„Wir” to pełna akcji, mroczna, cyberpunkowa powieść wielokrotnie nagradzanego mistrza współczesnej hard sf, Petera Wattsa, będąca bezpośrednią kontynuacją bestsellerowej „Rozgwiazdy”.
Od trzech miliardów lat pod dnem Oceanu Spokojnego czeka uśpiony prymitywny mikrob, organizm zdolny zniszczyć życie na całej planecie. Ludzka zachłanność sprawiła, że wydostał się na zewnątrz poprzez nadmiernie eksploatowany komin geotermalny na grzbiecie Juan de Fuca, blisko stacji Beebe. Aby zapobiec apokalipsie, cały ten rejon został wysadzony za pomocą broni jądrowej. Zrobiono to, nie zważając na załogę podmorskiej bazy. W dodatku fala tsunami, będąca skutkiem niszczącej podwodnej eksplozji, zabiła miliony ludzi zamieszkujących oceaniczne wybrzeża.
Wybrano mniejsze zło, aby ratować całą ludzkość.
Okazało się jednak, że jeden z ryfterów przeżył. Lenie Clark udało się uciec. Miliony azjatyckich uchodźców wegetujących na wybrzeżach, starających się przetrwać kolejny dzień, uważa ją za morską boginię. Ale Lennie nigdy nie chciała być zbawicielem. Jest za to potwornie wkurzona. Nosi w sobie gniew i pragnienie zemsty na korporacji, która do tego doprowadziła. Ponadto ma w sobie moc, która może pogrążyć świat w apokalipsie.
Nie zdaje sobie jednak sprawy, że inne monstrum, równie potężne i przerażająco nieludzkie, które obudziło się w odmętach sieci neuronowej, bardzo pragnie ją spotkać.
Wir
Przekład: Dominika Rycerz-Jakubiec
Wydawnictwo Vesper
Premiera: 22 lipca 2024
PRELUDIUM: Mesjasz
Następnego dnia po tym, jak Patricia Rowan ocaliła świat, Elias Murphy zmusił ją do wypicia piwa, którego sama sobie nawarzyła. Piwa w postaci wyrzutów sumienia.
Wcale tego nie potrzebowała. Taktyczne szkła kontaktowe i tak serwowały jej nieskończony strumień danych na temat ofiar śmiertelnych i zniszczeń, liczb na tyle nieprecyzyjnych, że nawet nie można było ich uznać za szacunkowe. Minęło zaledwie szesnaście godzin – w tym momencie nawet rząd wielkości był niewiele lepszy od przypuszczeń. Mimo to maszyny starały się jakoś to wszystko sklasyfikować: tyle a tyle milionów ofiar, tyle a tyle bilionów dolarów. Zupełnie jakby określenie rozmiarów apokalipsy miało uczynić ją niegroźną.
Może i tak będzie, pomyślała. Najstraszliwsze potwory dobrze wiedziały, że należy zniknąć tuż przed włączeniem światła.
Zmierzyła Murphy’ego wzrokiem przez półprzejrzysty wyświetlacz na swojej głowie. Mężczyznę przesłaniały dane, których nawet nie mógł zobaczyć. Jednak na jego twarzy również malowały się informacje. Kobieta natychmiast je odczytała.
Elias Murphy jej nienawidził. Dla Eliasa Murphy’ego potworem była Patricia Rowan.
Nie miała mu tego za złe. Być może stracił kogoś w wyniku trzęsienia ziemi. Lecz jeśli wiedział, jaką rolę odegrała, musiał też zdawać sobie sprawę, o jaką stawkę toczyła się gra. Żadna racjonalna istota nie winiłaby jej za podjęcie koniecznych kroków.
I pewnie jej nie winił. Z racjonalnego punktu widzenia. Jednak źródło jego nienawiści tkwiło głęboko w pniu mózgu, Rowan nie mogła więc mieć do niego pretensji.
– Jest pewna nierozwiązana kwestia – powiedział spokojnie.
I to więcej niż jedna.
– Mem ßehemota przedostał się do Wiru – ciągnął żel-dżokej. – W zasadzie był w sieci już od jakiegoś czasu, ale tak naprawdę zaczął mieć znaczenie… dopiero za sprawą tego żelu, któremu pozwoliliście…
Urwał, zanim z jego ust padło otwarte oskarżenie.
