­ara. Mam wielką nadzieję, że nie zapro­sili kogoś jesz­cze.
– Prze­cież powie­dzieli, że będziemy tylko we czwórkę, prawda?
Mama nie odpo­wiada. Przy­gryza wargę i wpa­truje się w męż­czy­znę, który wła­śnie wyszedł na schody przed domem. Stoi tam w męt­no­żół­tym świe­tle lampy i według mnie wygląda jak krzy­żówka pre­miera z hra­bią Dra­culą.

 
Wesprzyj nas