„Zielony Mars” – nagrodzona Hugo i Locusem kontynuacja „Czerwonego Marsa” Kima Stanleya Robinsona, rozwija ekscytującą i ponadczasową wizję podboju Marsa.


Od przybycia pierwszych kolonistów minęło kilkadziesiąt lat. Dorosło już pierwsze pokolenie dzieci narodzonych na Marsie.

Przemiana niegościnnej planety w świat podobny do Ziemi dopiero się jednak rozpoczęła. Powierzchnię Marsa zaczynają pokrywać porosty, atmosfera staje się zdatna do oddychania, tworzą się pierwsze zbiorniki wodne…

Wśród kolonistów jednakże wciąż trwają spory – są grupy, które chcą zachować pierwotne, surowe piękno planety, są też grupy owładnięte żądzą pieniądza, które bezwzględnie dążą do eksploatacji jej zasobów.

Dzieci Marsa, którym przewodzi Peter Clayborne, walczą z bezdusznymi korporacjami pragnącymi zbić majątek na terraformacji. Do rebeliantów dołączają niektórzy przedstawiciele Pierwszej Setki – Maja Tojtinowa, Simon Frazier, Sax Russell.

Kim Stanley Robinson – amerykański pisarz science fiction, autor wielokrotnie nagradzanej trylogii marsjańskiej:
Czerwony Mars (Red Mars, 1992, I polskie wydanie: Prószyński i S-ka, 1998)
Zielony Mars (Green Mars, 1994, I polskie wydanie: Prószyński i S-ka, 1998)
Błękitny Mars (Blue Mars, 1996, I polskie wydanie: Prószyński i S-ka, 1998)
Od początku swojej kariery spotykał się z szerokim uznaniem czytelników i krytyków. Jest uważany za jednego z czołowych żyjących twórców amerykańskiej literatury fantastycznonaukowej. W swojej twórczości często sięga po tematykę ekologiczną i socjologiczną. Wiele z jego powieści wydaje się być skutkiem osobistych zainteresowań, na przykład jego najsłynniejszy cykl był owocem wieloletniej fascynacji Marsem i 15-letniego okresu badań na jego temat.

Kim Stanley Robinson
Zielony Mars
Przekład: Ewa Wojtczak
Wydawnictwo Vesper
Premiera: 17 lipca 2024
 
 


Część 1
Areoformowanie

Sedno sprawy nie polega na tym, aby stworzyć drugą Ziemię. Wcale nie chodzi o kolejną Alaskę czy Tybet, Vermont lub Wenecję, nie chodzi nawet o drugą Antarktydę. Trzeba powalać do życia coś zupełnie nowego i obcego wobec ziemskich wzorców, coś całkowicie marsjańskiego.
W pewnym sensie zresztą nasze intencje nie mają właściwie znaczenia. Gdybyśmy bowiem nawet spróbowali stworzyć replikę Syberii czy Sahary, i tak nam się nie uda. Nie pozwoli na to ewolucja, a proces przekształcania tej planety jest z gruntu ewolucyjny, jest aktem, który odbywa się niezależnie od naszych chęci, jak wówczas kiedy na Ziemi życie nagle, w sposób niemalże cudowny powstało z nieożywionej materii albo kiedy wydostało się z morza na ląd.
Tak czy owak, w chwili obecnej znowu walczymy o kształt nowego świata, tym razem świata naprawdę obcego. Pomimo wielkich, długich lodowców, które są skutkami gigantycznych powodzi roku 2061, świat ten nadal jest bardzo jałowy, mimo pierwszych prób tworzenia atmosfery – powietrze nadal bardzo rzadkie, a mimo wszystkich naszych dotychczasowych manipulacji ciepłem – przeciętna temperatura Marsa wciąż sytuuje się znacznie poniżej punktu zamarzania. Generalnie więc owe uwarunkowania wszystkie razem sprawiają, iż przeżyć tu mogą jedynie organizmy tolerujące warunki ekstremalne.
Życie jednakże jest wytrzymałe i potrafi się przystosowywać niemal do wszelkich warunków, to zielona siła, zwana viriditas, która wciska się w każdy dostępny zakamarek wszechświata… W dziesięcioleciu po katastrofach 2061 roku ludzie usiłowali przetrwać w popękanych kopułach i podartych namiotach; łatali, naprawiali i jakoś żyli. My w naszych sekretnych kryjówkach nadal staraliśmy się budować nowe społeczeństwo. Na zewnątrz natomiast, na mroźnej powierzchni – na stokach lodowców i w niżej położonych cieplejszych basenach – powoli, ale nieubłaganie rozrastały się nowe rośliny.
Oczywiście, wszystkie genetyczne wzorce naszej nowej bioty pochodzą z Ziemi; umysły ludzkie, które je zaprojektowały, są także ziemskie. Teren jest jednak marsjański, a ten bywa potężnym biotechnologiem. Potrafi zadecydować, który osobnik ma się rozwinąć, a który nie, wyzwala różnicowanie się organizmów, a zatem – w rezultacie – powoduje ewolucję nowych gatunków. Przemijają po sobie kolejne pokolenia i wszyscy przedstawiciele biosfery wspólnie się rozwijają, przystosowując się do swego terenu razem, w skomplikowany sposób, i korzystają z własnej twórczej umiejętności do samoprojektowania własnych cech. Proces ten, niezależnie od tego jak bardzo my, ludzie, chcemy w niego ingerować, jest ze swej natury absolutnie niemożliwy do kontroli. Geny mutują się, istoty się rozwijają: pojawia się nowa biosfera, a wraz z nią nowa noosfera. I w końcu również umysły twórców, podobnie jak wszystko wokół, nieodwracalnie się zmieniają.
I to właśnie jest proces areoformowania.

***

Pewnego dnia spadło niebo. Tafle lodu zaczęły pękać i wpadać do jeziora. Na plaży co rusz to rozlegały się trzaski. Dzieci rozproszyły się jak przerażone brodźce, a Nirgal pomknął po wydmach do osady i z krzykiem wpadł do oranżerii.
– Niebo spada! Niebo spada!
Peter wybiegł z cieplarni i popędził po wydmach tak szybko, że chłopiec nie mógł za nim nadążyć.
Piasek plaży pokrywały wielkie białe tafle, a w wodzie jeziora syczało kilka odłupanych kawałków suchego lodu. Wszystkie dzieci natychmiast stłoczyły się wokół Petera, który stał z zadartą głową i wpatrywał się w wiszącą wysoko nad nimi kopułę.
– Wracajcie do wioski – odezwał się wreszcie poważnym, nie znoszącym sprzeciwu tonem i zaraz potem wybuchnął śmiechem. – Niebo spada! – wrzasnął wesoło i potargał Nirgalowi włosy. Chłopiec zarumienił się, a Harmakhis i Jackie roześmiali się, szybko wyrzucając z ust zmrożone białe pióropusze oddechów.
Peter należał do ekipy, która natychmiast weszła na bok kopuły, aby ją naprawić. On, Kasei i Michel wspięli się nad osadę, przez jakiś czas więc byli dobrze widoczni dla mieszkańców, potem zawiśli nad plażą, następnie nad jeziorem, aż wreszcie – gdy tak wisieli w zrobionych z lin uprzężach, podwiązanych do haków wbitych w lód – wydawali się z dołu mniejsi niż dzieci. Opryskiwali pęknięcie w kopule wodą, aż zamarzła w nową, przezroczystą warstwę i pokryła biały, suchy lód. Kiedy zeszli, zaczęli rozmowę na temat ocieplania się powietrza na zewnątrz. W pewnej chwili ze swego małego bambusowego lokum nad jeziorem wyszła Hiroko i Nirgal spytał ją:
– Czy będziemy musieli stąd odejść?
– Kiedyś nadejdzie taki dzień, gdy będziemy musieli odejść – odparła. – Na Marsie nic nie trwa wiecznie.

