W „Dniu” Michael Cunningham po raz kolejny pokazuje, że potrafi tworzyć zapadające w pamięć postaci, zauważać świat w całej jego dziwaczności i pięknie, pisać o miłości i stracie w odcieniach jednocześnie bezwzględnych i czułych.


Autor Godzin, zdobywca Nagrody Pulitzera, powraca po dekadzie z nową powieścią.

W przytulnym mieszkaniu na Brooklynie pęka fasada domowego szczęścia. Dan i Isabel po kilkunastu latach małżeństwa zaczynają się od siebie oddalać, przytłoczeni codziennością i własnymi niespełnionymi wyobrażeniami o wspólnym życiu. Na poddaszu mieszka młodszy brat Isabel, Robbie, gej, kochany przez wszystkich dobry duch rodziny. Są też dzieci – nastoletni Nathan i pięcioletnia Violet – które, każde na swój sposób, starają się poradzić sobie z narastającym kryzysem w rodzinie.

Gdy w 2020 roku wybucha pandemia, dom Isabel i Dana zaczyna się wszystkim wydawać więzieniem. Robbie nie może im pomóc: utknął na Islandii, skąd prowadzi swoje sekretne instagramowe życie. Rok później kiedy świat powoli zaczyna wychodzić z głębokiej zapaści, członkowie rodziny muszą stawić czoło nowej, jakże odmiennej, rzeczywistości i na nowo nauczyć się żyć.

Piękna, elegancka proza, która zmusza do myślenia, współodczuwania i poszukiwania własnej prawdy.

***

Obok George Eliot, Michael Cunningham należy do nielicznej grupy powieściopisarzy, którzy przyjmują świat z nieograniczonym szacunkiem, współczuciem i czułością […]. Dzień jest portretem rodzinnego życia przed pandemią, w jej trakcie i tuż po niej, przedstawionym fragmentarycznie, niemal jakby za sprawą gromadzenia kryminalistycznych dowodów nie zbrodni, lecz cichych tragedii i milczącego, heroicznego trwania. Jest w tym głębokie, graniczące z objawieniem poznanie.
– Tony Kushner

Michael Cunningham tworzy tak wymowne, uwodzicielskie zdania, że cały czas musimy sobie przypominać, żeby się cofnąć i zwrócić uwagę na kuszące, wielowymiarowe postaci oraz na wspaniałomyślną wizję dziecięctwa i dorosłości, pracy i miłości, przyjemności i smutków rodzinnego życia, oraz na całe złożone bogactwo bycia człowiekiem.
– Francine Prose

„Dzień” jest powieścią o miłości w naszych czasach. Michael Cunningham tworzy wspaniałe zdania, a jednocześnie snuje boleśnie fascynującą historię, która precyzyjnie odpowiada czasom, w jakich żyjemy. A wszystko to toczy się tak cholernie wspaniale, że czasami chce się po prostu odroczyć święto i przytulić książkę, nigdy nie pozwolić jej, lub jej postaciom, odejść.
– Colum McCann

W „Dniu” Michael Cunningham po raz kolejny pokazuje, że potrafi tworzyć zapadające w pamięć postaci, zauważać świat w całej jego dziwaczności i pięknie, pisać o miłości i stracie w odcieniach jednocześnie bezwzględnych i czułych.
– Colm Tóibín

Michael Cunningham uznawany jest za jednego z najciekawszych współczesnych pisarzy amerykańskich. REBIS opublikował jego powieści Dom na krańcu świata, Z ciała i z duszy, Wyjątkowe czasy, Nim zapadnie noc, Królowa śniegu i Godziny. Ta ostatnia zdobyła Nagrodę Pulitzera oraz PEN/Faulkner Award. Na jej podstawie Stephen Daldry nakręcił film z Meryl Streep, Julianne Moore i Nicole Kidman (nagrodzonej Oscarem i Złotym Globem za rolę Virginii Woolf).

