W książce „Średniowieczne ciało” Jack Hartnell przygląda się średniowiecznemu ciału od stóp do głów i rzuca nowe światło na tę epokę. Obala wiele mitów i pokazuje, że wcale tak wiele nas od tej epoki nie różni.
Średniowiecze często uznajemy za wieki ciemne, kojarzone z brakiem higieny i epidemiami. A o ówczesnej medycynie nawet nie myślimy, bo wszelkie zabiegi wydają się niebezpiecznie podobne do tortur.
• Jaki był średniowieczny sposób na zapobieganie łysieniu?
• Gdzie żyło plemię ludzi bez głów?
• Jakie cechy charakteru można wyczytać z wyglądu włosów?
• Dlaczego serce w średniowieczu było ważniejsze od żołądka?
Ówcześni ludzie, tak jak my, martwili się starzeniem, dostawali wysypek lub niestrawności, kochali się i płodzili dzieci. Próbowali stosować antykoncepcję, zadziwiająco często się kąpali, a także starali się zapobiegać łysieniu. Ich wyrafinowana wiedza medyczna może zaskakiwać.
Niemniej średniowieczne życie było pełne cudownych i metaforycznych doświadczeń, które dziś nie są już dla nas dostępne. W tamtym świecie śmiertelne rany nie raz zostały uleczone z dnia na dzień dzięki boskiej interwencji, a serce króla, wyrwane z jego zwłok, mogło stać się symbolem politycznej potęgi.
Książka Hartnella to fascynujący przewodnik po codzienności ludzi średniowiecza. Autor tworzy nietypowy portret tamtych czasów, ciekawie i wyczerpująco opowiada o zagadnieniach z medycyny, sztuki, muzyki, polityki, filozofii i historii społecznej.
Średniowieczne ciało. Książka o życiu, śmierci i sztuce
Przekład: Maciej Miłkowski
Seria Maciej Miłkowski„Zrozum”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 11 września 2024
WSTĘP
Średniowieczne ciała
W roku 2003 zakonserwowaną ludzką głowę sprzedano w Paryżu kanadyjskiemu kolekcjonerowi za niepodaną do publicznej wiadomości kwotę. Samo w sobie nie było to wydarzenie niezwykłe. Ludzkie szczątki, jak wszelkie inne wartościowe historyczne artefakty, przechodzą z rąk do rąk na wiecznie aktywnym międzynarodowym rynku ciekawostek medycznych i cennych antyków. Jednak ten przedmiot, to konkretne ciało wzbudziło szczególne zainteresowanie.
Wywołuje ono bardzo silne pierwsze wrażenie. Zastygło w dramatycznym stężeniu pośmiertnym, głowa odrzucona jest do tyłu od kikutów ramion, gardło wyeksponowane, usta są rozwarte. Szerokie rozcięcie biegnie w dół twarzy od środka czoła, a gdy obróci się ciało, widać, że czaszka została naruszona na górze. Jej sklepienia brakuje niczym zakrętki od słoika, a mózg usunięto, zostawiając tylko zeschnięty pień mózgu i tępy pieniek rdzenia kręgowego.
By dowiedzieć się więcej o tym zagadkowym nieboszczyku, zespół francuskich paleopatologów dostał zgodę na dokładne zbadanie szczątków. Zastosowawszy całą serię innowacyjnych technik medyczno-archeologicznych, szybko uzyskano wszelkiego rodzaju informacje o zmarłym. Naukowcy odkryli, że był to mężczyzna rasy białej, a w chwili śmierci najprawdopodobniej miał około czterdziestu pięciu lat. Krótkie rudawe włosy na podbródku i nad górną wargą sugerują, że miał kasztanową karnację. Kilka skanów potwierdziło, że jego głowę i ramiona zakonserwowano za pomocą szybko stygnącej metalicznej mieszanki na bazie rtęci wstrzykniętej do głównych arterii wkrótce po śmierci, co doprowadziło do zesztywnienia przypominającego rzeźbę. Najbardziej intrygujące jednak jest to, że datowanie radiowęglowe wskazało, iż człowiek ten żył pomiędzy rokiem 1200 a 1280. Mamy więc do czynienia z ciałem średniowiecznym.
Dla historyków, w tym dla mnie, takie odkrycia stanowią bezpośrednie i kuszące wrota do przeszłości, i to nie tylko poprzez szczegółową naukową analizę martwych od dawna kości. Znamy płeć tego kadłubka, wiek, nawet kolor jego włosów, a mimo to jego szczątki nadal skłaniają do zadawania niezliczonych pytań. Kim był? Skąd pochodził? Jaka była jego historia? Jest on jak zachęta z przeszłości, by szukać jeszcze głębiej i poszerzać wiedzę o okresie, w którym żył. Badanie średniowiecznych ciał jest dziś szczególnie ważną dziedziną, bo czasy, z których pochodzą, są nadal w dużej mierze niezrozumiane. Stulecia wciśnięte między chwałę starożytnej Grecji i Rzymu a klasyczny świat odrodzony w renesansowej Europie postrzega się jako statyczne i odizolowane. Tę koncepcję widać już w samych określeniach tego okresu: wieki ciemne czy średnie, od łacińskiego określenia medium aevum. Czasy te często definiuje się poprzez wydarzenia do nich nienależące, przez to, czym nie były, kiedy zaś patrzymy na średniowieczne artefakty – czy to ciała, czy wiersze, czy malowidła, czy kroniki – mamy tendencję, by podkreślać stronę negatywną. Wciągamy je w sceptyczną i nierzadko dość makabryczną opowieść, którą nam niegdyś przekazano. Patrzymy na tę epokę jak na nieprzyjemny moment w dziejach, kiedy ludzie łatwo mogli skończyć z głową przeciętą na pół i metaliczną mieszanką wstrzykniętą w żyły.
Trwałość tego podejścia została niedawno wyraźnie pokazana w czasie badania przeprowadzonego wśród odwiedzających jedno z dużych londyńskich muzeów, które planowało renowację swoich sal średniowiecznych i renesansowych. Reprezentacyjną grupę zwiedzających poproszono, by spróbowali wyobrazić sobie siebie w obu tych epokach, najpierw w renesansie, a potem w średniowieczu. Następnie badani mieli opowiedzieć, co ich zdaniem mogli widzieć albo jak myśleć o otaczającym ich wówczas świecie. Wypowiedzi na temat renesansu, zapisywane dosłownie przez muzeum, były bardzo obfite. Badani wydawali się autentycznie usatysfakcjonowani, pełni szczęścia i zachwytu:
Jestem we Florencji, spaceruję nad rzeką około południa. Wokół panuje spokój, a ja się uśmiecham. Jestem modelką artysty, który rzeźbi Madonnę z Dzieciątkiem.
Świeci słońce, jest tam mała polana i niewielkie jezioro. Dyskusja o filozofii, ludzie siedzą w kółku, rozmawiając o polityce, o książkach. Muzyka… Chcę tam zostać i dalej marzyć.
Brzmi to cudownie. A jednak kiedy ci sami ludzie mieli sobie wyobrazić średniowiecze, świat nagle zaczynał wyglądać ponuro:
Wokół mnie są żołnierze, wieśniacy, wysokie zamki, błotniste niziny… Wszędzie czarna śmierć i inne zarazy. Pada deszcz. Upici miodem ludzie wdają się w bójki. Artystów się tu nie poważa.