Nirgalowi jednak podobało się pod kopułą. Następnego ranka zbudził się w swoim kolistym bambusowym pokoiku, położonym wysoko w części mieszkalnej, zwanej Półksiężycowym Dziecińcem, i wraz z Jackie, Rachel, Frantzem oraz innymi rannymi ptaszkami, natychmiast zbiegł na zamarznięte wydmy. Na przeciwległym brzegu dostrzegł Hiroko – szła po plaży, jak tancerka, unosząc się nad własnym odbiciem w wodzie. Chłopiec chciał do niej podejść, ale nie było już na to czasu – musiał wraz z innymi iść do szkoły.
Wrócili więc do osady i stłoczyli się w szkolnej szatni; powiesili kurtki i chwilę stali z rozczapierzonymi, posiniałymi z zimna dłońmi, grzejąc je nad piecykiem. Czekali na nauczyciela, który tego dnia miał z nimi odbyć lekcje. Mógł przyjść Dr Robot, który nudził ich nieprzytomnie, wyznaczając czas nie kończącymi się, rytmicznymi mrugnięciami oczu, niczym sekundy odmierzane na zegarze. Mogła się też pojawić Dobra Czarownica, stara i brzydka, a wówczas wróciliby na dwór i przez cały dzień budowaliby coś pod jej czujnym okiem, radośnie postukując narzędziami. Gdyby przybyła Zła Czarownica, wtedy spędziliby cały ranek przed mikrokomputerami, usiłując myśleć po rosyjsku i narażając się na kuksańca w ramię, jeśli zachciałoby się komuś zachichotać lub zasnąć. Zła Czarownica miała srebrzyste włosy, ogniste spojrzenie i haczykowaty nos. Przypominała jednego z rybołowów, które mieszkały w sosnach przy jeziorze i Nirgal bardzo jej się bał.
Toteż, podobnie jak inne dzieci, musiał opanować przerażenie, bowiem kiedy otworzyły się drzwi szkoły, weszła właśnie Zła Czarownica. Tego dnia wyglądała wszakże na zmęczoną i pozwoliła im zgodnie z planem wyjść ze szkoły, nie przedłużając lekcji, mimo że jej uczniowie kiepsko się sprawowali na arytmetyce. Z budynku szkoły Nirgal wyszedł za Jackie i Harmakhisem. Obeszli róg i dotarli do alei między Półksiężycowym Dziecińcem a tyłami kuchni. Tam, przy ścianie, Harmakhis zaczął siusiać. Jackie natychmiast zdjęła spodnie, chcąc pokazać, że również tak potrafi, a wówczas zza narożnika wyszła akurat Zła Czarownica. Wyciągnęła dzieci z alejki, ciągnąc je za ramiona (Nirgal i Jackie tkwili razem w jednym z jej szponów) i wyprowadziła na rynek, gdzie sprawiła lanie Jackie, jednocześnie wołając gniewnie do chłopców:
– Trzymajcie się obaj z dala od niej! To przecież wasza siostra!
Jackie krzyczała i wykręcała się, próbując naciągnąć spodnie, a wtedy dostrzegła, że Nirgal na nią patrzy. Próbowała uderzyć i jego i Maję za jednym wściekłym zamachem, ale upadła na gołe pośladki i zaskowyczała z bólu.

To nieprawda, Jackie nie była ich siostrą. Cała ta gromadka składała się z tuzina sansei, czyli dzieci trzeciego pokolenia. Mieszkali w osadzie o nazwie Zygota i znali się tak dobrze, jak bracia i siostry. Wielu spośród nich faktycznie było rodzeństwem, jednak nie wszyscy. Temat ten konfundował niektórych dorosłych, toteż rzadko go poruszano. Jackie i Harmakhis byli najstarsi, Nirgal sześć miesięcy od nich młodszy, reszta jeszcze sześć miesięcy za nim: Rachel, Emily, Reull, Steve, Simud, Nanedi, Tiu, Frantz i Huo Hsing. Hiroko powszechnie uważano za matkę wszystkich mieszkańców Zygoty, ale w rzeczywistości nią nie była – była jedynie matką Nirgala, Harmakhisa i sześciorga innych sansei, a także kilku z dorosłych nisei, czyli drugiego pokolenia. Dzieci bogini-matki.
Jackie była córką Esther, która po kłótni z Kaseiem, ojcem dziewczynki, wyprowadziła się z osady. Trzeba przyznać, że spośród dzieci Zygoty niewiele wiedziało, kim są ich ojcowie. Pewnego razu, jakiś czas temu, Nirgal skradał się po wydmie za jakimś krabem, kiedy akurat Esther i Kasei ukazali się nad jego głową. Esther płakała, a Kasei krzyczał: “Jeśli chcesz mnie opuścić, proszę bardzo, zrób to!” I także się rozpłakał.
Kasei nosił kieł z różowego kamienia. On również był dzieckiem Hiroko, a więc Jackie – jej wnuczką. Tak to wyglądało.
Jackie miała długie czarne włosy i biegała najszybciej ze wszystkich w Zygocie, wszystkich, oprócz Petera. Nirgal potrafił biec najdłużej i czasami obiegał trzy albo cztery razy pod rząd jezioro, ot tak, dla przyjemności, ale na krótszych dystansach Jackie go wyprzedzała. Przez cały czas się śmiała. Jeśli Nirgal kłócił się z nią o coś, mówiła: “W porządku, wujku Nirgalu” i długo się z tego zaśmiewała. Była jego bratanicą, chociaż o całą marsjańską porę roku starszą. Ale siostrą jego nie była.