Michael Cunningham
Dzień
Przekład: Mirosław P. Jabłoński
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 10 września 2024
 
 


5 KWIETNIA 2019

———
Poranek

Tak wcze­śnie East River pokrywa war­stwa pół­prze­zro­czy­sto­ści, jasna sta­lowa powłoka zda­jąca się pły­nąć po powierzchni wody, która prze­cho­dzi z noc­nej czerni w nie­przej­rzy­stą, ciemną zie­lo­ność nad­cho­dzą­cego dnia. Świa­tła mostu Bro­okliń­skiego bledną na tle nieba. Męż­czy­zna pod­nosi meta­lową żalu­zję swo­jego warsz­tatu szew­skiego. Młoda kobieta, z wło­sami w koń­ski ogon, prze­biega obok faceta w śred­nim wieku, w ską­pej czar­nej sukience i gla­nach, który wraca wresz­cie do domu. Przy­pad­kowe roz­świe­tlone okno jest jasne jak księ­życ w pełni.

Isa­bel, która nie spała, stoi w oknie sypialni, w T-shir­cie XXL się­ga­ją­cym jej do połowy ud. Kobieta z koń­skim ogo­nem mija męż­czy­znę w sukience, kiedy ten wkłada klucz do zamka drzwi pro­wa­dzą­cych do westy­bulu. Szewc pod­nosi teraz sta­lową kratę, przy­go­to­wu­jąc się do otwar­cia zakładu. Dla­czego otwiera tak wcze­śnie, kto chciałby napra­wić buty o pią­tej rano?

Poja­wiły się już pierw­sze nie­śmiałe oznaki wio­sny. Drzewo przed kamie­nicą Isa­bel (klon sre­brzy­sty, który według Google’a jest „splą­tany i płytko uko­rze­niony”) pokryło się małymi, twar­dymi pącz­kami, które nie­ba­wem wybuchną pię­cio­pal­cza­stymi liśćmi, niczym się nie­wy­róż­nia­ją­cymi, póki wystar­cza­jąco mocny wiatr nie zatrze­po­cze nimi, uka­zu­jąc ich srebrne spody. Na para­pe­cie po dru­giej stro­nie ulicy stoi bukiet żon­kili w szkla­nym wazo­nie. Zimowe świa­tło, które przez mie­siące było cią­gle nie­ru­chome i blade, zdaje się przy­śpie­szać, jakby czą­steczki powie­trza zostały wła­śnie wpra­wione w ruch.

Począ­tek kwiet­nia na Bro­okly­nie może być kalen­da­rzową wio­sną, ale od praw­dzi­wej wio­sny – z jej śla­dami zie­lo­no­ści, budze­niem się łody­żek i kieł­ków – dzielą go jesz­cze tygo­dnie. Pączki na drze­wie są na­dal tylko ści­śle zwi­nię­tymi małymi guz­kami ocze­ku­ją­cymi na to, żeby się otwo­rzyć. Żon­kile w oknie po dru­giej stro­nie ulicy zna­czą tylko tyle, że można je kupić w mar­ke­cie na rogu, że zaczęły być dostar­czane z miej­sca, gdzie­kol­wiek ono jest, w któ­rym rosną.

Isa­bel odwraca się od okna, żeby spoj­rzeć na Dana, który na­dal głę­boko śpi, oddy­cha­jąc ciężko, pogrą­żony we śnie tak po dzie­cin­nemu, jak tylko czter­dzie­sto­dwu­letni męż­czy­zna może być. Zwiot­czałe usta ma otwarte, bia­ło­blond włosy lśnią w mrocz­nym pokoju.

Wyobraź­cie sobie, spać w ten spo­sób. Isa­bel zazdro­ści Danowi tego daru snu, ale jest także za niego wdzięczna. Kiedy Dan i dzieci śpią, ona – dla któ­rej sen rzadko jest czymś wię­cej niż pło­chli­wym, upstrzo­nym sen­nymi marze­niami usi­ło­wa­niem spa­nia – może rów­nież być sama w miesz­ka­niu, zanu­rzona we wła­snym śnie na jawie o noc­nej samot­no­ści, zna­czo­nym jedy­nie zie­lo­nymi ledo­wymi cyframi kuchen­nego zegara.

