Błyskotliwa historia rozgrywająca się w międzywojennym Londynie. Wciągająca niczym mroczny półświatek, o którym opowiada.


Jest rok 1926, Wielka Brytania wciąż liże rany po I wojnie światowej, a w jej stolicy kwitnie szalone życie nocne. W klubach Soho członkowie Izby Lordów bawią się z początkującymi aktorkami, zagranicznymi dygnitarzami i gangsterami, a fordanserki inkasują szylinga za taniec.

Nellie Coker w pełni zapracowała sobie na złą sławę królowej pełnego blichtru londyńskiego półświatka. To bezwzględna, a zarazem ambitna matka sześciorga dzieci, która marzy o awansie społecznym dla swego potomstwa. Sukces przysparza jej jednak wrogów i imperium Nellie musi się zmierzyć zarówno z zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi zagrożeniami.

Rozbrzmiewające muzyką i gwarem świątynie rozrywki w Soho kryją mroczne tajemnice, a w podziemnym labiryncie zbrodni łatwo się zagubić…

Kate Atkinson to jedna z najwybitniejszych współczesnych powieściopisarek, zdobywczyni nagrody Costa w kategorii Książka Roku za swój debiut Za obrazami w muzeum. Akcja trzech z jej docenionych przez krytykę i nagrodzonych powieści – Jej wszystkie życia (zekranizowanej przez BBC w 2022 roku jako znakomicie przyjęty serial z Thomasin McKenzie w roli głównej), Bóg pośród ruin (obie wyróżnione Costa Novel Award) oraz Transcription – rozgrywa się w czasach II wojny światowej. Jest także autorką serii bestsellerowych kryminałów o prywatnym detektywie Jacksonie Brodiem, obejmującej Zagadki przeszłości, Przysługę, Kiedy nadejdą dobre wieści? oraz O świcie wzięłam psa i poszłam…, na podstawie których powstał serial BBC z Jasonem Isaacsem. Po latach Jackson Brodie powrócił w powieści zatytułowanej Bezkresne niebo, a kolejna część sagi, Death at the Sign of the Rook, ma się ukazać w 2024 roku.

Kate Atkinson
Świątynie rozrywki
Przekład: Aleksandra Wolnicka
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 17 lipca 2024
 
 


Rok 1926

Więzienie Holloway

Będą kogoś wie­szać? – dopy­ty­wał mały, roz­e­mo­cjo­no­wany gaze­ciarz, nie zwra­ca­jąc się do nikogo w szcze­gól­no­ści. Niski, zale­d­wie trzy­na­sto­letni, pod­ska­ki­wał jak na sprę­ży­nach, usi­łu­jąc doj­rzeć, co też wywo­łało tę zgoła wode­wi­lową atmos­ferę. Dopiero zaczy­nało świ­tać i mia­sto wciąż spo­wi­jał mrok, co nie prze­szko­dziło żąd­nemu roz­rywki tłu­mowi osób naj­roz­ma­it­szej pro­we­nien­cji zebrać się przed bramą wię­zie­nia Hol­lo­way. Na pierw­szy rzut oka połowa z nich wstała wcze­snym ran­kiem spe­cjal­nie w tym celu, pod­czas gdy druga połowa naj­wy­raź­niej wcale się nie poło­żyła.
Wielu obec­nych miało na sobie stroje wie­czo­rowe: męż­czyźni mary­narki albo fraki, białe kami­zelki i takież muchy, a drżące z chłodu kobiety – cien­kie jedwabne suk­nie z odkry­tymi ple­cami, na które narzu­ciły kosz­towne futra. Chło­pak wyczu­wał w powie­trzu opary prze­tra­wio­nego alko­holu zmie­szane z zapa­chem per­fum i wonią tyto­niu. Szy­chy z wyż­szych sfer, pomy­ślał. Zdzi­wiło go, że tak chęt­nie tło­czą się tutaj ramię w ramię z ulicz­nymi latar­ni­kami, mle­cza­rzami i robot­ni­kami w dro­dze na pierw­szą zmianę, nie mówiąc już o zwy­kłej hoło­cie i przy­god­nych gapiach, któ­rych zawsze cią­gnęło do wszel­kich zbie­go­wisk, nawet jeśli nie mieli poję­cia, o co wła­ści­wie cho­dzi. Mały gaze­ciarz nie zali­czał się do tej ostat­niej grupy; był tylko cie­ka­wym obser­wa­to­rem absur­dów tego świata.
– To jak? Będą kogoś wie­szać? – powtó­rzył nie­zra­żony bra­kiem odpo­wie­dzi i szarp­nął za rękaw sto­ją­cego obok waż­niaka: tęgiego, rumia­nego męż­czy­znę z cuch­ną­cym cyga­rem mię­dzy zębami i otwartą butelką szam­pana w ręce. Chło­pak przy­pusz­czał, że męż­czy­zna roz­po­czął wie­czór w nie­ska­zi­tel­nym stroju, lecz teraz sztywny przód bia­łej kami­zelki miał cały upstrzony pla­mami i reszt­kami jedze­nia, a błysz­czące lakierki nosiły ślady wymio­cin. Czer­wony goź­dzik, mocno przy­wię­dły po cało­noc­nych eks­ce­sach, dyn­dał smęt­nie w jego buto­nierce.
– Wręcz prze­ciw­nie – odparł uprzej­mie waż­niak, chwie­jąc się lekko. – Dzi­siaj świę­tu­jemy. Mateczka Coker wycho­dzi wresz­cie na wol­ność.
Chło­piec pomy­ślał, że „mateczka Coker” brzmi jak imię postaci z dzie­cię­cej rymo­wanki.
Sto­jąca z jego dru­giej strony kobieta w sza­rym gabar­dy­no­wym stroju dzier­żyła przed sobą kawa­łek kar­tonu jak tar­czę. Gaze­ciarz musiał dobrze wycią­gnąć szyję, żeby prze­czy­tać, co jest na nim napi­sane. Na tek­tu­rze z furią naba­zgrano ołów­kiem: „Zapłatą pra­wego jest życie, nie­go­dzi­wiec zyskuje karę. Księga Przy­słów 10,16”2. Chło­piec bez­gło­śnie wyma­wiał czy­tane słowa, nie sta­ra­jąc się nawet dociec ich zna­cze­nia. Przez dzie­sięć lat równo tydzień w tydzień zmu­szony był cho­dzić do szkółki nie­dziel­nej, gdzie jed­nak tylko dość powierz­chow­nie zapo­znał się z poję­ciem grze­chu.
– Zdro­wie sza­now­nej pani! – zawo­łał rado­śnie waż­niak z cyga­rem i wznió­sł­szy butelkę w kie­runku odzia­nej na szaro kobiety, pocią­gnął solidny łyk szam­pana. W odpo­wie­dzi łyp­nęła na niego spode łba, mam­ro­cząc coś o Sodo­mie i Gomo­rze.
Gaze­ciarz prze­pchnął się naprzód, skąd miał lep­szy widok na budzące grozę drew­niane, nabi­jane żela­znymi ćwie­kami wię­zienne wrota; paso­wały bar­dziej do śre­dnio­wiecz­nej for­tecy niż do zakładu kar­nego dla kobiet. Gdyby trzech takich jak on sta­nęło nawza­jem na swo­ich ramio­nach niczym chiń­scy akro­baci, któ­rych oglą­dał w Hipo­dro­mie, wów­czas ten sto­jący naj­wy­żej z tru­dem dosię­gnąłby łuko­wa­tego zwień­cze­nia bramy. Hol­lo­way budziło w chło­paku roman­tyczne sko­ja­rze­nia: wyobra­żał sobie uwię­zione za gru­bymi kamien­nymi murami piękne, bez­radne bia­ło­głowy, cze­ka­jące na swego wybawcę. Chęt­nie pospie­szyłby im na ratu­nek.
Na miej­scu, gotów na bie­żąco doku­men­to­wać emo­cje tłumu, był już foto­graf z redak­cji „Empire News”. Jego pro­fe­sję zdra­dzała legi­ty­ma­cja zawa­diacko zatknięta za wstążkę kape­lu­sza. Chło­pak czuł z nim pewne pokre­wień­stwo – osta­tecz­nie obaj pra­co­wali w branży infor­ma­cyj­nej. Foto­graf pstry­kał wła­śnie zdję­cie grupce ślicz­no­tek. Gaze­ciarz sły­szał wcze­śniej o takich mło­dych kobie­tach; nie uwa­żał, aby prze­glą­da­nie egzem­pla­rzy „Tatlera” i „Bystan­dera”, które raz w tygo­dniu wrzu­cał do skrzy­nek na listy, było poni­żej jego god­no­ści.
Ślicz­notki – rzadko spo­ty­kane w tej oko­licy mia­sta – pozo­wały przed bramą wię­zie­nia. Trzy z nich, otu­lone puszy­stymi futrami dla ochrony przed poran­nym chło­dem, mogły liczyć sobie około dwu­dzie­stu lat, czwarta – zbyt młoda, aby można ją było uznać za przed­sta­wi­cielkę słyn­nej zło­tej mło­dzieży – nosiła szkolny mun­du­rek z wełny cze­san­ko­wej. Wszyst­kie cztery przy­bie­rały wyszu­kane pozy, jak na poka­zie mody; wyglą­dało na to, że nie pierw­szy raz stoją przed obiek­ty­wem. Chło­pak nawet nie pró­bo­wał ukryć swo­jego ocza­ro­wa­nia. Łatwo ule­gał kobie­cym wdzię­kom.