Po chwili podjął znowu:
– Nie wiem, jak wiele powiedziano pani o… problemie. Korzystaliśmy z Gaussowskiego algorytmu sprzężenia wyprzedzającego, by ominąć lokalne minima…
– Nauczyliście inteligentne żele chronić dane przed zwierzyną internetową – przerwała mu Rowan. – Później one jakimś cudem rozszerzyły tę umiejętność o preferowanie prostych systemów nad złożonymi. Nie wiedzieliśmy o tym, gdy postawiliśmy jednego z nich przed wyborem między mikrobem a biosferą, a on opowiedział się po niewłaściwej stronie. Ledwie udało nam się na czas wyciągnąć wtyczkę z kontaktu. Tak było?
– Na czas – powtórzył Murphy. Nie dla wszystkich, mówiły jego oczy. – Do tego momentu on już zdążył rozesłać mem. Oczywiście był podłączony do Wiru, więc mógł działać autonomicznie.
Rowan przetłumaczyła to sobie: Więc nieograniczony przez nikogo mógł poświęcić ludzkość. Wciąż jeszcze była lekko zdumiona faktem, że konsorcjum w ogóle zgodziło się na udzielenie takich uprawnień mózgoserowi. Trzeba przyznać, że nie ma niczego takiego jak człowiek pozbawiony uprzedzeń. Trzeba przyznać, że nie zamierzano powierzyć nikomu decyzji, które miasta miały spłonąć dla dobra ogółu, nawet w obliczu mikroba zdolnego doprowadzić do końca świata. A jednak – jak można było dać całkowitą autonomię dwukilogramowemu skupisku wyhodowanych neuronów? Wciąż nie mogła uwierzyć, że wszyscy królowie i korpy naprawdę wyrazili na to zgodę.
Rzecz jasna możliwość, że inteligentne żele mogą mieć własne uprzedzenia, nie przeszła nikomu przez myśl.
– Kazała się pani informować – odezwał się Murphy. – W zasadzie to już nie jest problem. Teraz to już tylko zanikający mem, który wypali się za tydzień lub dwa.
– Tydzień lub dwa. – Rowan nabrała powietrza do płuc. – Czy ma pan świadomość, ile szkód wyrządził pański zani-
kający mem w ciągu ostatnich piętnastu godzin?
– Ja…
– Uprowadził podnośnik, doktorze Murphy. Jeszcze dwie godziny i wypuściłby w świat pół tuzina nosicieli, a wtedy to wszystko byłoby zaledwie początkiem, a nie…
A nie, daj Boże, końcem całej sprawy, dodała w myślach.
– Mógł uprowadzić podnośnik, ponieważ miał władzę operacyjną. Teraz już jej nie ma, a inne żele nigdy takiej władzy nie miały. Rozmawiamy o ciągu kodów, który jest całkowicie bezużyteczny dla wszystkiego, co nie posiada autonomii, oraz wygaśnie ostatecznie z powodu braku wzmocnienia, jeżeli nie pojawi się żaden bodziec zewnętrzny. Natomiast, jeśli chodzi o to wszystko… – W głosie Murphy’ego pojawiła się nagle nutka niesubordynacji. – Z tego, co słyszałem, to nie żele pociągnęły za konkretny spust.
No cóż. Nie da się być już bardziej otwartym.
Kobieta postanowiła puścić to mimo uszu.
– Proszę mi wybaczyć, ale nie czuję się w pełni uspokojona. Po sieci krąży plan zniszczenia świata, a pan każe mi się tym nie przejmować?
– Właśnie tak.
– Nieste…
– Pani Rowan, żele są jak wielkie, brejowate autopiloty. To, że coś potrafi monitorować wysokość i pogodę oraz wysunąć podwozie w odpowiednim momencie, nie oznacza, że jest świa dome swoich możliwości. Żele nie snują planów zniszczenia świata, one nawet nie wiedzą, że realny świat istnieje. Manipulują zmiennymi. A to staje się niebezpieczne tylko w sytuacji, gdy jeden z ich rejestrów danych wychodzących jest akurat podłączony do bomby znajdującej się na linii uskoku.
– Dziękuję za pańską ocenę sytuacji. A gdyby polecono panu wyplenić ten mem, jak by się pan do tego zabrał?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Teraz, kiedy wiemy już, czego szukać, możemy znaleźć wypaczone żele, po prostu je przesłuchując. Potem zastąpilibyśmy skażone świeżymi. I tak mieliśmy w planach przystąpić do fazy czwartej, więc kolejna partia żeli jest już dojrzała.
– To dobrze – odparła Rowan. – Zatem proszę się do tego zabrać.
Murphy wbił w nią spojrzenie.
– Jakiś problem? – spytała kobieta.
