„Poczwarki” to postapokaliptyczna opowieść o mutacjach genetycznych w zrujnowanym świecie, ukazująca, jak daleko może się posunąć ludzka społeczność, aby się pozbyć odmieńców.


Ojciec Davida Strorma nie może ścierpieć nadnaturalnie wielkich koni Angusa Mortona, które nazywa bluźnierstwem przeciwko naturze.

Nie zdaje sobie sprawy, że jego własny syn, jego kuzynka Rosalind oraz ich przyjaciele mają niewidoczną aberrację, która określa ich jako mutantów. Jednak w miarę jak David i Rosalind dorastają, coraz trudniej jest ją ukrywać przed starszymi wioski.

Wkrótce stają przed wyborem: czekać, aż zostaną zdemaskowani i zabici, lub uciec na przerażające, dzikie Pustkowia…

***

Portret społeczności, którą przemożny strach przed innością doprowadził do autorytarnego szaleństwa.
– „The Scotsman”

Perfekcyjnie pomyślana i skonstruowana powieść klasycznej ery science fiction.
-„The New York Review of Books”

John Wyndham (właśc. John Wyndham Parkes Lucas Beynon Harris), mistrz literatury SF, urodził się w 1903 roku w Anglii. Imał się różnych zawodów, w 1925 roku zaczął pisać dla amerykańskich czasopism SF i detektywistycznych. Podczas II wojny światowej był cenzorem, jako szyfrant lądował w Normandii. W 1951 roku napisał superbestseller Dzień tryfidów, przetłumaczony na kilkadziesiąt języków. W latach 50. był najbardziej poczytnym pisarzem w Wielkiej Brytanii i Australii. Napisał wiele klasycznych, kultowych powieści SF, wielokrotnie ekranizowanych, m.in. Poczwarki, Kukułcze jaja z Midwich, Przebudzenie Krakena, Chocky. Zmarł w 1969 roku.

John Wyndham
Poczwarki
Przekład: Zbigniew A. Królicki
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 30 lipca 2024
 
 