Drzwi szkoły otworzyły się z trzaskiem i w progu stanął Kojot – nauczyciel tego dnia. Często podróżował po całej planecie i bardzo niewiele czasu spędzał w Zygocie. Kiedy więc przychodził uczyć dzieci, było to coś w rodzaju wielkiego święta. Oprowadzał ich wówczas po osadzie, wynajdując najprzeróżniejsze zajęcia, a równocześnie przez cały czas kazał jednemu z uczniów czytać na głos fragmenty niemożliwych do zrozumienia książek, napisanych przez dawno nieżyjących filozofów. Bakunin, Nietzsche, Mao, Buchin – myśli ludzi, które dzieciom udawało się pojąć z tego naukowego bełkotu, były jak perły nieoczekiwanie znalezione na długiej plaży pełnej potrzaskanych kamieni. Czytali też wybierane przez Kojota opowieści z “Odysei” czy Biblii. Może łatwiejsze do zrozumienia, ale z kolei niepokojące i straszne: ich bohaterowie ciągle ze sobą walczyli, a i nierzadko się zabijali. Hiroko mówiła, że to jest złe, ale Kojot śmiał się z niej i często bez powodu – podczas czytania przerażających opowieści – zaczynał wydawać z siebie osobliwe dźwięki, przypominające wycie, a potem zadawał im trudne pytania na temat tego, co przeczytali i spierał się z dziećmi, jak gdyby sądził, że jego młodzi uczniowie w ogóle wiedzą, o czym mówią. To również mogło niepokoić.
“Co byś zrobił? Dlaczego tak właśnie byś postąpił?” – pytał Kojot. Jednocześnie przez cały czas ich uczył, jak działa paliwowy przetwarzacz odpadów rickovera albo kazał sprawdzać hydrauliczny tłok nurnikowy w maszynie do wytwarzania fal na jeziorze, aż dłonie dzieci z sinobłękitnych stawały się białe, a zęby szczękały im tak bardzo, że nie mogły mówić wyraźnie. “Wy, dzieciaki, na pewno łatwo się przeziębiacie – mówił Kojot. – Wszystkie, z wyjątkiem Nirgala”.
Nirgal potrafił sobie rzeczywiście świetnie radzić z zimnem. Dobrze znał kolejne jego fazy i nie miał nic przeciwko temu, by je czasem czuć. Ludzie, którzy nie lubili chłodu, nie rozumieli, że można się do niego przyzwyczaić i że z jego wszystkimi złymi skutkami można się skutecznie uporać, wypierając je z własnego wnętrza. Nirgal umiał także, całkiem nieźle, obchodzić się z ciepłem. Twierdził, że jeśli wypchnie się ciepło wystarczająco mocno, wtedy zimno staje się tylko swego rodzaju niezbyt przyjemnym płaszczem, który człowiek ma na swoim ciele. W ten sposób zimno stanowi tylko bodziec, zachęcający do biegania.
– Hej, Nirgalu, powiedz, jaka jest w tej chwili temperatura powietrza?
– Dwieście siedemdziesiąt jeden.
Śmiech Kojota brzmiał przeraźliwie, przypominał zwierzęce rechotanie i mieścił w sobie jakby wszystkie możliwe najdziwaczniejsze odgłosy naraz. Zresztą za każdym razem był nieco inny niż poprzednio.
– Hej, dzieci, zatrzymajcie generator fal i popatrzcie na jezioro. Wygląda jak równina.
Woda w jeziorze nigdy nie zamarzała, natomiast spód kopuły zawsze był pokryty wodnym lodem. To wyjaśniało niemal wszystkie zjawiska pogodowe ich mezokosmicznego światka, jak nazywał go Sax; powodowało mgły i zamglenia, nagłe wiatry, marznącą mżawkę, a od czasu do czasu opady śniegu. Tego dnia maszyneria meteo ledwo się poruszała, gdyż duża półkula przestrzeni pod kopułą pozostawała prawie bezwietrzna. A kiedy wyłączyli również generator fal, jezioro wkrótce zmieniło się w krągłą, płaską tafle. Powierzchnia przybrała taki sam biały kolor jak kopuła, chociaż dno jeziora, pokryte zielonymi glonami, ciągle pozostawało widoczne poprzez białą poświatę. Jezioro było więc równocześnie czystobiałe i ciemnozielone. Na jego drugim brzegu, w tej dwubarwnej wodzie odbijały się – tak jak w lustrze – obrócone wydmy i karłowate sosny. Nirgal wpatrzył się z zachwytem w ten widok i wszystko, z wyjątkiem tej pulsującej zielono-białej wizji, przestało mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Wówczas dostrzegł to po raz pierwszy: były tu dwa światy, a nie jeden – dwa światy w tej samej przestrzeni, oba widzialne, odrębne, o swoistych, indywidualnych cechach, ale tu spojone razem, a więc widoczne jako dwa tylko pod pewnym kątem. Wypchnij płaszcz tej wizji, powiedział sobie chłopiec, wypchnij go tak, jak wypychasz płaszcz zimna: po prostu wypchnij! A wtedy zobaczysz taaakie kolory!…
– Mars dla Nirgala! Mars oddaje się Nirgalowi! – krzyknął.
Śmiali się z niego. Powiedzieli mu, że stale się tak zamyśla. Dostrzegł w twarzach przyjaciół sympatię, ciepło. Kojot odłamał kilka płaskich kawałków z lodowego pasma i rzucił je w jezioro. Wszystkie dzieci poszły za przykładem nauczyciela, aż wyzwolili tak silne biało-zielone fale, że obrócony świat zadrżał i zatańczył.
– Spójrzcie na to! – zawołał Kojot. Między kolejnymi rzutami przemawiał do nich typowym dla siebie emfatycznym angielskim. Jego słowa niemal płynęły, brzmiały jak nieskończona, piękna pieśń: – Wy, dzieci, żyjecie w sposób najlepszy z możliwych. Większość ludzi to tylko trybiki w wielkiej machinie świata, a wy naprawdę uczestniczycie w narodzinach nowej rzeczywistości! To nie do wiary! Spotkało was prawdziwe szczęście, wierzcie mi! Nie rozumiecie tego, ponieważ nie macie porównania. A równie dobrze moglibyście się przecież urodzić w jakimś pałacu, w więzieniu albo w slumsach Port of Spain, ale mieszkacie tu, w Zygocie, sekretnym sercu Marsa! Cóż, wiem, że w tej chwili żyjecie niczym krety zagrzebane w ziemi, a nad wami krążą sępy, gotowe was zjeść, ale nadejdzie dzień, kiedy przejdziecie się swobodnie po tej planecie wolni od wszelkich więzów. Zapamiętajcie to, co wam mówię, ponieważ to prawdziwe proroctwo, moje dzieci! A tymczasem podziwiajcie to piękne miejsce, ten cudowny, mały lodowy raj.
Kojot podrzucił lodowy okruch pod kopułę, a wszystkie dzieci zaczęły za nim śpiewnie powtarzać:
– Lodowy Raj! Lodowy Raj! Lodowy Raj!
Aż wreszcie nie mogły się powstrzymać i jedno po drugim wybuchnęły śmiechem.
Tej nocy Kojot, przekonany, że nikt go nie słyszy, powiedział do Hiroko:
– Roko, musisz zabrać dzieci na zewnątrz i pokazać im świat. Nawet, jeśli mają go zobaczyć tylko pod kapturem mgły… Te dzieci są jak krety, zagrzebane w ziemi, na litość boską!
To powiedziawszy, ponownie odjechał, nie wiadomo dokąd, gdzieś daleko, może udał się w jedną ze swoich tajemniczych podróży do innego świata, tego, który znajdował się nad nimi.

