W „Żarze, żarliwości”, nowym zbiorze intymnych rozmów Katarzyny Kubisiowskiej – kontynuacji tomu „Blisko, bliżej” – autorka nieszablonowych i odkrywczych wywiadów zaprasza swoich bohaterów do rozmowy o pasji.
To rozmowy o tym, co wypełnia nasze życie treścią i nadaje mu smak. O tym, co daje nam sens, ale i schronienie. O tym, co w nas płonie.
Rozmówcy Kubisiowskiej pochodzą z różnych światów – literatury, filmu, muzyki, przyrody, fotografii – ale jest coś, co mają wspólnego: to, że odnaleźli w swoim życiu prawdziwą pasję, której poświęcili swoje życie, całe lub w części. Łączy ich też to, że usiedli naprzeciwko Katarzyny Kubisiowskiej, by się z nią tym żarem podzielić.
A ty? Co w tobie płonie?
Katarzyna Kubisiowska – absolwentka filmoznawstwa UJ. Dziennikarka „Tygodnika Powszechnego”. Biografka Jerzego Pilcha (Pilch w sensie ścisłym, Znak 2016), Danuty Szaflarskiej (Grać aby żyć, WAB 2019), Jerzego Vetulaniego (Piękny umysł, dzikie serce, Znak Horyzont 2022), Kory (Kora. Się żyje. Znak 2023) Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem Głos i zbioru rozmów z ludźmi kultury Blisko, bliżej.
Żar, żarliwość
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 28 sierpnia 2024
Spis treści
Ryszard Koziołek, Wstęp
Ireneusz Kania, Mechaniczna doskonałość
Michał Zabłocki, Honor i gra w łapki
Wojciech Plewiński, Zdjęcia urodzinowe
Justyna Bargielska, Struny pierwotne
Jerzy Jarniewicz, Ryzyko osobiste
Justyna Czechowska, Nobel i tatar
Łukasz Orbitowski, Tysiąc słów dziennie
Małgorzata Lebda, Krowy są dobre
Michał Głowiński, Lęk przed zamknięciem
Krystyna Dąbrowska, Element intymny
Ryszard Koziołek, Skoki ciśnienia
Renata Przemyk, Zrób, matka, z tego piosenkę
Wirginia Szmyt, Pięć godzin na stojąco
Jan Młynarski, Dancing, salon, ulica, przebój
Beata Stankiewicz, Inna komunia
Teodor Segiet, Gołębie dusze
Bettina Bereś, On, ona, ono
Mateusz Janiszewski, Choroba na morze
Agata Brachowicz, Końskie zdrowie
Marcin Krzyżański, Certyfikat od borsuka
Agnieszka Smoczyńska, Córka dancingu
Rafał Marszałek, Bzik szachowy
Gabriela Muskała, Po muchomorach
Jagoda Szelc, Krecica
Jan Rączka, Coś do przytulania
Wstęp
„Żarliwość o dom Twój pożera mnie”. Odkąd w dzieciństwie usłyszałem tę wspaniałą biblijną frazę, płonie we mnie ona niegasnącym ogniem. Drżąca eufonia żaru i żeru daje przyjemność językowi i podniebieniu, a myśl też ma się czym pożywić, gdy rozważa ożywiające i niszczące działanie żarliwości. Zadziwiony zachwyt nie słabnie, gdy zdanie wraca do opowieści, z której umknęło – choć i tam przybyło z Psalmu 69, aby opisać człowieka będącego wcieleniem łagodnej miłości do całego istnienia. Mimo tej dobroci, widząc mistrza w porywie pasji, „uczniowie jego przypomnieli sobie, że napisano: Żarliwość o dom Twój pożera mnie” (J 2, 17).
