W książce „Średniowieczne ciało” Jack Hartnell przygląda się średniowiecznemu ciału od stóp do głów i rzuca nowe światło na tę epokę. Obala wiele mitów i pokazuje, że wcale tak wiele nas od tej epoki nie różni.


Średniowiecze często uznajemy za wieki ciemne, kojarzone z brakiem higieny i epidemiami. A o ówczesnej medycynie nawet nie myślimy, bo wszelkie zabiegi wydają się niebezpiecznie podobne do tortur.

• Jaki był średniowieczny sposób na zapobieganie łysieniu?
• Gdzie żyło plemię ludzi bez głów?
• Jakie cechy charakteru można wyczytać z wyglądu włosów?
• Dlaczego serce w średniowieczu było ważniejsze od żołądka?

Ówcześni ludzie, tak jak my, martwili się starzeniem, dostawali wysypek lub niestrawności, kochali się i płodzili dzieci. Próbowali stosować antykoncepcję, zadziwiająco często się kąpali, a także starali się zapobiegać łysieniu. Ich wyrafinowana wiedza medyczna może zaskakiwać.

Niemniej średniowieczne życie było pełne cudownych i metaforycznych doświadczeń, które dziś nie są już dla nas dostępne. W tamtym świecie śmiertelne rany nie raz zostały uleczone z dnia na dzień dzięki boskiej interwencji, a serce króla, wyrwane z jego zwłok, mogło stać się symbolem politycznej potęgi.

Książka Hartnella to fascynujący przewodnik po codzienności ludzi średniowiecza. Autor tworzy nietypowy portret tamtych czasów, ciekawie i wyczerpująco opowiada o zagadnieniach z medycyny, sztuki, muzyki, polityki, filozofii i historii społecznej.

Jack Hartnell
Średniowieczne ciało. Książka o życiu, śmierci i sztuce
Przekład: Maciej Miłkowski
Seria Maciej Miłkowski„Zrozum”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 11 września 2024
 
 


WSTĘP
Śre­dnio­wieczne ciała

W roku 2003 za­kon­ser­wo­waną ludzką głowę sprze­dano w Pa­ryżu ka­na­dyj­skiemu ko­lek­cjo­ne­rowi za nie­podaną do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści kwotę. Samo w so­bie nie było to wy­da­rze­nie nie­zwy­kłe. Ludz­kie szczątki, jak wszel­kie inne war­to­ściowe hi­sto­ryczne ar­te­fakty, prze­cho­dzą z rąk do rąk na wiecz­nie ak­tyw­nym mię­dzy­na­ro­do­wym rynku cie­ka­wo­stek me­dycz­nych i cen­nych an­ty­ków. Jed­nak ten przed­miot, to kon­kretne ciało wzbu­dziło szcze­gólne za­in­te­re­so­wa­nie.
Wy­wo­łuje ono bar­dzo silne pierw­sze wra­że­nie. Za­sty­gło w dra­ma­tycz­nym stę­że­niu po­śmiert­nym, głowa od­rzu­cona jest do tyłu od ki­ku­tów ra­mion, gar­dło wy­eks­po­no­wane, usta są roz­warte. Sze­ro­kie roz­cię­cie bie­gnie w dół twa­rzy od środka czoła, a gdy ob­róci się ciało, wi­dać, że czaszka zo­stała na­ru­szona na gó­rze. Jej skle­pie­nia bra­kuje ni­czym za­krętki od sło­ika, a mózg usu­nięto, zo­sta­wia­jąc tylko ze­schnięty pień mó­zgu i tępy pie­niek rdze­nia krę­go­wego.
By do­wie­dzieć się wię­cej o tym za­gad­ko­wym nie­bosz­czyku, ze­spół fran­cu­skich pa­le­opa­to­lo­gów do­stał zgodę na do­kładne zba­da­nie szcząt­ków. Za­sto­so­waw­szy całą se­rię in­no­wa­cyj­nych tech­nik me­dyczno-ar­che­olo­gicz­nych, szybko uzy­skano wszel­kiego ro­dzaju in­for­ma­cje o zmar­łym. Na­ukowcy od­kryli, że był to męż­czy­zna rasy bia­łej, a w chwili śmierci naj­praw­do­po­dob­niej miał około czter­dzie­stu pię­ciu lat. Krót­kie ru­dawe włosy na pod­bródku i nad górną wargą su­ge­rują, że miał kasz­ta­nową kar­na­cję. Kilka ska­nów po­twier­dziło, że jego głowę i ra­miona za­kon­ser­wo­wano za po­mocą szybko sty­gną­cej me­ta­licz­nej mie­szanki na ba­zie rtęci wstrzyk­nię­tej do głów­nych ar­te­rii wkrótce po śmierci, co do­pro­wa­dziło do ze­sztyw­nie­nia przy­po­mi­na­ją­cego rzeźbę. Naj­bar­dziej in­try­gu­jące jed­nak jest to, że da­to­wa­nie ra­dio­wę­glowe wska­zało, iż czło­wiek ten żył po­mię­dzy ro­kiem 1200 a 1280. Mamy więc do czy­nie­nia z cia­łem śre­dnio­wiecz­nym.
Dla hi­sto­ry­ków, w tym dla mnie, ta­kie od­kry­cia sta­no­wią bez­po­śred­nie i ku­szące wrota do prze­szło­ści, i to nie tylko po­przez szcze­gó­łową na­ukową ana­lizę mar­twych od dawna ko­ści. Znamy płeć tego ka­dłubka, wiek, na­wet ko­lor jego wło­sów, a mimo to jego szczątki na­dal skła­niają do za­da­wa­nia nie­zli­czo­nych py­tań. Kim był? Skąd po­cho­dził? Jaka była jego hi­sto­ria? Jest on jak za­chęta z prze­szło­ści, by szu­kać jesz­cze głę­biej i po­sze­rzać wie­dzę o okre­sie, w któ­rym żył. Ba­da­nie śre­dnio­wiecz­nych ciał jest dziś szcze­gól­nie ważną dzie­dziną, bo czasy, z któ­rych po­cho­dzą, są na­dal w du­żej mie­rze nie­zro­zu­miane. Stu­le­cia wci­śnięte mię­dzy chwałę sta­ro­żyt­nej Gre­cji i Rzymu a kla­syczny świat od­ro­dzony w re­ne­san­so­wej Eu­ro­pie po­strzega się jako sta­tyczne i od­izo­lo­wane. Tę kon­cep­cję wi­dać już w sa­mych okre­śle­niach tego okresu: wieki ciemne czy śred­nie, od ła­ciń­skiego okre­śle­nia me­dium aevum. Czasy te czę­sto de­fi­niuje się po­przez wy­da­rze­nia do nich nie­na­le­żące, przez to, czym nie były, kiedy zaś pa­trzymy na śre­dnio­wieczne ar­te­fakty – czy to ciała, czy wier­sze, czy ma­lo­wi­dła, czy kro­niki – mamy ten­den­cję, by pod­kre­ślać stronę ne­ga­tywną. Wcią­gamy je w scep­tyczną i nie­rzadko dość ma­ka­bryczną opo­wieść, którą nam nie­gdyś prze­ka­zano. Pa­trzymy na tę epokę jak na nie­przy­jemny mo­ment w dzie­jach, kiedy lu­dzie ła­two mo­gli skoń­czyć z głową prze­ciętą na pół i me­ta­liczną mie­szanką wstrzyk­niętą w żyły.
Trwa­łość tego po­dej­ścia zo­stała nie­dawno wy­raź­nie po­ka­zana w cza­sie ba­da­nia prze­pro­wa­dzo­nego wśród od­wie­dza­ją­cych jedno z du­żych lon­dyń­skich mu­zeów, które pla­no­wało re­no­wa­cję swo­ich sal śre­dnio­wiecz­nych i re­ne­san­so­wych. Re­pre­zen­ta­cyjną grupę zwie­dza­ją­cych po­pro­szono, by spró­bo­wali wy­obra­zić so­bie sie­bie w obu tych epo­kach, naj­pierw w re­ne­san­sie, a po­tem w śre­dnio­wie­czu. Na­stęp­nie ba­dani mieli opo­wie­dzieć, co ich zda­niem mo­gli wi­dzieć albo jak my­śleć o ota­cza­ją­cym ich wów­czas świe­cie. Wy­po­wie­dzi na te­mat re­ne­sansu, za­pi­sy­wane do­słow­nie przez mu­zeum, były bar­dzo ob­fite. Ba­dani wy­da­wali się au­ten­tycz­nie usa­tys­fak­cjo­no­wani, pełni szczę­ścia i za­chwytu:
 
Je­stem we Flo­ren­cji, spa­ce­ruję nad rzeką około po­łu­dnia. Wo­kół pa­nuje spo­kój, a ja się uśmie­cham. Je­stem mo­delką ar­ty­sty, który rzeźbi Ma­donnę z Dzie­ciąt­kiem.
 
Świeci słońce, jest tam mała po­lana i nie­wiel­kie je­zioro. Dys­ku­sja o fi­lo­zo­fii, lu­dzie sie­dzą w kółku, roz­ma­wia­jąc o po­li­tyce, o książ­kach. Mu­zyka… Chcę tam zo­stać i da­lej ma­rzyć.
 
Brzmi to cu­dow­nie. A jed­nak kiedy ci sami lu­dzie mieli so­bie wy­obra­zić śre­dnio­wie­cze, świat na­gle za­czy­nał wy­glą­dać po­nuro:
 
Wo­kół mnie są żoł­nie­rze, wie­śniacy, wy­so­kie zamki, błot­ni­ste ni­ziny… Wszę­dzie czarna śmierć i inne za­razy. Pada deszcz. Upici mio­dem lu­dzie wdają się w bójki. Ar­ty­stów się tu nie po­waża.
 
Je­stem w lo­chu, mam na so­bie par­ciany wo­rek, jest noc. Zimno, wo­kół mnie szczury. Okno ma kraty i jest na po­zio­mie pod­łogi. Je­stem tu, bo ukra­dłam tro­chę ziem­nia­ków dla nowo na­ro­dzo­nego dziecka.
 