Foto­graf zapi­sał imiona dziew­cząt w wyję­tym z kie­szeni note­sie, żeby w jutrzej­szym wyda­niu gazety opa­trzyć zdję­cie wła­ści­wym pod­pi­sem. Nel­lie Coker miała kwity na redak­tora działu foto­gra­ficz­nego; męż­czy­zna podej­rze­wał, że jego szef dał się przy­ła­pać jak zwy­kły uczniak.
– Śmiało! – zawo­łał do kogoś, kto znaj­do­wał się poza zasię­giem wzroku gaze­cia­rza. – Podejdź do nas, Ram­say! Dołącz do swo­ich sióstr!
Nie wia­domo skąd poja­wił się młody czło­wiek i pozu­jące dziew­częta od razu przy­cią­gnęły go do sie­bie. Spra­wiał wra­że­nie nie­za­do­wo­lo­nego, lecz na znak dany przez foto­grafa zmu­sił się do krzy­wego uśmie­chu w bla­sku fle­sza.
A potem osa­dzone w potęż­nych wię­zien­nych wro­tach mniej­sze drzwi otwo­rzyły się bez fan­far i niska, sowio­oka kobieta wyszła przez nie na spo­tka­nie wol­no­ści, mru­ga­jąc inten­syw­nie w świe­tle wsta­ją­cego dnia. Tłum – głów­nie ci z wyż­szych sfer – począł wiwa­to­wać, woła­jąc: „Brawo, sta­ruszko!” i „Witaj z powro­tem, Nel­lie!”, choć do uszu chło­paka dotarł też dobie­ga­jący z głębi tłumu okrzyk: „Jeza­bel!”. Podej­rze­wał, że wyrwał się on z ust tam­tej kobiety w sza­rej gabar­dy­nie.
Nel­lie Coker wydała mu się cał­kiem nijaka i nie potra­fił dostrzec w niej żad­nego podo­bień­stwa do Jeza­bel, o któ­rej sły­szał kie­dyś w szkółce nie­dziel­nej. Nie­mal ugi­nała się pod wiel­kim bukie­tem bia­łych lilii i pąso­wych róż, który wci­śnięto jej w obję­cia. Jedna ze ślicz­no­tek zarzu­ciła na byłą już więź­niarkę trzy­mane w pogo­to­wiu obszerne futro, jakby pró­bo­wała uga­sić ogień. Matka małego gaze­cia­rza też narzu­ciła swój płaszcz na jego malutką sio­strzyczkę, gdy ta prze­wró­ciła się na pale­ni­sko i jej luźna sukienka zajęła się od żaru. Obie prze­żyły, a sio­strze na pamiątkę została tylko nie­wielka bli­zna.
Młode pięk­no­ści tło­czyły się, na zmianę przy­tu­la­jąc i cału­jąc uwol­nioną, więc chło­pak domy­ślił się, że to ich matka. Młod­sza przy­warła do niej w spo­sób, który wydał się gaze­cia­rzowi dziw­nie sztuczny, rodem ze szmi­ro­wa­tej farsy. Uwa­żał się za znawcę teatru; dzięki temu, że roz­no­sił gazety, znał dobrze wszyst­kie sceny na West Endzie. W Palace The­atre por­tier, gada­tliwy wete­ran znad Sommy, pod­czas popo­łu­dnio­wych spek­ta­kli wpusz­czał go za darmo na naj­wyż­szy bal­kon. W ten spo­sób gaze­ciarz już pięć razy obej­rzał No, No, Nanette i był po uszy zako­chany w Bin­nie Hale, olśnie­wa­ją­cej gwieź­dzie przed­sta­wie­nia. Znał też na pamięć słowa do Her­batki dla dwojga oraz Chcę być szczę­śliwa i chęt­nie by je odśpie­wał, gdyby go ktoś popro­sił. W spek­ta­klu była scena, w któ­rej tan­cerki wraz z Bin­nie (gaze­ciarz uwa­żał, że widuje ją wystar­cza­jąco czę­sto, aby pozwo­lić sobie w myślach na taką poufa­łość) wcho­dziły na scenę w kostiu­mach kąpie­lo­wych. Na ten pory­wa­jący i skan­da­liczny widok oczy nie­mal wycho­dziły mu z orbit, ile­kroć to oglą­dał.
Jedyny minus był taki, że aby wśli­zgnąć się nie­po­strze­że­nie na widow­nię, za każ­dym razem musiał wysłu­chi­wać przy­dłu­gich wojen­nych wspo­min­ków por­tiera, a także podzi­wiać kolek­cję jego ran odnie­sio­nych w Bli­ghty Val­ley. Kiedy wybu­chła wojna, gaze­ciarz liczył sobie zale­d­wie rok i nie miał o niej żad­nego wyobra­że­nia, podob­nie jak o grze­chu.
Ram­say, młod­szy syn Nel­lie, zmu­szony był prze­jąć z rąk matki ciężki bukiet. Foto­graf uchwy­cił go w momen­cie, gdy tulił kwiaty do piersi niczym zaru­mie­niona panna młoda, i ku iry­ta­cji jego sióstr (oraz samego Ram­saya) aku­rat to zdję­cie tra­fiło naza­jutrz na pierw­szą stronę, wprost pod nagłó­wek obwiesz­cza­jący: „SYN CIE­SZĄ­CEJ SIĘ ZŁĄ SŁAWĄ WŁA­ŚCI­CIELKI KLUBU NOC­NEGO W SOHO, NEL­LIE COKER, WITA WYCHO­DZĄCĄ Z WIĘ­ZIE­NIA MATKĘ”. Ram­say liczył, że zdoła samo­dziel­nie zapra­co­wać na sławę, zamiast wciąż świe­cić świa­tłem odbi­tym od swej matki. Duszna woń kwia­tów spra­wiła, że zakrę­ciło mu się w nosie i wydał z sie­bie gło­śną serię kich­nięć. Gaze­ciarz usły­szał jesz­cze, jak Nel­lie bur­czy na syna: „Ram­say, weź się w garść, na miłość boską!”, i pomy­ślał, że takich samych słów spo­dzie­wałby się z ust wła­snej matki.
– Chodź, mamo – ode­zwała się jedna z dziew­cząt. – Wra­camy do domu.
– Nie – zapro­te­sto­wała sta­now­czo Nel­lie Coker. – Poje­dziemy do Ame­ty­stu, żeby świę­to­wać. – Pilot w końcu objął stery.
Tłum zaczął rzed­nąć i mały gaze­ciarz także ruszył w swoją drogę, pod­nie­siony na duchu myślą, że dane mu było uczest­ni­czyć w tak wie­ko­pom­nym wyda­rze­niu. Nagle przy­po­mniał sobie o jabłku, sta­rym i pomarsz­czo­nym, które z samego rana scho­wał na póź­niej. Wyjął je teraz z kie­szeni i zaczął chru­pać gło­śno jak koń, roz­ko­szu­jąc się cudowną sło­dy­czą.
Waż­niak z cyga­rem spo­strzegł go i zagad­nął: „Nie­złe wido­wi­sko, co?”, jakby opi­nia chło­paka naprawdę się dla niego liczyła, po czym trzep­nął go po przy­ja­ciel­sku w ucho i wrę­czył mu sze­ścio­pen­sówkę. Uszczę­śli­wiony gaze­ciarz odda­lił się tanecz­nym kro­kiem.
Kiedy odcho­dził, ktoś z tłumu krzyk­nął:
– Zło­dziej!
Obe­lga mogła w zasa­dzie doty­czyć każ­dego, może poza jed­nym czło­wie­kiem, który obser­wo­wał całe zaj­ście z tyl­nego sie­dze­nia nie­ozna­ko­wa­nego auta. Był to nie kto inny jak nad­in­spek­tor John Fro­bi­sher – „Fro­bi­sher z Yardu”, jak nazy­wano go na łamach „Johna Bulla”, zresztą nie­zgod­nie z prawdą, jako że ostat­nio odde­le­go­wano go na poste­ru­nek przy Bow Street w Covent Gar­den, żeby go tro­chę „posprzą­tał”. Uznaw­szy, że na Bow Street pleni się korup­cja, sze­fo­stwo powie­rzyło mu zada­nie odsia­nia zia­ren od plew.
Jakiś czas wcze­śniej „John Bull” zle­cił temuż Fro­bi­she­rowi napi­sa­nie serii arty­ku­łów na pod­sta­wie wła­snych doświad­czeń, z zamia­rem wyda­nia ich póź­niej w postaci książki. Fro­bi­sher nie był nar­cy­zem – wręcz prze­ciw­nie – lecz pro­po­zy­cja mile go połech­tała. Jako zapa­lony czy­tel­nik nie mógł przejść obo­jęt­nie obok takiego wyzwa­nia. Teraz jed­nak nie był już pewien, czy dobrze postą­pił; zapro­po­no­wał, żeby zaty­tu­ło­wać ów zbiór opo­wia­dań Lon­dyn po zmierz­chu, ale redak­cja wolała tytuł Noc na uli­cach występku. Sam nie wie­dział, dla­czego tak go to zasko­czyło; osta­tecz­nie wszyst­kie bru­kowce lubo­wały się w opi­sy­wa­niu dra­stycz­nych histo­rii, takich jak te o cudzo­ziem­cach uwo­dzą­cych kobiety, cho­ciaż tym ostat­nim czę­ściej gro­ziła utrata torebki na ulicy w biały dzień.