Płomień, który karmi i pochłania sam siebie, jest obrazem żarliwości, czyli fenomenu energetycznego, jakim emanują rozmówcy Katarzyny Kubisiowskiej. W jednych żarliwość płonie ogniem widocznym z daleka, inni skrywają go starannie, a tylko czyny i dzieła noszą ślady gorliwej pracy wewnętrznego ognia. Wielu z nich znamy lub wyobrażamy sobie jako ludzi łagodnych i osobnych, ich praca wymaga bowiem skupionej kontemplacji. Tych spala ogień spokojny, który czasem wybucha gdzieś obok ich właściwej profesji, na innym terytorium, poza refleksyjnością, aby dać upust spazmem fizycznej energii pchającej na spacer krawędzią dachu, na wysokie drzewo, wyczerpującą pieszą wędrówkę lub do szalonej jazdy rowerem, po której umysł znów może spędzić dziesiątki godzin na przenoszeniu znaczeń między językami (Ireneusz Kania). Bywa, że żarliwość przeobraża przedmiot pasji, nawet wymagający tak bardzo skupionego bezruchu, że aż niemożliwy do pomyślenia poza rozumem, jak szachy – ale dla żarliwca nawet szachy mogą stać się grą chaotyczną, szaloną, przypadkową (Rafał Marszałek). Ów paradoks sąsiadujących ze sobą skupienia i ekspulsji dobrze obrazują sztuki cierpliwości, które szczególnie domagają się kontrolowania ożywiającego je płomienia, zwłaszcza kiedy obiekt swojej pracy – kapryśną i wymagającą naturę chleba – trzeba powierzyć prawdziwemu ogniowi: „W piekarni w nocy zdarzały mi się chwile, kiedy zaczynałem niemiłosiernie tęsknić za moją żoną, która spała w naszym mieszkaniu położonym nieopodal. Tęsknota była tak intensywna, że aż bolała” (Jan Rączka).
Pożeniona z miłością pasja łączy najbardziej odległe obiekty, czasem niewiedzące nic o sobie; ludzi, rzeczy, zwierzęta, przyrodę, przeszłość i przyszłość. Żarliwość pracy – tworzenia, podróżowania, dobrego życia – połączona z miłością szczęśliwą może szczęście zwielokrotniać. Ale kiedy przychodzi strata, żar zmienia się w ciemne słońce nieskończonej tęsknoty, które już nie rozpala, ale którego nie chce się gasić. Nieporzucona pasja, jaką dzieliło się we dwoje, staje się latarnią, zapalonym na ganku światłem dla przybysza z krainy, skąd nikt jeszcze nie wrócił (Teodor Segiet). Wspólne dla żarliwego przeżywania jest bowiem ryzyko, ogień tworzenia obnaża, spala zasłony, skłania lub zmusza do wystawienia na widok publiczny jakiejś naszej „nagości”, powstającej z tak oczywistego aktu, jak publikacja wiersza (Krystyna Dąbrowska), zwłaszcza gdy jest zrobiony z tego, co najbardziej intymne i długo trzymane w ukryciu; czemu zawsze towarzyszy zawstydzenie (Jerzy Jarniewicz) – a zarazem kiedy chce się, aby żar, który domagał się wydobycia na jaw, rozpalił też czytelnika; aby książka była czymś, co „czytelnik przeżyje do kości” (Łukasz Orbitowski).
Poruszające w tych rozmowach jest odkrywanie źródeł żarliwej namiętności do pracy lub wybranej formy życia. Czasem nosimy ją w sobie od urodzenia, częściej zostajemy dotknięci płomieniem lub ogrzani dobrym ciepłem jakiegoś innego ognia. Wszystko może stać się materią żarliwości. Bywa, że nic nie zwiastuje, że iskra może rozbłysnąć. I oto nagle obcy język, obojętny, chłodny, długo opierający się rozumieniu i mowie, staje się fascynujący bardziej niż własny; chce się w nim być i pokazywać innym jego piękno i bogactwo (Justyna Czechowska).