– Oczywiście możemy to zrobić, ale to byłaby kompletna strata… To znaczy, mój Boże! Połowa wybrzeża Pacyfiku właśnie pogrążyła się w oceanie, z pewnością jest więcej do…
– Ale nie dla pana. Pan ma swoje zadanie.
Mężczyzna odwrócił się, przesłonięty niewidocznymi statystykami.
– Jaki bodziec zewnętrzny, doktorze? – rzuciła w stronę jego pleców.
Murphy się zatrzymał.
– Co?
– Powiedział pan, że mem wygaśnie, „jeżeli nie pojawi się żaden bodziec zewnętrzny”. Co miał pan na myśli?
– Coś, co mogłoby podkręcić tempo replikacji. Nowe dane wejściowe zdolne wzmocnić mem.
– Jakie dane wejściowe?
Mężczyzna zwrócił się w jej kierunku.
– Nic takiego nie istnieje, pani Rowan. W tym rzecz. Wyczyściliście rejestry, zerwaliście łańcuchy zależności i zlikwidowaliście nosicieli, prawda?
Rowan kiwnęła głową.
– Tak…
…zabiliśmy naszych ludzi…
– …zlikwidowaliśmy nosicieli – powiedziała.
– Więc sama pani widzi.
Kobieta odezwała się ponownie, celowo łagodniejszym tonem:
– Proszę zastosować się do moich instrukcji, doktorze Murphy. Wiem, że wydają się panu błahe, ale wolę przedsięwziąć pewne środki ostrożności niż ryzykować.
Na jego twarzy dokładnie odmalowało się to, co myśli o środkach ostrożności, które już przedsięwzięła. Kiwnął głową i wyszedł, nie mówiąc ani słowa więcej.
Rowan westchnęła i osunęła się na fotel. Linijka tekstu przewinęła się przez jej pole widzenia – zamówiono kolejne czterysta muchobotów na potrzeby prac porządkowych w SeaTac. W sumie dawało to ponad pięć tysięcy maleńkich teleoperatorów pomiędzy SeaTac a Hongcouver, węszących pospiesznie w poszukiwaniu ciał, nim prześcignie je w tym tyfus lub cholera.
Miliony zabitych. Zniszczenia liczone w bilionach dolarów. Wiedziała, że to i tak lepiej niż w przypadku alternatywnej opcji. Niespecjalnie jej to pomagało.
Jak się okazało, ocalenie świata ma swoją cenę.
VOLVOX
Syrena
Pacyfik napierał na jej plecy. Zignorowała go.
Zmiażdżył ciała jej przyjaciół. Zapomniała o nich.
Wyssał światło, oślepiając nawet jej niezwykłe oczy. Rzucił jej wyzwanie, by poddała się i włączyła latarkę czołową jak jakiś kaleki lądowiec.
Nie przestawała jednak płynąć dalej pośród mroku. Wreszcie dno morskie zaczęło się wznosić, tworząc ogromną skarpę prowadzącą w stronę światła. Podłoże się zmieniło. Błoto zniknęło pod kleistymi plamami na wpół przetrawionej ropy – wycieków z całego stulecia, będących wielkim światowym dywanem, pod który można było zamieść odpadki. Dno nawiedzały pokolenia zatopionych barek i trawlerów rybackich, a każdy z tych wraków stanowił jednocześnie zwłoki, kryptę i własne epitafium. Kobieta spenetrowała pierwszy, na jaki udało jej się natrafić. Prześlizgiwała się przez stłuczone okna i odwrócone korytarze, pamiętając mgliście, że w takich miejscach kiedyś gromadziły się ryby.
To było dawno temu. Teraz były tam tylko robaki, duszące się małże i kobieta zamieniona w płaza za pomocą abstrakcyjnej mieszanki technologii i ekonomii.
Płynęła dalej.
Powoli stawało się coraz jaśniej, tak że można byłoby widzieć bez nakładek na oczy. Dno falowało pod wpływem niemrawych poruszeń eutrofili, żyjątek do tego stopnia czarnych od hemoglobiny, że byłyby zdolne wycisnąć tlen nawet ze skał. Omiotła je przelotnie światłem latarki – organizmy zalśniły szkarłatem pośród nagłej jasności.
Płynęła dalej.
Teraz miejscami woda była tak mętna, że kobieta nie widziała własnych rąk. Przesuwające się pod nią oślizłe skały przybierały złowieszcze kształty chwytających dłoni, powykręcanych kończyn i czaszek, których oczodoły wypełniało coś… co wiło się, poruszało. Czasami szlam niemalże przypominał fragmenty ciał.