Jestem w lochu, mam na sobie parciany worek, jest noc. Zimno, wokół mnie szczury. Okno ma kraty i jest na poziomie podłogi. Jestem tu, bo ukradłam trochę ziemniaków dla nowo narodzonego dziecka.
Często się słyszy ten stereotyp: że mniej więcej od roku 300 do 1500 większość ludzi żyła w rzeczywistości oscylującej między Braveheart a Czarną Żmiją – świecie pełnym nieszczęścia i ciemnoty – bytując w żałosnym brudzie oraz ponurych mrokach i nieustannie tocząc wojny. Zupełnie niepotrzebne tysiąc lat z okładem. W wypadku jednego z gości muzeum ta popularna wizja poszła na tyle daleko, że zaburzyła historyczne umiejscowienie rzeczy i ludzi. Wyobrażone ukradzione ziemniaki – zapewne nie miękkie, duże i pieczone, ale twarde, zimne i surowe – miały dotrzeć do Europy z Ameryki w latach siedemdziesiątych XVI wieku, długo po tym, jak ciemność tych rzekomo „ciemnych” wieków dawno ustąpiła.
Kogo lub co należy winić za to wyobrażenie, nie jest do końca jasne. Pod pewnymi względami umniejszanie przeszłości jest naturalnym sposobem idealizowania naszego życia teraźniejszego. Aby samym sobie wydać się ludźmi oświeconymi i nowoczesnymi, potrzebujemy mrocznej i prymitywnej przeszłości, wobec której moglibyśmy tworzyć wyraźny kontrast. Popkultura podjęła ten obraz z całą mocą przez postać disnejowskiej księżniczki okrutnie więzionej w starym zamczysku albo przez obrazy tępej przemocy w pełnych erotyzmu serialach telewizyjnych, takich jak Gra o tron. To nie przypadek, że w kultowym filmie Quentina Tarantino Pulp Fiction z 1994 roku grany przez Vinga Rhamesa Marsellus, zapowiadając krwawą zemstę na człowieku, który go wcześniej więził, mówi zjadliwie do swej bezbronnej ofiary: „Zrobię ci z dupy jesień średniowiecza”. Epoka ta jest równocześnie przywoływana jako fantazja historyczna i okrutna groźba.
Na przestrzeni dziejów wizja okropnego średniowiecza pojawiała się dość regularnie. W wieku XIX obraz okrutnego średniowiecza szczególnie silnie ożywiał wyobraźnię ludzi epoki wiktoriańskiej, którzy swobodnie zniekształcali przeszłość, tak by pasowała do ich ekstrawaganckiego zamiłowania do neogotyku i makabry. Koncepcja ta sięga jednak jeszcze dalej i jest obecna również w pismach myślicieli epoki oświecenia. W latach osiemdziesiątych XVI wieku mieszanie średniowiecza z błotem było tak powszechne, że angielski antykwariusz William Camden uznał, iż może lekceważąco pominąć całą tę epokę, gdy pisał swoją popularną historię Brytanii. Poświęcił jej zaledwie akapit czy dwa. „Dam wam tu – pisał – jedynie posmak średniowiecza, które było tak przesłonięte ciemnymi chmurami czy raczej gęstą mgłą ignorancji”. Jest dość wzruszające, że to sami myśliciele średniowieczni pierwsi postrzegali tę epokę jako swego rodzaju pośrednią, zawieszoną między dwoma jaśniejszymi, bardziej ekscytującymi punktami w historii. Włoski pisarz Francesco Petrarka pisał z mieszaniną żalu i optymistycznej ekscytacji o zmianie wartości kulturalnych, jaką obserwował w czternastowiecznych Włoszech. Miał nadzieję, że zmiana ta przyspieszy przebudzenie średniowiecznego świata:
Istniał niegdyś wiek bardziej szczęśliwy i pewnie będzie istniał znowu; pomiędzy nimi zaś, w naszym czasie, widzimy pasmo nieszczęść i sromoty. (…) Mnie przyszło żyć pośród wielu dezorientujących burz. Dla ciebie jednak, jeśli – jak mam nadzieję i sobie życzę – będziesz żyć dłużej ode mnie, nadejdzie lepszy czas. Gdy mrok się rozwieje, nasi następcy będą znów kąpać się w czystym blasku.
Ten sposób postrzegania średniowiecza – niezależnie od jego źródeł – jest bezsprzecznie zaburzony. Wydobywanie prawdy o średniowieczu spod tego zaburzonego wyobrażenia jest częścią mojej pracy od ponad dekady i stanowi jądro tej książki. Nie możemy patrzeć z góry na tę odległą epokę tylko dlatego, by poczuć się lepiej. By naprawdę uchwycić jakikolwiek aspekt średniowiecznego świata, musimy zanurzyć się w nim i przyjąć rządzące nim zasady. Musimy spróbować, na ile potrafimy z perspektywy tak wielu minionych lat, zobaczyć życie tak, jak je widział ów francuski człowieczek, nim jego ciało zastygło… a właściwie jak całe mnóstwo postaci, które jedna po drugiej będą się znajdować w polu naszego zainteresowania: lekarz doglądający pacjenta w VI wieku w Rawennie, perski poeta tworzący poemat epicki w dwunastowiecznym Azerbejdżanie, krawcowa szyjąca szatę w piętnastowiecznym londyńskim East Endzie i wielu, wielu innych. Musimy przedrzeć się przez karykaturę do konkretnych szczegółów ówczesnego życia. W tej książce zaś do szczegółów życia, śmierci i sztuki. A gdy to zrobimy, przekonamy się, że zawsze jest inna opowieść ukryta za tą historią o zacofanym, mrocznym średniowieczu.
Początki?
Jakie więc było naprawdę życie w średniowieczu? Odpowiedź na to pytanie zależy od tego, na jaki moment ogromnie rozległego średniowiecza chcemy spojrzeć. W tym jednym słowie zawierają się bowiem niezwykle długi okres oraz ogromna złożoność ludzka, kulturalna, religijna i geograficzna.
Ten skrzący się, zróżnicowany okres ma niewyraźny początek i dyskusyjny koniec. Możemy zacząć odmierzanie średniowiecza od upadku Cesarstwa Rzymskiego, które w poprzednich stuleciach jednoczyło niewyobrażalnie rozległe obszary Europy, Afryki i Azji. Średniowiecze zaczęłoby się wówczas w roku 476, kiedy to Romulus Augustulus, ostatni cesarz zachodniorzymski, został zdetronizowany przez germańskiego wodza Odoakra, co zakończyło władzę cesarską w Europie. W rzeczywistości jednak Cesarstwo już od jakiegoś czasu znajdowało się w stanie rozkładu. Równie dobrze więc świt średniowiecza moglibyśmy widzieć na początku wieku V, kiedy to plemiona z północnej Europy zaczęły regularnie przekraczać Ren i najeżdżać Italię, a może nawet całe dwa stulecia wcześniej, kiedy nadmiernie rozrośnięty świat rzymski doświadczał niestabilności politycznej i kryzysu ekonomicznego. Te wczesne przejawy średniowiecza trudno jednak uchwycić z braku twardych dowodów: przetrwało niewiele w pełni zachowanych budynków, jeszcze mniej źródeł pisanych, a znaleziska archeologiczne mogą być niewystarczające. Większa część tej książki z konieczności skupia się zatem na lepiej udokumentowanych późniejszych rozdziałach średniowiecznej opowieści, choć i pod koniec średniowiecza dostępne źródła dalekie są od obfitości, a formalny koniec epoki jest równie trudny do wyznaczenia. Przejście w coś w rodzaju renesansu nie nastąpiło z dnia na dzień. Przełomowe idee, działania i dzieła sztuki, które pewnym ludziom w czternastowiecznych Włoszech pozwoliły zrozumieć, że nadchodzi zmiana paradygmatu, równie dobrze mogły się pojawić sto lat później w Londynie, Sewilli, Tunisie albo Jerozolimie. Jakieś dwieście lat oddziela pierwszych świadomych krytyków średniowiecznego świata – ludzi takich jak Petrarka – od najważniejszych postaci renesansu, takich jak Michał Anioł, Cervantes czy Luter, którzy bez wyjątku żyli w świecie pozostającym nadal pod wpływem idei średniowiecznych. Zmiany historyczne to w końcu rzeczy ludzkie. Nie nadchodzą nad kraj bez zapowiedzi jak katastrofy naturalne.