Niewyczerpanym źródłem miłosnej pasji są zwierzęta, które potrafią wyzwolić w ludziach niepojętą energię działania, odpowiedzialności, ciągłego przekraczania gatunkowego egoizmu. Bliskość żywych, nie-tylko-ludzkich istot, całej przyrody, udziela człowiekowi łaski nieustannej witalności; doświadczenia odradzającego się codziennie życia, zwłaszcza jeśli jest ono naturalnie dzikie. A gdy nie jest, można próbować je takim uczynić nie tylko w Białowieży, ale w przydomowym ogródku; „odziczyć” go dla radości ludzkiego życia (Marcin Krzyżański). I dla pożytku, ponieważ dzięki tej bliskości z naturą wzrasta nasza uważność wobec szczegółów istnienia, powstaje z niej zwierzęca czujność człowieka (Małgorzata Lebda).
Płomień twórczej pracy, która daje rozmaite odmiany piękna, żywi się również mrocznymi materiami: niszczącym żarem chorującego umysłu (Justyna Bargielska) lub sąsiedztwem choroby kochanego człowieka (Gabriela Muskała). Żarliwość przesycona jest wtedy lękiem, który nie gaśnie nigdy, jak ten odczuwany przez dziecko dotknięte Zagładą, choć doświadczenie i mądrość próbują go przytłumić (Michał Głowiński). Albo przeciwnie – przygasa lub znika, kiedy wcale tego nie chcemy. Wypalenie jest wtedy naturalną obroną organizmu, który nie może już sprostać żądaniom żarliwości. Inny kłopot pojawia się, kiedy ta realizuje się w wyzwaniach ekstremalnych, na przykład w pytaniu, co z nią począć w pokojowej temperaturze codzienności, aby nie zniszczyła więzi rodzinnych, zawodowych, towarzyskich (Mateusz Janiszewski). Przezorności i pokora wobec sił pasji i talentu dowodzi siły i dojrzałości, które pozwalają trzymać ogień w bezpiecznej odległości od bliskich ludzi i ważnych spraw; aby ogrzewał i oświetlał, ale nie spalał (Jagoda Szelc). Wraca w tych rozmowach terapeutyczne, ochronne działanie żarliwości. Zatracone zanurzenie się w muzyce, w powtarzalnych ćwiczeniach, w przyjaznym środowisku ludzi kochających piękne dźwięki daje ulgę i wytchnienie (Jan Młynarski).
W niezwykłej panoramie pejzażu żarliwości, jaki otwierają przed czytelnikiem te rozmowy, jeden składnik jest wspólny – pulsująca, żywa, nieodparta materia życia, która musi zostać przez bohaterów dotknięta, odczuta, poznana, opowiedziana, przeżyta. To ich imperatyw żarliwości: „Cieszyliśmy się każdą znalezioną muszlą, każdym widokiem, każdym wschodem słońca, każdym zejściem pod wodę, każdą zobaczoną rybą. Ten stan ducha trudno wytłumaczyć dzisiejszym ludziom, którzy znają tylko świat otwartych granic” (Wojciech Plewiński).
A jednak Kasi się udało.
Ryszard Koziołek
Mechaniczna doskonałość
KATARZYNA KUBISIOWSKA: Kto Pana nauczył jeździć na rowerze?
IRENEUSZ KANIA: Sam się nauczyłem. W moim pokoleniu i w moim miasteczku nikt nas nie uczył. Wystarczyło, by gromada siedmio-, ośmiolatków dorwała rower… Wtedy każdy na własną rękę próbował jeździć.
Trzeba było tylko ten rower dorwać – w połowie lat 40. to chyba nie była prosta sprawa.
Miałem o tyle dobrą sytuację, że w domu był rower. Ojciec posiadał przedwojenną damkę, bardzo ciężką, ważyła z 20 kilogramów. Jako dziecko byłem mikrus, więc była dla mnie wyzwaniem. Uczyłem się, gdy miałem sześć lat, dobrze to pamiętam, bo wtedy urodziła się moja siostra. Stałem na pedałach, a kierownicę miałem nad głową. Ale nauczyłem się.
Tak od razu?