Przez kolejnych kilka dni Hiroko przychodziła do osady uczyć dzieci. Dla Nirgala oznaczało to najszczęśliwszy okres w życiu, bowiem Japonka zawsze zabierała ich na plażę, a wyprawa z nią w to miejsce była jak dotyk boga. Ten świat należał do niej – zielony świat wewnątrz białego świata, o którym wiedziała wszystko; a kiedy w nim przebywała, subtelne, perłowe kolory piasku i kopuły pulsowały barwami obu światów naraz, jak gdyby próbowały się wyrwać z krępujących je więzów.
Siedzieli całą grupą na wydmach i obserwowali, jak przybrzeżne ptaki muskają wodę i popatrują w dół, kołując nad lodowym pasmem. Dzieci patrzyły na mewy krążące im nad głowami, Hiroko zadawała pytania, a jej czarne oczy wesoło przy tym migotały.
Mieszkała na wydmach w pobliżu jeziora, z małą grupą bliskich przyjaciół: Iwao, Ryą, Genem i Jewgienią; wszyscy w jednym małym bambusowym baraku. Spędzała też wiele czasu, odwiedzając inne tajemne kryjówki położone wokół bieguna południowego. Zawsze więc ciekawiły ją wiadomości z osady. Miała smukłą kobiecą sylwetkę i była wysoka jak na przedstawicielkę przybyłych z Ziemi issei. W kombinezonie wyglądała bardzo zgrabnie i poruszała się z gracją, właściwą ruchom przybrzeżnych ptaków. Była, rzecz jasna, stara, niewyobrażalnie wręcz starożytna, tak samo zresztą jak wszyscy issei, ale jej sposób bycia sprawiał, że wydawała się młodsza nawet od Petera czy Kaseia – właściwie niewiele starsza niż dzieci. Zachowywała się tak, jak gdyby cały świat stał przed nią otworem, nieznany i zachęcający, a ona pragnęła podziwiać jego barwy.
– Spójrzcie na ślad wzoru, jaki pozostawiła ta muszelka: cętkowana spirala, zakręcająca do środka w nieskończoność. Taki też jest kształt całego wszechświata. Panuje w nim stałe napięcie, ciągle popychające ku temu wzorcowi. Materia potrafi rozwijać się, dążąc do coraz bardziej skomplikowanych form. Jest to coś w rodzaju wzorcowej grawitacji, święta zielona moc, którą nazywamy viriditas i która stanowi siłę napędową kosmosu. Rozumiecie? To jest życie. Jak te piaskowe pchły, skałoczepy i kryle – chociaż kryle właściwie są martwe, ale pomagają pchłom. Tak jak my wszyscy – mówiła, wymachując ręką z gracją tancerki. – A ponieważ żyjemy, musimy mówić o wszechświecie, aby on także żył. Jesteśmy jego świadomością w takim samym stopniu, jak swoją własną. Wywodzimy się z wszechświata i dostrzegamy siateczkę jego form. To nas porusza, ponieważ jest piękne. Właśnie nasze uczucie jest najważniejszą sprawą w całym wszechświecie – jego kulminacją – jak kolor rozkwitającego kwiatu w wilgotny poranek. Uczucie to jest święte, a nasze zadanie w świecie polega na tym, by ze wszystkich sił je podsycać. Jedynym i najlepszym sposobem pielęgnowania go jest rozprzestrzenianie wszędzie życia. Aby pomóc mu zaistnieć tam, gdzie nigdy dotąd go nie było. Tak jak tutaj, na Marsie.
Hiroko uosabiała akt najdoskonalszej miłości i gdy mówiła im o tym, nawet jeśli nie całkowicie rozumieli jej słowa, czuli tę miłość. Kolejne pchnięcie, kolejne ciepło w zimnym płaszczu. Dotykała ich, kiedy mówiła, a oni słuchając, przekopywali piasek w poszukiwaniu muszelek.
– Błotne mięczaki! Antarktyczne skałoczepy. Szklana gąbka. Uważajcie, możecie przeciąć sobie ręce.
Samo patrzenie na Hiroko uszczęśliwiało Nirgala.
A pewnego ranka, kiedy wstali, zakończywszy kopanie, i zabierali się do grabienia plaży, Hiroko również spojrzała na Nirgala, a on rozpoznał w wyrazie jej twarzy dokładnie tę samą minę, jaką on przybierał, gdy na nią patrzył. Poczuł to w sobie, w swoich mięśniach. A więc i ona dzięki niemu czuła się szczęśliwa!
Chwycili się za ręce i ruszyli na spacer po plaży.
– Ten ekoświat jest bardzo prosty – powiedziała, gdy uklękli, aby obejrzeć muszlę kolejnego mięczaka. – Jest mało gatunków, dlatego łańcuchy pokarmowe są krótkie. Ale jakże bogate! I takie piękne. – Zbadała dłonią temperaturę jeziora. – Widzisz mgłę? – spytała. – Woda musi być dzisiaj ciepła.
Podczas gdy Hiroko przebywała z Nirgalem, inne dzieci kręciły się po wydmach albo zbiegały po lodowym paśmie. Nirgal schylił się i dotknął fali, która dotarła niemal do jego stóp, a potem odpłynęła, pozostawiając po sobie białą koronkę piany.
– Ma dwieście siedemdziesiąt pięć stopni, może trochę więcej.
– Jesteś taki tego pewny…
– Zawsze potrafię ocenić temperaturę.
– No to sprawdź – zaproponowała. – Mam gorączkę?
Podniósł dłoń i dotknął jej szyi.
– Nie, jesteś chłodna.
– Zgadza się. Zawsze mam około pół stopnia za mało, poniżej normy. Wład i Ursula nie potrafią tego wytłumaczyć.
– Na pewno dlatego, że jesteś szczęśliwa.
Hiroko roześmiała się. Wyglądała dokładnie tak samo jak Jackie, zarumieniona z radości.
– Kocham cię, Nirgalu.
Poczuł w swoim wnętrzu ciepło, jak gdyby miał tam piecyk. Temperatura jego ciała wzrosła przynajmniej o pół stopnia.
– I ja cię kocham.
Po chwili poszli w dół plażą, trzymając się za ręce. W milczeniu podążali za spacerującymi brodźcami.