Rozdział 1

Kiedy byłem bar­dzo mały, cza­sem śniło mi się mia­sto — co było dziwne, ponie­waż zaczą­łem o nim śnić, zanim się dowie­dzia­łem, co to jest. Jed­nak to mia­sto, stło­czone nad łukiem wiel­kiej nie­bie­skiej zatoki, poja­wiało się w moich myślach. Widzia­łem ulice i sto­jące wzdłuż nich budynki, nabrzeże, a nawet statki w por­cie, choć na jawie ni­gdy nie widzia­łem morza ani statku…
A te budynki były zupeł­nie inne niż te, które zna­łem. Uli­cami, co dziwne, jeź­dziły wozy, któ­rych nie cią­gnęły konie, a na nie­bie cza­sem dostrze­ga­łem lśniące i obłe stwory, które z pew­no­ścią nie były pta­kami.
Naj­czę­ściej widzia­łem to cudowne miej­sce w bla­sku dnia, ale cza­sem w nocy, gdy świa­tła jak rząd robacz­ków świę­to­jań­skich kła­dły się wzdłuż brzegu i nie­które z nich wyglą­dały jak skry dry­fu­jące w wodzie lub powie­trzu.
To było piękne, fascy­nu­jące miej­sce i raz, gdy byłem jesz­cze mały i nie wie­dzia­łem, że nie powi­nie­nem, zapy­ta­łem moją naj­star­szą sio­strę, Mary, gdzie też może być to śliczne mia­sto.
Pokrę­ciła głową i powie­działa mi, że nie ma takiego mia­sta — nie teraz. Może jed­nak, pod­su­nęła, śnię o dawno minio­nych cza­sach. Sny są dziwne i trudno je wyja­śnić; tak więc może to, co widzia­łem, było frag­men­tem takiego świata, jaki ist­niał kie­dyś — cudow­nego świata, w któ­rym żyli Dawni Ludzie; takiego, jaki był, zanim Bóg zesłał nań Udrękę.
Potem jed­nak bar­dzo poważ­nie mnie ostrze­gła, żebym nikomu o tym nie mówił, bo o ile wie­działa, inni ludzie nie widują takich obra­zów ani we śnie, ani na jawie, więc byłoby nie­roz­trop­nie im o tym wspo­mi­nać.
To była mądra rada i na szczę­ście mia­łem dość roz­sądku, by jej posłu­chać. Ludzie w naszej oko­licy nie­chęt­nie spo­glą­dali na wszystko, co dziwne i nie­zwy­kłe, więc nawet moja lewo­ręcz­ność budziła lekką dez­apro­batę. Tak więc ani wtedy, ani przez kilka lat póź­niej nie wspo­mi­na­łem o tym nikomu — w isto­cie nie­mal o tym zapo­mnia­łem, bo z cza­sem śni­łem o tym coraz rza­dziej, a potem bar­dzo rzadko.
Jed­nak zapa­mię­ta­łem tę radę. Gdyby nie to, może powie­dział­bym komuś o dziw­nym poro­zu­mie­niu, jakie łączyło mnie z moją kuzynką Rosa­lind, co z pew­no­ścią spro­wa­dzi­łoby na nas oboje bar­dzo poważne kło­poty — gdyby ktoś przy­pad­kiem mi uwie­rzył. Myślę, że ani ona, ani ja nie przy­wią­zy­wa­li­śmy wów­czas do tego wagi; po pro­stu przy­wy­kli­śmy do ostroż­no­ści. Ja z pew­no­ścią nie widzia­łem w tym niczego nie­zwy­kłego. Byłem zwy­czaj­nym małym chłop­cem dora­sta­ją­cym w zwy­czajny spo­sób i uwa­ża­ją­cym za zwy­czajny ota­cza­jący mnie świat. I tak było, dopóki nie pozna­łem Sophie. Nawet wtedy nie od razu spo­strze­głem róż­nicę. Z per­spek­tywy czasu mogę stwier­dzić, że to wła­śnie wtedy zakieł­ko­wały we mnie pierw­sze ziarna wąt­pli­wo­ści.
Tam­tego dnia wybra­łem się na samotny spa­cer, co czę­sto robi­łem. Mia­łem chyba pra­wie dzie­sięć lat. Moja sio­stra, Sarah, była ode mnie o pięć lat star­sza i ta róż­nica wieku powo­do­wała, że prze­waż­nie bawi­łem się sam. Posze­dłem polną drogą na połu­dnie, wzdłuż gra­nic kilku pól, aż dotar­łem do wyso­kiego nasypu, a potem jesz­cze spory kawa­łek po nim.
Ten nasyp wtedy nie wyda­wał mi się zagad­kowy — był o wiele za duży, żebym myślał o nim jak o czymś zbu­do­wa­nym przez czło­wieka, i ni­gdy nie przy­szło mi do głowy łączyć go z cudow­nymi dzie­łami Daw­nych Ludzi, o któ­rych cza­sem sły­sza­łem. Był po pro­stu nasy­pem, zata­cza­ją­cym sze­roki łuk, a potem bie­gną­cym pro­sto jak strzała ku odle­głym wzgó­rzom; był po pro­stu czę­ścią świata, nie dziw­niej­szą od rzeki, nieba czy samych wzgórz.