Dotych­czas żadne z opo­wia­dań nad­in­spek­tora nie uka­zało się dru­kiem. Ile­kroć skła­dał w redak­cji tekst, sły­szał, że kolejny ma być bar­dziej pikantny, bar­dziej „sen­sa­cyjny”, cho­ciaż wszelka wul­gar­ność i upodo­ba­nie do sen­sa­cji były mu z gruntu obce. Trzeźwo myślący Fro­bi­sher nie był pozba­wiony psy­cho­lo­gicz­nej głębi i poczu­cia humoru, lecz słu­żąc w poli­cji metro­po­li­tal­nej, rzadko miał oka­zję robić uży­tek z jed­nego albo dru­giego.
Z roz­tar­gnie­niem śle­dził teraz wędrówkę dwóch kobiet, które – sta­ra­jąc się nie zwra­cać na sie­bie uwagi – prze­ci­skały się przez tłum i zręcz­nie opróż­niały kie­sze­nie gapiów. Fro­bi­sher roz­po­znał w nich człon­ki­nie żeń­skiego gangu Czter­dzie­stu Zło­dzie­jek, w tej chwili jed­nak go nie inte­re­so­wały – to były zwy­kłe płotki.
Pod wię­zie­nie zaje­chały dwa kre­mowo-czarne ben­tleye: jeden pry­watny, drugi wyna­jęty dla więk­szego efektu. Klan Coke­rów roz­dzie­lił się na dwie grupy i odje­chał, macha­jąc do tłumu niczym człon­ko­wie rodziny kró­lew­skiej. Prze­stęp­stwo naj­wy­raź­niej popła­cało; walka z nim już nie. Jako pra­wo­rządny oby­wa­tel Fro­bi­sher poczuł, że wzbiera w nim złość. Zara­zem musiał zdu­sić ukłu­cie zazdro­ści na widok ben­tleyów: sam przy­mie­rzał się wła­śnie do zakupu skrom­nych czte­rech kółek – nie­rzu­ca­ją­cego się w oczy modelu austin seven, będą­cego samo­cho­dem dla zwy­kłych zja­da­czy chleba.
Impe­rium mateczki Coker było dom­kiem z kart, który Fro­bi­sher zamie­rzał zbu­rzyć. Sto­łeczne nocne kluby, a zwłasz­cza Ame­tyst, jar­marczny klej­not w samym sercu Soho, dziel­nicy noc­nych uciech, uwa­żał za brudne, choć nie­po­zba­wione blich­tru trze­wia Lon­dynu. Nad­in­spek­tora nie gor­szyły przy tym wcale występki natury moral­nej – tańce, popi­jawy czy nawet nar­ko­tyki – cho­dziło mu o dziew­częta. Dziew­częta, które prze­pa­dały bez wie­ści jak Lon­dyn długi i sze­roki. Sam wie­dział przy­naj­mniej o pię­ciu, które zagi­nęły w ciągu ostat­nich kilku tygo­dni. Gdzie się podziały? Podej­rze­wał, że prze­kro­czyły próg któ­re­goś z klu­bów w Soho i już stam­tąd nie wyszły.
Zwró­cił się teraz do kobiety sie­dzą­cej obok niego na tyl­nym sie­dze­niu nie­ozna­ko­wa­nego radio­wozu:
– Dobrze im się pani przyj­rzała, panno Kel­ling? Sądzi pani, że da radę zro­bić to, o co panią pro­szę?
– Ależ oczy­wi­ście, panie nad­in­spek­to­rze – odpo­wie­działa Gwen­do­len.

Królowa Nocy

W Ame­ty­ście szef bar­ma­nów Fred­die Bas­sett wrę­czył Nel­lie kolejny roz­ło­ży­sty bukiet.
– Witamy z powro­tem, pani Coker – rzekł.
Żadna tam „Nel­lie”, ni­gdy nie pozwo­liłby sobie na taką poufa­łość wobec kogo­kol­wiek z tej rodziny. Miał swoje zasady; bądź co bądź prak­tyki odby­wał w Ritzu, zanim stra­cił tam posadę po nie­for­tun­nym incy­den­cie z udzia­łem dwóch poko­jó­wek i bie­liź­niarki.
– Ciąg dal­szy może sobie pani dośpie­wać – oznaj­mił Nel­lie, ubie­ga­jąc się o pracę w Ame­ty­ście, a ona odparła:
–Wola­ła­bym nie.
Nel­lie nie lubiła kwia­tów, uwa­żała je za zbyt osten­ta­cyjne. Według niej bukiety powinno się przy­no­sić wyłącz­nie na śluby i pogrzeby. Byle nie na jej pogrzeb – co to, to nie. Pra­gnęła opu­ścić świat rów­nie naga, jak na niego przy­szła, bez choćby jed­nej sto­krotki.
Zamiast kwia­tów wola­łaby dziś dostać pudełko cia­stek z miesz­czą­cej się tuż za rogiem, przy Greek Street, cukierni Maison Ber­taux – cze­ko­la­do­wych ekle­rów albo rumo­wych babe­czek, a naj­chęt­niej i jed­nych, i dru­gich. Miała okropną sła­bość do sło­dy­czy, zapo­cząt­ko­waną przez cierp­kie lan­drynki i mię­tówki, któ­rymi zaja­dała się pod­czas swo­jego dzie­ciń­stwa w Szko­cji. Naj­gor­szą rze­czą w wię­zie­niu było jedze­nie. Córki dostar­czały jej do Hol­lo­way sło­dy­cze w dni odwie­dzin. Pod­czas odsiadki Nel­lie snuła wiele prze­my­śleń na temat reformy wię­zien­nic­twa, a na szczy­cie listy pla­so­wała się coty­go­dniowa por­cja sło­dy­czy za dwa pensy – pia­nek albo koko­sa­nek, do wyboru.
Kiedy pół roku wcze­śniej prze­kro­czyła próg zakładu kar­nego, per­so­nel Ame­ty­stu prze­słał jej dar godny święta plo­nów – wielki bukiet kwia­tów oraz kosz egzo­tycz­nych owo­ców, wymyśl­nie uło­żo­nych przez han­dla­rza z Covent Gar­den, pry­wat­nie sta­łego bywalca klubu. Dołą­czony liścik zawie­rał tylko jedno słowo: „Powo­dze­nia”; litery wycięto z fan­ta­zyj­nie tło­czo­nej srebr­nej kartki oko­licz­no­ścio­wej, wydo­by­tej z szafki sto­ją­cej w jakimś ciem­nym kącie i miesz­czą­cej klu­bowe ozdoby nowo­roczne.
Eks­tra­wa­gancki poda­ru­nek został natu­ral­nie zare­kwi­ro­wany przez straż­niczkę, led­wie Nel­lie prze­kro­czyła zło­wro­gie mury wię­zie­nia. Egzo­tyczne spe­cjały w postaci ana­na­sów, brzo­skwiń i fig roz­dzie­lono mię­dzy pra­cow­ni­ków Hol­lo­way, Nel­lie musiała zaś zado­wo­lić się skromną wię­zienną strawą: codzienną por­cją gro­chówki, pud­din­giem z łojem oraz gula­szem woło­wym – mocno nie­świe­żym daniem, które ni­gdy nawet nie stało obok krowy.
Pierw­szej nocy, zanim Nel­lie udała się na spo­czy­nek, przez podaj­nik w drzwiach celi ktoś wetknął do środka kwiat – czer­woną różę wyjętą z bukietu. Nie było dla niej jasne, co miałby wyra­żać ten gest – pogardę czy raczej pocie­sze­nie? Jej towa­rzyszka z celi, Bel­gijka, która zastrze­liła kochanka, nie miała takich roz­te­rek. Chwy­ciła różę i tak długo po niej dep­tała, aż zimne płyty posadzki pod jej cięż­kimi pode­szwami zabar­wiły się na czer­wono.
Klub dopiero co zamknął swe podwoje, lecz więk­szość per­so­nelu została, żeby uro­czy­ście powi­tać na pokła­dzie sze­fową, i tylko muzycy z orkie­stry jak na złość spa­ko­wali się i poszli (na każ­dym kroku pod­kre­ślali swoją nie­za­leż­ność). Led­wie przed godziną grali Boże, chroń króla, pod­czas gdy ostat­nie nie­do­bitki na par­kie­cie chwiej­nie sta­rały się utrzy­mać postawę na bacz­ność. Nel­lie surowo prze­strze­gała zasad (a pod jej nie­obec­ność prze­strze­gano ich jesz­cze suro­wiej) i nikt, nawet naj­bar­dziej pijany, nie ośmie­liłby się usiąść pod­czas hymnu. Teraz w środku było już tylko kilku sta­łych bywal­ców, sym­pa­tycz­nych bul­wa­ro­wych bir­ban­tów, któ­rzy do wtóru z posłu­ga­czami, por­tie­rami, kel­ne­rami i sze­fem kuchni z poran­nej zmiany powta­rzali chó­rem za Fred­diem:
– Witamy z powro­tem, pani Coker!