Czę­sto się sły­szy ten ste­reo­typ: że mniej wię­cej od roku 300 do 1500 więk­szość lu­dzi żyła w rze­czy­wi­sto­ści oscy­lu­ją­cej mię­dzy Bra­ve­he­art a Czarną Żmiją – świe­cie peł­nym nie­szczę­ścia i ciem­noty – by­tu­jąc w ża­ło­snym bru­dzie oraz po­nu­rych mro­kach i nie­ustan­nie to­cząc wojny. Zu­peł­nie nie­po­trzebne ty­siąc lat z okła­dem. W wy­padku jed­nego z go­ści mu­zeum ta po­pu­larna wi­zja po­szła na tyle da­leko, że za­bu­rzyła hi­sto­ryczne umiej­sco­wie­nie rze­czy i lu­dzi. Wy­obra­żone ukra­dzione ziem­niaki – za­pewne nie mięk­kie, duże i pie­czone, ale twarde, zimne i su­rowe – miały do­trzeć do Eu­ropy z Ame­ryki w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych XVI wieku, długo po tym, jak ciem­ność tych rze­komo „ciem­nych” wie­ków dawno ustą­piła.
Kogo lub co na­leży wi­nić za to wy­obra­że­nie, nie jest do końca ja­sne. Pod pew­nymi wzglę­dami umniej­sza­nie prze­szło­ści jest na­tu­ral­nym spo­so­bem ide­ali­zo­wa­nia na­szego ży­cia te­raź­niej­szego. Aby sa­mym so­bie wy­dać się ludźmi oświe­co­nymi i no­wo­cze­snymi, po­trze­bu­jemy mrocz­nej i pry­mi­tyw­nej prze­szło­ści, wo­bec któ­rej mo­gli­by­śmy two­rzyć wy­raźny kon­trast. Po­pkul­tura pod­jęła ten ob­raz z całą mocą przez po­stać di­sne­jow­skiej księż­niczki okrut­nie wię­zio­nej w sta­rym za­mczy­sku albo przez ob­razy tę­pej prze­mocy w peł­nych ero­ty­zmu se­ria­lach te­le­wi­zyj­nych, ta­kich jak Gra o tron. To nie przy­pa­dek, że w kul­to­wym fil­mie Qu­en­tina Ta­ran­tino Pulp Fic­tion z 1994 roku grany przez Vinga Rha­mesa Mar­sel­lus, za­po­wia­da­jąc krwawą ze­mstę na czło­wieku, który go wcze­śniej wię­ził, mówi zja­dli­wie do swej bez­bron­nej ofiary: „Zro­bię ci z dupy je­sień śre­dnio­wie­cza”. Epoka ta jest rów­no­cze­śnie przy­wo­ły­wana jako fan­ta­zja hi­sto­ryczna i okrutna groźba.
Na prze­strzeni dzie­jów wi­zja okrop­nego śre­dnio­wie­cza po­ja­wiała się dość re­gu­lar­nie. W wieku XIX ob­raz okrut­nego śre­dnio­wie­cza szcze­gól­nie sil­nie oży­wiał wy­obraź­nię lu­dzi epoki wik­to­riań­skiej, któ­rzy swo­bod­nie znie­kształ­cali prze­szłość, tak by pa­so­wała do ich eks­tra­wa­ganc­kiego za­mi­ło­wa­nia do neo­go­tyku i ma­ka­bry. Kon­cep­cja ta sięga jed­nak jesz­cze da­lej i jest obecna rów­nież w pi­smach my­śli­cieli epoki oświe­ce­nia. W la­tach osiem­dzie­sią­tych XVI wieku mie­sza­nie śre­dnio­wie­cza z bło­tem było tak po­wszechne, że an­giel­ski an­ty­kwa­riusz Wil­liam Cam­den uznał, iż może lek­ce­wa­żąco po­mi­nąć całą tę epokę, gdy pi­sał swoją po­pu­larną hi­sto­rię Bry­ta­nii. Po­świę­cił jej za­le­d­wie aka­pit czy dwa. „Dam wam tu – pi­sał – je­dy­nie po­smak śre­dnio­wie­cza, które było tak prze­sło­nięte ciem­nymi chmu­rami czy ra­czej gę­stą mgłą igno­ran­cji”. Jest dość wzru­sza­jące, że to sami my­śli­ciele śre­dnio­wieczni pierwsi po­strze­gali tę epokę jako swego ro­dzaju po­śred­nią, za­wie­szoną mię­dzy dwoma ja­śniej­szymi, bar­dziej eks­cy­tu­ją­cymi punk­tami w hi­sto­rii. Wło­ski pi­sarz Fran­ce­sco Pe­trarka pi­sał z mie­sza­niną żalu i opty­mi­stycz­nej eks­cy­ta­cji o zmia­nie war­to­ści kul­tu­ral­nych, jaką ob­ser­wo­wał w czter­na­sto­wiecz­nych Wło­szech. Miał na­dzieję, że zmiana ta przy­spie­szy prze­bu­dze­nie śre­dnio­wiecz­nego świata:
 
Ist­niał nie­gdyś wiek bar­dziej szczę­śliwy i pew­nie bę­dzie ist­niał znowu; po­mię­dzy nimi zaś, w na­szym cza­sie, wi­dzimy pa­smo nie­szczęść i sro­moty. (…) Mnie przy­szło żyć po­śród wielu dez­orien­tu­ją­cych burz. Dla cie­bie jed­nak, je­śli – jak mam na­dzieję i so­bie ży­czę – bę­dziesz żyć dłu­żej ode mnie, na­dej­dzie lep­szy czas. Gdy mrok się roz­wieje, nasi na­stępcy będą znów ką­pać się w czy­stym bla­sku.
 
Ten spo­sób po­strze­ga­nia śre­dnio­wie­cza – nie­za­leż­nie od jego źró­deł – jest bez­sprzecz­nie za­bu­rzony. Wy­do­by­wa­nie prawdy o śre­dnio­wie­czu spod tego za­bu­rzo­nego wy­obra­że­nia jest czę­ścią mo­jej pracy od po­nad de­kady i sta­nowi ją­dro tej książki. Nie mo­żemy pa­trzeć z góry na tę od­le­głą epokę tylko dla­tego, by po­czuć się le­piej. By na­prawdę uchwy­cić ja­ki­kol­wiek aspekt śre­dnio­wiecz­nego świata, mu­simy za­nu­rzyć się w nim i przy­jąć rzą­dzące nim za­sady. Mu­simy spró­bo­wać, na ile po­tra­fimy z per­spek­tywy tak wielu mi­nio­nych lat, zo­ba­czyć ży­cie tak, jak je wi­dział ów fran­cu­ski czło­wie­czek, nim jego ciało za­sty­gło… a wła­ści­wie jak całe mnó­stwo po­staci, które jedna po dru­giej będą się znaj­do­wać w polu na­szego za­in­te­re­so­wa­nia: le­karz do­glą­da­jący pa­cjenta w VI wieku w Ra­wen­nie, per­ski po­eta two­rzący po­emat epicki w dwu­na­sto­wiecz­nym Azer­bej­dża­nie, kraw­cowa szy­jąca szatę w pięt­na­sto­wiecz­nym lon­dyń­skim East En­dzie i wielu, wielu in­nych. Mu­simy prze­drzeć się przez ka­ry­ka­turę do kon­kret­nych szcze­gó­łów ów­cze­snego ży­cia. W tej książce zaś do szcze­gó­łów ży­cia, śmierci i sztuki. A gdy to zro­bimy, prze­ko­namy się, że za­wsze jest inna opo­wieść ukryta za tą hi­sto­rią o za­co­fa­nym, mrocz­nym śre­dnio­wie­czu.

Po­czątki?