Po pewnym czasie wrócił Kojot i Hiroko oznajmiła mu:
– Okay. Zabierzmy je na zewnątrz.
Następnego ranka, kiedy dzieci spotkały się w szkole, Hiroko, Kojot i Peter wyprowadzili je przez śluzy powietrzne i powiedli w dół długim białym tunelem, który łączył kopułę ze światem zewnętrznym. Przy drugim końcu tunelu znajdował się hangar, a nad nim skalny pasaż. W przeszłości dzieci biegały tym chodnikiem z Peterem i przez małe, zaciemnione okna patrzyły na zmieszany z lodem piasek i różowe niebo. Próbowały wówczas dojrzeć wielką ścianę suchego lodu, w której wydrążono ich osadę – południową czapę polarną, dno tego świata. Mieszkali tu w obawie przed ludźmi, którzy pragnęli ich uwięzić.
Dlatego zawsze docierali tylko do tego chodnika. Ale dziś weszli do komór powietrznych hangaru, nałożyli na małe ciałka obcisłe elastyczne kombinezony, podwinęli rękawy i nogawki, wsunęli ciężkie buty i obcisłe rękawice, a na końcu hełmy z wypukłymi szybkami na przodzie. Z każdą sekundą ich podniecenie rosło, aż zaczęło przeradzać się w strach, zwłaszcza gdy Simud się rozpłakała i powiedziała, że nie chce wychodzić. Hiroko przez jakiś czas uspokajała dziewczynkę, głaszcząc ją delikatnie.
– Nie bój się. Przecież będę tam z tobą.
W śluzie powietrznej dzieci nic nie mówiły i kuliły się do siebie. Rozległo się nagłe syczenie, a następnie otworzył się zewnętrzny luk. Dzieci, trzymając się kurczowo dorosłych, ostrożnie wyszły na zewnątrz. Idąc, co chwilę zderzały się ze sobą.
Wokół nich było zbyt jasno, by mogli patrzeć. Znajdowali się w lekko wirującej białej mgle. Powierzchnię pokrywały zawiłe lodowe wzory – kwiaty mrozu – i wszystko połyskiwało, tonąc w powodzi świateł. Nirgal jedną ręką trzymał Hiroko, drugą ściskał dłoń Kojota, aż nagle oboje pchnęli go do przodu i wypuścili z uścisku. Zatoczył się niepewnie od gwałtownego białego blasku.
– To jest kaptur mgły – wyjaśnił głos Hiroko przez interkom w uszach chłopca. – Trwa przez całą zimę. Ale teraz mamy Ls dwieście pięć, jest wiosna, i zielona siła, rozpalona przez słoneczne światło, mocniej naciera na świat. Spójrzcie na to!
Nirgal jednak nie widział niczego, poza białą, zwartą ognistą kulą. Nagle tę kulę przeszyło światło słoneczne i przekształciło ją w rozprysk koloru, zmieniając zmrożony piasek w wygładzony magnez, a kwiaty mrozu w rozżarzone klejnoty. Wiatr spychał na bok i rozdzierał mgłę; zaczęły się w niej pojawiać szczeliny i odległa kraina poczęła się rozstępować przed oczami dzieci. Widok ten sprawił, że chłopiec aż zachwiał się z wrażenia. Jakie to duże! Takie duże – wszystko było takie duże. Ukląkł, przykładając jedno kolano do piasku, na drugiej nodze położył ręce, aby utrzymać równowagę. Kamienie i kwiaty mrozu wokół jego butów połyskiwały, jak próbki pod mikroskopem. Skały tu i ówdzie porastały kuliste kępki czarnych i zielonych porostów.
Dalej na horyzoncie znajdowało się niskie wzgórze o płaskim szczycie. Krater. W jego żwirze umiejscowiono szlak roverowy; był prawie całkowicie wypełniony szronem, jak gdyby trwał tu od miliona lat. Forma pulsująca w chaosie światła i skał, zielone porosty, wpychające się w biel tego świata…
Wszyscy mówili naraz. Dzieci zaczęły bezładnie obiegać okolicę, krzycząc z zachwytu, kiedy mgła się rozsunęła i dostrzegły ciemnoróżowe niebo.
Kojot zaśmiał się głośno.
– Są jak urodzone zimą cielęta, które ktoś wypuścił z obory na wiosenną trawę. Zobacz, jak się potykają… Och, wy, biedne, kochane maluchy. Ha, ha! Roko, nie ma mowy, aby kazać im żyć tak, jak przedtem.
Rechotał, kiedy podnosił kolejne dzieci z piasku i stawiał na nogi.
Nirgal stał w miejscu, ostrożnie podskakując. Poczuł, że mógłby z łatwością oderwać się od powierzchni i odlecieć, dlatego był zadowolony, że jego buty są takie ciężkie. Nagle zobaczył długą, wysoką do ramion hałdę, która schodziła w dal z lodowego urwiska. Po jej grzbiecie stąpała Jackie. Chłopiec, chwiejąc się i zataczając, próbował biec po gruzowisku leżących na powierzchni kamieni, aby przyłączyć się do przyjaciółki. Gdy dotarł na szczyt, wpadł w rytm biegu i wydawało mu się, że leci. Miał wrażenie, że mógłby tak biec bez końca.
Wreszcie stanął u boku dziewczynki. Popatrzyli za siebie, na lodową ścianę, i krzyknęli ze strachu i radości. Cały świat
ciągle podnosił się w mgłę. Snop porannego światła przesączył się nad dziećmi niczym topniejąca woda. Nie można było na nią patrzeć. Mocno załzawionymi oczami Nirgal dostrzegł, jak jego cień na tle mgły ociera się o sterczące pod nim skały i jest otoczony jaskrawą, kolistą wstążką tęczowego światła. Wrzasnął, a Kojot ruszył w górę, w jego stronę. Nirgal usłyszał jego krzyk:
– Co się stało? Czy coś jest nie w porządku?
Kojot zatrzymał się, kiedy zobaczył cień.
– Hej, to aureola! To się nazywa aureola! To jest jak Widmo Brockenu. Zobacz sam! Pomachaj ramionami w górę i w dół! Spójrz na kolory! Boże Wszechmogący, ależ ty jesteś szczęśliwcem, dzieciaku.
Pod wpływem jakiegoś impulsu Nirgal stanął blisko Jackie i ich aureole stały się pojedynczym nimbem w połyskujących tęczowych barwach, które otaczały jeden podwójny, błękitny cień.
Jackie roześmiała się wesoło i odeszła, by spróbować zrobić to samo z Peterem.

***

Mniej więcej rok później Nirgal i inne dzieci wpadły na pomysł, jak sobie radzić ze szkolną nudą w te dni, kiedy zajęcia prowadził Sax. Za każdym razem rozpoczynał lekcję, stojąc przodem do tablicy, a jego głos brzmiał jak wyjątkowo bezosobowe AI. Dzieci za jego plecami przewracały oczami i stroiły miny, kiedy perorował swoim monotonnym głosem na temat ciśnienia cząstkowego lub promieni podczerwieni. Nagle któreś z nich w stosownym momencie zaczynało grę, w której Sax zawsze przegrywał. Mówił na przykład coś
takiego:
– W termogenezie niedrgającej ciało wytwarza ciepło za pomocą płytkich cykli…
Wówczas jedno z dzieci podnosiło rękę i pytało:
– Ale dlaczego, Sax?
Pozostali byli wpatrzeni w ekrany swoich komputerów, nawet na siebie nie zezując, a Sax marszczył brwi, jak gdyby miał pierwszy raz do czynienia z takim pytaniem, i odpowiadał:
– No cóż, ciało niedrgające, by wytworzyć ciepło, nie potrzebuje tak dużej energii, jak drgające. Proteiny w mięśniach się kurczą, ale zamiast podskakiwać, prześlizgują się jedynie nad sobą i w ten sposób tworzy się ciepło.
Jackie, tonem tak szczerym, że prawie cała klasa nie mogła się powstrzymać od śmiechu, pytała:
– Ale jak?
Sax przez chwilę mrugał tak szybko, że dzieci nie nadążały za nim wzrokiem, po czym oświadczał:
– No cóż, aminokwasy zawarte w proteinach przerywają wiązania atomowe i te pęknięcia wyzwalają coś, co się nazywa energią dysocjacji wiązania.
– Ale dlaczego?
Mrugając jeszcze intensywniej, Sax wyjaśniał:
– No cóż, to po prostu kwestia fizyki. – Energicznie rysował na tablicy wykres. – Wiązania atomowe powstają, kiedy dwa orbitale atomowe łączą się ze sobą i tworzą jeden orbital wiążący. Są w nim elektrony z obu atomów. Przerwanie wiązania wyzwala od trzydziestu do stu kilokalorii energii akumulowanej.
W tym momencie kilkoro dzieci pytało chórem:
– Ale dlaczego?
To prowadziło nauczyciela do fizyki subatomowej, gdzie łańcuchy pytań („dlaczego?”) i odpowiedzi („ponieważ”) można było kontynuować przez pół godziny, podczas której Sax nie wymówił nawet jednego zdania zrozumiałego dla jego uczniów. Wreszcie dzieci zaczynały wyczuwać, że gra powoli dobiega końca.
– Ale dlaczego?
– No cóż – Sax, patrząc z ukosa, próbował wrócić do początku – atomy pragną zachować swoją stałą liczbę elektronów, a więc – kiedy zajdzie potrzeba – będą dzielić elektrony.
– ALE DLACZEGO?!
Ich nauczyciel już wpadł w pułapkę.
– W taki sposób po prostu wiążą się atomy. To jest jeden ze sposobów…
– Ale dlaczego?!!
Wzruszenie ramionami.
– Tak działa siła atomu. Taka jest natura rzeczy…
A wszyscy jego słuchacze odkrzykiwali chóralnie:
– …w Wielkim Wybuchu.
Wyli z radości, a Sax marszczył czoło, ponieważ uświadamiał sobie, że jego uczniowie po raz nie wiadomo już który zrobili mu ten sam dowcip. Wzdychał i wracał do tego miejsca swego wykładu, w którym dzieci rozpoczęły grę. Ale za każdym razem, kiedy zaczynały ją znowu, zdawał się o niej nie pamiętać, o ile pierwsze „dlaczego” było wystarczająco wiarygodne. A nawet kiedy stwierdzał, co się dzieje, zupełnie nie potrafił powstrzymać zabawy. Jedynym sposobem obrony, jaki znał, było pytanie z lekkim zmarszczeniem brwi: „Dlaczego co?”. To zatrzymywało grę, ale tylko na jakiś czas, bowiem dość szybko Nirgal i Jackie nauczyli się odgadywać, co w poprzednim zdaniu Saxa najbardziej zasługiwało na pytanie „dlaczego” i dopóki im się to udawało, dopóty Sax potrafił jedynie odpowiadać na kolejne pytania. Łańcuch kolejnych „dlatego” docierał więc za każdym razem aż do Wielkiego Wybuchu albo, niekiedy, do pomruku naukowca: „Tego nie wiemy”.
– Nie wiemy?! – odkrzykiwała klasa w pełnym szyderstwa przerażeniu. – A dlaczego tego nie wiemy?
– Bo nie zostało wyjaśnione – odpowiadał Sax, marszcząc brwi. – Jeszcze nie.
Tak upływały dobre poranki z Saxem; zresztą zarówno Sax, jak i dzieci najwyraźniej zgadzali się co do tego, że taka lekcja jest lepsza niż te, które zdarzały się w złe poranki, kiedy ich nauczyciel nie pozwalał się wciągnąć w zabawę i protestował, mówiąc: „To jest bardzo ważna kwestia”, po czym nieprzerwanie kontynuował wykład monotonnym głosem. A kiedy na moment odwracał się od tablicy, widział przed sobą rząd głów
leżących na biurkach. Niektóre dzieci po prostu spały.