Czę­sto nań wcho­dzi­łem, ale rzadko zapusz­cza­łem się na jego drugą stronę. Z jakie­goś powodu uwa­ża­łem, że to obca kra­ina — nie tyle tery­to­rium wroga, ile inny kraj. Jed­nak odkry­łem miej­sce, w któ­rym spły­wa­jące po dru­giej stro­nie nasypu desz­cze wymyły piasz­czy­sty parów. Jeśli usia­dło się na jego początku i dobrze się ode­pchnęło, można było zje­chać nim z dużą pręd­ko­ścią, by w końcu prze­le­cieć kilka stóp w powie­trzu i wylą­do­wać na ster­cie mięk­kiego pia­sku na jego końcu.
Robi­łem to już kil­ka­krot­nie i ni­gdy przed­tem nikogo nie było w pobliżu, lecz tym razem, gdy pod­no­si­łem się po trze­cim zjeź­dzie i szy­ko­wa­łem do czwar­tego, usły­sza­łem czyjś głos:
— Cześć!
Rozej­rza­łem się. W pierw­szej chwili nie wie­dzia­łem, skąd docho­dzi, potem mój wzrok przy­cią­gnęły koły­szące się wierz­chołki gałą­zek w kępie krza­ków. Gałę­zie się roz­chy­liły i spo­mię­dzy nich spoj­rzała na mnie twarz. Była to opa­lona twa­rzyczka oto­czona czar­nymi lokami. Miała poważną minę, ale iskierki w oczach. Przez moment przy­glą­da­li­śmy się sobie, zanim odpowie­dzia­łem:
— Cześć.
Zawa­hała się, a potem jesz­cze sze­rzej roz­chy­liła gałę­zie. Ujrza­łem dziew­czynkę tro­chę niż­szą ode mnie i może nieco młod­szą. Miała na sobie rdza­wego koloru dre­li­chowe ogrod­niczki i żółtą koszulę. Krzyż naszyty na dre­li­chu był z jakie­goś ciem­no­brą­zo­wego mate­riału. Włosy miała zwią­zane żół­tymi wstąż­kami w dwa kucyki. Przez kilka sekund dziew­czynka stała nie­ru­chomo, jakby nie­pewna, czy opu­ścić bez­pieczne schro­nie­nie, po czym cie­ka­wość wzięła górę nad ostroż­no­ścią i wyszła z krza­ków.
Spoj­rza­łem na nią zdzi­wiony, ponie­waż była zupeł­nie obcą osobą. O czasu do czasu odby­wały się zebra­nia lub przy­ję­cia, na któ­rych spo­ty­kały się wszyst­kie dzieci miesz­ka­jące w pro­mie­niu kilku mil, więc dziw­nie było napo­tkać kogoś, kogo ni­gdy przed­tem się nie widziało.
— Jak masz na imię? — zapy­ta­łem.
— Sophie — odparła. — A ty?
— David. Gdzie miesz­kasz?
— Tam — powie­działa, nie­dbale mach­nąw­szy ręką w kie­runku obcej kra­iny za nasy­pem.
Ode­rwała ode mnie oczy i spoj­rzała na piasz­czy­stą rynnę, którą zjeż­dża­łem.
— Fajna zabawa? — zapy­tała z tęskną miną.
Zawa­ha­łem się, nim ją zapro­si­łem do udziału.
— Tak — powie­dzia­łem. — Chodź i spró­buj.
Ocią­gała się, znów sku­piw­szy na mnie uwagę. Przez parę sekund uważ­nie mi się przy­glą­dała z poważną miną, a potem nagle pod­jęła decy­zję. Wdra­pała się na nasyp szyb­ciej ode mnie.
Powie­wa­jąc kucy­kami i wstąż­kami, pomknęła rynną. Kiedy wylą­do­wa­łem, miała już mniej poważną minę i oczy błysz­czące z pod­nie­ce­nia.
— Jesz­cze raz — powie­działa i sapiąc, wspięła się na nasyp.
Przy trze­cim zjeź­dzie zda­rzyło się nie­szczę­ście. Usia­dła i ode­pchnęła się tak jak poprzed­nio. Patrzy­łem, jak zjeż­dża i zatrzy­muje się w chmu­rze pia­sku. Zje­chała jakoś tak, że wylą­do­wała kilka stóp dalej w lewo niż zwy­kle. Szy­ko­wa­łem się do zjazdu i cze­ka­łem, aż zrobi mi miej­sce. Nie zro­biła.
— Odsuń się — powie­dzia­łem jej nie­cier­pli­wie.
Pró­bo­wała się poru­szyć, a potem zawo­łała:
— Nie mogę! Boli!
Pomimo to zary­zy­ko­wa­łem zjazd i zatrzy­ma­łem się bli­sko niej.
— Co się stało? — spy­ta­łem.
Skrzy­wiła się. Miała łzy w oczach.
— Noga mi utknęła.
Lewą nogę miała zasy­paną. Odgar­ną­łem miękki pia­sek. Jej bucik zakli­no­wał się w wąskiej szcze­li­nie mie­dzy dwoma spi­cza­stymi kamie­niami. Pró­bo­wa­łem go poru­szyć, ale ani drgnął.
— Nie możesz go jakoś wycią­gnąć? — zapy­ta­łem.
Spró­bo­wała, dziel­nie zaci­ska­jąc wargi.
— Nie da się.
— Pomogę ci cią­gnąć — zapro­po­no­wa­łem.
— Nie, nie! To boli — zapro­te­sto­wała.
Nie wie­dzia­łem, co robić. Naj­wy­raź­niej bar­dzo ją bolało. Szu­ka­łem roz­wią­za­nia pro­blemu.
— Naj­le­piej prze­tnijmy sznu­rówki, żebyś mogła wyjąć nogę z bucika. Bo nie mogę dosię­gnąć węzła — zde­cy­do­wa­łem.
— Nie! — zawo­łała prze­stra­szona. — Nie wolno mi.
Powie­działa to tak sta­now­czo, że zbiła mnie z tropu. Gdyby wyjęła stopę z bucika, mogli­by­śmy wycią­gnąć sam bucik ze szcze­liny, skoro jed­nak nie chciała, nie wie­dzia­łem, co można by zro­bić. Wycią­gnęła się na pia­sku, wysoko uno­sząc kolano uwię­zio­nej nogi.