Nim poczuła pierwsze szarpnięcia fal przyboju, całe dno zaścielały zwłoki. One również sprawiały wrażenie pochodzących z różnych pokoleń. Niektóre, starsze, stanowiły już niewiele więcej niż symetryczne skupiska glonów. Inne były na tyle świeże, że unosiły się w wodzie obrzydliwie rozdęte, walcząc z oblepiającym je detrytusem.
Jednak to nie ciała tak naprawdę ją niepokoiły. Niepokoiło ją światło. Wydawało się zbyt silne, zwłaszcza że było przefiltrowane przez zawiesinę wiekowych ścieków.
Ocean to wypychał kobietę ku górze, to ściągał w dół w wyczuwalnym, a nawet słyszalnym rytmie. Obok, wirując z prądem, przepłynęła zaplątana w żyłkę martwa mewa. Wszechświat ryczał.
Na jedną krótką chwilę woda zniknęła jej z oczu. Po raz pierwszy od roku kobieta ujrzała niebo. Potem w tył głowy uderzyła ją wielka, mokra dłoń, znów ściągając ją w głębinę.
Przestała płynąć, niepewna, co powinna zrobić. Lecz to już od niej nie zależało. Fale, maszerujące bez końca w kierunku brzegu w szarych, kotłujących się szeregach, zdecydowały za nią.
Leżała na brzuchu, ciężko dysząc. Woda wypływała z maszynerii w jej piersi – skrzela zamknęły się, wnętrzności i drogi oddechowe napełniły się powietrzem. Pięćdziesiąt milionów lat ewolucji kręgowców upchnięto w niej w ciągu trzydziestu sekund z niewielką pomocą przemysłu biotechnologicznego. Jej żołądek zacisnął się na własnej, chronicznej pustce. Głód stał się jej przyjacielem, tak wiernym, że kobieta niemalże nie potrafiła wyobrazić sobie jego nieobecności. Ściągnęła płetwy ze stóp, wstała i zachwiała się, gdy na nowo upomniała się o nią grawitacja. Zrobiła niepewny krok naprzód.
Na wschodzie majaczyły niewyraźne kontury wież strażniczych, tworząc przerywaną linię potrzaskanych iglic. Nad nimi wisiały pękate kształty podobne do kleszczy, które z bliska musiały być ogromne – to podnośniki pilnujące pozostałości granicy oddzielającej uchodźców od obywateli. Nie było tu uchodźców. Nie było obywateli. Tylko człekokształtny złóg szlamu i oleju z maszynerią w środku. Złowroga syrena wypełzająca z otchłani. Nietknięta.
A cały ten chaos, nieskończony, wydawałoby się, krajobraz zniszczeń, ciała zmiażdżone przez ocean i wciągnięte w jego głębiny, uszkodzenia ciągnęły się, Bóg jeden wie jak daleko, w każdą stronę.
To były jedynie skutki uboczne. Wiedziała, że młot wymierzono w nią.
Myśl ta wywołała uśmiech na jej twarzy.
Ogromne, połyskujące drapacze chmur, otrząsające się niczym mokre psy. Deszcz roztrzaskanego szkła szyb z pięćdziesięciu pięter. Krwawa łaźnia na ulicach. Tysiące ludzi zręcznie rozczłonkowanych w kilka sekund. A potem, gdy trzęsienie ziemi dobiegło końca, grzebanie wśród resztek – poszukiwania elementów układanki z krwi i kości ze zbyt dużą liczbą brakujących fragmentów. Ich liczba rosła wykładniczo wraz z upływem czasu.
Gdzieś pośród gruzów, much i stert pozbawionych oczu ciał, dusza Sou-Hon Perreault przebudziła się i zaczęła krzyczeć.
Nie tak miało być. To w ogóle nie powinno się wydarzyć: katalizatory udaremniały pojawienie się wszelkich zdezaktualizowanych uczuć uniemożliwiających adaptację. Odpowiedzialne za nie związki chemiczne były rozkładane już na etapie prekursorów. Nie można się taplać w oceanie zwłok, choćby i pośrednio, będąc w pełni funkcjonalnym człowiekiem.
Przyglądała się właśnie mapie, gdy ją to uderzyło. Jej ciało przebywało bezpieczne w domu, w Billings, ponad tysiąc kilometrów od zniszczeń. Jej zmysły jednak unosiły się cztery metry nad pozostałościami Granville Street Bridge w Hongcouver, zamknięte w długiej na pół metra owadziej skorupie. Jej umysł natomiast znajdował się w jeszcze innym miejscu – zajmował się liczeniem, dodawaniem części ciał.