Ja­kie więc było na­prawdę ży­cie w śre­dnio­wie­czu? Od­po­wiedź na to py­ta­nie za­leży od tego, na jaki mo­ment ogrom­nie roz­le­głego śre­dnio­wie­cza chcemy spoj­rzeć. W tym jed­nym sło­wie za­wie­rają się bo­wiem nie­zwy­kle długi okres oraz ogromna zło­żo­ność ludzka, kul­tu­ralna, re­li­gijna i geo­gra­ficzna.
Ten skrzący się, zróż­ni­co­wany okres ma nie­wy­raźny po­czą­tek i dys­ku­syjny ko­niec. Mo­żemy za­cząć od­mie­rza­nie śre­dnio­wie­cza od upadku Ce­sar­stwa Rzym­skiego, które w po­przed­nich stu­le­ciach jed­no­czyło nie­wy­obra­żal­nie roz­le­głe ob­szary Eu­ropy, Afryki i Azji. Śre­dnio­wie­cze za­czę­łoby się wów­czas w roku 476, kiedy to Ro­mu­lus Au­gu­stu­lus, ostatni ce­sarz za­chod­nio­rzym­ski, zo­stał zde­tro­ni­zo­wany przez ger­mań­skiego wo­dza Odo­akra, co za­koń­czyło wła­dzę ce­sar­ską w Eu­ro­pie. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak Ce­sar­stwo już od ja­kie­goś czasu znaj­do­wało się w sta­nie roz­kładu. Rów­nie do­brze więc świt śre­dnio­wie­cza mo­gli­by­śmy wi­dzieć na po­czątku wieku V, kiedy to ple­miona z pół­noc­nej Eu­ropy za­częły re­gu­lar­nie prze­kra­czać Ren i na­jeż­dżać Ita­lię, a może na­wet całe dwa stu­le­cia wcze­śniej, kiedy nad­mier­nie roz­ro­śnięty świat rzym­ski do­świad­czał nie­sta­bil­no­ści po­li­tycz­nej i kry­zysu eko­no­micz­nego. Te wcze­sne prze­jawy śre­dnio­wie­cza trudno jed­nak uchwy­cić z braku twar­dych do­wo­dów: prze­trwało nie­wiele w pełni za­cho­wa­nych bu­dyn­ków, jesz­cze mniej źró­deł pi­sa­nych, a zna­le­zi­ska ar­che­olo­giczne mogą być nie­wy­star­cza­jące. Więk­sza część tej książki z ko­niecz­no­ści sku­pia się za­tem na le­piej udo­ku­men­to­wa­nych póź­niej­szych roz­dzia­łach śre­dnio­wiecz­nej opo­wie­ści, choć i pod ko­niec śre­dnio­wie­cza do­stępne źró­dła da­le­kie są od ob­fi­to­ści, a for­malny ko­niec epoki jest rów­nie trudny do wy­zna­cze­nia. Przej­ście w coś w ro­dzaju re­ne­sansu nie na­stą­piło z dnia na dzień. Prze­ło­mowe idee, dzia­ła­nia i dzieła sztuki, które pew­nym lu­dziom w czter­na­sto­wiecz­nych Wło­szech po­zwo­liły zro­zu­mieć, że nad­cho­dzi zmiana pa­ra­dyg­matu, rów­nie do­brze mo­gły się po­ja­wić sto lat póź­niej w Lon­dy­nie, Se­willi, Tu­ni­sie albo Je­ro­zo­li­mie. Ja­kieś dwie­ście lat od­dziela pierw­szych świa­do­mych kry­ty­ków śre­dnio­wiecz­nego świata – lu­dzi ta­kich jak Pe­trarka – od naj­waż­niej­szych po­staci re­ne­sansu, ta­kich jak Mi­chał Anioł, Ce­rvan­tes czy Lu­ter, któ­rzy bez wy­jątku żyli w świe­cie po­zo­sta­ją­cym na­dal pod wpły­wem idei śre­dnio­wiecz­nych. Zmiany hi­sto­ryczne to w końcu rze­czy ludz­kie. Nie nad­cho­dzą nad kraj bez za­po­wie­dzi jak ka­ta­strofy na­tu­ralne.
A jed­nak wspólne dzie­dzic­two kla­syczne bez­dy­sku­syj­nie wiąże hi­sto­rię śre­dnio­wieczną wszyst­kich re­jo­nów wo­kół Mo­rza Śród­ziem­nego, wy­raź­nie od­dzie­la­jąc ją od rów­no­le­głych hi­sto­rii Da­le­kiego Wschodu, In­dii, Chin, Afryki Sub­sa­ha­ryj­skiej i Ame­ryki pre­ko­lum­bij­skiej. Troje naj­waż­niej­szych spad­ko­bier­ców dzie­dzic­twa Rzymu wy­suwa się na czoło, a każdy z nich re­pre­zen­tuje nieco inny kształt śre­dnio­wiecz­nego ciała, który będę tu pró­bo­wał prze­śle­dzić.
Pierw­szym jest Bi­zan­cjum, grec­ko­ję­zyczne chrze­ści­jań­skie im­pe­rium, które u szczytu swo­jej po­tęgi obej­mo­wało Gre­cję, Bał­kany, Ana­to­lię, Afrykę Pół­nocną i znaczną część Le­wantu. Bi­zan­tyj­czycy uwa­żali się nie tyle za spad­ko­bier­ców kla­sycz­nego świata grecko-rzym­skiego, ile za jego bez­po­śred­nich kon­ty­nu­ato­rów. Sie­dzibą ich wład­ców był Kon­stan­ty­no­pol, tęt­niąca ży­ciem me­tro­po­lia, pełna kunsz­tow­nej ar­chi­tek­tury i zbytku wła­dzy. Po­wstała jako sto­lica wschod­nia, jedna z dwóch sto­lic Ce­sar­stwa Rzym­skiego, w roku 330 n. e., kiedy to ce­sarz Kon­stan­tyn I Wielki wzniósł na­zwane na swoją cześć mia­sto w miej­scu, gdzie do­tąd ist­niało mia­sto By­zan­tion. Przez stu­le­cia ce­sa­rze bi­zan­tyj­scy spra­wo­wali wła­dzę jako bez­po­średni spad­ko­biercy Kon­stan­tyna i jego rzym­skich przod­ków, a cho­ciaż bi­zan­tyj­skie te­ry­to­ria i wpływy stop­niowo się kur­czyły, samo mia­sto miało się pod­dać Tur­kom osmań­skim do­piero u schyłku śre­dnio­wie­cza, w 1453 roku, po nie­mal ty­siącu lat bi­zan­tyj­skiego pa­no­wa­nia.
Dru­gim są śre­dnio­wieczne ludy ży­jące w za­chod­niej i środ­ko­wej Eu­ro­pie, od Skan­dy­na­wii na pół­nocy po Wło­chy na po­łu­dniu, przy czym nie­które z nich przy­czy­niły się do oba­le­nia sa­mego Rzymu. W prze­ci­wień­stwie do zjed­no­czo­nego im­pe­rium bi­zan­tyj­skiego na wscho­dzie w po­czątku śre­dnio­wie­cza re­gion ten był znacz­nie bar­dziej po­dzie­lony i po­cząw­szy od V wieku, stale kształ­to­wał swoje gra­nice. Raz po raz zmie­niał się układ sił mię­dzy wal­czą­cymi z sobą kul­tu­rami Fran­ków, An­glów, Sak­so­nów, Cel­tów, Wi­kin­gów, Wi­zy­go­tów, Sło­wian, Ma­dzia­rów, Lom­bar­dów, Buł­ga­rów i Awa­rów, któ­rych kró­le­stwa opie­rały się na suk­ce­sach bi­tew­nych za­ra­zem le­gi­ty­mi­zu­ją­cych wła­dzę po­li­tyczną, jak i sta­no­wią­cych źró­dło fi­nan­so­wa­nia pań­stwa po­przez roz­boje. Za­pewne z tego wła­śnie po­wodu na­zwy owych ple­mion prze­kształ­cono z cza­sem w okre­śle­nia pe­jo­ra­tywne: po­my­śl­cie choćby o „wan­da­lach”, które to słowo w śre­dnio­wie­czu od­no­siło się do kon­kret­nej grupy et­nicz­nej. A jed­nak, mimo ca­łej prze­mocy po­li­tycz­nej, pań­stwa te były od­le­głe od ob­ra­zów ubo­gich zbie­ra­czy kar­to­fli wy­ła­nia­ją­cych się z ba­da­nia prze­pro­wa­dzo­nego przez lon­dyń­skie mu­zeum. Wzmoc­nione so­ju­szem z Ko­ścio­łem ka­to­lic­kim, od około 800 roku za­częły się sta­bi­li­zo­wać, do­ko­nu­jąc bar­dziej świa­do­mego wy­siłku na rzecz kształ­ce­nia i krze­wie­nia kul­tury na zie­miach gni­ją­cego Ce­sar­stwa Rzym­skiego, które nie­gdyś pod­biły. Pod ko­niec śre­dnio­wie­cza wiele z nich prze­kształ­ciło się w zło­żone pań­stwa na­ro­dowe two­rzące krę­go­słup wcze­snej Eu­ropy no­wo­żyt­nej, a póź­niej ko­lo­ni­zu­jące ol­brzy­mie po­ła­cie ca­łego globu.
Trze­cim, być może naj­mniej oczy­wi­stym, spad­ko­biercą Rzymu jest świat is­lamu. Gdy ludy mu­zuł­mań­skie wy­ła­niały się ze słabo za­lud­nio­nej Pu­styni Arab­skiej w la­tach trzy­dzie­stych VII wieku, były geo­gra­ficz­nie od­le­głe od ziem Kon­stan­tyna, Ju­liu­sza Ce­zara czy Pla­tona. Jako spójna siła re­li­gijna i po­li­tyczna miały jed­nak roz­prze­strze­nić się z ogromną pręd­ko­ścią, a ich ar­mie za­gar­nąć te­ry­to­ria na­le­żące nie­gdyś do Bi­zan­cjum czy Per­sji. Za­le­d­wie około stu lat póź­niej ka­li­fat – od słowa „ka­lif”, czyli „na­stępca”, ty­tułu nada­wa­nego przy­wód­com is­lamu wy­wo­dzą­cym się od pro­roka Ma­ho­meta – miał ob­jąć Pół­wy­sep Ibe­ryj­ski, pół­nocną Afrykę i więk­szą część Bli­skiego Wschodu, się­ga­jąc aż po dzi­siej­sze Afga­ni­stan i Pa­ki­stan. Po­dob­nie jak za­chod­nia Eu­ropa, ka­li­fat nie był jed­no­li­tym pań­stwem. We­wnętrzne tar­cia wkrótce do­pro­wa­dziły do re­gu­lar­nej wojny do­mo­wej i za­ło­że­nia kilku ry­wa­li­zu­ją­cych z sobą kró­lestw mu­zuł­mań­skich. W prze­ci­wień­stwie do swo­ich chrze­ści­jań­skich są­sia­dów świat is­lamu był jed­nak zjed­no­czony wspól­nym ję­zy­kiem – arab­skim – a kwit­nący ruch li­te­racki, skon­cen­tro­wany wo­kół Bag­dadu, do­pro­wa­dził do prze­ło­że­nia wielu dzieł an­tycz­nych na mu­zuł­mań­ską lin­gua franca. Ko­pi­ści za­cho­wali dzieła po­cho­dzące z tak róż­nych ję­zy­ków jak grecki, sy­ryj­ski, per­ski, san­skryt czy pah­lawi. Ten is­lam­ski świat miał żyć w nie­mal nie­ustan­nym na­pię­ciu z resztą Eu­ropy, szcze­gól­nie od pierw­szej kru­cjaty z 1095 roku, która za­mie­rzała od­zy­skać święte miej­sca w Je­ro­zo­li­mie. A jed­nak – szcze­gól­nie w okre­sie wcze­snej eks­pan­sji – te mu­zuł­mań­skie kró­le­stwa kwi­tły za sprawą to­le­ran­cji wo­bec róż­nych re­li­gii i kul­tur, po­zo­sta­jąc przez całą epokę sta­łym part­ne­rem wy­miany han­dlo­wej i kul­tu­ral­nej z Za­cho­dem. Nie­za­leż­nie od tego, na jaki mo­ment chcemy usta­lić po­czą­tek i ko­niec śre­dnio­wie­cza, to wła­śnie po­zy­tywne in­te­rak­cje mię­dzy sfe­rami po­li­tycz­nych wpły­wów Bi­zan­cjum, Eu­ropy i świata is­lamu – a nie tylko ich ry­wa­li­za­cja – są klu­czem do zro­zu­mie­nia tej epoki jako spój­nej ca­ło­ści, w któ­rej zróż­ni­co­wane i za­awan­so­wane kul­tury spo­ty­kały się wo­kół wspól­nej śród­ziem­no­mor­skiej prze­szło­ści.

Ty ty­siąc lat temu

Mimo ca­łej lo­giki wspól­nych rzym­skich fun­da­men­tów, gdy­by­śmy ty lub ja prze­nie­śli się ty­siąc lat wstecz do śre­dnio­wie­cza, zna­leź­li­by­śmy się w dość nie­sa­mo­wi­tym miej­scu, za­ra­zem bar­dzo od­mien­nym od na­szej epoki i za­dzi­wia­jąco do niej po­dob­nym.
Naj­bar­dziej ude­rza­jąca mo­głaby być po­zorna pustka. Pod wzglę­dem de­mo­gra­ficz­nym śre­dnio­wieczne po­pu­la­cje były wy­raź­nie mniej­sze: dzi­siaj w Wiel­kiej Bry­ta­nii żyje mniej wię­cej tyle samo lu­dzi co w ca­łej śre­dnio­wiecz­nej Eu­ro­pie. Wielu z nich miesz­kało w mia­stecz­kach i wio­skach sta­no­wią­cych koła za­ma­chowe opar­tej na rol­nic­twie go­spo­darki. Bez sa­mo­lo­tów i au­to­strad ów­cze­sne ży­cie mo­głoby się nam wy­dać za­dzi­wia­jąco ci­che. Za­ra­zem jed­nak, gdy­by­śmy od­wie­dzili więk­sze cen­tra miej­skie, ta­kie jak Kair, Pa­ryż, Gra­nada czy We­ne­cja, na tłum­nych uli­cach i roj­nych tar­gach prze­ko­na­li­by­śmy się, że pa­no­wał tam taki sam ścisk i gwar jak w wielu współ­cze­snych mia­stach. Naj­więk­sze z tych ośrod­ków miały na­wet pół mi­liona miesz­kań­ców lub wię­cej. Mia­sta owe były za­awan­so­wa­nymi ośrod­kami wła­dzy po­li­tycz­nej, zróż­ni­co­wa­nego prze­my­słu, a póź­niej rów­nież ży­cia aka­de­mic­kiego i in­te­lek­tu­al­nego.
Re­li­gia też przy­po­mi­na­łaby nam tę współ­cze­sną, choć od­gry­wała wów­czas o wiele więk­szą rolę jako fun­da­ment śre­dnio­wiecz­nego ży­cia, i to w spo­sób, ja­kiego dziś już ra­czej nie można spo­tkać. Nie zna­czy to, jak to nie­raz po­ka­zują uję­cia ka­ry­ka­tu­ralne, że chrze­ści­jań­stwo, is­lam czy ju­da­izm były je­dy­nymi te­ma­tami roz­mów. Do­brą pa­ra­lelą byłby tu spo­sób, w jaki dzi­siaj my­ślimy i roz­ma­wiamy o na­uce. Nie pod­cho­dzimy do sie­bie na uli­cach i nie po­kle­pu­jemy się po ple­cach, gra­tu­lu­jąc so­bie ist­nie­nia gra­wi­ta­cji – nie wy­ra­żamy stale wdzięcz­no­ści i po­dziwu dla fi­zyki new­to­now­skiej, która po­zwala nam zro­zu­mieć, dla­czego nie od­ry­wamy się od ziemi i nie ula­tu­jemy w ko­smos. Na­uka jest ra­czej pod­stawą na­szego spo­sobu po­strze­ga­nia i ro­zu­mie­nia świata – jego prze­szło­ści, te­raź­niej­szo­ści i przy­szło­ści. Re­li­gijne do­gmaty, jak bi­blijna opo­wieść o stwo­rze­niu świata czy prze­ko­na­nie o nie­ustan­nych in­ter­wen­cjach Wszech­moc­nego, były po­wszech­nie ak­cep­to­waną, ale nie­ko­niecz­nie cią­gle dys­ku­to­waną czę­ścią śre­dnio­wiecz­nego świa­to­po­glądu.