Wszy­scy mieli za sobą kolejną gorącą noc w środku tygo­dnia, gdy co drugi klient wygląda, jakby wra­cał z meczu rugby albo stu­denc­kiej popi­jawy. Zmę­czone for­dan­serki oto­czyły Nel­lie cia­snym wia­nusz­kiem. Z bli­ska roz­ta­czały wokół sie­bie nie­świeżą woń taniego pudru, per­fum i potu, lecz po zadu­chu w Hol­lo­way była to cał­kiem miła, zna­joma mie­szanka i Nel­lie pozwo­liła im się wyści­skać, po czym prze­go­niła je do łóżek. O świ­cie Ame­tyst zamie­rał i oży­wał ponow­nie dopiero po zmierz­chu. Otwie­rał wów­czas sze­roko swą pasz­czę przed nie­prze­rwa­nym koro­wo­dem ludzi.
Kucharz spe­cjal­nie roz­pa­lił pod kuch­nią, żeby przy­go­to­wać dla Nel­lie śnia­da­nie. Kury z Nor­folk nie narze­kały na brak zaję­cia, dostar­cza­jąc Ame­ty­stowi jaj, któ­rych całe tuziny dowo­żono co dzień pierw­szym poran­nym pocią­giem. Szef kuchni był bar­dzo cie­kaw jej wię­zien­nych śnia­dań.
– Pajda chleba z mar­ga­ryną i kubek kakao – poin­for­mo­wała go krótko Nel­lie.
– Dołożę pani jesz­cze kilka kieł­ba­sek. Trzeba panią tro­chę pod­tu­czyć – odparł z tro­ską.
– Pew­nie tak – przy­znała.
Rodzina prze­szła do jed­nego z pry­wat­nych pomiesz­czeń, gdzie cze­kał już nakryty przez kel­nera stół ze świe­żym obru­sem i srebr­nymi sztuć­cami. Fred­die otwo­rzył dla wszyst­kich szam­pana: butelkę Dom Peri­gnon dla rodziny, a dla pra­cow­ni­ków klubu tań­szą markę, kupo­waną za sie­dem szy­lin­gów i sześć pen­sów, a sprze­da­waną po trzy gwi­nee za sztukę, osiem za dwie butelki.
– Czy jest coś mil­szego niż odgłos strze­la­ją­cego korka od szam­pana? – zauwa­żyła Nel­lie.
– Tylko świa­do­mość, że nie odli­cza się go od zysków – odrze­kła Edith, w któ­rej żyłach krew Coke­rów pły­nęła żywym, wart­kim stru­mie­niem.
Potom­stwo Nel­lie Coker wkro­czyło na scenę tego świata w nastę­pu­ją­cej kolej­no­ści: jako pierw­szy Niven – zgod­nie z powszech­nym ocze­ki­wa­niem nie­obecny tego ranka pod Hol­lo­way – a zaraz po nim Edith. Póź­niej nastą­piła chwi­lowa prze­rwa: Nel­lie pró­bo­wała wal­czyć z per­spek­tywą dal­szego macie­rzyń­stwa, a gdy prze­grała, w szyb­kim tem­pie uro­dziła kolejno Betty, Shir­ley i Ram­saya. Koro­wód zamy­kała jede­na­sto­let­nia dziś Kitty, naj­słab­sza z miotu, znana też jako le bébé3, jak nazy­wała ją matka, gdy wśród tak wielu imion bez powo­dze­nia szu­kała tego wła­ści­wego. Nel­lie ode­brała fran­cu­skie wykształ­ce­nie – fakt, który można było roz­ma­icie inter­pre­to­wać.
W akcie uro­dze­nia Kitty wid­niało nazwi­sko jej ojca, cho­ciaż według Edith nale­żało ono do majora, który zgi­nął w pierw­szej bitwie nad Marną, rok przed naro­dzi­nami jej naj­młod­szej sio­stry. („Powiedzmy, że zda­rzył się cud” – odpie­rała zarzuty nie­wzru­szona Nel­lie).
Trzy naj­star­sze córki sta­no­wiły pod­porę rodziny. Betty i Shir­ley stu­dio­wały w Cam­bridge.
– Nie obno­szą się ze swoim wykształ­ce­niem – zachwa­lała je z dumą matka poten­cjal­nym zalot­ni­kom. („Pra­wie wcale go po nich nie widać” – dorzu­cał Niven). Cza­sami Nel­lie zacho­wy­wała się bar­dziej jak impre­sa­rio teatralny niż matka.
Edith zre­zy­gno­wała z uni­wer­sy­tetu oraz mał­żeń­stwa na rzecz kursu księ­go­wo­ści i rachun­ko­wo­ści. Pod­czas gdy Nel­lie była hors de com­bat4 w Hol­lo­way, to ona dzier­żyła ster okrętu Coke­rów. Ame­tyst ofi­cjal­nie zamknięto, cho­ciaż Edith rzecz jasna otwo­rzyła go ponow­nie, naza­jutrz po ska­za­niu Nel­lie, pod nową nazwą Talia Kart, lecz dla bywal­ców klub pozo­stał i już zawsze miał być Ame­tystem.
W oso­bi­stym ran­kingu Nel­lie Edith zaj­mo­wała drugą lokatę – ule­piona z rów­nie twar­dej gliny, co matka, była jej chef d’affa­ires5. Znała się na inte­re­sach i wyka­zy­wała się nie­zbędną do ich pro­wa­dze­nia bez­względ­no­ścią godną rodu Bor­giów. Pie­nią­dze były naj­waż­niej­sze. Cała rodzina wie­działa, jak to jest mieć ich tro­chę, potem nie mieć ich wcale, a jesz­cze póź­niej opły­wać w dostatki, i żadne nie pra­gnęło znowu popaść w nędzę. No, może z wyjąt­kiem Ram­saya, ale aku­rat on chciał być pisa­rzem.
– Co za kosz­marny pomysł – bia­dała Nel­lie.
Ram­say, zale­d­wie dwu­dzie­sto­jed­no­letni, stale miał poczu­cie, że coś go omi­nęło.
– Tak jak­bym wszedł do pokoju, z któ­rego wła­śnie wszy­scy wyszli – pró­bo­wał to wyja­śnić Shir­ley, swo­jej powier­niczce.
Niven wyje­chał na wojnę, Betty i Shir­ley do Cam­bridge, lecz Ram­say był za młody na wojaczkę, a w Oks­for­dzie wytrwał zale­d­wie jeden semestr, po czym wylą­do­wał w alpej­skim sana­to­rium, ponie­waż – zda­niem spe­cja­li­sty ze szpi­tala Świę­tego Bar­tło­mieja – jego płuca przy­po­mi­nały „dwa mie­chy akor­de­onowe”. Gwoli ści­sło­ści sam zain­te­re­so­wany przy­jął to z ulgą: w Mer­ton Col­lege cier­piał, zastra­szany przez kole­gów, któ­rzy koń­czyli prze­rwane wojną stu­dia. Zahar­to­wani w ogniu walki, byli starsi, niż wska­zy­wa­łaby data na ich akcie uro­dze­nia, a Ram­say zda­wał sobie sprawę, że pod każ­dym wzglę­dem prze­ra­stają go doj­rza­ło­ścią.
Jego wła­sna rodzina trak­to­wała go tak, jakby był prze­zro­czy­sty. Z kolei Niven dla wszyst­kich sta­no­wił zagadkę. Miał udziały w salo­nie samo­cho­do­wym na Pic­ca­dilly, był wspól­ni­kiem w fir­mie impor­tu­ją­cej wina, wysta­wiał psy w goni­twach w White City i był współ­wła­ści­cie­lem konia, który – przez nikogo nie­do­ce­niany – poja­wiał się od czasu do czasu na torze wyści­go­wym, aż nie­ocze­ki­wa­nie zajął pierw­sze miej­sce. („No pro­szę” – skwi­to­wała to Nel­lie). Obra­cał się wśród prze­stęp­ców i ksią­żąt. („A jest mię­dzy nimi jakaś róż­nica?” – chciała wie­dzieć Nel­lie). Pra­wie wcale nie pił alko­holu, cho­ciaż bywał na wielu przy­ję­ciach. Nie prze­pa­dał jed­nak za ich bywal­cami i za ludźmi w ogóle, a głup­ców wręcz cho­ro­bli­wie nie zno­sił. O ile było wia­domo, nar­ko­ty­ków nie tykał, zada­wał się za to z Chiń­czy­kami, któ­rzy nimi han­dlo­wali, i czę­sto widy­wano go w Lime­ho­use. Zanim depor­to­wano owia­nego złą sławą Genial­nego Changa, można ich było spo­tkać razem w jego chiń­skiej restau­ra­cji na Regent Street przy imbryku her­baty chry­zan­te­mo­wej. Byłby dobrym meto­dy­stą, gdyby nie fakt, że Kościół jako taki go draż­nił.