— Och, jak boli — wykrztu­siła. Już nie była w sta­nie powstrzy­mać łez. Spły­wały jej po twa­rzy. Ale nawet teraz nie krzy­czała, wyda­wała tylko ciche jęki.
— Będziesz musiała wyjąć stopę z buta — oznaj­mi­łem jej.
— Nie! — ponow­nie zapro­te­sto­wała. — Nie wolno mi. Ni­gdy. Nie mogę.
Usia­dłem przy niej, nie wie­dząc, co począć. Obiema rękami chwy­ciła moją dłoń i mocno ją ści­skała, pła­cząc. Było jasne, że stopa boli ją coraz bar­dziej. Po raz pierw­szy w życiu zna­la­złem się w sytu­acji, w któ­rej musia­łem pod­jąć jakąś decy­zję. Pod­ją­łem ją.
— Płacz nic nie da. Musisz ją wyjąć — oznaj­mi­łem. — Jeśli nie, to zosta­niesz tu i pew­nie umrzesz.
Nie pod­dała się od razu, ale w końcu się zgo­dziła. Nie­spo­koj­nie patrzyła, jak prze­ci­nam sznu­rówkę. Potem powie­działa:
— Odejdź! Nie wolno ci patrzeć.
Zawa­ha­łem się, lecz dzie­ciń­stwo to czas pełen nie­zro­zu­mia­łych, choć waż­nych kon­we­nan­sów, cof­ną­łem się więc kilka kro­ków i odwró­ci­łem się do niej ple­cami. Sły­sza­łem, jak ciężko oddy­cha. Potem znów zapła­kała. Obró­ci­łem się.
— Nie mogę — powie­działa, spo­glą­da­jąc na mnie z prze­stra­chem przez łzy, uklą­kłem więc, żeby zoba­czyć, co mogę zro­bić.
— Nie możesz o tym nikomu powie­dzieć — zażą­dała. — Ni­gdy, prze­nigdy! Obie­cu­jesz?
Obie­ca­łem.
Była bar­dzo dzielna. Tylko cicho poję­ki­wała.
Kiedy udało mi się ją uwol­nić, jej stopa wyglą­dała dziw­nie; chcę powie­dzieć, że była mocno wykrę­cona i spuch­nięta. Wtedy nawet nie zauwa­ży­łem, że ma wię­cej niż pięć pal­ców…
Zdo­ła­łem wybić kamie­niem bucik ze szcze­liny i poda­łem go jej. Jed­nak oka­zało się, że nie może go wło­żyć na spuch­niętą stopę. Nie mogła także na niej sta­nąć. Myśla­łem, że poniosę ją na barana, ale była cięż­sza, niż się spo­dzie­wa­łem, i było jasne, że daleko tak nie zaj­dziemy.
— Będę musiał pójść po kogoś, żeby pomógł — oznaj­mi­łem jej.
— Nie. Pójdę na czwo­ra­kach — odparła.
Sze­dłem obok niej, nio­sąc bucik i czu­jąc się bez­u­ży­teczny. Dziel­nie i zadzi­wia­jąco długo się tak prze­miesz­czała, ale w końcu musiała się pod­dać. Spodnie miała prze­tarte na kola­nach, a same kolana pora­nione i krwa­wiące. Nie zna­łem chłopca ani dziew­czyny, nikogo, kto wytrzy­małby taką udrękę, patrzy­łem więc na nią z nie­mal naboż­nym podzi­wem. Pomo­głem jej sta­nąć na zdro­wej nodze i pod­trzy­ma­łem, gdy poka­zy­wała mi, gdzie jest jej dom i wska­zu­jącą kie­ru­nek smugę dymu. Gdy przy­sta­ną­łem i spoj­rza­łem za sie­bie, znów była na czwo­ra­kach i zni­kała w krza­kach.
Bez trudu zna­la­złem ten dom i zapu­ka­łem, tro­chę ner­wowo. Drzwi otwo­rzyła wysoka kobieta. Miała ładną twarz i duże jasne oczy. Jej suk­nia była rudawa i tro­chę krót­sza niż noszone przez więk­szość kobiet w domu, a naszyty na niej zwy­cza­jowy krzyż, się­ga­jący od piersi do piersi i od szyi do lamówki, był zie­lony jak chu­sta na jej gło­wie.
— Czy pani jest matką Sophie? — zapy­ta­łem.
Spoj­rzała na mnie ostro i zmarsz­czyła brwi. Śpiesz­nie i z nie­po­ko­jem spy­tała:
— O co cho­dzi?
Powie­dzia­łem jej.
— Och! — wykrzyk­nęła. — Jej stopa!
Przez chwilę znów spo­glą­dała na mnie groź­nie, a potem oparła o ścianę mio­tłę, którą trzy­mała w ręku, i zapy­tała raź­nie:
— Gdzie ona jest?
Popro­wa­dzi­łem ją tą samą drogą, którą przy­sze­dłem. Na dźwięk jej głosu Sophie wyczoł­gała się z zaro­śli.
Matka spoj­rzała na jej spuch­niętą, wykrę­coną stopę i zakrwa­wione kolana.
— Och, moje bie­dac­two! — powie­działa, tuląc ją i cału­jąc. Potem spy­tała: — On to widział?
— Tak — odparła Sophie. — Prze­pra­szam, mamu­siu. Bar­dzo się sta­ra­łam, ale nie mogłam sobie pora­dzić sama, a to bar­dzo bolało.
Jej matka powoli poki­wała głową. Wes­tchnęła.
— No cóż, teraz już nic na to nie pora­dzimy. Wstań.
Sophie wspięła się na plecy matki i wszy­scy troje wró­ci­li­śmy do ich domu.
 