Oczy­wi­ście, choć do­wo­dzę tu, że nie­pra­wi­dłowo oce­niamy śre­dnio­wie­cze, nie spo­sób za­prze­czyć, że ów­cze­sne ży­cie było pod wie­loma wzglę­dami eks­tre­mal­nie cięż­kie. We­dle współ­cze­snych stan­dar­dów nie­mal wszy­scy w świe­cie przed­no­wo­cze­snym, aż po wiek XIX, zo­sta­liby za­kla­sy­fi­ko­wani jako ży­jący w skraj­nym ubó­stwie. Lu­dzie śre­dnio­wieczni byli jed­nak świa­domi tego, że – w spra­wie kształtu i ma­te­rii ży­cia każ­dego z nas – wszy­scy je­ste­śmy za­kład­ni­kami losu: for­tuna może rów­nie do­brze nam sprzy­jać, jak i nie sprzy­jać. Ilu­stra­cja z hisz­pań­skiego rę­ko­pisu z X wieku przed­sta­wia For­tunę, rzym­ską bo­gi­nię losu, wy­jąt­kowo po­pu­larną rów­nież wśród śre­dnio­wiecz­nych mo­ra­li­stów. Sie­dząca na tro­nie, zwień­czona ko­roną ma­je­sta­tyczna Kró­lowa Losu kręci ko­łem, do któ­rego przy­cze­pione są po­ru­sza­jące się tam i z po­wro­tem po­sta­cie. Na ła­sce losu na tym wspa­nia­łym ob­ra­zie znaj­dują się czte­rej kró­lo­wie. Nie­któ­rzy z nich się wzno­szą, dla in­nych świat ob­ró­cił się do góry no­gami. Przy każ­dej z tych po­staci wy­pi­sane jest po ła­ci­nie jej prze­zna­cze­nie: re­gnabo („będę rzą­dził”), re­gno („rzą­dzę”), re­gnavi („rzą­dzi­łem”), sum sine re­gno („nie mam wła­dzy”). Je­den ruch dźwi­gni przy kole i wszystko znów się zmieni. Nie było to jed­nak wy­łącz­nie ry­zyko kró­lów – zmienne ko­leje losu sta­no­wiły treść co­dzien­nego ży­cia wszyst­kich lu­dzi. Jak pi­sał an­giel­ski po­eta John Lyd­gate (ok. 1370–1450):
 
The enuy­ous or­dre of for­tu­nat meuyge
In wor­dly thynge false and fly­ke­rynge
Ne wyll nat suf­fre vs in this pre­sent lyfe
To ly­ven in re­ste wi­thout werre or stryfe
For she is blynde fy­kell and vnsta­ble
And of hir co­urse false and full mu­ta­ble
 
Ka­pry­śne są For­tuny ru­chy,
Dla ziem­skich spraw błędne i fał­szywe.
Nikt od nich wolny nie bę­dzie w do­cze­snym ży­ciu,
Nikt żyć nie bę­dzie bez wo­jen i cier­pień.
Jest ona bo­wiem ślepa, zmienna i chwiejna,
A jej wska­za­nia nie­ja­sne i nie­trwałe.
 
Bez wąt­pie­nia śre­dnio­wie­cze po­strze­gało sie­bie jako do­menę zwy­cięz­ców i prze­gra­nych. Więk­szość kul­tur śre­dnio­wiecz­nych fak­tycz­nie ce­cho­wało znaczne zróż­ni­co­wa­nie, w któ­rym po­dział na bo­ga­tych i bied­nych do­ty­czył nie tylko ma­jątku, ale i spo­so­bów pracy. Ci, któ­rzy po­sia­dali zie­mię, czy to w kraju, czy za gra­nicą, spra­wo­wali kon­trolę fi­nan­sową nad jej wy­two­rami – wełną, psze­nicą, drew­nem, nie­wol­ni­kami, że­la­zem, skó­rami, stat­kami – a także kon­trolę po­li­tyczną nad ludźmi, któ­rzy na tej ziemi chcieli żyć i pra­co­wać. Nie zna­czy to, że świat śre­dnio­wieczny skła­dał się wy­łącz­nie z pa­nów i pod­da­nych, dwóch cał­kiem od­mien­nych obo­zów o skraj­nie róż­nym po­zio­mie za­moż­no­ści. Po­mię­dzy tymi skraj­no­ściami było jesz­cze sze­ro­kie spek­trum miesz­czące roz­ma­ite grupy – od lu­dzi wol­nych za­wo­dów, przez wy­spe­cja­li­zo­wa­nych rze­mieśl­ni­ków, po ro­dzącą się klasę kup­ców. A jed­nak każdy król mógł na­dal ocze­ki­wać, że kom­for­towe wa­runki ży­cia oraz do­bra dieta po­zwolą mu znacz­nie prze­kro­czyć śred­nią ocze­ki­waną dłu­gość ży­cia ty­pową dla pra­cu­ją­cego na jego zie­miach ro­bot­nika, który z naj­wyż­szym tru­dem do­ży­wał czter­dziestki. Córka moż­no­władcy mo­gła otrzy­mać w domu wszech­stronne wy­kształ­ce­nie, pod­czas gdy jej ró­wie­śnica z klasy pra­cu­ją­cej miała nie­wiel­kie szanse, by na­uczyć się czy­tać i pi­sać. Syn ary­sto­kra­tycz­nego po­sia­da­cza ziem­skiego mógł za sprawą ro­dzin­nych ko­nek­sji prze­nik­nąć do klasy pa­nu­ją­cej albo do za­moż­nych in­sty­tu­cji re­li­gij­nych, pod­czas gdy syn chłopa mógł je­dy­nie li­czyć na ha­rówkę w polu po kres swo­ich dni. Tak jak dzi­siaj – dla tych, któ­rzy zna­leźli się po prze­ciw­nych stro­nach koła for­tuny, stan­dard ży­cia był ude­rza­jąco od­mienny.