Z jakiegoś powodu przeszkadzał jej odór świeżego rozkładu. Perreault skrzywiła się: zwykle nie była taka wrażliwa. Nie mogła sobie na to pozwolić. Aktualna liczba ofiar była niczym w porównaniu ze żniwem, jakie zbierze cholera, jeśli ciała nie zostaną uprzątnięte do końca tygodnia. Obniżyła nieco czułość kanału, choć wzmocniony węch był najlepszą metodą odnajdywania zagrzebanych szczątków biologicznych.
Teraz jednak drażnił ją obraz, lecz nie potrafiła stwierdzić, co konkretnie. Oglądała świat w podczerwieni, w razie gdyby któreś z ciał było jeszcze ciepłe – cholera, może nawet wciąż było tu kilku żywych – ale fałszywa kolorystyka nie działała zbyt dobrze na żołądek. Przeleciała przez całe spektrum, od głębokiej podczerwieni po rentgen, zdecydowawszy się ostatecznie na starą, dobrą, widzialną część promieniowania elektromagnetycznego. Trochę to pomogło, ale równie dobrze mogłaby spoglądać na świat ludzkimi oczami, a to w żaden sposób nie przyspieszyłoby tempa znakowania.
I te pieprzone mewy. Jezu Chryste, nic nie słychać wśród tego wrzasku.
Nienawidziła mew. Nie sposób je było uciszyć. W takich sytuacjach zlatywały się gromadnie i urządzały sobie wyżerkę, która odstraszała nawet rekiny. Przykładowo, po drugiej stronie False Creek ciała ścieliły się tak gęsto, że mewy zrobiły się cholernie wybredne. Wydziobywały jedynie oczy, całą resztę zostawiając robakom. Perreault nie miała okazji oglądać niczego takiego od czasu powodzi w Tonkinie pięć lat temu.
Tonkin. Następstwa tej katastrofy kotłowały się zupełnie bez związku w głębi jej umysłu, rozpraszając uwagę wspomnieniami o tragedii sprzed połowy dekady.
Skup się, przywołała się do porządku.
Teraz z jakiegoś powodu nie mogła przestać myśleć o Sudanie. Tam dopiero była masakra. Naprawdę powinni to przewidzieć; nie da się wybudować tamy na tak wielkiej rzece, nie wkurwiając przy tym nikogo przy jej ujściu. Prawdziwym zaskoczeniem był natomiast fakt, że Egipt czekał aż dziesięć lat ze zbombardowaniem tego cholerstwa. W wyniku eksplozji w dół rzeki natychmiast ruszyła fala błotnistych osadów z dziesięciu lat. Zanim wody opadły, akcja ratunkowa przypominała wydłubywanie rodzynków z mulistej czekolady.
Aha. Jeszcze jeden tułów.
Tyle tylko, że rodzynki miały, rzecz jasna, ręce i nogi. I oczy.
Obok przeleciała mewa. Gałka oczna w jej dziobie błagalnie przyglądała się kobiecie przez chwilę, która wydawała się nie mieć końca.
I wtedy właśnie, po raz pierwszy w życiu, poprzez miliard bramek logicznych, niezliczone kilometry światłowodów i mikrofale odbijające się od orbity geosynchronicznej Sou-Hon Perreault spojrzała wstecz.
Brandon. Wenecja. Key West.
Mój Boże… wszyscy nie żyją.
Galveston. Obidos. Masakra kongijska.
Zamknij się! Skup się! Zamknij się, zamknij się…
Madras, Lepreau i Atyrau, z miejsca na miejsce, z miejsca na miejsce, zmieniają się nazwy i krainy zoogeograficzne, ale liczba ofiar nie chce się zatrzymać nawet na pieprzoną chwilę. Ciągle to samo, ta sama niekończąca się procesja części ciał, zagrzebanych, spalonych albo rozszarpanych…
Wszyscy w strzępach…
Lima, Levanzo i Lagos, a to tylko kilka miejsc na „L”. Jest tego dużo więcej.
Jest za późno, za późno, nic już nie mogę zrobić…
Jej muchobot uruchomił alarm, kiedy tylko kobieta odłączyła się od sieci. Router skierował zapytanie do chipa medycznego w kręgosłupie Perreault, skrzywił się i wysłał wiadomość drugiemu zarejestrowanemu lokatorowi mieszkania kobiety. Mąż znalazł ją w biurze, rozdygotaną i niereagującą na żadne bodźce. Spod jej zestawu wizualizacyjnego wypływały łzy.