Możesz znać na pamięć nakazy i zakazy, które wpo­jono ci w dzie­ciń­stwie, lecz nie­wiele one zna­czą, dopóki nie znaj­dziesz się w sytu­acji, któ­rej doty­czą — a i wtedy musisz się zorien­to­wać, że to ta sytu­acja.
Tak więc sie­dzia­łem cier­pli­wie, obser­wu­jąc, jak skrę­cona noga jest obmy­wana, jak nakłada się na nią zimny okład oraz ban­da­żuje, i nie widzia­łem związku mię­dzy tym wszyst­kim a twier­dze­niem, które sły­sza­łem pra­wie każ­dej nie­dzieli mojego życia:
— I Bóg stwo­rzył czło­wieka na swój obraz i podo­bień­stwo. I Bóg oznaj­mił, że czło­wiek powi­nien mieć jedno ciało, jedną głowę, dwie ręce i dwie nogi; że każda ręka powinna mieć dwa stawy i jedną dłoń; że każda dłoń winna mieć cztery palce i jeden kciuk, a każdy palec ma być zakoń­czony pła­skim paznok­ciem…
I tak dalej, aż do:
— I Bóg stwo­rzył kobietę, rów­nież na swój obraz i podo­bień­stwo, lecz z nastę­pu­ją­cymi róż­ni­cami, zgod­nymi z jej naturą; jej głos powi­nien być wyż­szy niż głos męż­czy­zny; nie powinna mieć brody; powinna mieć dwie piersi…
I tak dalej.
Widzia­łem to wszystko, co do słowa — a jed­nak widok sze­ściu pal­ców Sophie nie przy­wo­łał niczego z mej pamięci. Widzia­łem tę stopę spo­czy­wa­jącą na podołku matki. Patrzy­łem, jak jej matka spo­gląda na nią przez chwilę, bie­rze w ramiona i deli­kat­nie całuje, a potem unosi głowę ze łzami w oczach. Było mi przy­kro, że tak się zmar­twiła, że Sophie cierpi i boli ją noga — ale nic poza tym.
Gdy noga została zaban­da­żo­wana, zacie­ka­wiony rozej­rza­łem się po pokoju. Ten dom był o wiele mniej­szy od mojego, wła­ści­wie był chatką, ale podo­bał mi się bar­dziej. Pano­wała w nim przy­ja­zna atmos­fera. I choć matka Sophie była zanie­po­ko­jona i zmar­twiona, nie mia­łem wra­że­nia, że jestem przy­krym i nie­po­żą­da­nym czyn­ni­kiem zakłó­ca­ją­cym ich skąd­inąd upo­rząd­ko­wane życie, jakie więk­szość ludzi wie­dzie w domu. Sam pokój też wyda­wał mi się lep­szy, bo na ścia­nach nie było napi­sów, które ludzie mogliby poka­zy­wać innym z dez­apro­batą. W ich miej­scu w tym pokoju było kilka rysun­ków koni, które bar­dzo mi się podo­bały.
W końcu Sophie, opa­trzona, z buzią otartą z łez, pokusz­ty­kała do krze­sła przy stole. Mimo że bolała ją noga, odzy­skała rezon i z powagą gościn­nie spy­tała mnie, czy lubię jajka.
Póź­niej pani Wen­der kazała mi zacze­kać i zanio­sła ją na górę. Po kilku minu­tach wró­ciła i usia­dła przy mnie. Wzięła moją dłoń w swoje i przez długą chwilę spo­glą­dała na mnie z poważną miną. Wyraź­nie wyczu­wa­łem jej nie­po­kój, cho­ciaż z początku nie było dla mnie jasne, czym się tak nie­po­koi. Zasko­czyło mnie to, ponie­waż wcze­śniej nie oka­zy­wała tego po sobie. W myślach pró­bo­wa­łem ją uspo­koić i zapew­nić, że nie musi się mnie oba­wiać, ale ta myśl do niej nie dotarła. Na­dal spo­glą­dała na mnie błysz­czą­cymi oczami, podob­nie jak Sophie, gdy powstrzy­my­wała płacz. Gdy na mnie patrzyła, jej myśli były nie­spo­kojne i ulotne. Ponow­nie spró­bo­wa­łem, lecz nie zdo­ła­łem ich uchwy­cić. Potem powoli poki­wała głową i powie­działa:
— Jesteś dobrym chłop­cem, Davi­dzie. Byłeś bar­dzo miły dla Sophie. Chcę ci za to podzię­ko­wać.
Poczu­łem się nie­swojo i spoj­rza­łem na swoje buty. Nie pamię­ta­łem, żeby kto­kol­wiek wcze­śniej nazwał mnie dobrym chłop­cem. Nie wie­dzia­łem, co powi­nie­nem na to powie­dzieć.
— Jesteś jak Sophie, prawda? — cią­gnęła, wciąż na mnie patrząc.
— Tak — odrze­kłem. Po czym doda­łem: — I myślę, że ona jest strasz­nie dzielna. To musiało ją bar­dzo boleć.
— Czy docho­wasz tajem­nicy… waż­nej tajem­nicy… ze względu na nią? — zapy­tała.
— Tak, oczy­wi­ście — zapew­ni­łem, ale odro­binę nie­pew­nym tonem, bo nie wie­dzia­łem, co to za tajem­nica.
— Czy… widzia­łeś jej stopę? — spy­tała, uważ­nie mi się przy­glą­da­jąc. — Jej palce?
Kiw­ną­łem głową.
— Tak — potwier­dzi­łem.
— No cóż, to wła­śnie ta tajem­nica, Davi­dzie. Nikt inny nie może się o tym dowie­dzieć. Jesteś jedyną osobą, która o tym wie, poza jej ojcem i mną. Nikt inny nie może się o tym dowie­dzieć. Nikt — i ni­gdy.
— Tak — zgo­dzi­łem się i znów poważ­nie ski­ną­łem głową.
Zamil­kła — a przy­naj­mniej prze­stała mówić, lecz jej myśli bie­gły dalej, jakby „nikt” i „ni­gdy” odbi­jały się smut­nym, nie­szczę­śli­wym echem. Potem się zmie­niły i były pełne napię­cia, gniewu i stra­chu. Nie zdo­ła­łem prze­słać jej myśli, więc spró­bo­wa­łem nie­zręcz­nie prze­ka­zać jej sło­wami, że naprawdę tak uwa­żam.
— Ni­gdy i nikt — zapew­ni­łem ją szcze­rze.
— To bar­dzo, bar­dzo ważne — nale­gała. — Jak mam ci to wyja­śnić?
Jed­nak wcale nie musiała tego wyja­śniać. Jej gwał­towne poczu­cie waż­no­ści tej sprawy było oczy­wi­ste. Słowa miały o wiele mniej­szą moc.
— Gdyby ktoś się dowie­dział, oni… — rze­kła — oni byliby dla niej bar­dzo nie­do­brzy. Musimy zadbać, żeby to się ni­gdy nie zda­rzyło. — Jej nie­po­kój jakby zmie­nił się w coś tak twar­dego jak żela­zny pręt.
— Bo ona ma sześć pal­ców? — spy­ta­łem.
— Tak. I nikt oprócz nas nie może o tym wie­dzieć. To musi być naszą tajem­nicą — powtó­rzyła z naci­skiem. — Obie­casz mi, Davi­dzie?
— Obie­cuję. Mogę przy­siąc, jeśli pani chce — zapro­po­no­wa­łem.
— Wystar­czy mi obiet­nica — powie­działa.
Była to tak poważna obiet­nica, że posta­no­wi­łem nie wyja­wić jej nikomu — nawet mojej kuzynce Rosa­lind. Choć w głębi duszy dzi­wiła mnie jej waż­ność. To, że tak mały palu­szek wywo­łał tak wielki nie­po­kój. Jed­nak doro­śli czę­sto robili mnó­stwo zamie­sza­nia z nie­pro­por­cjo­nal­nie małych powo­dów. Tak więc uchwy­ci­łem się naj­waż­niej­szego — potrzeby docho­wa­nia tajem­nicy.
Matka Sophie spo­glą­dała na mnie ze smutną, lecz nie­obecną miną, aż poczu­łem się nie­przy­jem­nie. Zauwa­żyła mój nie­po­kój i uśmiech­nęła się. Był to miły uśmiech.
— Zatem dobrze — powie­działa. — Zacho­wamy to w tajem­nicy i ni­gdy wię­cej nie będziemy o tym mówić?
— Tak — potwier­dzi­łem.
W dro­dze do drzwi przy­sta­ną­łem i odwró­ci­łem się.
— Czy mogę wkrótce przyjść i znów zoba­czyć Sophie? — zapy­ta­łem.
Zawa­hała się, zasta­na­wia­jąc się nad tym, po czym odparła:
— Dobrze, ale tylko jeśli będziesz pewny, że możesz przyjść tu tak, żeby nikt się o tym nie dowie­dział.
 