Początki samej Nel­lie ginęły w odmę­tach czasu, a dokład­niej we mgle irlandz­kich bagien. Wia­domo było jed­nak – a przy­naj­mniej tak się mówiło – że jej babkę ze strony matki wygnano z Irlan­dii za włó­czę­go­stwo, w związku z tym szczę­śli­wie omi­nął ją wielki głód i mogła poło­żyć pod­wa­liny swo­jej dyna­stii w Glas­gow. Zaj­mo­wała się tam domo­krąż­nym han­dlem „mięk­kimi towa­rami”, by po pew­nym cza­sie wyje­chać na wschód i wkraść się w łaski zamoż­nego dzie­dzica z Kró­le­stwa Fife, który – choć dopiero drugi w kolejce do spadku – wkrótce wszedł w posia­da­nie majątku po śmierci swo­jego star­szego brata, zmar­łego w tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach. Ciemny lud szep­tał, że ktoś rzu­cił na niego urok.
Odbył się pospieszny ślub, babka Nel­lie nosiła już bowiem pod ser­cem słodką tajem­nicę, która miała przy­brać fizyczną postać matki Nel­lie. Po naro­dzi­nach dziecka świeżo upie­czony dzie­dzic rado­śnie odda­wał się hazar­dowi i prze­pusz­cza­niu swo­jej schedy, przy oka­zji zapi­ja­jąc się na śmierć.
Gdy na świe­cie poja­wiła się Nel­lie, z rodzin­nej for­tuny nie­wiele już zostało. We wcze­snej mło­do­ści wysłano ją do Fran­cji, aby zdo­była wykształ­ce­nie w szkole przy­klasz­tor­nej w Lyonie, a potem do Paryża, aby nabrała ogłady (jak­kol­wiek to rozu­mieć). Po powro­cie z fran­cu­skiej sto­licy, gdy naj­praw­do­po­dob­niej była już ence­inte6 z Nive­nem, tra­fiła do Edyn­burga i wyszła za mąż za leka­rza z Inver­ness. Zamiesz­kali na edyn­bur­skim Nowym Mie­ście, w wystaw­nym domu, na który nie było ich stać, zwłasz­cza że Nel­lie odkryła, iż jej świeżo poślu­biony mąż jest nie tylko pija­kiem, ale i hazar­dzi­stą. Gdy pie­nią­dze i dobre chęci się skoń­czyły, wzięła sprawy w swoje ręce: zapa­ko­wała dzieci do wagonu trze­ciej klasy na dworcu Waver­ley, po czym wypa­ko­wała je na sta­cji King’s Cross – wszyst­kie oprócz pier­wo­rod­nego Nivena, któ­rego wcie­lono tym­cza­sem do Gwar­dii Szkoc­kiej w Edyn­burgu i słu­żył już wów­czas na fron­cie.
Nie tra­fił tam by­naj­mniej z wła­snej woli – Niven ni­gdy nie zgło­siłby się na ochot­nika do woj­ska ani w ogóle ni­gdzie, skoro już o tym mowa. Wysłano go na front po odmo­wie przy­ję­cia stop­nia ofi­cer­skiego, który przy­słu­gi­wał mu wyłącz­nie dla­tego, że ukoń­czył Fet­tes. Bry­tyj­skie szkoły pry­watne gor­li­wie słu­żyły mię­sem armat­nim, zasi­la­jąc top­nie­jące sze­regi młod­szych ofi­ce­rów. Niven jed­nak nie życzył sobie żad­nych przy­wi­le­jów i stwier­dził, że woli wyka­zać się na innym szcze­blu. Tak też zro­bił i prze­żył.
Pozo­sta­wiw­szy resztę potom­stwa na pero­nie, Nel­lie przy­ka­zała im grzecz­nie sie­dzieć na kufrach, a sama poszła szu­kać miesz­ka­nia. Zna­la­zła je tuż za rogiem: funt tygo­dniowo za lokum na pierw­szym pię­trze przy Great Percy Street. Ponie­waż pie­nię­dzy nie star­czyło jej nawet na pierw­szy tydzień, oddała w depo­zyt obrączkę. Nie swoją, rzecz jasna – tę jakiś czas wcze­śniej zgu­biła (ktoś mógłby powie­dzieć, że wyka­zała się w tej kwe­stii znaczną nie­fra­so­bli­wo­ścią) – tylko tanią, dzie­wię­cio­ka­ra­tową, kupioną w lom­bar­dzie. W roz­mo­wie z gospo­dy­nią domu przy Great Percy Street przed­sta­wiła się jako wdowa wojenna, któ­rej mąż zgi­nął pod Ypres. Dzieci przy­glą­dały jej się zdzi­wione. Betty i Shir­ley widziały swo­jego ojca rap­tem przed tygo­dniem: wra­ca­jąc ze szkoły zauwa­żyły, jak pijany w sztok zata­cza się na placu Świę­tego Andrzeja.
Nel­lie odma­lo­wała przed gospo­dy­nią barwną pano­ramę swo­ich licz­nych nie­szczęść – sze­ścioro dzieci, w tym jedno na­dal (powiedzmy) w wieku nie­mow­lę­cym i jedno wal­czące na fron­cie. Łatwo skru­szyła serce owej dobrej kobiety, która powi­tała ich ser­decz­nie w swych pro­gach, odma­wia­jąc przy­ję­cia w zastaw obrączki. Była to zacna sta­ruszka, nosząca się zgod­nie z modą obo­wią­zu­jącą w minio­nym stu­le­ciu.
Dom miał cztery pię­tra. Gospo­dyni zaj­mo­wała par­ter, pię­tro wyżej gnieź­dziła się hała­śliwa rodzina uchodź­ców z Bel­gii, na pod­da­szu zaś rezy­do­wało dwóch rosyj­skich bol­sze­wi­ków – bar­dzo miłych, cho­ciaż nie­chluj­nych męż­czyzn, któ­rzy wyko­ny­wali w domu roz­ma­ite drobne naprawy, a małego Ram­saya nauczyli kilku słów w swoim języku oraz gry zwa­nej pre­fe­ran­sem. Potra­fili całymi nocami grać razem w karty, popi­ja­jąc wódkę z ziem­nia­ków kupo­waną w nie­le­gal­nej bim­browni w Hol­born. Nel­lie była wście­kła, gdy się o tym dowie­działa. Stwier­dziła, że hazard już raz dopro­wa­dził jej rodzinę do upadku i nie dopu­ści, aby powtó­rzyło się to w przy­szło­ści.
Dziew­częta były zachwy­cone nowym miesz­ka­niem: gospo­dyni miała wiel­kiego kota o ciem­nej sier­ści, zwa­nego Kru­szynką, a one spę­dzały mnó­stwo czasu, niań­cząc go, stro­jąc w sukie­neczki i czepki małej Kitty oraz szczot­ku­jąc jego wspa­niałą sierść tak zapa­mię­tale, że biedny Ram­say nie­omal wyplu­wał płuca od kaszlu. Nel­lie dora­biała szy­ciem; była zna­ko­mitą szwaczką, co zawdzię­czała naukom pobie­ra­nym u zakon­nic w swo­jej lyoń­skiej Alma Mater. Gospo­dyni miała maszynę Sin­gera, któ­rej już nie potrze­bo­wała, i bol­sze­wicy wtasz­czyli ją na górę do miesz­ka­nia Coke­rów.
Rodzina musiała zaci­skać pasa. Pode­szwy butów łatano płyn­nym roz­two­rem gumy, białe koł­nie­rzyki czysz­czono piętką od chleba, a na co dzień żywiono się zupą z wątró­bek i zapie­kanką z węgo­rza. Nel­lie dobrze wie­działa, jak i na czym oszczę­dzać – pens tu, dwa pensy tam – i przez cały ten czas cyze­lo­wała w swo­jej gło­wie plan.
Dzieci z rado­ścią zosta­łyby dłu­żej przy Great Percy Street, jed­nak już po kilku mie­sią­cach gospo­dyni umarła, a jej syn, który na stałe miesz­kał w Bir­ming­ham i ni­gdy jej nie odwie­dzał, posta­no­wił sprze­dać dom i za uzy­skane pie­nią­dze urzą­dzić się w Ame­ryce. Nel­lie zdą­żyła polu­bić gospo­dynię; zda­rzało się, że jadały razem pod­wie­czo­rek, star­sza pani była bowiem mistrzy­nią domo­wych wypie­ków. Jej reper­tuar spro­wa­dzał się do prze­pi­sów zaczerp­nię­tych z książki wyda­nej przez pro­du­centa mąki i proszku do pie­cze­nia i obej­mo­wał twarde cia­steczka z rodzyn­kami, racu­chy oraz babeczki z rodzyn­kami, wszyst­kie wysoko oce­niane przez Nel­lie.
Przy­wy­kła do akom­pa­nia­mentu odgło­sów codzien­nego życia dobie­ga­ją­cych z miesz­ka­nia sta­ruszki – ciur­ka­ją­cej wody, trza­ska­ją­cych drzwi i tak dalej – i gdy pew­nego dnia z nie­ja­kim opóź­nie­niem dotarło do niej, że na dole panuje głu­cha cisza, zeszła spraw­dzić, co się stało. Dzień wcze­śniej posta­wiła gospo­dyni karty i wyczy­tała z nich „wiel­kie zmiany”, jed­nak nic, co mia­łoby jaki­kol­wiek zwią­zek ze śmier­cią.