Nie obyło się bez dramatycznych przygód. Któregoś dnia jechałem naszą ulicą, która nazywała się Krótka, ale była nie tyle krótka, co bardzo stroma. Rozpędziłem się mocno, a tu widzę naprzeciwko siebie sąsiadkę z dwoma wiadrami pełnymi wody. Pędzę na nią i wiem, że musi nastąpić zderzenie, bo jeszcze nie umiem skręcać i hamować. Wiadra jej wypadły, przewróciła się, ja na nią, na nas rower. Narobiła wrzasku. Rodzice i ja potem ją przepraszaliśmy.
Pamięta Pan moment, kiedy poczuł, że panuje nad rowerem?
Trochę czasu musiało upłynąć, dopóki nie dostałem roweru na mój wymiar. A to zdarzyło się po dwóch latach. Wtedy poczułem się panem roweru i zacząłem na nim wyczyniać akrobatyczne cuda: jazda na jednym kole, jazda bez trzymania kierownicy, stojąc na pedałach… Usiłowałem stanąć nawet na rękach na kierownicy, ale to mi się na szczęście nigdy nie udało, bo nie wiem, czy byłbym dziś w całości. W tamtym czasie jeździłem dużo z moim przyjacielem. Byliśmy rówieśnikami, mieliśmy tę samą fizyczną wydolność i poziom umiejętności.
Ważny jest przyjaciel do wspólnych podróży?
Ważny. Gdy wyrusza się na dłuższe, męczące trasy i chce się jechać szybko, a wieje wiatr, to nieocenioną rzeczą jest zmienianie się na prowadzeniu. Ten pierwszy wytwarza za sobą w odległości pięciu-sześciu metrów worek próżni, w którym jest mniejszy opór powietrza, więc jedzie się o wiele łatwiej, da się odpocząć. Ale przychodzi moment, że trzeba kumpla zmienić – wtedy odpoczywa on. W ten sposób we dwójkę można bez większego zmęczenia pokonywać długie odległości – to niesłychanie wydajny system, dziś praktykowany w drużynowych wyścigach. A my jako dzieci sami go odkryliśmy.
Długo razem jeździliście?
Do mojego 14. roku życia, potem z domu wyrwały mnie rozmaite choroby. Do rodzinnego Wielunia wróciłem, by jako 18-latek zdać maturę. Roweru już nie miałem, lecz zająłem się innym sportem – lekkoatletyką. Skakałem, rzucałem dyskiem i oszczepem… To mnie pochłonęło. A w 1959 r. poszedłem na studia do Krakowa i tam zacząłem trenować podnoszenie ciężarów. Na rower ponownie wsiadłem w 1969 r., zatrudniłem się wtedy w Centralnym Ośrodku Chłodnictwa, przesiedziałem tam siedem lat. Początkowo pracowałem jako dokumentalista, potem kierownik komórki współpracy z zagranicą i RWPG. By sobie ułatwić życie, kupiłem angielskiego tylera z przerzutką trójbiegową. Mieszkałem wtedy przy Błoniach, na ul. Kraszewskiego. A mój zakład pracy był przy ówczesnej ul. Dzierżyńskiego, dziś Lea. W latach 60. i 70. w Krakowie z komunikacją było makabrycznie – przeciążone tramwaje i autobusy nieregularnie kursujące. By dostać się do pracy, musiałem objechać pół miasta. A na rowerze pokonywałem trasę na skróty, w pracy byłem w kwadrans.
Jak z Pana półwiecznej perspektywy jazdy na rowerze zmieniły się w Polsce obyczaje?
Jeszcze w latach 60. rzadkością był dorosły jeżdżący po mieście na rowerze. Jasne, zdarzali się narwańcy, którzy lekceważyli konwenanse. Uznawane jednak było to za dziwactwo, gdy stary chłop na stanowisku wsiadał na rower. Zmieniło się to radykalnie w ostatnich latach, gdy nastąpiła epoka tanich, górskich rowerów, które można było kupić w każdym większym supermarkecie. Wystarczały na jeden sezon, bo to złom i nędza. Dobry rower kosztuje minimum 2–3 tysiące i więcej.