A jednak wspólne dziedzictwo klasyczne bezdyskusyjnie wiąże historię średniowieczną wszystkich rejonów wokół Morza Śródziemnego, wyraźnie oddzielając ją od równoległych historii Dalekiego Wschodu, Indii, Chin, Afryki Subsaharyjskiej i Ameryki prekolumbijskiej. Troje najważniejszych spadkobierców dziedzictwa Rzymu wysuwa się na czoło, a każdy z nich reprezentuje nieco inny kształt średniowiecznego ciała, który będę tu próbował prześledzić.
Pierwszym jest Bizancjum, greckojęzyczne chrześcijańskie imperium, które u szczytu swojej potęgi obejmowało Grecję, Bałkany, Anatolię, Afrykę Północną i znaczną część Lewantu. Bizantyjczycy uważali się nie tyle za spadkobierców klasycznego świata grecko-rzymskiego, ile za jego bezpośrednich kontynuatorów. Siedzibą ich władców był Konstantynopol, tętniąca życiem metropolia, pełna kunsztownej architektury i zbytku władzy. Powstała jako stolica wschodnia, jedna z dwóch stolic Cesarstwa Rzymskiego, w roku 330 n. e., kiedy to cesarz Konstantyn I Wielki wzniósł nazwane na swoją cześć miasto w miejscu, gdzie dotąd istniało miasto Byzantion. Przez stulecia cesarze bizantyjscy sprawowali władzę jako bezpośredni spadkobiercy Konstantyna i jego rzymskich przodków, a chociaż bizantyjskie terytoria i wpływy stopniowo się kurczyły, samo miasto miało się poddać Turkom osmańskim dopiero u schyłku średniowiecza, w 1453 roku, po niemal tysiącu lat bizantyjskiego panowania.
Drugim są średniowieczne ludy żyjące w zachodniej i środkowej Europie, od Skandynawii na północy po Włochy na południu, przy czym niektóre z nich przyczyniły się do obalenia samego Rzymu. W przeciwieństwie do zjednoczonego imperium bizantyjskiego na wschodzie w początku średniowiecza region ten był znacznie bardziej podzielony i począwszy od V wieku, stale kształtował swoje granice. Raz po raz zmieniał się układ sił między walczącymi z sobą kulturami Franków, Anglów, Saksonów, Celtów, Wikingów, Wizygotów, Słowian, Madziarów, Lombardów, Bułgarów i Awarów, których królestwa opierały się na sukcesach bitewnych zarazem legitymizujących władzę polityczną, jak i stanowiących źródło finansowania państwa poprzez rozboje. Zapewne z tego właśnie powodu nazwy owych plemion przekształcono z czasem w określenia pejoratywne: pomyślcie choćby o „wandalach”, które to słowo w średniowieczu odnosiło się do konkretnej grupy etnicznej. A jednak, mimo całej przemocy politycznej, państwa te były odległe od obrazów ubogich zbieraczy kartofli wyłaniających się z badania przeprowadzonego przez londyńskie muzeum. Wzmocnione sojuszem z Kościołem katolickim, od około 800 roku zaczęły się stabilizować, dokonując bardziej świadomego wysiłku na rzecz kształcenia i krzewienia kultury na ziemiach gnijącego Cesarstwa Rzymskiego, które niegdyś podbiły. Pod koniec średniowiecza wiele z nich przekształciło się w złożone państwa narodowe tworzące kręgosłup wczesnej Europy nowożytnej, a później kolonizujące olbrzymie połacie całego globu.
Trzecim, być może najmniej oczywistym, spadkobiercą Rzymu jest świat islamu. Gdy ludy muzułmańskie wyłaniały się ze słabo zaludnionej Pustyni Arabskiej w latach trzydziestych VII wieku, były geograficznie odległe od ziem Konstantyna, Juliusza Cezara czy Platona. Jako spójna siła religijna i polityczna miały jednak rozprzestrzenić się z ogromną prędkością, a ich armie zagarnąć terytoria należące niegdyś do Bizancjum czy Persji. Zaledwie około stu lat później kalifat – od słowa „kalif”, czyli „następca”, tytułu nadawanego przywódcom islamu wywodzącym się od proroka Mahometa – miał objąć Półwysep Iberyjski, północną Afrykę i większą część Bliskiego Wschodu, sięgając aż po dzisiejsze Afganistan i Pakistan. Podobnie jak zachodnia Europa, kalifat nie był jednolitym państwem. Wewnętrzne tarcia wkrótce doprowadziły do regularnej wojny domowej i założenia kilku rywalizujących z sobą królestw muzułmańskich. W przeciwieństwie do swoich chrześcijańskich sąsiadów świat islamu był jednak zjednoczony wspólnym językiem – arabskim – a kwitnący ruch literacki, skoncentrowany wokół Bagdadu, doprowadził do przełożenia wielu dzieł antycznych na muzułmańską lingua franca. Kopiści zachowali dzieła pochodzące z tak różnych języków jak grecki, syryjski, perski, sanskryt czy pahlawi. Ten islamski świat miał żyć w niemal nieustannym napięciu z resztą Europy, szczególnie od pierwszej krucjaty z 1095 roku, która zamierzała odzyskać święte miejsca w Jerozolimie. A jednak – szczególnie w okresie wczesnej ekspansji – te muzułmańskie królestwa kwitły za sprawą tolerancji wobec różnych religii i kultur, pozostając przez całą epokę stałym partnerem wymiany handlowej i kulturalnej z Zachodem. Niezależnie od tego, na jaki moment chcemy ustalić początek i koniec średniowiecza, to właśnie pozytywne interakcje między sferami politycznych wpływów Bizancjum, Europy i świata islamu – a nie tylko ich rywalizacja – są kluczem do zrozumienia tej epoki jako spójnej całości, w której zróżnicowane i zaawansowane kultury spotykały się wokół wspólnej śródziemnomorskiej przeszłości.
Ty tysiąc lat temu
Mimo całej logiki wspólnych rzymskich fundamentów, gdybyśmy ty lub ja przenieśli się tysiąc lat wstecz do średniowiecza, znaleźlibyśmy się w dość niesamowitym miejscu, zarazem bardzo odmiennym od naszej epoki i zadziwiająco do niej podobnym.