Zapu­kała, a gdy nikt jej nie otwo­rzył, naci­snęła klamkę, wie­dząc, że drzwi są zawsze otwarte. Miesz­ka­nie wydało jej się opu­sto­szałe, jakby przy­sy­pane kurzem ciszy. Ze smut­kiem, lecz bez szcze­gól­nego zasko­cze­nia stwier­dziła, że gospo­dyni nie wstała tego ranka z łóżka i na­dal w nim leży, pogrą­żona we śnie wiecz­nym.
Pierw­szą rze­czą, jaką wów­czas zro­biła, było dopro­wa­dze­nie miesz­ka­nia sta­ruszki do porządku. Sta­ran­nie przej­rzała zawar­tość wszyst­kich pó­łek i szu­flad, odsta­wia­jąc jedne rze­czy na miej­sce, a inne wyj­mu­jąc. Wie­działa, że w puszce na her­batę – pamiąt­ko­wej, z oka­zji koro­na­cji Edwarda VII – jest scho­wana gotówka, wyjęła więc pie­nią­dze i wsu­nęła do kie­szeni swo­jego far­tu­cha. Pod mosiężną ramą wyso­kiego łóżka, na któ­rym god­nie spo­czy­wały zwłoki gospo­dyni, dostrze­gła zardze­wiałe meta­lowe pudełko przy­po­mi­na­jące sporą kasetkę. Za pomocą nale­żą­cej do sta­ruszki laski wysu­nęła ją, lecz oka­zała się zamknięta i Nel­lie musiała się porząd­nie naszu­kać, zanim zna­la­zła klucz ukryty w wazo­niku z potpo­urri.
Spo­dzie­wała się w środku pliku pożół­kłych, zaku­rzo­nych doku­men­tów – akt dzier­żawy, może testa­mentu – ale na pewno nie skarbu z tysiąca i jed­nej nocy. Dia­men­tów, rubi­nów, sza­fi­rów, opali i gra­na­tów, pier­ścieni i bro­szek, bran­so­let i bran­so­letek, obrę­czy i opa­sek, szma­rag­do­wego dia­demu w stylu rosyj­skim, naszyj­nika z pię­ciu sznu­rów pereł, kamei, korali, pary dłu­gich, deli­kat­nych kol­czy­ków z akwa­ma­ry­nem oraz bran­so­lety z wielu rzę­dów opali z rubi­nami i dia­men­tami.
Jakież to sekretne życie musiała wieść ich niczym nie­wy­róż­nia­jąca się gospo­dyni, żeby zgro­ma­dzić takie bogac­twa? Nel­lie wolała się nad tym nie zasta­na­wiać. Dopiero póź­niej odkryła, że sym­pa­tyczna sta­ruszka była w isto­cie paserką pra­cu­jącą dla lon­dyń­skich gan­gów, a biżu­te­ria oka­zała się wie­lo­krot­nie kra­dziona. Nie mogła przy tym nie podzi­wiać dwu­li­co­wo­ści poczci­wej gospo­dyni; była to dla niej świetna lek­cja kamu­flażu.
Z wła­snego występku wytłu­ma­czyła się przed wewnętrz­nym sędzią w nastę­pu­jący spo­sób: wie­dząc, że wkrótce umrze, gospo­dyni mogła prze­cież dobro­wol­nie poda­ro­wać jej biżu­te­rię. Była to mało praw­do­po­dobna, ale krze­piącą wizja. Nel­lie wró­ciła na górę, ze skru­chą stą­pa­jąc po scho­dach, po czym posłała Edith po leka­rza dla star­szej pani.
– Jest chora? – spy­tała ją córka.
– Bar­dzo – wes­tchnęła Nel­lie.
Póź­niej zasta­na­wiała się, czy aby zamiast przy­szło­ści gospo­dyni nie wyczy­tała z kart wła­snego prze­zna­cze­nia, to w ich życiu zaszła bowiem wielka zmiana. Rodzina Coke­rów poże­gnała się z bol­sze­wi­kami, któ­rzy ruszyli w podróż powrotną przez Europę, aby wstą­pić w sze­regi rewo­lu­cji, i opu­ściła dom przy Great Percy Street, zanim syn gospo­dyni zdą­żył ich eks­mi­to­wać, a zna­jomi sta­ruszki z pół­światka zja­wili się, aby szu­kać zra­bo­wa­nych dóbr. Przez kolejne lata Nel­lie oglą­dała się za sie­bie na ulicy w oba­wie, że zło­dzieje odkryli, kto przy­własz­czył sobie ich łup, i zechcą się na niej zemścić. Pomimo upływu czasu wciąż jej się to zda­rzało.
Wyna­jęli zawil­go­coną, pełną myszy sute­renę przy Tot­ten­ham Court Road. Zabrali ze sobą Kru­szynkę, który świet­nie spraw­dzał się jako kot łowny i z nad­dat­kiem zara­biał na swoje utrzy­ma­nie. W ramach pokuty Nel­lie posta­no­wiła sprze­dać ulu­biony klej­not z kolek­cji – wspa­niały ame­ty­stowy naszyj­nik z początku XVIII wieku – zna­jo­memu wła­ści­cie­lowi lom­bardu, prze­ko­naw­szy go do wypła­ce­nia jej zawrot­nej sumy pięć­dzie­się­ciu fun­tów. Była eks­per­tem w dzie­dzi­nie tar­go­wa­nia się. Resztę skarbu odło­żyła, aby – gdy zaj­dzie potrzeba – wyprze­da­wać go po kawałku. W inte­re­sach kie­ro­wała się daleko posu­niętą oszczęd­no­ścią: uwa­żała, że jedno przed­się­wzię­cie powinno finan­so­wać kolejne. Według niej pie­niądz rodził pie­niądz.
Jakiś czas wcze­śniej w „Gazette” wpa­dło jej w oko ogło­sze­nie nie­ja­kiego Jaegera. Był to ordy­narny czło­wie­czek o twa­rzy łasicy, ale znał się na swo­jej robo­cie. Pod­czas wojny urzą­dzał „pod­wie­czorki z tan­giem” w pew­nej sute­re­nie w Fit­zro­vii, ale moda na tango prze­mi­nęła i obec­nie szu­kał kogoś do spółki, żeby orga­ni­zo­wać thés dan­sants7. Wspól­nie z Nel­lie zna­leźli sute­renę – a wła­ści­wie piw­nicę – przy Lit­tle New­port Street, nie­opo­dal Leice­ster Squ­are, i wydali sporo pie­nię­dzy na jej odno­wie­nie, po czym zaczęli roz­pro­wa­dzać abo­na­menty na tańce z prze­ką­skami, dwa szy­lingi za wie­czór. Lokal nazwali Salą Taneczną u Jaegera.
W Savoyu – gdzie na porządku dzien­nym były szam­pan i orchi­dee – za podobną usługę liczono sobie pięć szy­lin­gów, choć Nel­lie przy­pusz­czała, że jedze­nie istot­nie było tam bar­dziej wykwintne. Sala Taneczna u Jaegera zapew­niała bar­dziej pożywne thés – cia­sta z lukrem, kanapki, lemo­niadę oraz coś, co nazy­wało się „Turecka Krew”, miało jasno­ró­żowy kolor i skła­dało się z lemo­niady, ango­stury i szczypty kosze­nili. Licen­cji na sprze­daż alko­holu rzecz jasna nie mieli. Począt­kowo prze­strze­gali prawa, z cza­sem jed­nak doszli do wnio­sku, że jeśli nie będą poda­wać drin­ków, zrobi to za nich ktoś inny, więc je poda­wali.
Aby móc swo­bod­nie lawi­ro­wać na gra­nicy prawa, Jaeger wyku­pił polisę ubez­pie­cze­niową w postaci usług poli­cjanta – detek­tywa sier­żanta Arthura Mad­doxa z poste­runku przy Bow Street. Mad­dox oka­zał się nie­zwy­kle pomocny; w zamian za coty­go­dniową okrą­głą sumkę przy­my­kał oko na prze­pisy doty­czące obrotu napo­jami wysko­ko­wymi, a także infor­mo­wał Jaegera i Nel­lie o pla­no­wa­nych przez poli­cję nalo­tach.
Lokal szybko zyskał roz­głos. Goście bawili się do utraty tchu przy dźwię­kach jazzu i foks­trota wygry­wa­nego przez zespół rag­time’owy – wyglą­dało na to, że w cza­sie wojen­nej zawie­ru­chy ludzie nie marzą o niczym innym jak o dobrej zaba­wie. Była wio­sna 1918 roku i wszy­scy mieli już ser­decz­nie dość wojny pozy­cyj­nej.
Dla Nel­lie było to praw­dziwe obja­wie­nie. Nie mogła nie zauwa­żyć, że nad ranem wielu męż­czyzn wymyka się do domu z part­nerką do tańca, któ­rej przed kil­koma godzi­nami jesz­cze nie znali.
– Panienki dostają za to sute napiwki – stwier­dził fleg­ma­tycz­nie Jaeger. – Więc trudno je winić, no nie?