Na rynku rowerów jest teraz zatrzęsienie – od eleganckich damek, przez te, na których jeździ się na leżąco, po wyczynowe kolarzówki.
Ja mam dwa rowery – stary, produkcji Rometu, trochę podrasowany, jeżdżę nim po mieście, i trekkingowy, z przerzutkami – trzy z przodu i osiem z tyłu, w sumie 24 możliwe kombinacje, sprawdza się w każdych warunkach terenowych.
A moda na rower to jedna z niewielu dobrych mód, które się w Polsce przyjęły. Bo my najchętniej kopiujemy mody najgorsze. Więc moda na rower cieszy mnie ogromnie. Widzę dziś obrazki, o których marzyłem całe życie: mamusię, tatusia i dwójkę bajtli jadących w rządku. Cała rodzina na rowerach na dobrze urządzonej ścieżce, bo takie też zdarzają się w Krakowie, np. ta prowadząca z Salwatora w stronę Wodociągów. W Polsce to nawet lepiej wygląda niż w Szwecji.
Naprawdę? Przecież Szwecja słynie z kultury rowerowej.
Też tak myślałem. Do domu pracy twórczej na Gotlandii jechałem z głową pełną stereotypów, m.in. dotyczących tego, że Szwedzi to naród wyjątkowo usportowiony. Sama Gotlandia jest płaska, to idealne miejsce do wycieczek rowerowych.
Kiedyś wypuszczam się na całodniową jazdę rowerem. Wyjeżdżam z mojego miasteczka i mijam po drodze rodziny na rowerach. Gdy ich mijam, oni machają do mnie, a ja do nich. Myślę: „No, rzeczywiście, ci Szwedzi to są usportowieni”. Jadę dalej i po pół godzinie robię sobie przerwę. Siadam, piję wodę. I co widzę? Rodzinę moich Szwedów. Jadą dalej, tyle że w autobusie, z którego radośnie mi machają. Ich rowery są już teraz w bagażniku. Wielcy sportowcy – w kaskach, w ochraniaczach, w bajeranckich kostiumach. W Szwecji to się zdarza nagminnie. Śmiem twierdzić, że to reguła, bo takich rodzin przez dwa miesiące pobytu spotkałem mnóstwo. Startują z najlepszymi chęciami, a potem duch w nich upada. I autobusy na tę okoliczność są przystosowane – z tyłu mają olbrzymie kosze na rowery. W Szwecji pozbyłem się paru złudzeń; niektóre podróże kształcą.
A Polacy jak się zachowują na rowerach?
Coraz lepiej. Ponieważ moda rowerowa jest modą cywilizacyjną, na jej karku wjeżdżają do Polski wzorce zachowań. To jest społeczna pragmatyka – ona wymusza pewne zwyczaje. Choć z nimi też różnie bywa. Na fali młodzieńczej głupoty, która w pewnym wieku jest czymś naturalnym, grupa pseudowyczynowców potrafi w tłumie jeździć slalomem z najwyższą szybkością. Takie sceny widzi się nawet w środku miasta, proszę zaobserwować, co się dzieje na Rynku Głównym. Niebezpieczna moda szczególnie dla pieszych, którzy, swoją drogą, też potrafią zachować się niepoczytalnie. Gdy jadę w ładną pogodę wzdłuż Wisły mocno oblężonym deptakiem, to na ścieżkę wyznaczoną dla rowerów potrafią znienacka wejść zarówno dzieci, jak i dorośli. Robią to w sposób gwałtowny, niespodziewanie wyrywają się z tłumu i wpadają rowerzyście prosto pod koło. Wiele razy w ostatniej chwili musiałem hamować. A raz mi się nie udało i wpadłem na 10-latka, który zbiegł na ścieżkę z górki. On wykoziołkował, ja wykoziołkowałem, matka tego chłopca narobiła wrzasku, dobrze, że byli świadkowie, bo inaczej by mnie rozniosła. W Polsce obowiązuje zasada ograniczonego do zera zaufania rowerzysty do pieszego, którego często należy traktować jako potencjalne zagrożenie.
