Drugi tom debiutanckiej trylogii Roberta Małeckiego, gdzie Marek Bener jest arogancki jak nigdy wcześniej. Czy porzucając strach, ma szansę odnaleźć ukochaną kobietę? Jakie sekrety przeoczył na drodze ku prawdzie?


Możesz porzucić nadzieję, ale nigdy nie uwolnisz się od siedzącego w tobie strachu.

Miejscowy biznesmen ma zlecenie dla Marka Benera – prosi go o odnalezienie nastoletniej córki, Marty. Po serii głuchych telefonów dziennikarzowi wydaje się, że rozwiązanie jest już blisko, lecz za każdym razem mu umyka. Pętla zleceniodawcy na jego szyi powoli zaczyna się zaciskać. Jednak intuicja podpowiada Benerowi, że to w domu zaginionej dziewczyny może kryć się mrok, którego wcześniej nie dostrzegał.

W którym miejscu kończy się rodzinna tajemnica, a zaczynają gangsterskie porachunki?

Jeden nierozważny krok może mieć fatalne konsekwencje. Kiedy współpracowniczka Benera znika podczas pracy nad artykułem, okazuje się, że zaginięcie nastolatki może mieć więcej wspólnego z jego rodziną, niż mogłoby mu się wydawać. A podarunek ukryty w toruńskich zaułkach kluczem do przeszłości, której tak długo poszukiwał.

Czy rozwiązanie tej zagadki pozwoli mu zrozumieć, dlaczego Agata, jego ciężarna żona, zniknęła?

***

Drugi tom z serii o Marku Benerze. W serii ukazały się:

1. Najgorsze dopiero nadejdzie
2. Porzuć swój strach
3. Koszmary zasną ostatnie

Robert Małecki – jeden z najlepszych i najbardziej cenionych polskich autorów powieści kryminalnych. Laureat Nagrody Wielkiego Kalibru i nagrody Kryminalnej Piły. Serca czytelników podbił bestsellerowymi seriami o komisarzu Bernardzie Grossie, dziennikarzu Marku Bennerze oraz o śledczych z Archiwum X – Marii Herman i Olgierdzie Borewiczu (Wiatrołomy, Urwisko).

Robert Małecki
Porzuć swój strach
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 7 sierpnia 2024
 
 

Pro­log

Za­miast mdłego odoru zwłok, które le­żały w płyt­kiej mo­gile, czuł in­ten­sywny za­pach lasu.
Woń była gę­sta i lepka jak mo­kra zie­mia, którą przed chwilą od­gar­nął z fo­lii przy­kry­wa­ją­cej ciało. Od­sło­nił tylko twarz i nie za­mie­rzał wię­cej, tyle wy­star­czyło.
Wzrok przy­zwy­czaił się do ciem­no­ści i dzięki temu wy­ła­py­wał co­raz wię­cej szcze­gó­łów, mimo że wo­lałby w ogóle ni­czego nie wi­dzieć i być gdzieś da­leko stąd. Tym­cza­sem klę­czał w roz­ko­pa­nej i zim­nej gle­bie, która kle­iła się do ły­dek i ko­lan.
Bu­rza już prze­szła, jed­nak na­brzmiałe kro­ple desz­czu wciąż są­czyły się z gę­stych ko­ron so­sen za­wie­szo­nych wy­soko nad nim, ob­my­wa­jąc twarz ko­biety z resz­tek ziemi. Po­znał jej pro­sty nos, za­pad­nięte po­liczki i do­łek w bro­dzie. Białka oczu błysz­czały jesz­cze, a nie­ru­chomy wzrok wpa­try­wał się w czarne niebo i księ­życ. Wą­skie usta były otwarte jak do krzyku. A może chciała tylko za­czerp­nąć po­wie­trza. Ostatni raz.
Pod pa­znok­ciami wciąż czuł ziarna pia­chu. Mimo nocy wpa­try­wał się w swoje brudne ręce i py­tał sam sie­bie, jak mo­gło do tego dojść.
Nie wy­trzy­mał.
Nie te­raz, tylko wtedy.
Nie tak wy­obra­żał so­bie ostat­nią z nią roz­mowę.
Pa­mię­tał, że na­wrzesz­czał na nią, kiedy za­częła pleść bzdury. Obojgu pu­ściły nerwy. Miał wra­że­nie, że osza­lała, że mówi rze­czy, któ­rych nor­mal­nie ni­gdy by nie po­wie­działa. Ale te­raz wie­dział, że jej za­cho­wa­nie nie było oznaką sza­leń­stwa. Po pro­stu chro­niła swoją ta­jem­nicę. To on stra­cił nad sobą pa­no­wa­nie, to jemu, w za­le­wie żółci, urwał się film.
Nie­po­czy­tal­ność, tak mo­gliby to za­kwa­li­fi­ko­wać.
Nie po­cie­szał się, bo wciąż nie wie­dział, co po­wie żo­nie, któ­rej nie wi­dział od sze­ściu lat, cho­ciaż stale z nią roz­ma­wiał, i która w naj­trud­niej­szych chwi­lach za­wsze była obecna w jego gło­wie. Za­sta­na­wiał się, w ja­kie słowa ubrać to, co się wy­da­rzyło, i jak przy­znać się do tego, co zro­bił.
Po­woli – jakby wsta­wał od kon­fe­sjo­nału, jakby to spo­tka­nie ze zwło­kami miało go roz­grze­szyć – pod­niósł się, za­brał oparty o pień szpa­del i ru­szył na sztyw­nych, uwa­la­nych zie­mią no­gach w stronę po­lany oświe­tla­nej bla­skiem księ­życa. Po­mruk bu­rzy do­cho­dził te­raz znad To­ru­nia.
Dłu­gie włosy przy­kle­iły się do szyi, a wil­gotne ciu­chy po­tę­go­wały wra­że­nie chłodu. Po po­licz­kach spły­wały kro­ple desz­czu – cho­ciaż może to wcale nie był deszcz – a w tramp­kach woda chlu­pała przy każ­dym kroku. Czuł, jak drżą mu wszyst­kie mię­śnie, i do­brze wie­dział, że to nie z po­wodu zimna. Znowu pa­nicz­nie się bał. Znowu strach ka­zał mu ucie­kać. Tym ra­zem jed­nak ucie­kał przed sa­mym sobą. Dla­tego nie mógł się za­trzy­mać. Nie za­mie­rzał się od­wra­cać i spo­glą­dać nieco da­lej w mrok, mię­dzy grube pnie so­sen, tam gdzie zna­lazł ją w płyt­kim gro­bie.
I wtedy to so­bie przy­po­mniał.
Wi­dział to wcze­śniej, jed­nak nie za­re­ago­wał. Po­chło­nęło go od­rzu­ca­nie szpa­dlem cięż­kiej, wil­got­nej ziemi, a po­tem usu­wa­nie jej rę­koma. Po pro­stu był zbyt wstrzą­śnięty tym, co ro­bił.
Przy­spie­szył, ale strach wciąż do­trzy­my­wał mu kroku. Sły­szał swój krótki, płytki od­dech, czuł ude­rze­nia serca, które roz­cho­dziły się falą po ca­łym ciele. Za­ci­snął bez­wied­nie dło­nie na sta­lo­wym trzonku szpa­dla.
Za od­ko­pa­nym gro­bem świeża zie­mia skry­wała jesz­cze jedno ciało.
Za­trzy­mał się i od­wró­cił.
A co, je­śli leży tam…
Nie.
Na­wet tak nie myśl, roz­ka­zał so­bie.
I od­szedł.

 

 
Wesprzyj nas