W noc zawie­sze­nia broni Nel­lie widziała pary kom­plet­nie obcych ludzi spół­ku­ją­cych ze sobą w ciem­nych zaka­mar­kach sali, pod­czas gdy na uli­cach trwała istna orgia.
– Kopu­la­cja – rzekł Jaeger, jesz­cze bar­dziej fleg­ma­tycz­nie. – Dzięki niej ten świat na­dal się kręci. Lep­sze to niż zabi­jać się nawza­jem. Pie­prze­nie to natu­ralna rzecz, no nie?
Nel­lie wzdry­gnęła się, sły­sząc ten wul­ga­ryzm, lecz chcąc nie chcąc musiała przy­znać wspól­ni­kowi rację. Usi­łu­jąc nadać pozory wyra­fi­no­wa­nia pry­mi­tyw­nym popę­dom, pomy­ślała, że skoro pod­czas wojny zgi­nęło tylu ludzi, być może ci, któ­rzy prze­żyli, instynk­tow­nie ule­gają pre­sji odbu­dowy gatunku. Jak żaby.
Przy­pusz­czała, że powinna się oswoić z kon­cep­cją „dobrej zabawy”. Nie szu­kała jej dla sie­bie, lecz z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią była gotowa zapew­niać ją innym – za odpo­wied­nią cenę, natu­ral­nie. W dobrej zaba­wie nie było nic złego, o ile sama nie musiała w niej uczest­ni­czyć.
Tam­tej nocy jedna z for­dan­se­rek – Irlandka imie­niem Maud – zmarła z powodu przedaw­ko­wa­nia opium. Nel­lie zna­la­zła ją godzinę przed świ­tem, sku­loną w kącie za barem. Jaegera ni­gdzie nie było, zmo­bi­li­zo­wała więc kilku nie­okrze­sa­nych sze­re­go­wych z woj­ska, żeby wynie­śli dziew­czynę na zewnątrz, wrę­cza­jąc im po butelce whi­sky w zamian za pozby­cie się ciała.
– Gdzie mamy to zro­bić? – zapy­tał jeden.
– Nie wiem – odparła Nel­lie. – Użyj mózgu. Może gdzieś nad rzeką. – Przy odro­bi­nie szczę­ścia dziew­czyna spły­nie przez bagna Essex i zosta­nie zmyta do morza. Nel­lie ni­gdy wię­cej nie zoba­czyła tych żoł­nie­rzy i nie miała poję­cia, czy zasto­so­wali się do jej suge­stii. „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal” – brzmiała jedna z przy­dat­nych życio­wych mak­sym, jakimi się kie­ro­wała.
Jaeger był tylko odskocz­nią do przy­szłej kariery Nel­lie. Wprawką. Jej plany się­gały znacz­nie dalej. Po zawie­sze­niu broni sprze­dała mu swoje udziały za pięć­set fun­tów. Póź­niej został kil­ka­krot­nie napad­nięty, uznany za win­nego „sprze­daży odu­rza­ją­cych trun­ków” i dopusz­cze­nia do tego, by sala taneczna stała się „matecz­ni­kiem upa­dłych kobiet”, co za każ­dym razem kosz­to­wało go grzywnę w wyso­ko­ści trzy­stu dwu­dzie­stu pię­ciu fun­tów. Po czwar­tym nalo­cie z rzędu uznał swoją porażkę i porzu­cił branżę roz­ryw­kową.
Dzięki zyskom z pro­wa­dze­nia lokalu U Jaegera i pod wpły­wem nostal­gii za Pary­żem lat swo­jej mło­do­ści Nel­lie zało­żyła klub kaba­re­towy (mówiła o nim caba­ret intime8) o nazwie Moulin Vert (lub „Mooli­nvurt”, jak nazy­wali go ci, któ­rzy nie znali fran­cu­skiego).
Wziąw­szy w dzier­żawę brudną piw­nicę przy Bre­wer Street, Nel­lie uczy­niła z niej istny pałac – zło­cone wykoń­cze­nia i amor­ty­zu­jący par­kiet taneczny, a pod ścia­nami kawiar­niane sto­liki à la Mont­par­nasse9. Miała swoją wizję – mise en scène10, jak powie­działa wete­ra­nowi regi­mentu Arti­sts Rifles11, któ­rego najęła do poma­lo­wa­nia lokalu, on zaś wyko­nał dla niej malo­wi­dła ścienne w stylu Reno­ira.
– Można by pomy­śleć, że jest się na pary­skiej ulicy – stwier­dziła Nel­lie i w ramach podzię­ko­wa­nia dała mu dodat­kowe pięć fun­tów, co było do niej cał­kiem nie­po­dobne.
Nade­szły sza­lone lata dwu­dzie­ste i Moulin Vert z hukiem otwo­rzył swe podwoje. Pomię­dzy wystę­pami arty­stów kaba­re­to­wych – ścią­gnię­tych ze wszyst­kich scen West Endu – odby­wały się tam tańce, a po pół­nocy zja­wiały się wszyst­kie tan­cerki z Gaiety. Nel­lie zaan­ga­żo­wała cygań­ską orkie­strę – co prawda nie pro­sto z Fran­cji, ale wystar­cza­jąco egzo­tyczną dla tłu­mów oku­pu­ją­cych „Mooli­nvurt”. Alko­hol pły­nął sze­ro­kim stru­mie­niem, podob­nie jak pie­nią­dze. W lokalu rzadko docho­dziło do nalo­tów; bądź co bądź sier­żant Mad­dox na­dal pra­co­wał dla Nel­lie.
Kilka mie­sięcy po otwar­ciu klubu Nel­lie dowie­działa się, że autor jej malo­wi­deł ścien­nych się zastrze­lił. Nie był pierw­szym żoł­nie­rzem, który nie potra­fił pora­dzić sobie w cza­sach pokoju. Po zamknię­ciu klubu wypiły z Edith po kie­liszku w hoł­dzie dla niego.
Parę lat póź­niej Nel­lie otrzy­mała ofertę zbyt dobrą, aby ją odrzu­cić, i sprze­dała klub. Z tej oka­zji kupiła każ­dej z córek po sznu­rze nowych pereł hodow­la­nych Ciro z małymi dia­men­to­wymi zapię­ciami.
Za pie­nią­dze ze sprze­daży Moulin Vert nabyła lokal, w któ­rym miał powstać jej nowy klub. Szu­ka­jąc dla niego nazwy, pomy­ślała o skar­bie zna­le­zio­nym na Great Percy Street i kasetce peł­nej migo­tli­wych klej­no­tów. „Dia­ment? – zasta­na­wiała się. – Albo Sza­fir? A może Rubin?” Potem przy­po­mniała sobie o naszyj­niku, dzięki któ­remu miała od czego zacząć karierę w Lon­dy­nie, i niczym Zło­to­włosa wymy­śliła nazwę aku­rat w sam raz: Ame­tyst.
Obec­nie na impe­rium Nel­lie skła­dało się pięć klu­bów noc­nych: Pixie, Lisia Jama, Sfinks i Krysz­ta­łowa Czara, jed­nak klej­no­tem w koro­nie zawsze był i na zawsze miał pozo­stać Ame­tyst.
Przed uwię­zie­niem przez więk­szość wie­czo­rów można ją było zastać w małej, odpor­nej na prze­ciągi budce przy wej­ściu do klubu, w któ­rej mie­ściła się kasa. Stam­tąd rzą­dziła swoim kró­le­stwem – roz­li­czała rachunki na koniec każ­dego wie­czoru, wyda­wała resztę kel­ne­rom, pobie­rała opłaty za wej­ście. Wstęp za jed­nego funta, tylko dla człon­ków, przy czym wystar­czyło wpła­cić dokład­nie funta, żeby zostać człon­kiem. Klub zgar­niał tysiąc fun­tów tygo­dniowo – istna kopal­nia złota!
Nikogo nie wpusz­czano za darmo, choćby był samym księ­ciem Walii. Przed tygo­dniem w klu­bie gościł Rudolph Valen­tino, a tydzień wcze­śniej młody książę Jerzy. Oczy­wi­ście ten drugi nie miał przy sobie pie­nię­dzy – tacy jak on ni­gdy nie nosili gotówki, więc jego towa­rzy­sze musieli prze­trzą­snąć wła­sne kie­sze­nie, żeby uiścić opłatę. Nel­lie dawała ludziom odczuć, że robi im przy­sługę, pozwa­la­jąc prze­kro­czyć próg Ame­ty­stu, a to był dopiero począ­tek łupie­nia gości. Gdy po skoń­czo­nej zaba­wie chciało się przy wyj­ściu odzy­skać swoje okry­cie, trzeba było wrę­czyć szy­linga szat­nia­rzowi. Do tego, oczy­wi­ście, docho­dziły napiwki. Ame­tyst stał napiw­kami. For­dan­serki zara­biały trzy funty tygo­dniowo, ale w dobrą sobotę – pod­czas regat lub derby – zda­rzało im się wra­cać do domu nawet z osiem­dzie­się­cioma fun­tami w port­mo­netce. Nikt z per­so­nelu ni­gdy nie popro­sił Nel­lie o pod­wyżkę. Nikt by się nie ośmie­lił.
Ame­tyst nie sno­bo­wał się na haut monde12, jak klub Embassy, ale i nie musiał grze­bać w rynsz­toku w poszu­ki­wa­niu klien­tów, jak nie­które z zapchlo­nych lokali przy Cur­zon Street.