Kierowcę auta też trzeba w ten sposób traktować?
To inna kategoria. Samochód jest maszyną dużą i ciężką, z definicji jego kierowca znajduje się w pozycji silniejszego. Dużo bardziej niebezpieczni są piesi. Bo z rowerzystami wydają się pozornie pozostawać na poziomie równości. W stosunku do samochodziarza z góry wiem, że pozostaję w pozycji słabszego.
Czy istnieje idealne miejsce na świecie dla rowerzysty?
Francja ma znakomite drogi rowerowe. Sporo jeździłem po Prowansji, gdy w latach 90. byłem w Arles, w ośrodku dla tłumaczy. Uderzyło mnie wtedy, że z rowerów korzystała masa staruszków, gromada pań i panów w znakomitej formie, nawet 80-, 90-latków. Człowiek we Francji nie musi się bać, że go staranuje ciężarówka ścinająca zakręt. Bo w Polsce jest ona niebezpieczeństwem realnym – wiele razy w ostatniej sekundzie uchodziłem z życiem, skacząc do rowu.
Ale we Francji na rowerzystę czekają inne zasadzki. Choćby mistral, porywisty wiatr, doliną Rodanu pędzi z olbrzymią szybkością. Kiedyś jestem na środku mostu z niską balustradą. I niespodziewanie poczułem potężne uderzenie w bok… Uratowała mnie rutyna, to, że w ułamkach sekund zapanowałem nad kierownicą. Bo inaczej mistral zdmuchnąłby mnie do wody. Wprawdzie umiem pływać, pewnie bym się uratował, ale rower by przepadł na pewno.
Kiedy indziej wybrałem się do Maillane, rodzinnej miejscowości Frédérica Mistrala, wielkiego prowansalskiego poety. Chciałem zwiedzić jego dom rodzinny. Z Arles to zaledwie 20 kilometrów na północ, a jechałem dwie godziny, z przeciętną prędkością 10 km/h. Nie dało się szybciej, mistral wiał mi prosto w twarz, momentami stawiało mnie w miejscu. Natomiast z powrotem tę trasę zrobiłem w pół godziny, czyli jechałem z przeciętną prędkością 40 km/h. I to jest rozkosz. Człowiek jedzie sam, wiatr go niesie…
Andrzej Bobkowski za okupacji przemierzył na rowerze Francję. W „Szkicach piórkiem” napisał, że w czasie upajającej jazdy przestawało go wszystko obchodzić, doświadczał prawdziwej wolności. Ale Bobkowski w czasie wypraw rowerowych też dużo rozmyślał. Pan też wtedy się zastanawia nad przekładami, nad którymi Pan pracuje?
Zdarzało się. Przed wielu laty byłem w Zakopanem, gdzie pisałem tekst o Milarepie. W pewnym momencie utknąłem, pojawił się problem, nie miałem pojęcia, jak ten wątek ugryźć. Już w Krakowie pojechałem na dłuższą wyprawę do Wadowic i zupełnie niespodziewanie coś mi się w mózgu otworzyło i wpadłem na potrzebny mi trop. Wróciłem do domu i tekst skończyłem.
Ale zazwyczaj o pracy nie myślę. Gdy jestem w pięknej okolicy, staram się zjednoczyć z nią duchowo. To jest dla mnie najistotniejsze.
Jak z perspektywy roweru wygląda świat?
Lubię rower, bo w istocie lubię podróżować. Co rozumiem przez podroż? Nie to, co zazwyczaj robimy w czasie wakacji. Nie jest podróżą to, że wsiadasz do samolotu, a po dwóch godzinach lądujesz w innym świecie. Dla mnie podróż to możliwość, bym mógł wszystko wkoło zauważyć. Bym jadąc koło ludzi, mógł widzieć ich twarze i słyszeć, co mówią. To właśnie zapewnia mi rower. I jeszcze zapewnia to wędrówka piesza, właściwie moja ulubiona forma podróży; zdarzało mi się w jeden dzień zrobić pieszo trasę do Kalwarii Zebrzydowskiej i z powrotem. A gdy na rowerze jedzie się z prędkością 15–20 km/h, to nie wyrywa cię to ze świata, tylko cały czas się jest z nim spojonym. Człowiek utrzymuje to samo tempo.