Najbardziej uderzająca mogłaby być pozorna pustka. Pod względem demograficznym średniowieczne populacje były wyraźnie mniejsze: dzisiaj w Wielkiej Brytanii żyje mniej więcej tyle samo ludzi co w całej średniowiecznej Europie. Wielu z nich mieszkało w miasteczkach i wioskach stanowiących koła zamachowe opartej na rolnictwie gospodarki. Bez samolotów i autostrad ówczesne życie mogłoby się nam wydać zadziwiająco ciche. Zarazem jednak, gdybyśmy odwiedzili większe centra miejskie, takie jak Kair, Paryż, Granada czy Wenecja, na tłumnych ulicach i rojnych targach przekonalibyśmy się, że panował tam taki sam ścisk i gwar jak w wielu współczesnych miastach. Największe z tych ośrodków miały nawet pół miliona mieszkańców lub więcej. Miasta owe były zaawansowanymi ośrodkami władzy politycznej, zróżnicowanego przemysłu, a później również życia akademickiego i intelektualnego.
Religia też przypominałaby nam tę współczesną, choć odgrywała wówczas o wiele większą rolę jako fundament średniowiecznego życia, i to w sposób, jakiego dziś już raczej nie można spotkać. Nie znaczy to, jak to nieraz pokazują ujęcia karykaturalne, że chrześcijaństwo, islam czy judaizm były jedynymi tematami rozmów. Dobrą paralelą byłby tu sposób, w jaki dzisiaj myślimy i rozmawiamy o nauce. Nie podchodzimy do siebie na ulicach i nie poklepujemy się po plecach, gratulując sobie istnienia grawitacji – nie wyrażamy stale wdzięczności i podziwu dla fizyki newtonowskiej, która pozwala nam zrozumieć, dlaczego nie odrywamy się od ziemi i nie ulatujemy w kosmos. Nauka jest raczej podstawą naszego sposobu postrzegania i rozumienia świata – jego przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Religijne dogmaty, jak biblijna opowieść o stworzeniu świata czy przekonanie o nieustannych interwencjach Wszechmocnego, były powszechnie akceptowaną, ale niekoniecznie ciągle dyskutowaną częścią średniowiecznego światopoglądu.
Oczywiście, choć dowodzę tu, że nieprawidłowo oceniamy średniowiecze, nie sposób zaprzeczyć, że ówczesne życie było pod wieloma względami ekstremalnie ciężkie. Wedle współczesnych standardów niemal wszyscy w świecie przednowoczesnym, aż po wiek XIX, zostaliby zaklasyfikowani jako żyjący w skrajnym ubóstwie. Ludzie średniowieczni byli jednak świadomi tego, że – w sprawie kształtu i materii życia każdego z nas – wszyscy jesteśmy zakładnikami losu: fortuna może równie dobrze nam sprzyjać, jak i nie sprzyjać. Ilustracja z hiszpańskiego rękopisu z X wieku przedstawia Fortunę, rzymską boginię losu, wyjątkowo popularną również wśród średniowiecznych moralistów. Siedząca na tronie, zwieńczona koroną majestatyczna Królowa Losu kręci kołem, do którego przyczepione są poruszające się tam i z powrotem postacie. Na łasce losu na tym wspaniałym obrazie znajdują się czterej królowie. Niektórzy z nich się wznoszą, dla innych świat obrócił się do góry nogami. Przy każdej z tych postaci wypisane jest po łacinie jej przeznaczenie: regnabo („będę rządził”), regno („rządzę”), regnavi („rządziłem”), sum sine regno („nie mam władzy”). Jeden ruch dźwigni przy kole i wszystko znów się zmieni. Nie było to jednak wyłącznie ryzyko królów – zmienne koleje losu stanowiły treść codziennego życia wszystkich ludzi. Jak pisał angielski poeta John Lydgate (ok. 1370–1450):
The enuyous ordre of fortunat meuyge
In wordly thynge false and flykerynge
Ne wyll nat suffre vs in this present lyfe
To lyven in reste without werre or stryfe
For she is blynde fykell and vnstable
And of hir course false and full mutable
Kapryśne są Fortuny ruchy,
Dla ziemskich spraw błędne i fałszywe.
Nikt od nich wolny nie będzie w doczesnym życiu,
Nikt żyć nie będzie bez wojen i cierpień.
Jest ona bowiem ślepa, zmienna i chwiejna,
A jej wskazania niejasne i nietrwałe.
Bez wątpienia średniowiecze postrzegało siebie jako domenę zwycięzców i przegranych. Większość kultur średniowiecznych faktycznie cechowało znaczne zróżnicowanie, w którym podział na bogatych i biednych dotyczył nie tylko majątku, ale i sposobów pracy. Ci, którzy posiadali ziemię, czy to w kraju, czy za granicą, sprawowali kontrolę finansową nad jej wytworami – wełną, pszenicą, drewnem, niewolnikami, żelazem, skórami, statkami – a także kontrolę polityczną nad ludźmi, którzy na tej ziemi chcieli żyć i pracować. Nie znaczy to, że świat średniowieczny składał się wyłącznie z panów i poddanych, dwóch całkiem odmiennych obozów o skrajnie różnym poziomie zamożności. Pomiędzy tymi skrajnościami było jeszcze szerokie spektrum mieszczące rozmaite grupy – od ludzi wolnych zawodów, przez wyspecjalizowanych rzemieślników, po rodzącą się klasę kupców. A jednak każdy król mógł nadal oczekiwać, że komfortowe warunki życia oraz dobra dieta pozwolą mu znacznie przekroczyć średnią oczekiwaną długość życia typową dla pracującego na jego ziemiach robotnika, który z najwyższym trudem dożywał czterdziestki. Córka możnowładcy mogła otrzymać w domu wszechstronne wykształcenie, podczas gdy jej rówieśnica z klasy pracującej miała niewielkie szanse, by nauczyć się czytać i pisać. Syn arystokratycznego posiadacza ziemskiego mógł za sprawą rodzinnych koneksji przeniknąć do klasy panującej albo do zamożnych instytucji religijnych, podczas gdy syn chłopa mógł jedynie liczyć na harówkę w polu po kres swoich dni. Tak jak dzisiaj – dla tych, którzy znaleźli się po przeciwnych stronach koła fortuny, standard życia był uderzająco odmienny.
Chichot i obrzydzenie
Ciała tych średniowiecznych kobiet i mężczyzn były oczywiście w równej mierze zróżnicowane, ale wcale nie różniły się dramatycznie od naszych. Wbrew stereotypowi ludzie średniowieczni niekoniecznie byli od nas znacznie niżsi. Niedawne badanie archeologiczne grupy ciał pochowanych na przestrzeni 900 lat na małym cmentarzu parafialnym w Lincolnshire dowiodło, że nie ma prawie żadnych różnic wzrostu ludzi ze średniowiecza i ludzi z epoki wiktoriańskiej – średnia wyniosła metr siedemdziesiąt dla mężczyzn i metr sześćdziesiąt dla kobiet. Wszyscy ci ludzie wcale nie byli też bezzębni, okaleczeni i stale chorzy. To prawda, brakowało im współczesnego zrozumienia mechanizmów infekcji, które mogłoby pomóc w walce z epidemiami o wielkim zasięgu, jak czarna śmierć – szybko rozprzestrzeniająca się zaraza bakteryjna, która w latach czterdziestych XIV wieku miała pochłonąć niemal ćwierć światowej populacji. A jednak powietrze, którym oddychali, oraz jedzenie, jakie jedli, były wolne od współczesnych chemikaliów i zanieczyszczeń, czyli potencjalnie znacznie zdrowsze niż nasze.