Pewnego ranka, myśląc o marszczącym brwi Saxie, Nirgal poczekał w szkole po lekcjach tak długo, aż zostali sami, i spytał go z całą powagą:
– Czemu nie lubisz, gdy nie potrafisz odpowiedzieć na pytanie „dlaczego”?
Sax znowu zmarszczył brwi. Długo milczał, następnie powoli odpowiedział:
– Próbuję zrozumieć. Zwracam uwagę na różne rzeczy, bardzo dokładnie je analizuję. Tak uważnie, jak umiem. Koncentruję się na specyfice danej chwili. Pragnę pojąć, dlaczego coś się dzieje w taki sposób, w jaki się dzieje. Jestem ciekawy. Sądzę po prostu, że wszystko dzieje się z jakiegoś określonego powodu. Wszystko. I uważam, że powinniśmy zawsze potrafić odgadnąć te powody. Kiedy nie możemy tego zrobić… No cóż. Nie lubię tego. To mnie irytuje. Czasami to nazywam… – Spojrzał nieśmiało na Nirgala i ten zrozumiał, że Sax nigdy nikomu jeszcze się nie zwierzał ze swoich myśli: – Nazywam to Wielką Niewyjaśnioną.
To jest zupełnie biały świat, uświadomił sobie nagle Nirgal. Biały świat wewnątrz zielonego, świat absolutnie przeciwstawny wobec świata Hiroko, wobec jej zielonego świata, znajdującego się wewnątrz bieli. Sax i Hiroko zupełnie inaczej odczuwają, pomyślał. Gdy, patrząc z zielonej strony, Hiroko stawała w obliczu czegoś tajemniczego, kochała tę tajemnicę i tajemnica ta ją uszczęśliwiała – to była jej viriditas, jej święta siła. Natomiast kiedy Sax, patrząc z punktu widzenia bieli, miał do czynienia z tajemnicą, nazywał ją Wielką Niewyjaśnioną i uważał za niebezpieczną oraz przerażającą. Saxa interesowała prawda, Hiroko natomiast rzeczywistość. A może chodzi o coś zupełnie innego – słowa są takie zwodnicze… Lepiej chyba powiedzieć po prostu, że ona kocha zielony świat, a on – biały.
– Ależ tak! – odparł mu Michel, kiedy Nirgal wspomniał o swej obserwacji. – Bardzo dobrze, Nirgalu. Twoje spostrzeżenie jest bardzo wnikliwe. W terminach archetypicznych możemy zielone nazwać „mistycznym”, białe natomiast – „naukowym”. Oba światy są niezwykle potężne, sam kiedyś zrozumiesz. Jednak to, czego potrzebujemy, jeśli chcesz usłyszeć moje zdanie, to kombinacja owych dwóch czynników, coś, co nazwałbym „alchemicznym”.
Zieleń i biel.

***

Popołudnia dzieci miały wolne i mogły robić, na co miały ochotę. Czasami zostawały z nauczycielem, który uczył je tego dnia, ale częściej biegły na plażę albo bawiły się w osadzie leżącej w skupisku niskich wzgórz, w pół drogi między jeziorem i wejściem do tunelu. Wspinały się na spiralne schody dużych bambusowych domów na drzewach i bawiły się w chowanego w pomieszczeniach magazynowych, konarach drzew i łączących je wiszących mostach. Sypialnie bambusowe tworzyły półksiężyc, w którym znajdowała się niemal cała pozostała część wioski; każdy z większych konarów miał wysokość pięciu albo siedmiu segmentów. Kolejny segment, umieszczony wyżej, był mniejszy od tego, nad którym się znajdował. W szczytowych segmentach miały swoje pokoiki wszystkie dzieci – ozdobione oknami pomieszczenia w kształcie pionowych walców, szerokie na cztery, pięć kroków, niczym wieże z czytanych na lekcjach opowieści. Pod pomieszczeniami dzieci znajdowały się pokoje dorosłych. Były przeważnie jedno-, niekiedy dwuosobowe. Natomiast najniższe segmenty pełniły funkcję salonów.
Z okien szczytowych pokoików dzieci mogły spojrzeć na dachy wioski, skupione w kręgu wzgórz, bambusów i oranżerii, jak małże na płyciźnie jeziora.
Jeśli dzieci pozostawały na plaży, szukały muszli, grały w dwa ognie albo ponad wydmami rzucały strzałkami w skupiska piany. Zabawy te zwykle wybierali Jackie i Dao; przewodzili też zespołom, jeśli decydowano się na gry zespołowe. Za najstarszą dwójką ślepo podążał Nirgal i grupki młodszych dzieci. Łączyły je rozmaite przyjaźnie, dzieliły różnego rodzaju hierarchiczne podziały, podkreślane bez końca w codziennej zabawie. Mały Frantz wytłumaczył kiedyś dość brutalnie Nadii: „Dao bije Nirgala, Nirgal mnie, a ja dziewczyny”. Często Nirgala męczyły te gry, w których i tak zawsze zwyciężał Dao, toteż zdarzało się, że odsuwał się od reszty i – co sprawiało mu większą przyjemność – ruszał, by obiec kilka razy jezioro. Czynił to powoli, pewnie i spokojnie, a po jakimś czasie wpadał w swój miarowy, optymalny rytm biegu. W tym tempie mógł obiegać jezioro aż do wieczora. Sprawiało mu to radość i ożywiało go. Tak po prostu biec, biec i biec…
Pod kopułą zawsze było zimno, oświetlenie jednakże stale się zmieniało. Latem kopuła jarzyła się bielą i błękitem, a snopy rozświetlonego powietrza rozchodziły się promiennie spod umieszczonego wysoko świetlika. Zimą było ciemno, kopuła natomiast lśniła odbitym światłem lamp, niczym we wnętrzu muszli małża. Wiosną i jesienią popołudniowa jasność bywała przytłumiona aż do szarości i osobliwych barw upiornego mroku, pełnego rozmaitych odcieni szarości; bambusowe liście i igły sosen wyglądały niczym tknięte tuszem na tle kredowej bieli kopuły. W te popołudnia oranżerie przypominały ogromne lampiony na wzgórzach; dzieci jak mewy dreptały do domu na przełaj lub kierowały się do łaźni. Tam, w długim budynku obok kuchni, zdejmowały ubrania i wskakiwały do głównej wanny, pełnej parującej wody. Ślizgały się po kafelkach dna basenu i w miarę, jak z coraz większym ożywieniem opryskiwały się wodą wokół moczących się starców o żółwich twarzach i pomarszczonych owłosionych ciałach, zaczynały odczuwać ogarniające je przyjemne ciepło.
Po tej „mokrej” godzinie ubierały się i szły całą grupą do kuchni, gdzie kolejno napełniały talerze, a potem siadały przy długich stołach, rozstawionych między stołami dorosłych.
Osada liczyła stu dwudziestu czterech stałych mieszkańców, ale zwykle pomieszkiwało w niej około dwustu osób.
Kiedy wszyscy się usadowili, podnosili dzbany z wodą i nalewali sobie nawzajem, a następnie z apetytem zajadali gorący posiłek: ziemniaki, tortille, spaghetti, tabouli, chleb, sto rodzajów warzyw, a od czasu do czasu rybę lub drób. Po jedzeniu dorośli wdawali się w rozmowy o roślinach uprawnych, o rickoverze, starym prędkim reaktorze całkowym, który bardzo lubili, albo o Ziemi; dzieci natomiast sprzątały ze stołów, po czym przez godzinę bawiły się przy włączonej muzyce, aż wreszcie wszyscy powoli zaczynali się szykować do snu.