Kiedy odwraca się z powro­tem do okna, widzi sowę. Z początku wygląda jak narośl na gałęzi drzewa, na któ­rej sie­dzi. Upie­rze­nie ptaka wta­pia się nie­mal ide­al­nie w ciemną, pstro­katą, sza­ro­brą­zową korę. Isa­bel mogłaby wcale nie zauwa­żyć sowy, gdyby nie jej oczy, dwa czarno-złote dyski nie więk­sze od dzie­się­cio­cen­tó­wek, pło­mien­nie uważne, krań­cowo nie­ludz­kie. Przez chwilę wydaje się, że samo drzewo wybrało ten moment, aby poin­for­mo­wać Isa­bel, że jest czujne i uważne. Sowa, nie­wielka, roz­mia­rów ręka­wiczki ogrod­ni­czej, zdaje się począt­kowo patrzeć na Isa­bel, ale kiedy ta dostraja się do spoj­rze­nia ptaka, ten wyraź­nie spo­gląda obok Isa­bel, gapiąc się nie tylko na nią, ale i w głąb pokoju, w któ­rym Isa­bel stoi – na nocny sto­lik z nie­za­pa­loną lampką i egzem­pla­rzem zeszło­mie­sięcz­nego „Atlan­tica”; na ścianę za nim, z opra­wio­nym zdję­ciem dzieci, pro­fe­sjo­nalną czarno-białą foto­gra­fią, na któ­rej są nie­po­ko­jąco nie­win­nie, potul­nie wyglą­da­ją­cymi wer­sjami sie­bie samych. Sowa kie­ruje nie­mru­ga­jące oczy na wszystko w pobliżu Isa­bel, wydaje się, że nie odróż­nia kobiety od lampy i zdję­cia, nie rozu­mie ani jej nie obcho­dzi, że Isa­bel jest żywa, a pozo­stałe rze­czy nie. Kobieta i ptak trwają krótko na swo­ich miej­scach, ich spoj­rze­nia się zwarły, po czym sowa odfruwa z taką łatwo­ścią, jakby w ogóle nie poru­szała skrzy­dłami, a jedy­nie przy­zwa­lała na lot. Zakre­śla łuk i znika. W jej odlo­cie kryje się wra­że­nie abdy­ka­cji, jakby jej obec­ność na drze­wie za oknem była pomyłką, nie­za­mie­rzo­nym roz­dar­ciem w tka­ni­nie moż­li­wo­ści, szybko i sku­tecz­nie zace­ro­wa­nym. Ptak wydaje się Isa­bel już tylko snem na jawie, co mia­łoby sens, zwa­żyw­szy na to, że nie zmru­żyła oka przez całą noc (zwy­kle udaje jej się zła­pać kilka godzin snu), że następ­nego dnia pro­blemy znowu napłyną (Rob­bie na­dal nie zna­lazł miesz­ka­nia, Der­rick chyba nie jest skłonny zre­zy­gno­wać z powtór­nej sesji zdję­cio­wej) i że nie­ba­wem Isa­bel będzie zmu­szona włą­czyć się w to wszystko, zdo­być się na moż­li­wie naj­bar­dziej prze­ko­nu­jącą mani­fe­sta­cję sie­bie samej, osoby, która może wszystko, czego się od niej wymaga.

Sowa znik­nęła. Kobieta upra­wia­jąca jog­ging pobie­gła dalej. Facet w sukience wszedł do swo­jego budynku. Został tylko szewc, który włą­czył w zakła­dzie jarze­niówki, świa­tło, które nie pro­mie­niuje spoza witryny, nie dodaje ulicy bla­sku. Isa­bel nie ma poję­cia, czy szewc, z któ­rym ni­gdy nie roz­ma­wiała (napra­wia obu­wie w cen­trum), otwiera tak wcze­śnie, bo ucieka przed jakimś rodzin­nym kon­flik­tem czy czer­pie przy­jem­ność z włą­cza­nia nie­bie­skiego neonu KLI­NIKA OBU­WIA (Isa­bel naprawdę powinna zacząć korzy­stać z jego usług, choćby dla­tego, że tam­ten uważa swój zakład szew­ski za szpi­tal dla butów) i z oży­wia­nia metro­wej wyso­ko­ści mane­kina w oknie wysta­wo­wym, wybla­kłego od słońca… lisa, szopa?… sie­dzą­cego na szew­skim zydlu, pod­no­szą­cego i opusz­cza­ją­cego minia­tu­rowy mło­tek, który teraz, gdy wła­ści­ciel zakładu ponow­nie go uru­cho­mił, gdy napis KLI­NIKA OBU­WIA pło­nie gazo­wym błę­ki­tem, a zwie­rzę pod­jęło swoje obo­wiązki, jest jak ogło­sze­nie początku dnia.

 
Wesprzyj nas