Dopiero kiedy dotar­łem do nasypu i sze­dłem po nim w stronę domu, sko­ja­rzy­łem mono­tonne nie­dzielne nakazy z rze­czy­wi­sto­ścią. Połą­czyły się z nie­mal sły­szal­nym klik­nię­ciem. Defi­ni­cja czło­wieka sama przy­szła mi do głowy: „i każda noga będzie miała dwa stawy i jedną stopę, a każda stopa pięć pal­ców i każdy z nich zakoń­czony paznok­ciem…”. I tak dalej, aż w końcu: „I każde stwo­rze­nie wyglą­da­jące jak czło­wiek, lecz nie­ufor­mo­wane w ten spo­sób nie jest czło­wiekiem. Nie jest męż­czy­zną ni kobietą. Jest bluź­nier­stwem wobec praw­dzi­wego obrazu Boga nie­na­wist­nym dla Jego oczu”.
Nagle bar­dzo mnie to zanie­po­ko­iło — a także zacie­ka­wiło. Bluź­nier­stwo, co wystar­cza­jąco czę­sto mi powta­rzano, było czymś prze­ra­ża­ją­cym. Jed­nak w Sophie nie było niczego prze­ra­ża­ją­cego. Była zwy­czajną małą dziew­czynką — cho­ciaż o wiele roz­sąd­niej­szą i dziel­niej­szą niż więk­szość. Jed­nak zgod­nie z tą defi­ni­cją…
Naj­wy­raź­niej gdzieś tu musiał być błąd. Prze­cież jeden dodat­kowy palu­szek — no dobrze, dwa bar­dzo małe paluszki, gdyż zapewne przy dru­giej sto­pie miała taki sam — z pew­no­ścią nie czy­nią jej „nie­na­wist­nym dla Jego oczu”?
Zaprawdę nie­zba­dane były drogi tego świata…

 
Wesprzyj nas