Spotkał Pan w czasie swoich rowerowych podróży ważnych dla siebie ludzi?
Prawdę mówiąc, nie mam zbytniej potrzeby kontaktu z ludźmi, jestem raczej typem aspołecznym. Ta kwalifikacja idzie za mną od dziecka. Gdy mama wracała z wywiadówek, przynosiła na mój temat trzy opinie. Pierwsza, proszę wybaczyć, że zdolny. Druga, że aspołeczny. Trzecia, że krnąbrny.
Gdy jadę rowerem, chcę widzieć i słyszeć świat. Ludzie są tylko jego elementem. Czy potrzebowałem pomocy na drodze? Nigdy. Wiem po prostu, że gdy jadę na dłuższą trasę, mam zabrać pompkę, zapasową dętkę, zestaw do łatania dętek, wentyl oraz dwa klucze rowerowe. To kwestia doświadczenia – po Krakowie i okolicach przejeździłem od 1969 r. grubo ponad 100 tysięcy kilometrów.
Prowadzi Pan na ten temat zapiski?
Zapisuję, jakie trasy i ile zrobiłem kilometrów w jednym roku. Proszę spojrzeć, tu mam kalendarzyk z zeszłego roku, w każdym miesiącu jest notatka. W lutym – nic. W marcu – 71. W kwietniu – 55. W maju – 164. W czerwcu – 162. W lipcu – 290. W sierpniu – 180. We wrześniu – 95. W październiku – 34. W listopadzie – 27. Jesienią pogoda jest już nieodpowiednia. Gdy jest zimno, nie jeżdżę, wtedy ciągle mi cieknie z nosa, muszę sięgać po chusteczkę, a to już żadna przyjemność.
W sumie w 2017 r. wyszło około 1200 kilometrów. Mało. W ostatnich latach właśnie pogoda mi nie pozwala na więcej. Jeszcze 10 lat temu w roku pokonywałem w ciągu sezonu od 2 do 3 tysięcy kilometrów. A statystyki prowadzę z ciekawości, chcę być zorientowany. To stary nawyk z podnoszenia ciężarów, gdzie zapisuje się każdą tonę. Poza wszystkim, gdy ma się dane, można sobie ustawić trening.
Przy którym kilometrze zaczyna Pan odczuwać zmęczenie?
Nie wiem, czy pani w to uwierzy, ale jestem człowiekiem, który prawie się nie męczy. I przez 60 lat trenowania sportów, w tym intensywnego podnoszenia ciężarów, może ze dwa-trzy razy poczułem zmęczenie. Kiedyś w górach szedłem 12 godzin – od ósmej do dwudziestej – ostrego marszu. Wtedy czułem się rzeczywiście zmęczony. Objawiało się to w ten sposób, że całą noc nie zmrużyłem oka. W każdym razie fizyczny wysiłek mnie nie męczy.
A intelektualny?
Szczerze powiedziawszy – też nie. Ludzie pomawiają mnie o różne talenty, zwłaszcza do języków, mówię swobodnie dziesięcioma, w dwudziestu czytam. Ale ja mam dość słabą pamięć mechaniczną – w jeden dzień wkuwałem słówka, a w drugi kompletnie ich nie pamiętałem. Musiałem znaleźć niekonwencjonalne metody nauki, to już jednak inna historia. Mam jeden talent, do którego chętnie się przyznaję: potrafię pracować intensywnie przez długi czas. Bez zmęczenia.
Dla pracy intelektualnej ważna jest kondycja fizyczna?
Bardzo. Gdy spotykam się z młodymi ludźmi, którzy mają ambicje pracować intelektualnie, mówię im, by dbali o fizyczną kondycję. To niebywale pomaga w każdej pracy.