Dramatycznie odmienny był jednak sposób, w jaki ludzie średniowiecza myśleli o funkcjonowaniu własnych ciał. Generalnie rzecz biorąc, biologiczne i medyczne wyobrażenia średniowiecza zwykle wywołują dwojakie reakcje. Po pierwsze, chichot. Zachowane źródła średniowieczne doradzają poddawanie ciała przedziwnym zabiegom leczniczym, a wiele z nich jest komicznych w swojej absurdalności: nakładanie łajna krowiego jako lekarstwo na podrażnione kanaliki łzowe, wcieranie mieszaniny octu i miodu w skórę głowy jako remedium na łysienie, wprowadzanie ziaren pieprzu do pochwy po stosunku jako środek antykoncepcyjny. Rozbawienie tą niedorzecznością łatwo może się jednak przerodzić w zakłopotanie czy wręcz obrzydzenie na myśl o metodach stosowanych w dawnych czasach. W średniowieczu ból głowy leczono niekiedy, nakłuwając szyję i upuszczając kilka uncji krwi, mieszanka żółci dzika i potencjalnie zabójczej cykuty służyła jako środek znieczulający, a wiele dolegliwości usiłowano usuwać, przykładając rozgrzane do czerwoności żelazo do różnych części ciała. Z dzisiejszego punktu widzenia te metody „lecznicze” wydają się nie tylko niedorzecznością, ale wręcz torturą.
Oto cała trudność w uporaniu się ze średniowiecznymi ciałami: ich właściciele postrzegali je przez pryzmat teorii, które od tamtego czasu obalono jako absurdalne, ale które w średniowieczu były niezwykle żywe i zdawały się logiczne. O naszych ciałach myślimy dziś jak o względnie zamkniętych i dość dobrze funkcjonujących całościach, a skóra wydaje się nam wyraźną granicą między tym, co w środku, a tym, co na zewnątrz nas. W średniowieczu ciało postrzegano jako twór znacznie bardziej otwarty, półprzepuszczalny, jako grupę narządów i układów. W rezultacie sposób rozumienia otaczającego ciało świata był kluczowy dla sposobu rozumienia samego ciała. Filozofowie przyrody i teoretycy z poprzednich epok – greckiej i rzymskiej – przekazali myślicielom średniowiecznym pogląd, że natura składa się z czterech podstawowych żywiołów – ognia, wody, powietrza i ziemi – i że oddziaływanie tych czworga może wpłynąć na zewnętrzny wygląd i wewnętrzne funkcjonowanie wszystkich rzeczy. Każdy z czterech żywiołów był również powiązany z dwiema dalszymi cechami: wilgotnością i ciepłotą. I tak ogień był gorący i suchy, woda zimna i mokra, ziemia zimna i sucha, powietrze zaś gorące i mokre. Substancje kojarzone z tymi żywiołami miały mieć te same właściwości, a średniowieczne ciała – odwzorowując bezpośrednio środowisko naturalne – być siedzibą czterech wewnętrznych czynników nazywanych humorami: krwi, flegmy, żółtej żółci i czarnej żółci. Stan człowieka zależał od równowagi tych życiowych substancji, z których każda powiązana była z jednym z żywiołów.
Ten system biologiczny nie jest tak abstrakcyjny, jak się początkowo wydaje. Jego pozostałości do dziś można odnaleźć w naszej koncepcji zdrowia: często mówimy, że nasze ciała są „rozstrojone” albo „wytrącone z równowagi”, gdy mamy na myśli nieprzyjemne uczucie bycia chorym, wrażenie, że maszyneria naszego ciała nie funkcjonuje tak dobrze, jak powinna. Idea czterech humorów była jednak w średniowieczu znacznie bardziej sformalizowana i potencjalnie ściślejsza niż nasze nowoczesne niejasne wrażenia. Zaburzenie równowagi humoralnej mogło przyprawić kogoś o ciężką chorobę, a nawet śmierć. Głównym zadaniem wielu średniowiecznych medyków było więc zapobieganie zaburzeniom równowagi lub korygowanie toksycznego zaburzenia balansu humoralnego za pomocą różnych terapii stabilizujących. Nadmiary można było usuwać poprzez upuszczanie, a złożone receptury, wykorzystujące właściwości suchych czy ognistych korzeni lub przypraw albo chłodzących ziół i balsamów, mogły przywrócić pacjentów do równowagi i zdrowia.
Koncepcja ta nie ograniczała się do podawania lekarstw. Średniowieczna medycyna doprowadziła ideę związku między ludźmi a naturą do ekstremum. Pora roku miała powodować naturalne zmiany w równowadze ludzkiego ciała, każda z pór zaś powiązana była z jednym z żywiołów: wiosna z powietrzem, lato z ogniem, jesień z ziemią, a zima z wodą. Rozwój człowieka też mógł przynieść zmiany, a kolejne stadia ludzkiego życia – od dzieciństwa do starości – prowadziły do stopniowego ochładzania ciała i przesunięcia równowagi humoralnej. Nawet ruchy gwiazd i planet krążących wokół Ziemi włączono w ten wielki system antropocentryczny. Ciała niebieskie, takie jak gwiazdozbiór Koziorożca czy Wodnika, jak Księżyc albo Jowisz, również miały odciskać wyraźne piętno na ludzkości. Nic dziwnego więc, że gdy średniowieczni myśliciele przelewali na strony rękopisów tę wizję człowieka splątanego ze światem, powstały schematy pełne złożonych zależności i powiązań. Zrozumienie ciała było tylko częścią próby zrozumienia całego wszechświata.
Medycyna zrodzona z takiego myślenia musiała więc być zupełnie inna od medycyny opartej na nowoczesnych zasadach klinicznych oraz na eksperymentach z ich próbami i błędami. Biorąc pod uwagę fakt, że system ten był tak silnie oparty na odziedziczonej i głęboko zakorzenionej tradycji teoretycznej, nie dziwi, że traktaty odgrywały ważną rolę w wielu gałęziach praktyki medycznej. Za pozornie abstrakcyjnym systemem teoretycznym, na którym bazowała terapia, stały całe stulecia dyskusji o antycznych, a także nowszych dziełach – całe pokolenia uczonych, którzy kopiowali, redagowali, syntetyzowali oraz komentowali i na nowo kopiowali całe mnóstwo pism, wprowadzając wewnętrzną spójność w rozległą i specyficzną wiedzę medyczną. Niektóre pisma poważano tak bardzo, że przyznawano im prymat nad obserwacją rzeczywistego średniowiecznego ciała. To zbliża nas do zrozumienia, dlaczego ktoś mógł trwać przy krowim łajnie, żółci dzika czy upuszczaniu krwi. Zachowywanie praktyk medycznych cenionych przodków – a nie innowacja – było naczelną zasadą ówczesnej sztuki lekarskiej. Nawet jeśli konkretna metoda wydawała się dyskusyjna czy nieskuteczna – a nieraz musiała taka być – znalezienie nowego szlaku poprzez średniowieczne ciało wymagało odrzucenia wielowiekowej tradycji. Zmiany pojawiały się tylko wraz z wielkimi rewolucjami naukowymi, a na te trzeba było długo czekać. Teoria humoralna, opatrzona średniowiecznymi komentarzami, miała przetrwać jako fundament praktyki medycznej aż do XVIII wieku.