Pewnego dnia, tuż przed kolacją, z okolic czapy polarnej przybyła do osady grupa dwudziestu dwóch osób. Ich mała kopuła straciła ekosystem, co Hiroko nazwała spiralnym kompleksem utraty równowagi. Skończyły się również zapasy, dlatego potrzebowali nowego schronienia.
Hiroko umieściła nowo przybyłych w trzech, będących jeszcze w budowie domach na drzewach. Goście wspięli się na spiralne schody na zewnątrz mocnych, zaokrąglonych konarów i zaczęli protestować przeciwko surowym cylindrycznym segmentom z wyciętymi w nich drzwiami i oknami. Hiroko skłoniła ich więc, aby ukończyli budowę tych pomieszczeń oraz by postawili nową oranżerię na skraju osady. Było oczywiste, że Zygota nie dysponowała tak dużymi zapasami jedzenia, by wystarczyło dla wszystkich potrzebujących. Dzieci jadły najskromniej jak tylko mogły, naśladując w tym dorosłych.
– Powinniśmy nazwać to miejsce Gametą – odezwał się do Hiroko Kojot podczas swej następnej bytności. Zaśmiał się przy tym zgrzytliwie.
Japonka w odpowiedzi machnęła tylko dłonią. Może po prostu jakieś zmartwienia oddalały ją od realnego świata. Spędzała teraz całe dnie przy pracy w oranżeriach i rzadko uczyła dzieci. A jeśli już tak się zdarzyło, uczniowie podążali za nią z powrotem ku cieplarniom, gdzie dla niej pracowali: zbierali plony, rozrzucali kompost, pielili.
– Ona zupełnie o nas nie dba – gniewnie oświadczył Dao. Było to pewnego popołudnia, gdy schodzili po plaży, a on skierował swoją skargę do Nirgala. – Zresztą tak naprawdę wcale nie jest naszą matką.
Poprowadził wszystkie dzieci do laboratoriów obok wypukłego tunelu oranżerii. Stale je przy tym popędzał, co – jak zawsze – dawało pozytywne rezultaty.
Gdy znaleźli się wewnątrz, wskazał na szereg magnezowych zbiorników przypominających lodówki i oświadczył:
– To są nasze prawdziwe matki. Tu właśnie dorastaliśmy. Powiedział mi o tym Kasei… potem spytałem Hiroko, a ona potwierdziła. Jesteśmy ektogenami. Nie urodziliśmy się, ale zostaliśmy de-kan-to-wa-ni!
Spojrzał z triumfem na grupę dzieci – przerażonych, a jednocześnie zafascynowanych. Następnie pięścią uderzył Nirgala prosto w pierś, aż chłopiec zatoczył się i cofnął o kilka kroków, po czym wyszedł ze strasznymi słowami na ustach:
– Nie mamy rodziców.