Chi­chot i obrzy­dze­nie

Ciała tych śre­dnio­wiecz­nych ko­biet i męż­czyzn były oczy­wi­ście w rów­nej mie­rze zróż­ni­co­wane, ale wcale nie róż­niły się dra­ma­tycz­nie od na­szych. Wbrew ste­reo­ty­powi lu­dzie śre­dnio­wieczni nie­ko­niecz­nie byli od nas znacz­nie niżsi. Nie­dawne ba­da­nie ar­che­olo­giczne grupy ciał po­cho­wa­nych na prze­strzeni 900 lat na ma­łym cmen­ta­rzu pa­ra­fial­nym w Lin­coln­shire do­wio­dło, że nie ma pra­wie żad­nych róż­nic wzro­stu lu­dzi ze śre­dnio­wie­cza i lu­dzi z epoki wik­to­riań­skiej – śred­nia wy­nio­sła metr sie­dem­dzie­siąt dla męż­czyzn i metr sześć­dzie­siąt dla ko­biet. Wszy­scy ci lu­dzie wcale nie byli też bez­zębni, oka­le­czeni i stale cho­rzy. To prawda, bra­ko­wało im współ­cze­snego zro­zu­mie­nia me­cha­ni­zmów in­fek­cji, które mo­głoby po­móc w walce z epi­de­miami o wiel­kim za­sięgu, jak czarna śmierć – szybko roz­prze­strze­nia­jąca się za­raza bak­te­ryjna, która w la­tach czter­dzie­stych XIV wieku miała po­chło­nąć nie­mal ćwierć świa­to­wej po­pu­la­cji. A jed­nak po­wie­trze, któ­rym od­dy­chali, oraz je­dze­nie, ja­kie je­dli, były wolne od współ­cze­snych che­mi­ka­liów i za­nie­czysz­czeń, czyli po­ten­cjal­nie znacz­nie zdrow­sze niż na­sze.
Dra­ma­tycz­nie od­mienny był jed­nak spo­sób, w jaki lu­dzie śre­dnio­wie­cza my­śleli o funk­cjo­no­wa­niu wła­snych ciał. Ge­ne­ral­nie rzecz bio­rąc, bio­lo­giczne i me­dyczne wy­obra­że­nia śre­dnio­wie­cza zwy­kle wy­wo­łują dwo­ja­kie re­ak­cje. Po pierw­sze, chi­chot. Za­cho­wane źró­dła śre­dnio­wieczne do­ra­dzają pod­da­wa­nie ciała prze­dziw­nym za­bie­gom lecz­ni­czym, a wiele z nich jest ko­micz­nych w swo­jej ab­sur­dal­no­ści: na­kła­da­nie łajna kro­wiego jako le­kar­stwo na po­draż­nione ka­na­liki łzowe, wcie­ra­nie mie­sza­niny octu i miodu w skórę głowy jako re­me­dium na ły­sie­nie, wpro­wa­dza­nie zia­ren pie­przu do po­chwy po sto­sunku jako śro­dek an­ty­kon­cep­cyjny. Roz­ba­wie­nie tą nie­do­rzecz­no­ścią ła­two może się jed­nak prze­ro­dzić w za­kło­po­ta­nie czy wręcz obrzy­dze­nie na myśl o me­to­dach sto­so­wa­nych w daw­nych cza­sach. W śre­dnio­wie­czu ból głowy le­czono nie­kiedy, na­kłu­wa­jąc szyję i upusz­cza­jąc kilka un­cji krwi, mie­szanka żółci dzika i po­ten­cjal­nie za­bój­czej cy­kuty słu­żyła jako śro­dek znie­czu­la­jący, a wiele do­le­gli­wo­ści usi­ło­wano usu­wać, przy­kła­da­jąc roz­grzane do czer­wo­no­ści że­lazo do róż­nych czę­ści ciała. Z dzi­siej­szego punktu wi­dze­nia te me­tody „lecz­ni­cze” wy­dają się nie tylko nie­do­rzecz­no­ścią, ale wręcz tor­turą.
Oto cała trud­ność w upo­ra­niu się ze śre­dnio­wiecz­nymi cia­łami: ich wła­ści­ciele po­strze­gali je przez pry­zmat teo­rii, które od tam­tego czasu oba­lono jako ab­sur­dalne, ale które w śre­dnio­wie­czu były nie­zwy­kle żywe i zda­wały się lo­giczne. O na­szych cia­łach my­ślimy dziś jak o względ­nie za­mknię­tych i dość do­brze funk­cjo­nu­ją­cych ca­ło­ściach, a skóra wy­daje się nam wy­raźną gra­nicą mię­dzy tym, co w środku, a tym, co na ze­wnątrz nas. W śre­dnio­wie­czu ciało po­strze­gano jako twór znacz­nie bar­dziej otwarty, pół­prze­pusz­czalny, jako grupę na­rzą­dów i ukła­dów. W re­zul­ta­cie spo­sób ro­zu­mie­nia ota­cza­ją­cego ciało świata był klu­czowy dla spo­sobu ro­zu­mie­nia sa­mego ciała. Fi­lo­zo­fo­wie przy­rody i teo­re­tycy z po­przed­nich epok – grec­kiej i rzym­skiej – prze­ka­zali my­śli­cie­lom śre­dnio­wiecz­nym po­gląd, że na­tura składa się z czte­rech pod­sta­wo­wych ży­wio­łów – ognia, wody, po­wie­trza i ziemi – i że od­dzia­ły­wa­nie tych czworga może wpły­nąć na ze­wnętrzny wy­gląd i we­wnętrzne funk­cjo­no­wa­nie wszyst­kich rze­czy. Każdy z czte­rech ży­wio­łów był rów­nież po­wią­zany z dwiema dal­szymi ce­chami: wil­got­no­ścią i cie­płotą. I tak ogień był go­rący i su­chy, woda zimna i mo­kra, zie­mia zimna i su­cha, po­wie­trze zaś go­rące i mo­kre. Sub­stan­cje ko­ja­rzone z tymi ży­wio­łami miały mieć te same wła­ści­wo­ści, a śre­dnio­wieczne ciała – od­wzo­ro­wu­jąc bez­po­śred­nio śro­do­wi­sko na­tu­ralne – być sie­dzibą czte­rech we­wnętrz­nych czyn­ni­ków na­zy­wa­nych hu­mo­rami: krwi, flegmy, żół­tej żółci i czar­nej żółci. Stan czło­wieka za­le­żał od rów­no­wagi tych ży­cio­wych sub­stan­cji, z któ­rych każda po­wią­zana była z jed­nym z ży­wio­łów.
Ten sys­tem bio­lo­giczny nie jest tak abs­trak­cyjny, jak się po­cząt­kowo wy­daje. Jego po­zo­sta­ło­ści do dziś można od­na­leźć w na­szej kon­cep­cji zdro­wia: czę­sto mó­wimy, że na­sze ciała są „roz­stro­jone” albo „wy­trą­cone z rów­no­wagi”, gdy mamy na my­śli nie­przy­jemne uczu­cie by­cia cho­rym, wra­że­nie, że ma­szy­ne­ria na­szego ciała nie funk­cjo­nuje tak do­brze, jak po­winna. Idea czte­rech hu­mo­rów była jed­nak w śre­dnio­wie­czu znacz­nie bar­dziej sfor­ma­li­zo­wana i po­ten­cjal­nie ści­ślej­sza niż na­sze no­wo­cze­sne nie­ja­sne wra­że­nia. Za­bu­rze­nie rów­no­wagi hu­mo­ral­nej mo­gło przy­pra­wić ko­goś o ciężką cho­robę, a na­wet śmierć. Głów­nym za­da­niem wielu śre­dnio­wiecz­nych me­dy­ków było więc za­po­bie­ga­nie za­bu­rze­niom rów­no­wagi lub ko­ry­go­wa­nie tok­sycz­nego za­bu­rze­nia ba­lansu hu­mo­ral­nego za po­mocą róż­nych te­ra­pii sta­bi­li­zu­ją­cych. Nad­miary można było usu­wać po­przez upusz­cza­nie, a zło­żone re­cep­tury, wy­ko­rzy­stu­jące wła­ści­wo­ści su­chych czy ogni­stych ko­rzeni lub przy­praw albo chło­dzą­cych ziół i bal­sa­mów, mo­gły przy­wró­cić pa­cjen­tów do rów­no­wagi i zdro­wia.
Kon­cep­cja ta nie ogra­ni­czała się do po­da­wa­nia le­karstw. Śre­dnio­wieczna me­dy­cyna do­pro­wa­dziła ideę związku mię­dzy ludźmi a na­turą do eks­tre­mum. Pora roku miała po­wo­do­wać na­tu­ralne zmiany w rów­no­wa­dze ludz­kiego ciała, każda z pór zaś po­wią­zana była z jed­nym z ży­wio­łów: wio­sna z po­wie­trzem, lato z ogniem, je­sień z zie­mią, a zima z wodą. Roz­wój czło­wieka też mógł przy­nieść zmiany, a ko­lejne sta­dia ludz­kiego ży­cia – od dzie­ciń­stwa do sta­ro­ści – pro­wa­dziły do stop­nio­wego ochła­dza­nia ciała i prze­su­nię­cia rów­no­wagi hu­mo­ral­nej. Na­wet ru­chy gwiazd i pla­net krą­żą­cych wo­kół Ziemi włą­czono w ten wielki sys­tem an­tro­po­cen­tryczny. Ciała nie­bie­skie, ta­kie jak gwiaz­do­zbiór Ko­zio­rożca czy Wod­nika, jak Księ­życ albo Jo­wisz, rów­nież miały od­ci­skać wy­raźne piętno na ludz­ko­ści. Nic dziw­nego więc, że gdy śre­dnio­wieczni my­śli­ciele prze­le­wali na strony rę­ko­pi­sów tę wi­zję czło­wieka splą­ta­nego ze świa­tem, po­wstały sche­maty pełne zło­żo­nych za­leż­no­ści i po­wią­zań. Zro­zu­mie­nie ciała było tylko czę­ścią próby zro­zu­mie­nia ca­łego wszech­świata.
Me­dy­cyna zro­dzona z ta­kiego my­śle­nia mu­siała więc być zu­peł­nie inna od me­dy­cyny opar­tej na no­wo­cze­snych za­sa­dach kli­nicz­nych oraz na eks­pe­ry­men­tach z ich pró­bami i błę­dami. Bio­rąc pod uwagę fakt, że sys­tem ten był tak sil­nie oparty na odzie­dzi­czo­nej i głę­boko za­ko­rze­nio­nej tra­dy­cji teo­re­tycz­nej, nie dziwi, że trak­taty od­gry­wały ważną rolę w wielu ga­łę­ziach prak­tyki me­dycz­nej. Za po­zor­nie abs­trak­cyj­nym sys­te­mem teo­re­tycz­nym, na któ­rym ba­zo­wała te­ra­pia, stały całe stu­le­cia dys­ku­sji o an­tycz­nych, a także now­szych dzie­łach – całe po­ko­le­nia uczo­nych, któ­rzy ko­pio­wali, re­da­go­wali, syn­te­ty­zo­wali oraz ko­men­to­wali i na nowo ko­pio­wali całe mnó­stwo pism, wpro­wa­dza­jąc we­wnętrzną spój­ność w roz­le­głą i spe­cy­ficzną wie­dzę me­dyczną. Nie­które pi­sma po­wa­żano tak bar­dzo, że przy­zna­wano im pry­mat nad ob­ser­wa­cją rze­czy­wi­stego śre­dnio­wiecz­nego ciała. To zbliża nas do zro­zu­mie­nia, dla­czego ktoś mógł trwać przy kro­wim łaj­nie, żółci dzika czy upusz­cza­niu krwi. Za­cho­wy­wa­nie prak­tyk me­dycz­nych ce­nio­nych przod­ków – a nie in­no­wa­cja – było na­czelną za­sadą ów­cze­snej sztuki le­kar­skiej. Na­wet je­śli kon­kretna me­toda wy­da­wała się dys­ku­syjna czy nie­sku­teczna – a nie­raz mu­siała taka być – zna­le­zie­nie no­wego szlaku po­przez śre­dnio­wieczne ciało wy­ma­gało od­rzu­ce­nia wie­lo­wie­ko­wej tra­dy­cji. Zmiany po­ja­wiały się tylko wraz z wiel­kimi re­wo­lu­cjami na­uko­wymi, a na te trzeba było długo cze­kać. Teo­ria hu­mo­ralna, opa­trzona śre­dnio­wiecz­nymi ko­men­ta­rzami, miała prze­trwać jako fun­da­ment prak­tyki me­dycz­nej aż do XVIII wieku.