Opowieści i uzdrowiciele
Do kogo mogli się zwrócić średniowieczni mężczyźni i kobiety, gdy ich ciała zaczynały zawodzić? Choć wielu pojawi się na kartach tej książki, trudno wymienić konkretnych uzdrowicieli, którzy żyli w średniowiecznym świecie. Wielu przetrwało zaledwie w przypisie do dokumentów i nieraz musimy ich wyczarować z samego imienia zapisanego gdzieś na marginesie, z odkopanych fundamentów szpitala albo z płyty nagrobnej, na której napisano po prostu medicus – „lekarz”.
Wiemy jednak, że – podobnie jak w czasach rzymskich – we wczesnym średniowieczu nie było kontrolowanego przez państwo systemu licencjonowania medyków – nie istniała żadna ustalona ścieżka kształcenia przyszłych lekarzy. Zamiast tego rozwinęły się lokalne szkoły i grupy instytucji, które dawały znacznie bardziej adekwatne wykształcenie medyczne, a pewne regiony słynęły na cały świat z poziomu swoich medyków. Począwszy od VIII wieku, miasta muzułmańskiego Bliskiego Wschodu znalazły się wśród najważniejszych centrów medycyny, słynąc szczególnie ze zdolności do wzbogacania klasycznych tekstów europejskich, zachowanych w arabskich kopiach, licznymi elementami tradycji chińskiej i hinduskiej. Uczeni z Bagdadu, Damaszku i Kairu stworzyli niezwykle szczegółowe i złożone dzieła medyczne, a także opracowali nowe metody chirurgiczne i farmaceutyczne.
Bogate elity tych miast jako jedne z pierwszych wspierały też finansowo tworzenie dużych kompleksów szpitalnych. Te bimaristany, jak je nazywano, osiągały nieraz olbrzymie rozmiary. Składały się z oddziałów poszczególnych specjalności oraz uzupełniających kompleksy szpitalne budynków, takich jak łaźnie, biblioteki i sale wykładowe. Bimaristan w Bagdadzie – założony w roku 981 przez Aduda ad-Daulę, emira z dynastii Bujjidów, a przez jednego z podróżników opisany jako kompleks architektoniczny pod względem splendoru mogący się równać z największymi pałacami miasta – stanowił rozbudowaną sieć pięknych budynków dostępnych dla bogatych i biednych, mężczyzn i kobiet, muzułmanów i niemuzułmanów.
Zasięg świata medycyny arabskojęzycznej robi wielkie wrażenie – ciągnął się on przez muzułmańskie kraje Afryki Północnej aż po południową Hiszpanię, a praktycy z innych części Europy czerpali wielkie korzyści z doświadczeń powstałych na styku kultury zachodniej i bliskowschodniej. Na przykład kobiety i mężczyźni z Salerno w południowych Włoszech już w XI wieku cieszyli się znaczną renomą medyczną. Tamtejsza medycyna zyskała na położeniu miasta będącego prawdziwym tyglem kultur. Bogactwo i wiedza miejscowego klasztoru benedyktynów łączyły się tu z bliskimi wpływami myślicieli arabskich z muzułmańskiej Sycylii, a także z klasycznym dziedzictwem niedalekich krajów greckojęzycznych. Wielokulturowa tradycja medyczna Salerno była tak słynna, że bogaci panowie podróżowali nieraz z odległych krańców świata, by poddać się leczeniu u miejscowych ekspertów. W latach osiemdziesiątych X wieku Adalbero, biskup Verdun w północno-wschodniej Francji, wyruszył na kosztowną wyprawę do Salerno, pokonując Alpy i niebezpieczne drogi, wiedziony nadzieją wyleczenia.
Stały rozwój czerpiącej z wielu kultur medycyny dodatkowo ugruntowało w Europie zakładanie pierwszych uniwersytetów. Począwszy od końca XI wieku powstawały one w Bolonii, Paryżu, Oksfordzie, Cambridge, Montpellier, Padwie i innych miastach. Zamiast specjalizowania się w wąskich gałęziach medycyny kształceni na uniwersytetach lekarze zachęcani byli do stopniowego zdobywania możliwie najrozleglejszej wiedzy. Najlepsi studenci dysponowali encyklopedyczną wiedzą na temat rozmaitych aspektów terapii, szczególnie tych, które można było poznać dzięki studiowaniu tekstów, tak jak w wypadku bardziej popularnych kierunków studiów, na przykład prawa czy teologii. Pośród samych studentów nie było jednak żadnego zróżnicowania. Uniwersytety były otwarte wyłącznie dla mężczyzn, i to mężczyzn o dobrej reputacji i stosownym pochodzeniu. Oczekiwano od nich spełniania moralnych i intelektualnych standardów instytucji religijnych, a także posiadania odpowiedniego, pozwalającego na studiowanie majątku. Co więcej, tego typu elitarna, teoretyczna i wysoce akademicka medycyna nie zawsze znajdowała bezpośrednie zastosowanie w zetknięciu z konkretnym chorym: trudno sobie wyobrazić, by pacjent, któremu z głowy tryska krew albo którego ogarnęły dreszcze ciężkiej gorączki, docenił długi łaciński cytat z Aforyzmów Hipokratesa, Isagoge Johannitusa czy O funkcjach oddychania Galena. W praktyce tacy wysoce wykształceni specjaliści uniwersyteccy dla większości rzadko byli lekarzami pierwszego kontaktu. Osoby te były raczej wierzchołkiem medycznej piramidy i tworzyły relatywnie małą grupę dobrze wykształconych, zamożnych lekarzy, których szlachetne pochodzenie i wysokie stawki sprawiały, że doglądali oni jedynie przedstawicieli najwyższych warstw średniowiecznego społeczeństwa.
Większość ludzi średniowiecza szukała więc raczej leczenia u szerokiej palety uzdrowicieli, nazywanych niekiedy „empirystami”: chirurgów, położnych, aptekarzy, cyrulików i dentystów, postrzeganych jako bardziej praktycznie nastawieni rzemieślnicy. Choć za ich pracą kryły się te same podstawowe idee – że ciało opiera się na równowadze humorów powiązanych z otaczającym je światem – empiryści różnili się znacznie od swoich uniwersyteckich kolegów, idee te bowiem wykorzystywali w praktyce. Zawodu uczyli się nie w salach wykładowych, ale w warsztatach lub w działaniu jako czeladnicy bardziej doświadczonych mistrzów, podobnie jak młodzi stolarze, rzeźnicy, garncarze czy inni rzemieślnicy. Większość była niepiśmienna, a jednak w ich rzemiośle kryło się nie mniej wiedzy niż u akademików. Czeladnik chirurga musiał u boku mistrza uważnie obserwować najdrobniejsze ruchy noża na skórze, właściwy sposób nakładania maści i wiązania złożonych bandaży. Musiał również nauczyć się zręcznej sztuki zachowania wobec pacjenta, tak by umieć go uspokoić w decydującym momencie. Podczas gdy wiedza akademika była chroniona przez elitarną łacinę i zachowywana w manuskryptach niedostępnych bibliotek, empiryści utrzymywali profesjonalne sekrety w ramach sieci rodzinnych i gildii rzemieślniczych. Te ostatnie stawały się niekiedy potężnymi instytucjami społecznymi. W wielkich miastach, takich jak Paryż czy Florencja, gildie medyczne nadzorowały praktykę swoich członków, a równocześnie energicznie walczyły o ich prawa i przywileje, wspierały starszych lub chorych członków, wpływały na lokalne władze i paradowały w dni świąteczne przez miasto w barwnych korowodach, pośród śpiewów i łopotania chorągwi. Ale ani akademicy, ani empiryści nie musieli koniecznie zakładać praktyki w tych wielkich miastach. Wielu, tak jak piętnastowieczny chirurg francuski Jean Gispaden, podróżowało po kraju, by obsłużyć szerszą klientelę. Informacje o pracy Jeana czerpiemy z jego zachowanego notatnika, na którego małych, wytartych stronicach znaleźć można wszelkiego rodzaju szczegóły pracy, a nawet dokładne szkice narzędzi chirurgicznych. Te noże, szczypce, obcęgi, nożyce i inne przerażające narzędzia podróżowały z nim w ramach jego wędrownej praktyki. Gispaden przynosił ulgę ludziom na wielkim terenie na zachód od Alp, za swoje wykształcenie i renomę pobierając zapewne lukratywne wynagrodzenie.