Tę mądrość wyniósł Pan z domu rodzinnego?
Nie – ona sama do mnie przyszła. I nałożyła się na moją cechę fizjologiczną: umiłowanie ruchu. Od dzieciństwa rozpierała mnie energia, wyczyniałem sztuki akrobatyczne, po drzewach łaziłem jak małpa, nauczyłem się chodzić po linie. Ta ogólna sprawność mi została, do dzisiaj jestem w stanie podciągnąć się na drążku z obciążeniem 30 kilogramów, kiedyś to było 50 kilogramów.
Zawsze miałem żyłkę ryzykanta, jako siedmiolatek uwielbiałem chodzić po skraju dachu. A to, że chłopcy nie mają dziś możliwości realizowania w naturalny sposób wysiłku fizycznego, uważam za wielki brak w ich dzisiejszym wychowaniu. Słaba sprawność fizyczna u chłopaka prowadzi do tego, że czuje się on niedołęgą. A to w paskudny sposób odkształca jego psychikę. W dorosłości może to zaprocentować agresją, także w rodzinie. Bo agresywny mężczyzna to słaby mężczyzna. Kiedy jest silny i ma tego świadomość – nigdy nie skrzywdzi nawet muchy. Mówię to z całą odpowiedzialnością – jako ten, który przez dziesiątki lat obracał się w środowisku ludzi silnych. Oni mieli poczucie, że siła jest ich zadaniem – obowiązkiem wobec słabszych.
Czy widział Pan projekt roweru Leonarda da Vinci?
Widziałem! Gdy 10 lat temu z żoną zwiedzaliśmy Toskanię, trafiliśmy do jego muzeum w Vinci, gdzie, ku mojemu zdumieniu, zobaczyłem replikę roweru Leonarda. Choć replika to za dużo powiedziane, istniał przecież tylko jego rysunek, odkryty całkiem niedawno. Na jego podstawie w drewnie wykonano model roweru. I on jest taki sam jak rower, który znamy, posiada wszystkie jego elementy – kierownicę, przekładnię, koła zębate, łańcuch, pedały… Tymczasem rower nowoczesny wywodzi się od tych biegowych, jeszcze bez przekładni, wymyślonych przez Francuzów w XVIII wieku. Napędzało się je nogami, jak dziś rowerki dla dzieci.
Czyli da Vinci wyprzedził czas. A czy podoba się Panu rower jako forma?
Podziwiam rower jako jedną z najdoskonalszych konstrukcji inżynierskich. To może brzmieć dziwnie w epoce, w której mamy taką masę wyrafinowanych urządzeń. Ale jednym z najważniejszych wyznaczników doskonałości mechanicznej urządzenia jest stosunek energii włożonej, czyli biologicznej – ludzkich mięśni – do energii otrzymanej, czyli kinetycznej, której postacią jest ruch. Rower ma jedną z najdoskonalszych proporcji tego kryterium. Dla porównania – w klasycznym parowozie ta proporcja wyrażała się w 5 procentach, rower ma ją rzędu 40 procent. To jedna z najdoskonalszych maszyn, które człowiek wynalazł, choć w konstrukcji bardzo prosta. Niezaśmiecająca środowiska, niewytwarzająca hałasu, zajmująca mało przestrzeni. To są kryteria, które jakiś czas temu zostały przez inżynierów ustalone jako jeden z elementów składających się na to, co nazywamy nowoczesną konstrukcją. Więc mój podziw dla roweru ma komponentę myślenia inżynierskiego.
IRENEUSZ KANIA (1940–2023) był filologiem, tłumaczem i eseistą. Przekładał z szesnastu języków nowożytnych i starożytnych, m.in. Ciorana, Eliadego, Benjamina, Flawiusza Filostratosa, pisma buddyjskie oraz hebrajskie. Autor księgi wypisów starobuddyjskich „Muttāvali”. Laureat licznych nagród i odznaczeń, m.in. Nagrody Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską im. T. Boya-Żeleńskiego.