Opo­wie­ści i uzdro­wi­ciele

Do kogo mo­gli się zwró­cić śre­dnio­wieczni męż­czyźni i ko­biety, gdy ich ciała za­czy­nały za­wo­dzić? Choć wielu po­jawi się na kar­tach tej książki, trudno wy­mie­nić kon­kret­nych uzdro­wi­cieli, któ­rzy żyli w śre­dnio­wiecz­nym świe­cie. Wielu prze­trwało za­le­d­wie w przy­pi­sie do do­ku­men­tów i nie­raz mu­simy ich wy­cza­ro­wać z sa­mego imie­nia za­pi­sa­nego gdzieś na mar­gi­ne­sie, z od­ko­pa­nych fun­da­men­tów szpi­tala albo z płyty na­grob­nej, na któ­rej na­pi­sano po pro­stu me­di­cus – „le­karz”.
Wiemy jed­nak, że – po­dob­nie jak w cza­sach rzym­skich – we wcze­snym śre­dnio­wie­czu nie było kon­tro­lo­wa­nego przez pań­stwo sys­temu li­cen­cjo­no­wa­nia me­dy­ków – nie ist­niała żadna usta­lona ścieżka kształ­ce­nia przy­szłych le­ka­rzy. Za­miast tego roz­wi­nęły się lo­kalne szkoły i grupy in­sty­tu­cji, które da­wały znacz­nie bar­dziej ade­kwatne wy­kształ­ce­nie me­dyczne, a pewne re­giony sły­nęły na cały świat z po­ziomu swo­ich me­dy­ków. Po­cząw­szy od VIII wieku, mia­sta mu­zuł­mań­skiego Bli­skiego Wschodu zna­la­zły się wśród naj­waż­niej­szych cen­trów me­dy­cyny, sły­nąc szcze­gól­nie ze zdol­no­ści do wzbo­ga­ca­nia kla­sycz­nych tek­stów eu­ro­pej­skich, za­cho­wa­nych w arab­skich ko­piach, licz­nymi ele­men­tami tra­dy­cji chiń­skiej i hin­du­skiej. Uczeni z Bag­dadu, Da­maszku i Ka­iru stwo­rzyli nie­zwy­kle szcze­gó­łowe i zło­żone dzieła me­dyczne, a także opra­co­wali nowe me­tody chi­rur­giczne i far­ma­ceu­tyczne.
Bo­gate elity tych miast jako jedne z pierw­szych wspie­rały też fi­nan­sowo two­rze­nie du­żych kom­plek­sów szpi­tal­nych. Te bi­ma­ri­stany, jak je na­zy­wano, osią­gały nie­raz ol­brzy­mie roz­miary. Skła­dały się z od­dzia­łów po­szcze­gól­nych spe­cjal­no­ści oraz uzu­peł­nia­ją­cych kom­pleksy szpi­talne bu­dyn­ków, ta­kich jak łaź­nie, bi­blio­teki i sale wy­kła­dowe. Bi­ma­ri­stan w Bag­da­dzie – za­ło­żony w roku 981 przez Aduda ad-Daulę, emira z dy­na­stii Buj­ji­dów, a przez jed­nego z po­dróż­ni­ków opi­sany jako kom­pleks ar­chi­tek­to­niczny pod wzglę­dem splen­doru mo­gący się rów­nać z naj­więk­szymi pa­ła­cami mia­sta – sta­no­wił roz­bu­do­waną sieć pięk­nych bu­dyn­ków do­stęp­nych dla bo­ga­tych i bied­nych, męż­czyzn i ko­biet, mu­zuł­ma­nów i nie­mu­zuł­ma­nów.
Za­sięg świata me­dy­cyny arab­sko­ję­zycz­nej robi wiel­kie wra­że­nie – cią­gnął się on przez mu­zuł­mań­skie kraje Afryki Pół­noc­nej aż po po­łu­dniową Hisz­pa­nię, a prak­tycy z in­nych czę­ści Eu­ropy czer­pali wiel­kie ko­rzy­ści z do­świad­czeń po­wsta­łych na styku kul­tury za­chod­niej i bli­skow­schod­niej. Na przy­kład ko­biety i męż­czyźni z Sa­lerno w po­łu­dnio­wych Wło­szech już w XI wieku cie­szyli się znaczną re­nomą me­dyczną. Tam­tej­sza me­dy­cyna zy­skała na po­ło­że­niu mia­sta bę­dą­cego praw­dzi­wym ty­glem kul­tur. Bo­gac­two i wie­dza miej­sco­wego klasz­toru be­ne­dyk­ty­nów łą­czyły się tu z bli­skimi wpły­wami my­śli­cieli arab­skich z mu­zuł­mań­skiej Sy­cy­lii, a także z kla­sycz­nym dzie­dzic­twem nie­da­le­kich kra­jów grec­ko­ję­zycz­nych. Wie­lo­kul­tu­rowa tra­dy­cja me­dyczna Sa­lerno była tak słynna, że bo­gaci pa­no­wie po­dró­żo­wali nie­raz z od­le­głych krań­ców świata, by pod­dać się le­cze­niu u miej­sco­wych eks­per­tów. W la­tach osiem­dzie­sią­tych X wieku Adal­bero, bi­skup Ver­dun w pół­nocno-wschod­niej Fran­cji, wy­ru­szył na kosz­towną wy­prawę do Sa­lerno, po­ko­nu­jąc Alpy i nie­bez­pieczne drogi, wie­dziony na­dzieją wy­le­cze­nia.
Stały roz­wój czer­pią­cej z wielu kul­tur me­dy­cyny do­dat­kowo ugrun­to­wało w Eu­ro­pie za­kła­da­nie pierw­szych uni­wer­sy­te­tów. Po­cząw­szy od końca XI wieku po­wsta­wały one w Bo­lo­nii, Pa­ryżu, Oks­for­dzie, Cam­bridge, Mont­pel­lier, Pa­dwie i in­nych mia­stach. Za­miast spe­cja­li­zo­wa­nia się w wą­skich ga­łę­ziach me­dy­cyny kształ­ceni na uni­wer­sy­te­tach le­ka­rze za­chę­cani byli do stop­nio­wego zdo­by­wa­nia moż­li­wie naj­roz­le­glej­szej wie­dzy. Naj­lepsi stu­denci dys­po­no­wali en­cy­klo­pe­dyczną wie­dzą na te­mat roz­ma­itych aspek­tów te­ra­pii, szcze­gól­nie tych, które można było po­znać dzięki stu­dio­wa­niu tek­stów, tak jak w wy­padku bar­dziej po­pu­lar­nych kie­run­ków stu­diów, na przy­kład prawa czy teo­lo­gii. Po­śród sa­mych stu­den­tów nie było jed­nak żad­nego zróż­ni­co­wa­nia. Uni­wer­sy­tety były otwarte wy­łącz­nie dla męż­czyzn, i to męż­czyzn o do­brej re­pu­ta­cji i sto­sow­nym po­cho­dze­niu. Ocze­ki­wano od nich speł­nia­nia mo­ral­nych i in­te­lek­tu­al­nych stan­dar­dów in­sty­tu­cji re­li­gij­nych, a także po­sia­da­nia od­po­wied­niego, po­zwa­la­ją­cego na stu­dio­wa­nie ma­jątku. Co wię­cej, tego typu eli­tarna, teo­re­tyczna i wy­soce aka­de­micka me­dy­cyna nie za­wsze znaj­do­wała bez­po­śred­nie za­sto­so­wa­nie w ze­tknię­ciu z kon­kret­nym cho­rym: trudno so­bie wy­obra­zić, by pa­cjent, któ­remu z głowy try­ska krew albo któ­rego ogar­nęły dresz­cze cięż­kiej go­rączki, do­ce­nił długi ła­ciń­ski cy­tat z Afo­ry­zmów Hi­po­kra­tesa, Isa­goge Jo­han­ni­tusa czy O funk­cjach od­dy­cha­nia Ga­lena. W prak­tyce tacy wy­soce wy­kształ­ceni spe­cja­li­ści uni­wer­sy­teccy dla więk­szo­ści rzadko byli le­ka­rzami pierw­szego kon­taktu. Osoby te były ra­czej wierz­choł­kiem me­dycz­nej pi­ra­midy i two­rzyły re­la­tyw­nie małą grupę do­brze wy­kształ­co­nych, za­moż­nych le­ka­rzy, któ­rych szla­chetne po­cho­dze­nie i wy­so­kie stawki spra­wiały, że do­glą­dali oni je­dy­nie przed­sta­wi­cieli naj­wyż­szych warstw śre­dnio­wiecz­nego spo­łe­czeń­stwa.
Więk­szość lu­dzi śre­dnio­wie­cza szu­kała więc ra­czej le­cze­nia u sze­ro­kiej pa­lety uzdro­wi­cieli, na­zy­wa­nych nie­kiedy „em­pi­ry­stami”: chi­rur­gów, po­łoż­nych, ap­te­ka­rzy, cy­ru­li­ków i den­ty­stów, po­strze­ga­nych jako bar­dziej prak­tycz­nie na­sta­wieni rze­mieśl­nicy. Choć za ich pracą kryły się te same pod­sta­wowe idee – że ciało opiera się na rów­no­wa­dze hu­mo­rów po­wią­za­nych z ota­cza­ją­cym je świa­tem – em­pi­ry­ści róż­nili się znacz­nie od swo­ich uni­wer­sy­tec­kich ko­le­gów, idee te bo­wiem wy­ko­rzy­sty­wali w prak­tyce. Za­wodu uczyli się nie w sa­lach wy­kła­do­wych, ale w warsz­ta­tach lub w dzia­ła­niu jako cze­lad­nicy bar­dziej do­świad­czo­nych mi­strzów, po­dob­nie jak mło­dzi sto­la­rze, rzeź­nicy, garn­ca­rze czy inni rze­mieśl­nicy. Więk­szość była nie­pi­śmienna, a jed­nak w ich rze­mio­śle kryło się nie mniej wie­dzy niż u aka­de­mi­ków. Cze­lad­nik chi­rurga mu­siał u boku mi­strza uważ­nie ob­ser­wo­wać naj­drob­niej­sze ru­chy noża na skó­rze, wła­ściwy spo­sób na­kła­da­nia ma­ści i wią­za­nia zło­żo­nych ban­daży. Mu­siał rów­nież na­uczyć się zręcz­nej sztuki za­cho­wa­nia wo­bec pa­cjenta, tak by umieć go uspo­koić w de­cy­du­ją­cym mo­men­cie. Pod­czas gdy wie­dza aka­de­mika była chro­niona przez eli­tarną ła­cinę i za­cho­wy­wana w ma­nu­skryp­tach nie­do­stęp­nych bi­blio­tek, em­pi­ry­ści utrzy­my­wali pro­fe­sjo­nalne se­krety w ra­mach sieci ro­dzin­nych i gil­dii rze­mieśl­ni­czych. Te ostat­nie sta­wały się nie­kiedy po­tęż­nymi in­sty­tu­cjami spo­łecz­nymi. W wiel­kich mia­stach, ta­kich jak Pa­ryż czy Flo­ren­cja, gil­die me­dyczne nad­zo­ro­wały prak­tykę swo­ich człon­ków, a rów­no­cze­śnie ener­gicz­nie wal­czyły o ich prawa i przy­wi­leje, wspie­rały star­szych lub cho­rych człon­ków, wpły­wały na lo­kalne wła­dze i pa­ra­do­wały w dni świą­teczne przez mia­sto w barw­nych ko­ro­wo­dach, po­śród śpie­wów i ło­po­ta­nia cho­rą­gwi. Ale ani aka­de­micy, ani em­pi­ry­ści nie mu­sieli ko­niecz­nie za­kła­dać prak­tyki w tych wiel­kich mia­stach. Wielu, tak jak pięt­na­sto­wieczny chi­rurg fran­cu­ski Jean Gi­spa­den, po­dró­żo­wało po kraju, by ob­słu­żyć szer­szą klien­telę. In­for­ma­cje o pracy Je­ana czer­piemy z jego za­cho­wa­nego no­tat­nika, na któ­rego ma­łych, wy­tar­tych stro­ni­cach zna­leźć można wszel­kiego ro­dzaju szcze­góły pracy, a na­wet do­kładne szkice na­rzę­dzi chi­rur­gicz­nych. Te noże, szczypce, ob­cęgi, no­życe i inne prze­ra­ża­jące na­rzę­dzia po­dró­żo­wały z nim w ra­mach jego wę­drow­nej prak­tyki. Gi­spa­den przy­no­sił ulgę lu­dziom na wiel­kim te­re­nie na za­chód od Alp, za swoje wy­kształ­ce­nie i re­nomę po­bie­ra­jąc za­pewne lu­kra­tywne wy­na­gro­dze­nie.
Wraz ze zróż­ni­co­wa­niem po­śród tych roz­ma­itych ro­dza­jów uzdro­wi­cieli po­ja­wiły się rów­nież po­działy. Książ­kowe wy­kształ­ce­nie uni­wer­sy­tec­kie nio­sło wyż­sze stawki i więk­szy pre­stiż niż mo­zolne za­biegi na rze­czy­wi­stych cia­łach prze­pro­wa­dzane przez chi­rur­gów i in­nych em­pi­ry­stów. W nie­któ­rych ośrod­kach obie grupy żyły z sobą do­brze, współ­pra­co­wały i wy­ko­rzy­sty­wały swą do­peł­nia­jącą się wie­dzę dla do­bra pa­cjen­tów. W in­nych jed­nak spra­wiały wra­że­nie, że by­tują w cał­kiem od­dziel­nych i w do­datku wro­gich so­bie rze­czy­wi­sto­ściach spo­łecz­nych. Na­wet dziś ter­mi­no­lo­gia me­dyczna za­cho­wała po­zo­sta­ło­ści tego śre­dnio­wiecz­nego po­działu: an­giel­scy chi­rur­dzy na­dal wy­bie­rają ra­czej ty­tuł „Mr” niż „Dr”, pod­kre­śla­jąc, że źró­dła ich pro­fe­sji kryją się w na­ma­cal­nym rze­mio­śle, a nie w śro­do­wi­sku aka­de­mic­kim.