Wraz ze zróżnicowaniem pośród tych rozmaitych rodzajów uzdrowicieli pojawiły się również podziały. Książkowe wykształcenie uniwersyteckie niosło wyższe stawki i większy prestiż niż mozolne zabiegi na rzeczywistych ciałach przeprowadzane przez chirurgów i innych empirystów. W niektórych ośrodkach obie grupy żyły z sobą dobrze, współpracowały i wykorzystywały swą dopełniającą się wiedzę dla dobra pacjentów. W innych jednak sprawiały wrażenie, że bytują w całkiem oddzielnych i w dodatku wrogich sobie rzeczywistościach społecznych. Nawet dziś terminologia medyczna zachowała pozostałości tego średniowiecznego podziału: angielscy chirurdzy nadal wybierają raczej tytuł „Mr” niż „Dr”, podkreślając, że źródła ich profesji kryją się w namacalnym rzemiośle, a nie w środowisku akademickim.
Lud i wiedza ludowa
Pacjenci korzystający z usług tych rozmaitych medyków wywodzili się z równie zróżnicowanych środowisk. Co oczywiste, o wiele więcej informacji mamy na temat ludzi zamożnych, których księgi wydatków ujawniają znaczne sumy przeznaczane na opiekę zdrowotną. Król angielski Edward II (1284–1327) zatrudniał międzynarodowy zespół co najmniej dwunastu lekarzy i chirurgów, by doglądali rodziny królewskiej i licznego dworu. Każdemu z nich zapewniał drogie lekarstwa, ubrania, służbę, znaczną dniówkę i konia (oraz siano). Drogie ilustrowane książki medyczne, szczególnie popularne w kręgach włoskich i francuskich patrycjuszy, również mówią nam wiele o tej zamożnej klasie społecznej. Obficie zdobione rękopisy, pełne złotych winiet, na licznych ilustracjach przedstawiają lekarzy, pacjentów i robotników zbierających składniki lekarstw. Medycy często przepisywali drogie medykamenty, odpoczynek od trapiących myśli, ciszę, wygodne otoczenie, dużo świeżego powietrza – zalecenia wyraźnie adresowane do pacjenta, który nie musiał codziennie pracować, wolny od trudów egzystencji klas niższych.
Korzystając z zapisków różnych medyków, możemy jednak spróbować stworzyć choćby częściowy obraz życia pacjentów gorzej sytuowanych. Notatki trzynastowiecznego lekarza Taddea Alderottiego, profesora medycyny z Bolonii, przedstawiają historię wielu wizyt domowych, od palazzo weneckiego doży po mniej zamożną klientelę rozsianą po miasteczkach północnej Italii. Praktycy tacy jak Taddeo różnicowali działania terapeutyczne, by dostosować się do możliwości finansowych pacjentów. Dla klientów lepiej sytuowanych mieli recepty wymagające kosztownych przypraw i minerałów, dla biedniejszych zaś receptury wykorzystujące łatwiej dostępne składniki. Zdrowie warstw biedniejszych poprawiło się również za sprawą dbania o higienę publiczną, która pod koniec średniowiecza stała się przedmiotem troski lokalnych władz w wielu europejskich i bliskowschodnich miastach. Rozbudowywano infrastrukturę, wprowadzano regularny wywóz śmieci, stałe czyszczenie ulic, sieć kanalizacyjną i dostawy czystej wody. Coraz uważniej regulowano też kwestię odpowiedniej jakości artykułów spożywczych.
W niektórych miejscach wprowadzono nawet darmową opiekę medyczną na koszt państwa, zapewniając dostęp do podstawowych usług najbardziej potrzebującym. Pacjenci ci – biedniejsi i generalnie w gorszym stanie – mieli małe szanse trafić do annałów historycznych, chyba że za sprawą nieudanej operacji lub przypadkowego otrucia przez nieudolnego aptekarza, co mogło sprawić, że pojawili się w licznych wówczas pozwach sądowych przeciw lekarzom. Nawet w dość dobrze zachowanych aktach wielkich szpitali publicznych o tych gorzej sytuowanych pacjentach czytamy tylko przy okazji układania ich po dwóch na jednym łóżku na zatłoczonych oddziałach, gdzie czekali na ulgę w swych ostatnich chwilach.
Czynnikiem wyrównującym sytuację na tym polu medycznym była jednak religia. Kimkolwiek był pacjent i gdziekolwiek się nim zajmowano, niemal wszyscy ludzie średniowiecza żywili przekonanie, że ich zdrowie fizyczne jest ściśle powiązane z sytuacją duchową. Dla głównie chrześcijańskiej ludności średniowiecznej Europy i dla islamskiej populacji Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu choroba mogła być skutkiem wypadku, napaści albo zaburzenia równowagi humoralnej, ale równie dobrze zewnętrznym objawem znacznie głębszej grzesznej choroby. Medyczne zespolenie ciała ze światem przyrody bardzo dobrze współgrało z nauczaniem religijnym, mówiącym, że wszechwiedzący stworzył ludzkość jako centralny element znacznie szerszego wszechświata. Doktryna chrześcijańska jasno stwierdzała, że choroba jest jednym z brzemion, które po swoim upadku kobiety i mężczyźni muszą dźwigać za sprawą boskiego wyroku. W wierzeniach judaistycznych i islamskich także mogła ona wynikać z niewłaściwego życia, a gwałtowne epidemie interpretowano często jako karę boską za powszechne występki.
W sprawach medycznych religia oferowała jednak nie tylko rozpacz, ale też nadzieję. Równie potężnym elementem jak wynikająca z grzechu pierworodnego choroba była dostępna zawsze możliwość cudownego ozdrowienia. Wiara w związek między duchową moralnością a zdrowiem w życiu doczesnym stanowiła pomost między medycyną średniowieczną a starszymi formami wiedzy ludowej i magicznymi przesądami. W świecie islamskim na przykład stara aramejska praktyka gromadzenia świętej mocy poprzez rytualne picie utrzymała się również w średniowieczu. I tak powstała cała seria brązowych naczyń, którym przesąd przypisywał moc uzdrawiania. Wypisane wokół naczynia inskrypcje instruowały pacjenta w sprawie różnego smaku i temperatury naparów niezbędnych do osiągnięcia określonego rezultatu. Jedna z zachowanych mosiężnych mis, która powstała około 1200 roku – obecnie wchodząca w skład kolekcji Davida w Kopenhadze – wersy z Koranu zapewniające pomyślny poród łączy z kręgami i kwadratami zawierającymi magiczne liczby, a także z rysunkami jadowitych zwierząt, które prawdopodobnie miały chronić przed gwałtowną śmiercią. Picie wody z takiego naczynia miało leczyć choroby i chronić przed przyszłymi dolegliwościami, sama woda zaś miała nabierać właściwości leczniczych przez kontakt z wyrytymi na nim wersetami i obrazkami.