***

Przybysze stanowili obecnie nie lada obciążenie dla kolonii, ale ich wizyty nadal wzbudzały zainteresowanie stałych mieszkańców. Już pierwszego dnia wielu spośród nich do późna towarzyszyło odwiedzającym. Z ciekawością i podnieceniem chłonęli wszelkie informacje na temat innych ukrytych osad. W strefie południowo-polarnej istniała cała ich sieć. Na mapie w komputerze Nirgala zostały zaznaczone czerwonymi kropkami wszystkie trzydzieści cztery. Nadia i Hiroko przypuszczały jednak, że jest ich znacznie więcej: w innych sieciach na północy albo w całkowitej izolacji. Skoro jednak wszyscy utrzymywali ciszę radiową, nie mogli się co do tego upewnić. Tak czy owak, nowiny były w cenie – stanowiły zwykle najwartościowszą rzecz, jaką mogli zaoferować przejeżdżający goście, nawet jeśli przybywali obładowani prezentami (a zwykle tak było). Rozdawali wszystko, co zdołali sami wytworzyć lub co otrzymali w poprzednim miejscu, wszystko, co ich gospodarze mog-
liby uznać za użyteczne.
Podczas tych wizyt Nirgal uważnie słuchał długich, ożywionych nocnych rozmów; zwykle siedział na podłodze lub chodził po pomieszczeniu, napełniając herbatą filiżanki dorosłych. Coraz częściej potwierdzał swoje odczucia, że zupełnie nie rozumie zasad tego świata. Nie pojmował zwłaszcza postępowania ludzi. Oczywiście, rozumiał ogólnie sytuację – wiedział, że na Marsie istnieją dwie rywalizujące ze sobą strony, które walczą o przejęcie kontroli nad planetą, że Zygota jest przywódcą „ich” strony, co wydawało mu się pozytywne, i że areofania w końcu zatriumfuje. Przerażający natomiast wydawał mu się sam fakt udziału w tej walce, poczucie, że się jest jedną z decydujących cząsteczek historii. Często nie mógł z tego powodu zasnąć – kiedy wreszcie trafiał późno w nocy do łóżka, jego umysł wirował aż do świtu, atakując go rozmaitymi wizjami. On sam był w nich bohaterem, który przyczyniał się do zakończenia wielkiego dramatu, zadziwiając Jackie i innych mieszkańców Zygoty.
Czasami, pragnąc się dowiedzieć czegoś więcej, podsłuchiwał nawet rozmowy dorosłych. Leżał wówczas na tapczanie w rogu i patrzył w ekran komputera, udając, że rozmyśla lub czyta. Dość często siedzący w pobliżu dorośli nie zdawali sobie sprawy z tego, że chłopiec słucha. Zdarzało się nawet, że rozmawiali przy nim o dzieciach Zygoty, choć przeważnie
było to wtedy, gdy Nirgal czaił się w holu.
– Zauważyłeś, że większość z nich jest leworęczna?
– Hiroko musiała się zabawiać ich genami, jak pragnę zdrowia.
– Ona twierdzi, że nie.
– Wszystkie są już prawie tak wysokie jak ja.
– To tylko kwestia grawitacji. Hm, spójrz na Petera i resztę nisei. Urodzili się w sposób naturalny, a również większość z nich jest słusznego wzrostu. Ale leworęczność… To musi mieć związek z genetyką.
– Pewnego dnia Hiroko powiedziała mi, że istnieje prosta wstawka transgeniczna, która powoduje wzrost rozmiaru ciała modzelowatego w mózgu. Może przy nim majstrowała i leworęczność jest rezultatem tego działania.
– Sądziłem, że przyczyną leworęczności jest uszkodzenie mózgu.
– Tego nikt nie wie. Myślę, że fakt, iż dzieci mają sprawniejszą lewą rękę, także zaskoczył Hiroko.
– Nie mogę uwierzyć, że mogła się zabawiać chromosomami po to tylko, aby rozwinąć mózg.
– Pamiętaj, że najwcześniejszy etap rozwoju tych dzieci przebiegał ektogenicznie… Miała łatwiejszy dostęp…
– Słyszałem, że ich kości są słabe.
– Zgadza się. Na Ziemi miałyby problemy. Nie poradziłyby sobie.
– To znowu kwestia ciążenia. I problem nas wszystkich, szczerze mówiąc.
– Nie musisz mnie przekonywać. Złamałem przedramię, lekko machając rakietą tenisową.
– Leworęczni giganci, ludzie-ptaki, oto co nam tutaj wyrasta. Jeśli chcecie znać moją opinię, uważam, że jest to dziwaczne. Wystarczy popatrzeć, jak biegają po wydmach, sprawiają wrażenie, że lada chwila uniosą się w powietrze i zaczną latać.
Tej nocy Nirgal, jak zwykle, miał kłopoty z zaśnięciem. „Ektogeni”, „transgeniczny”… Słowa te sprawiły, że poczuł się bardzo dziwnie. Światy biały i zielony, spiralnie skręcone w jedno… Chłopiec niespokojnie przewracał się w pościeli i godzinami rozmyślał, skąd u niego ten niepokój. Zastanawiał się też, co właściwie powinien odczuwać.
W końcu, kiedy wyczerpany zasnął, przyśnił mu się sen. Przed tą nocą wszystkie jego sny dotyczyły Zygoty, teraz jednak śnił, że leci w powietrzu, ponad powierzchnią Marsa. Leżący pod nim ląd był pocięty olbrzymimi czerwonymi kanionami, a wulkany wyrastały wysoko, niemal do poziomu jego lotu. W powietrzu goniło go jakieś stworzenie, coś dużo większego i szybszego niż on sam, coś, co miało skrzydła, które
głośno trzepotały, zwłaszcza gdy tajemnicza istota opadła ze słońca i ogromnymi szponami usiłowała chwycić Nirgala. Lecąc, chłopiec wyciągnął ku stworzeniu ręce i z jego paznokci wystrzeliły wiązki błyskawic. Stwór zachwiał się, po czym zaczął się gotować do kolejnego ataku. I wtedy Nirgal się obudził. Czuł, jak pulsują mu palce, a serce wali niczym generator fal. Ka-tam, Ka-tam, Ka-tam.

***

Następnego popołudnia generator fal „zakołysał zbyt dobrze”, jak to wyłuszczyła Jackie. Dzieci bawiły się na plaży i wydawało im się, że dobrze oceniają wielkość fal, potem jednak przez lodowy filigran przepłynęła naprawdę spora fala, która uderzyła Nirgala, ścinając go z nóg, i pchnęła w tył lodowego pasma, jednocześnie gwałtownie ciągnąc stopy chłopca ku przodowi. Nirgal bronił się, rozpaczliwie chwytając powietrze, ale mimo wszystko upadł w szokująco lodowatą wodę. Nie udało mu się w porę uciec, toteż przykryła go woda, po czym zalała kolejna pędząca fala.
Jackie chwyciła go za ramię i za włosy, próbując wyciągnąć z powrotem na lodowe pasmo. Dao pomógł im obojgu wstać, krzycząc w kółko:
– Nic wam nie jest? Nic wam się nie stało?
W Zygocie panowała taka zasada, że jeśli ktoś zmókł, musiał jak najszybciej wracać do osady, dlatego też Nirgal i Jackie starali się natychmiast wstać, a gdy im się to udało, popędzili przez wydmy, prosto na ścieżkę prowadzącą do wioski; reszta dzieci wlokła się daleko za nimi. Lodowaty wiatr bezlitośnie smagał mokre ciałka dwojga pechowców. Biegli prosto do łaźni, zmarznięci na kość wpadli do pomieszczenia i drżącymi rękoma zaczęli z siebie zrywać zesztywniałe ubrania. Pomagali im w tym Nadia, Sax, Michel i Rya, którzy przyszli się akurat wykąpać.
Kiedy dorośli wpychali go wraz z Jackie na płyciznę dużej wspólnej wanny, Nirgal przypomniał sobie swój sen i powiedział:
– Czekajcie, chwileczkę… czekajcie.
Wszyscy osłupieli. Chłopiec zamknął oczy i wstrzymał oddech. Kurczowo ściskał zimne ramię Jackie. Oczami wyobraźni zobaczył się ponownie we śnie i poczuł, jak płynie po niebie. Gorące wiązki z paznokci. Biały świat w zielonym.
Poszukał w środku siebie miejsca, które zawsze było ciepłe, nawet teraz, gdy było mu tak zimno. Znalazł je i z każdym kolejnym oddechem wypychał ciepło coraz bardziej na zewnątrz, ku skórze. Nie było to łatwe, ale poczuł, że próba jest udana: ciepło jak ogień wchodziło mu w żebra, a następnie rozchodziło się po ramionach i nogach, ku dłoniom i stopom. Lewą ręką nadal trzymał Jackie. Popatrzył na jej gołe białe ciało, pokryte gęsią skórką, i skoncentrował się mocno, by wysłać nieco ciepła w jej kierunku. Po chwili zadrżał lekko, choć już nie z zimna.
– Jesteś ciepły – krzyknęła nagle Jackie.
– Poczuj to ciepło – odparł i dziewczynka na kilka sekund znalazła się w jego uścisku. Potem spłoszyła się, spojrzała na niego uważnie, uwolniła się i weszła do wanny. Nirgal stał na krawędzi basenu, aż drżenie ustało.
– Uff – sapnęła Nadia. – To jest coś w rodzaju rozgrzania metabolicznego. Słyszałam o tym, ale nigdy dotąd nie widziałam nikogo, kto potrafiłby je zastosować.
– Czy wiesz, jak to zrobiłeś? – spytał go Sax. Podobnie jak pozostali – Nadia, Michel i Rya – bacznie się wpatrywał w Nirgala. Wszyscy byli tak zaciekawieni, że chłopiec, speszony, nic nie mógł z siebie wydusić.
Potrząsnął więc tylko przecząco głową. Potem usiadł na betonowym progu wanny. Czuł się bardzo wyczerpany. Wsunął stopy do wody, która wydała mu się gorąca niczym płynny ogień. Ryba w wodzie, uwalnianie się, start w powietrze, ogień wewnątrz ciała, białe w zielonym, alchemia, szybowanie wraz z orłami… błyskawice strzelające z paznokci!

 
Wesprzyj nas