Lud i wie­dza lu­dowa

Pa­cjenci ko­rzy­sta­jący z usług tych roz­ma­itych me­dy­ków wy­wo­dzili się z rów­nie zróż­ni­co­wa­nych śro­do­wisk. Co oczy­wi­ste, o wiele wię­cej in­for­ma­cji mamy na te­mat lu­dzi za­moż­nych, któ­rych księgi wy­dat­ków ujaw­niają znaczne sumy prze­zna­czane na opiekę zdro­wotną. Król an­giel­ski Edward II (1284–1327) za­trud­niał mię­dzy­na­ro­dowy ze­spół co naj­mniej dwu­na­stu le­ka­rzy i chi­rur­gów, by do­glą­dali ro­dziny kró­lew­skiej i licz­nego dworu. Każ­demu z nich za­pew­niał dro­gie le­kar­stwa, ubra­nia, służbę, znaczną dniówkę i ko­nia (oraz siano). Dro­gie ilu­stro­wane książki me­dyczne, szcze­gól­nie po­pu­larne w krę­gach wło­skich i fran­cu­skich pa­try­cju­szy, rów­nież mó­wią nam wiele o tej za­moż­nej kla­sie spo­łecz­nej. Ob­fi­cie zdo­bione rę­ko­pisy, pełne zło­tych wi­niet, na licz­nych ilu­stra­cjach przed­sta­wiają le­ka­rzy, pa­cjen­tów i ro­bot­ni­ków zbie­ra­ją­cych skład­niki le­karstw. Me­dycy czę­sto prze­pi­sy­wali dro­gie me­dy­ka­menty, od­po­czy­nek od tra­pią­cych my­śli, ci­szę, wy­godne oto­cze­nie, dużo świe­żego po­wie­trza – za­le­ce­nia wy­raź­nie ad­re­so­wane do pa­cjenta, który nie mu­siał co­dzien­nie pra­co­wać, wolny od tru­dów eg­zy­sten­cji klas niż­szych.
Ko­rzy­sta­jąc z za­pi­sków róż­nych me­dy­ków, mo­żemy jed­nak spró­bo­wać stwo­rzyć choćby czę­ściowy ob­raz ży­cia pa­cjen­tów go­rzej sy­tu­owa­nych. No­tatki trzy­na­sto­wiecz­nego le­ka­rza Tad­dea Al­de­rot­tiego, pro­fe­sora me­dy­cyny z Bo­lo­nii, przed­sta­wiają hi­sto­rię wielu wi­zyt do­mo­wych, od pa­lazzo we­nec­kiego doży po mniej za­możną klien­telę roz­sianą po mia­stecz­kach pół­noc­nej Ita­lii. Prak­tycy tacy jak Tad­deo róż­ni­co­wali dzia­ła­nia te­ra­peu­tyczne, by do­sto­so­wać się do moż­li­wo­ści fi­nan­so­wych pa­cjen­tów. Dla klien­tów le­piej sy­tu­owa­nych mieli re­cepty wy­ma­ga­jące kosz­tow­nych przy­praw i mi­ne­ra­łów, dla bied­niej­szych zaś re­cep­tury wy­ko­rzy­stu­jące ła­twiej do­stępne skład­niki. Zdro­wie warstw bied­niej­szych po­pra­wiło się rów­nież za sprawą dba­nia o hi­gienę pu­bliczną, która pod ko­niec śre­dnio­wie­cza stała się przed­mio­tem tro­ski lo­kal­nych władz w wielu eu­ro­pej­skich i bli­skow­schod­nich mia­stach. Roz­bu­do­wy­wano in­fra­struk­turę, wpro­wa­dzano re­gu­larny wy­wóz śmieci, stałe czysz­cze­nie ulic, sieć ka­na­li­za­cyjną i do­stawy czy­stej wody. Co­raz uważ­niej re­gu­lo­wano też kwe­stię od­po­wied­niej ja­ko­ści ar­ty­ku­łów spo­żyw­czych.
W nie­któ­rych miej­scach wpro­wa­dzono na­wet dar­mową opiekę me­dyczną na koszt pań­stwa, za­pew­nia­jąc do­stęp do pod­sta­wo­wych usług naj­bar­dziej po­trze­bu­ją­cym. Pa­cjenci ci – bied­niejsi i ge­ne­ral­nie w gor­szym sta­nie – mieli małe szanse tra­fić do an­na­łów hi­sto­rycz­nych, chyba że za sprawą nie­uda­nej ope­ra­cji lub przy­pad­ko­wego otru­cia przez nie­udol­nego ap­te­ka­rza, co mo­gło spra­wić, że po­ja­wili się w licz­nych wów­czas po­zwach są­do­wych prze­ciw le­ka­rzom. Na­wet w dość do­brze za­cho­wa­nych ak­tach wiel­kich szpi­tali pu­blicz­nych o tych go­rzej sy­tu­owa­nych pa­cjen­tach czy­tamy tylko przy oka­zji ukła­da­nia ich po dwóch na jed­nym łóżku na za­tło­czo­nych od­dzia­łach, gdzie cze­kali na ulgę w swych ostat­nich chwi­lach.
Czyn­ni­kiem wy­rów­nu­ją­cym sy­tu­ację na tym polu me­dycz­nym była jed­nak re­li­gia. Kim­kol­wiek był pa­cjent i gdzie­kol­wiek się nim zaj­mo­wano, nie­mal wszy­scy lu­dzie śre­dnio­wie­cza ży­wili prze­ko­na­nie, że ich zdro­wie fi­zyczne jest ści­śle po­wią­zane z sy­tu­acją du­chową. Dla głów­nie chrze­ści­jań­skiej lud­no­ści śre­dnio­wiecz­nej Eu­ropy i dla is­lam­skiej po­pu­la­cji Afryki Pół­noc­nej i Bli­skiego Wschodu cho­roba mo­gła być skut­kiem wy­padku, na­pa­ści albo za­bu­rze­nia rów­no­wagi hu­mo­ral­nej, ale rów­nie do­brze ze­wnętrz­nym ob­ja­wem znacz­nie głęb­szej grzesz­nej cho­roby. Me­dyczne ze­spo­le­nie ciała ze świa­tem przy­rody bar­dzo do­brze współ­grało z na­ucza­niem re­li­gij­nym, mó­wią­cym, że wszech­wie­dzący stwo­rzył ludz­kość jako cen­tralny ele­ment znacz­nie szer­szego wszech­świata. Dok­tryna chrze­ści­jań­ska ja­sno stwier­dzała, że cho­roba jest jed­nym z brze­mion, które po swoim upadku ko­biety i męż­czyźni mu­szą dźwi­gać za sprawą bo­skiego wy­roku. W wie­rze­niach ju­da­istycz­nych i is­lam­skich także mo­gła ona wy­ni­kać z nie­wła­ści­wego ży­cia, a gwał­towne epi­de­mie in­ter­pre­to­wano czę­sto jako karę bo­ską za po­wszechne wy­stępki.
W spra­wach me­dycz­nych re­li­gia ofe­ro­wała jed­nak nie tylko roz­pacz, ale też na­dzieję. Rów­nie po­tęż­nym ele­men­tem jak wy­ni­ka­jąca z grze­chu pier­wo­rod­nego cho­roba była do­stępna za­wsze moż­li­wość cu­dow­nego ozdro­wie­nia. Wiara w zwią­zek mię­dzy du­chową mo­ral­no­ścią a zdro­wiem w ży­ciu do­cze­snym sta­no­wiła po­most mię­dzy me­dy­cyną śre­dnio­wieczną a star­szymi for­mami wie­dzy lu­do­wej i ma­gicz­nymi prze­są­dami. W świe­cie is­lam­skim na przy­kład stara ara­mej­ska prak­tyka gro­ma­dze­nia świę­tej mocy po­przez ry­tu­alne pi­cie utrzy­mała się rów­nież w śre­dnio­wie­czu. I tak po­wstała cała se­ria brą­zo­wych na­czyń, któ­rym prze­sąd przy­pi­sy­wał moc uzdra­wia­nia. Wy­pi­sane wo­kół na­czy­nia in­skryp­cje in­stru­owały pa­cjenta w spra­wie róż­nego smaku i tem­pe­ra­tury na­pa­rów nie­zbęd­nych do osią­gnię­cia okre­ślo­nego re­zul­tatu. Jedna z za­cho­wa­nych mo­sięż­nych mis, która po­wstała około 1200 roku – obec­nie wcho­dząca w skład ko­lek­cji Da­vida w Ko­pen­ha­dze – wersy z Ko­ranu za­pew­nia­jące po­myślny po­ród łą­czy z krę­gami i kwa­dra­tami za­wie­ra­ją­cymi ma­giczne liczby, a także z ry­sun­kami ja­do­wi­tych zwie­rząt, które praw­do­po­dob­nie miały chro­nić przed gwał­towną śmier­cią. Pi­cie wody z ta­kiego na­czy­nia miało le­czyć cho­roby i chro­nić przed przy­szłymi do­le­gli­wo­ściami, sama woda zaś miała na­bie­rać wła­ści­wo­ści lecz­ni­czych przez kon­takt z wy­ry­tymi na nim wer­se­tami i ob­raz­kami.
Prak­tycz­nie wszy­scy pa­cjenci uwa­żali in­ter­wen­cję re­li­gijną za rów­nie sku­teczną jak zioła przy­wra­ca­jące rów­no­wagę hu­mo­ralną. Mo­dli­twy czę­sto mie­szały się więc z re­cep­tu­rami far­ma­ceu­tycz­nymi na kar­tach naj­waż­niej­szych trak­ta­tów me­dycz­nych. Tak jak w przy­padku sy­ryj­skich na­czyń, idea, we­dług któ­rej bli­skość świę­tego albo szczę­śli­wego słowa może le­czyć, była obecna rów­nież w kul­tu­rze ju­da­istycz­nej i chrze­ści­jań­skiej. Słu­żące za amu­lety ka­wałki per­ga­minu z wy­pi­sa­nym na nich imie­niem Boga czy świę­tego albo z krót­kim, przy­no­szą­cym szczę­ście wier­szy­kiem no­szono na szyi, a nie­kiedy wręcz po­ły­kano w na­dziei na dzia­ła­nie ochronne lub przy­spie­szony po­wrót do zdro­wia. Rów­nie sku­teczna mo­gła być piel­grzymka do świę­tego miej­sca albo świę­tych szcząt­ków. Była to bar­dziej bez­po­śred­nia forma cu­dow­nego le­cze­nia – pa­da­nie na ko­lana przed ustro­jo­nymi trum­nami świę­tych albo spa­nie w świę­tym miej­scu mo­gło za­pew­nić sym­pa­tię bó­stwa, to zaś spo­wo­do­wać na­tych­mia­stowe ozdro­wie­nie. Ta­kie bo­skie le­cze­nie miało cha­rak­ter trans­ak­cji. Do­bre ziem­skie uczynki można było wy­mie­nić na uzdro­wie­nie. Piel­grzymi czę­sto za­tem zo­sta­wiali na oł­ta­rzach pie­nią­dze, świece albo wo­skowe po­do­bi­zny cho­rych czę­ści ciała w na­dziei, że w ten spo­sób po­pra­wią du­chowe ra­chunki na swoją ko­rzyść. Po­mi­ja­jąc jed­nak te cuda, in­sty­tu­cje re­li­gijne były czę­sto klu­czo­wym ele­men­tem co­dzien­nej opieki zdro­wot­nej. W mniej­szych spo­łecz­no­ściach ra­bini, księża i ima­mo­wie byli też miej­sco­wymi uzdro­wi­cie­lami, choć o ogra­ni­czo­nych kom­pe­ten­cjach. Z ko­lei na­cisk kła­dziony na wy­kształ­ce­nie i dzia­łal­ność do­bro­czynną jako dwa fi­lary śre­dnio­wiecz­nego ru­chu mo­na­stycz­nego spra­wiał, że spo­łecz­no­ści mni­chów rów­nież zy­skały re­pu­ta­cję eks­per­tów w dzie­dzi­nie me­dy­cyny. Bar­dziej skom­pli­ko­wane i bar­dziej ludz­kie niż zwy­kły prze­sąd – le­cze­nie re­li­gijne współ­dzia­łało ze świec­kimi teo­riami le­karstw hu­mo­ral­nych, by nieść cier­pią­cym za­równo fi­zyczną, jak i psy­chiczną ulgę.