Praktycznie wszyscy pacjenci uważali interwencję religijną za równie skuteczną jak zioła przywracające równowagę humoralną. Modlitwy często mieszały się więc z recepturami farmaceutycznymi na kartach najważniejszych traktatów medycznych. Tak jak w przypadku syryjskich naczyń, idea, według której bliskość świętego albo szczęśliwego słowa może leczyć, była obecna również w kulturze judaistycznej i chrześcijańskiej. Służące za amulety kawałki pergaminu z wypisanym na nich imieniem Boga czy świętego albo z krótkim, przynoszącym szczęście wierszykiem noszono na szyi, a niekiedy wręcz połykano w nadziei na działanie ochronne lub przyspieszony powrót do zdrowia. Równie skuteczna mogła być pielgrzymka do świętego miejsca albo świętych szczątków. Była to bardziej bezpośrednia forma cudownego leczenia – padanie na kolana przed ustrojonymi trumnami świętych albo spanie w świętym miejscu mogło zapewnić sympatię bóstwa, to zaś spowodować natychmiastowe ozdrowienie. Takie boskie leczenie miało charakter transakcji. Dobre ziemskie uczynki można było wymienić na uzdrowienie. Pielgrzymi często zatem zostawiali na ołtarzach pieniądze, świece albo woskowe podobizny chorych części ciała w nadziei, że w ten sposób poprawią duchowe rachunki na swoją korzyść. Pomijając jednak te cuda, instytucje religijne były często kluczowym elementem codziennej opieki zdrowotnej. W mniejszych społecznościach rabini, księża i imamowie byli też miejscowymi uzdrowicielami, choć o ograniczonych kompetencjach. Z kolei nacisk kładziony na wykształcenie i działalność dobroczynną jako dwa filary średniowiecznego ruchu monastycznego sprawiał, że społeczności mnichów również zyskały reputację ekspertów w dziedzinie medycyny. Bardziej skomplikowane i bardziej ludzkie niż zwykły przesąd – leczenie religijne współdziałało ze świeckimi teoriami lekarstw humoralnych, by nieść cierpiącym zarówno fizyczną, jak i psychiczną ulgę.
Poza słowami
Tak, w bardzo krótkim zarysie, wygląda obraz średniowiecznych ciał, którymi ta książka zamierza się bliżej zająć. Średniowieczna medycyna odziedziczyła po świecie antycznym wysoce rozwinięte teoretyczne i praktyczne ramy rozumienia ludzkiego zdrowia. Zbudowała jednak też własną społeczną, kulturalną i duchową hierarchię, w której liczni uzdrowiciele i pacjenci walczyli o uwagę. Nie wiemy jeszcze, w którym miejscu tego szerokiego spektrum znajdował się ów rudowłosy człowieczek z pierwszych stron książki. Być może rozwój technologii przyniesie wkrótce nowe sposoby jeszcze dokładniejszego badania zachowanych szczątków w poszukiwaniu śladów ich dawnego życia. Za tą nieprzeniknioną historyczną mgłą kryje się jednak epoka tego człowieka, w której powstało wiele ekscytujących koncepcji ludzkiego ciała i sposobów dbania o nie.
Myślę wręcz, że możemy pójść z tymi średniowiecznymi ciałami jeszcze dalej. Były one przecież nie tylko sednem ludzkiej egzystencji w tej epoce, bezbronnym bytem podatnym na zmienne cykle zdrowia i choroby. Stanowiły także potężną metaforę, pobudzający kreatywność przedmiot, z którego mogli czerpać zarówno uzdrowiciele, jak i pisarze czy rzemieślnicy, czyniąc z niego symbol niemal wszystkiego – od walki o zbawienie wieczne po powtarzające się zmiany pór roku i ruchy planet. Nasza wędrówka przez ten materiał musi być więc zmienna i rozległa, wytropimy liczne, wielowarstwowe rekwizyty rozsiane na przestrzeni tysiąca lat. Dotrzemy do szczegółów podręczników medycznych pisanych przez wykształconych autorów, przejrzymy zapiski lekarzy i rejestry instytucji medycznych. Rozważymy też bardziej liryczne reakcje na choroby i leczenie zawarte przez różnych ludzi średniowiecza w wierszach i modlitwach. Poszukamy również materiału wizualnego. Dzieła sztuki i przedmioty codziennego użytku są bowiem kolejnym zachowanym źródłem, za pomocą którego średniowiecze przekazuje nam swoje sposoby postrzegania i rozumienia ludzkiego ciała. Zajmując się epoką, w której nie prowadzono dzienników, a osobisty punkt widzenia pojawia się bardzo rzadko, musimy sięgać także po obrazy, bo przemawiają one tam, gdzie teksty milczą. A przemawiają ze szczególną namiętnością i wigorem. Chociaż w traktatach chirurgicznych i księgach szpitalnych możemy znaleźć wiele faktów i liczb, możemy się również czegoś dowiedzieć, patrząc na uśmiechających się wiernych, gdy ich wyrzeźbione ciała są leczone cudownym dotknięciem jakiegoś świętego. Panujące wyobrażenie o zdrowiu i jego artystyczne przedstawienie łączy tu zgodny komunikat.
Przychodzące na świat, kąpane, ubierane, kochane, cięte, siniaczone, rozdzierane, grzebane, a nawet zmartwychwstające – średniowieczne ciała są kluczem do zrozumienia esencji codziennego życia w przeszłości. W kolejnych rozdziałach będę chciał ożywić je wedle zasad wytyczonych przez średniowiecznych myślicieli. Kiedy średniowieczny lekarz zasiadał do spisania wszystkich znanych sobie sposobów leczenia, często decydował się wykorzystać budowę samego ciała jako wzór budowy swojego dzieła, przedstawiając metody lecznicze a capite ad calcem – „od głowy po pięty” – przebijając się od łysiny i zaburzeń funkcjonowania mózgu aż po skręcone kostki i drzazgi w palcach stóp. Książka ta będzie więc ukazywać kolejne części ciała: głowę, zmysły, skórę, kości, serce, krew, dłonie, brzuch, genitalia i wreszcie stopy. Przywołując jeden po drugim te anatomiczne elementy, możemy zbudować obraz średniowiecznych ciał jako czegoś więcej niż sumy części i odmalować również ówczesne poglądy na temat życia i śmierci, cierpienia i piękna. Oto ciało w jego najszerszym sensie – punkt wyjścia do badania wszelkich aspektów średniowiecznego życia. Głowa prowadzi nas do myśli, skóra do ubrań, kości do praktyk pogrzebowych, a stopy do podróży. Kiedy bowiem oderwiemy się już od ograniczającego stereotypu „mrocznych” wieków, możemy dostrzec, że życie tych dawnych ciał nie różniło się wcale tak bardzo od naszych. Szkielety wielkich średniowiecznych katedr nadal stanowią centra naszych miast. Rozczłonkowane kości świętych trwają w relikwiarzach, muzeach i galeriach całego świata, a dawna terminologia anatomiczna nadal tkwi w samym sercu naszego języka. Średniowieczne ciała nie są więc martwe i pogrzebane – pozostają do dziś żywe.