Poza sło­wami

Tak, w bar­dzo krót­kim za­ry­sie, wy­gląda ob­raz śre­dnio­wiecz­nych ciał, któ­rymi ta książka za­mie­rza się bli­żej za­jąć. Śre­dnio­wieczna me­dy­cyna odzie­dzi­czyła po świe­cie an­tycz­nym wy­soce roz­wi­nięte teo­re­tyczne i prak­tyczne ramy ro­zu­mie­nia ludz­kiego zdro­wia. Zbu­do­wała jed­nak też wła­sną spo­łeczną, kul­tu­ralną i du­chową hie­rar­chię, w któ­rej liczni uzdro­wi­ciele i pa­cjenci wal­czyli o uwagę. Nie wiemy jesz­cze, w któ­rym miej­scu tego sze­ro­kiego spek­trum znaj­do­wał się ów ru­do­włosy czło­wie­czek z pierw­szych stron książki. Być może roz­wój tech­no­lo­gii przy­nie­sie wkrótce nowe spo­soby jesz­cze do­kład­niej­szego ba­da­nia za­cho­wa­nych szcząt­ków w po­szu­ki­wa­niu śla­dów ich daw­nego ży­cia. Za tą nie­prze­nik­nioną hi­sto­ryczną mgłą kryje się jed­nak epoka tego czło­wieka, w któ­rej po­wstało wiele eks­cy­tu­ją­cych kon­cep­cji ludz­kiego ciała i spo­so­bów dba­nia o nie.
My­ślę wręcz, że mo­żemy pójść z tymi śre­dnio­wiecz­nymi cia­łami jesz­cze da­lej. Były one prze­cież nie tylko sed­nem ludz­kiej eg­zy­sten­cji w tej epoce, bez­bron­nym by­tem po­dat­nym na zmienne cy­kle zdro­wia i cho­roby. Sta­no­wiły także po­tężną me­ta­forę, po­bu­dza­jący kre­atyw­ność przed­miot, z któ­rego mo­gli czer­pać za­równo uzdro­wi­ciele, jak i pi­sa­rze czy rze­mieśl­nicy, czy­niąc z niego sym­bol nie­mal wszyst­kiego – od walki o zba­wie­nie wieczne po po­wta­rza­jące się zmiany pór roku i ru­chy pla­net. Na­sza wę­drówka przez ten ma­te­riał musi być więc zmienna i roz­le­gła, wy­tro­pimy liczne, wie­lo­war­stwowe re­kwi­zyty roz­siane na prze­strzeni ty­siąca lat. Do­trzemy do szcze­gó­łów pod­ręcz­ni­ków me­dycz­nych pi­sa­nych przez wy­kształ­co­nych au­to­rów, przej­rzymy za­pi­ski le­ka­rzy i re­je­stry in­sty­tu­cji me­dycz­nych. Roz­wa­żymy też bar­dziej li­ryczne re­ak­cje na cho­roby i le­cze­nie za­warte przez róż­nych lu­dzi śre­dnio­wie­cza w wier­szach i mo­dli­twach. Po­szu­kamy rów­nież ma­te­riału wi­zu­al­nego. Dzieła sztuki i przed­mioty co­dzien­nego użytku są bo­wiem ko­lej­nym za­cho­wa­nym źró­dłem, za po­mocą któ­rego śre­dnio­wie­cze prze­ka­zuje nam swoje spo­soby po­strze­ga­nia i ro­zu­mie­nia ludz­kiego ciała. Zaj­mu­jąc się epoką, w któ­rej nie pro­wa­dzono dzien­ni­ków, a oso­bi­sty punkt wi­dze­nia po­ja­wia się bar­dzo rzadko, mu­simy się­gać także po ob­razy, bo prze­ma­wiają one tam, gdzie tek­sty mil­czą. A prze­ma­wiają ze szcze­gólną na­mięt­no­ścią i wi­go­rem. Cho­ciaż w trak­ta­tach chi­rur­gicz­nych i księ­gach szpi­tal­nych mo­żemy zna­leźć wiele fak­tów i liczb, mo­żemy się rów­nież cze­goś do­wie­dzieć, pa­trząc na uśmie­cha­ją­cych się wier­nych, gdy ich wy­rzeź­bione ciała są le­czone cu­dow­nym do­tknię­ciem ja­kie­goś świę­tego. Pa­nu­jące wy­obra­że­nie o zdro­wiu i jego ar­ty­styczne przed­sta­wie­nie łą­czy tu zgodny ko­mu­ni­kat.

Przy­cho­dzące na świat, ką­pane, ubie­rane, ko­chane, cięte, si­nia­czone, roz­dzie­rane, grze­bane, a na­wet zmar­twych­wsta­jące – śre­dnio­wieczne ciała są klu­czem do zro­zu­mie­nia esen­cji co­dzien­nego ży­cia w prze­szło­ści. W ko­lej­nych roz­dzia­łach będę chciał oży­wić je we­dle za­sad wy­ty­czo­nych przez śre­dnio­wiecz­nych my­śli­cieli. Kiedy śre­dnio­wieczny le­karz za­sia­dał do spi­sa­nia wszyst­kich zna­nych so­bie spo­so­bów le­cze­nia, czę­sto de­cy­do­wał się wy­ko­rzy­stać bu­dowę sa­mego ciała jako wzór bu­dowy swo­jego dzieła, przed­sta­wia­jąc me­tody lecz­ni­cze a ca­pite ad cal­cem – „od głowy po pięty” – prze­bi­ja­jąc się od ły­siny i za­bu­rzeń funk­cjo­no­wa­nia mó­zgu aż po skrę­cone kostki i drza­zgi w pal­cach stóp. Książka ta bę­dzie więc uka­zy­wać ko­lejne czę­ści ciała: głowę, zmy­sły, skórę, ko­ści, serce, krew, dło­nie, brzuch, ge­ni­ta­lia i wresz­cie stopy. Przy­wo­łu­jąc je­den po dru­gim te ana­to­miczne ele­menty, mo­żemy zbu­do­wać ob­raz śre­dnio­wiecz­nych ciał jako cze­goś wię­cej niż sumy czę­ści i od­ma­lo­wać rów­nież ów­cze­sne po­glądy na te­mat ży­cia i śmierci, cier­pie­nia i piękna. Oto ciało w jego naj­szer­szym sen­sie – punkt wyj­ścia do ba­da­nia wszel­kich aspek­tów śre­dnio­wiecz­nego ży­cia. Głowa pro­wa­dzi nas do my­śli, skóra do ubrań, ko­ści do prak­tyk po­grze­bo­wych, a stopy do po­dróży. Kiedy bo­wiem ode­rwiemy się już od ogra­ni­cza­ją­cego ste­reo­typu „mrocz­nych” wie­ków, mo­żemy do­strzec, że ży­cie tych daw­nych ciał nie róż­niło się wcale tak bar­dzo od na­szych. Szkie­lety wiel­kich śre­dnio­wiecz­nych ka­tedr na­dal sta­no­wią cen­tra na­szych miast. Roz­człon­ko­wane ko­ści świę­tych trwają w re­li­kwia­rzach, mu­ze­ach i ga­le­riach ca­łego świata, a dawna ter­mi­no­lo­gia ana­to­miczna na­dal tkwi w sa­mym sercu na­szego ję­zyka. Śre­dnio­wieczne ciała nie są więc mar­twe i po­grze­bane – po­zo­stają do dziś żywe.

 
Wesprzyj nas