Lon­dyń­scy gang­ste­rzy, któ­rzy od czasu do czasu tam wpa­dali, trak­to­wali lokal jak pole bitwy. Hała­stra z Ele­phant and Castle, zabi­jaki od Darby’ego Sabi­niego, Monty Abra­hams i jego kum­ple, gang z Hoxton, Huno­wie z Hack­ney, chło­paki od Fraz­zi­niego. Ich przy­wódca, Luca Fraz­zini, był schlud­nym, ele­ganc­kim męż­czy­zną, któ­rego czę­sto można było spo­tkać w Ame­ty­ście, gdzie prze­sia­dy­wał spo­koj­nie przy sto­liku w kącie z nie­mal nie­tknię­tym kie­lisz­kiem (dar­mo­wego) szam­pana. Mógłby ucho­dzić za maklera gieł­do­wego. Mię­dzy nim a Nel­lie obo­wią­zy­wało swo­iste entente cor­diale13. Znali się od dawna, jesz­cze z cza­sów Sali Tanecz­nej u Jaegera, i mieli do sie­bie cał­ko­wite zaufa­nie. No, pra­wie cał­ko­wite.
„Zwy­kli” oby­wa­tele i szu­mo­winy z gan­gów obra­cali się tu w towa­rzy­stwie człon­ków rodziny kró­lew­skiej, zarówno tych prze­by­wa­ją­cych na wygna­niu, jak i tych, któ­rym na razie udało się zacho­wać tron, obrzy­dli­wie boga­tych Ame­ry­ka­nów, hin­du­skich i afry­kań­skich ksią­żąt, ofi­ce­rów gwar­dii kró­lew­skiej, pisa­rzy, arty­stów, śpie­wa­ków ope­ro­wych, dyry­gen­tów orkiestr, gwiazd West Endu oraz tan­ce­rek i tan­ce­rzy. Ni­gdzie indziej w Anglii, a może i na świe­cie, nie widy­wało się przed­sta­wi­cieli tylu sta­nów naraz, nawet w Epsom w dniu derby. W prze­ci­wień­stwie do wielu osób – a nawet do więk­szo­ści z nich – Nel­lie raczej nie żywiła uprze­dzeń. Nie dys­kry­mi­no­wała nikogo ze względu na jego kolor skóry, rangę czy rasę. Kto miał czym zapła­cić za wstęp, mógł wejść do jej kró­le­stwa. Uwa­żała, że pie­nią­dze sta­no­wią wyznacz­nik war­to­ści każ­dego męż­czy­zny – oraz kobiety, skoro już o tym mowa.
Minąw­szy strze­gą­cego wej­ścia cer­bera w postaci Nel­lie, prze­cho­dziło się za bam­bu­sową zasłonę i scho­dziło po słabo oświe­tlo­nych, wąskich stop­niach, nie­po­zor­nych jak schody pro­wa­dzące do piw­niczki na węgiel. Nel­lie uwa­żała, że dodają cało­ści „dra­ma­ty­zmu”, a dra­ma­tyzm był w cenie. U dołu scho­dów gości witał kolejny por­tier, tym razem w libe­rii zdob­nej w sza­me­ru­nek, epo­lety i tak dalej. Strój ten wyglą­dałby nie od rze­czy na ope­ret­ko­wym kontr­ad­mi­rale. Noszący go osob­nik, nie­jaki Lin­wood, mistrz umi­zgów i kła­nia­nia się w pas (zara­biał zaska­ku­jąco dużo na napiw­kach), był w isto­cie skom­pro­mi­to­wa­nym kamer­dy­ne­rem wyrzu­co­nym z jed­nej z kró­lew­skich rezy­den­cji. Nel­lie była zda­nia, że każ­demu należy się druga szansa – osta­tecz­nie sama z niejed­nej sko­rzy­stała. Zabaw­nie było obser­wo­wać zasko­czone miny nie­któ­rych spo­śród co bar­dziej ary­sto­kra­tycz­nych bywal­ców klubu na widok Lin­wooda (jak to zwy­kle z kamer­dy­ne­rami bywa, zna­nego wszem i wobec wyłącz­nie z nazwi­ska), który w swoim cza­sie stał na straży wielu szo­ku­ją­cych sekre­tów. Więk­szość tkwiła jed­nak w bło­giej nie­świa­do­mo­ści – tak to już jest, że choć nie­mal wszy­scy słu­żący wszę­dzie roz­po­zna­liby swo­ich panów, nie­wielu panów pamięta twa­rze swo­ich słu­żących. Lin­wood jak gdyby ni­gdy nic odsu­wał więc przed gośćmi zasła­nia­jącą przej­ście ciężką czarną kotarę z mie­szanki jedwa­biu oraz wełny i naresz­cie można było prze­kro­czyć upra­gniony próg klubu. Coup de théâtre14. Tadam! Witamy w Ame­ty­ście!
Na stół wje­chały jajka na beko­nie, wraz z obie­ca­nymi kieł­ba­skami i słodką kawą z mle­kiem, a Straż­nik, owcza­rek Nivena, nosem otwo­rzył drzwi jadalni, zwia­stu­jąc przy­by­cie swo­jego pana.
Pies był jedy­nym stwo­rze­niem na ziemi, które Niven zda­wał się sza­no­wać. Upar­cie nazy­wał go „owczar­kiem nie­miec­kim” zamiast „alzac­kim”, nie­po­mny – lub nie­czuły – na złe sko­ja­rze­nia, jakie wciąż budził ów przy­miot­nik. Tak jak wielu żoł­nie­rzy wal­czą­cych w oko­pach, Niven miał oka­zję widy­wać psy podobne do Straż­nika pod­czas ich służby, lecz była to jedna z nie­wielu infor­ma­cji o cza­sie spę­dzo­nym w sze­re­gach szkoc­kich gwar­dzi­stów, jaką był gotów z kim­kol­wiek się podzie­lić. W żad­nym momen­cie kon­fliktu zbroj­nego ani po nim, włą­cza­jąc w to dzień zawie­sze­nia broni oraz zawar­cia pokoju, Niven nie pomy­ślał, że któ­ra­kol­wiek ze stron wygrała tę wojnę.
Nie tole­ro­wał ludz­kich sła­bo­ści. W ogóle nie miał cier­pli­wo­ści do ludzi. Reli­gia, skru­puły, uczu­cia – wszystko to była dla niego strata czasu. Wyda­wało się, że serce Nivena, wypa­lone w wojen­nym tyglu, stward­niało na kamień.
Był strzel­cem wybo­ro­wym, w oko­pach tra­fiał Niem­ców ze swo­jego enfielda wzór 1914. Ci nie pozo­sta­wali dłużni: pew­nego ranka, pod­czas bitwy pod Pas­schen­da­ele, sto­ją­cemu tuż obok kapra­lowi, który był obser­wa­to­rem arty­le­ryj­skim Nivena, wróg odstrze­lił głowę. Po połu­dniu to samo przy­da­rzyło się innemu obser­wa­to­rowi. Trudno się dzi­wić, że nikt nie palił się, aby go zastą­pić. Snaj­pe­rzy i obser­wa­to­rzy zwy­kle zamie­niali się rolami, więc następ­nym razem, gdy Niven miał służbę, zde­cy­do­wał się peł­nić funk­cję obser­wa­tora, choćby po to, aby zade­mon­stro­wać innym, na czym polega przy­pa­dek. Nie zgi­nął; może miał szczę­ście, a może po pro­stu wie­dział, kiedy wysta­wiać głowę ponad nasyp, a kiedy lepiej jej nie wychy­lać.
Obec­nie znaj­do­wał się bli­żej jadalni, niż sądzili jego naj­bliżsi: wysłu­chi­wał żalów jed­nej z for­dan­se­rek w skła­dziku na zaple­czu klubu, pośród skrzy­nek z piwem i szam­pa­nem oraz beczek wędzo­nych śle­dzi, które co tydzień spro­wa­dzano pocią­giem z firmy For­tune’s Kip­pers w Whitby, aby wzbo­ga­cić ser­wo­wane w Ame­ty­ście śnia­da­nia. Pra­gnąc poło­żyć kres płacz­li­wej opo­wie­ści dziew­czyny, dał jej dość gotówki, żeby pozbyła się „pro­blemu”. W Covent Gar­den miesz­kała kobieta znana wszyst­kim dziew­czę­tom. Roz­wią­za­nie bywało czę­sto gor­sze niż sam pro­blem, jed­nak for­dan­serka uznała, że „musi zary­zy­ko­wać”. Jej „pro­blem” nie był dzie­łem Nivena; bar­dzo uwa­żał, żeby nie pozo­sta­wić po sobie na tym świe­cie żad­nego śladu.
Wszedł teraz do pokoju i cmok­nąw­szy Nel­lie w poli­czek na modłę kon­ty­nen­talną, oznaj­mił:
– A więc nasz pta­szek naresz­cie wyle­ciał z klatki? – Po czym porwał z tale­rza Betty pla­ster bekonu i rzu­cił go zasko­czo­nemu Straż­ni­kowi.
Jego poca­łu­nek zanie­po­koił Nel­lie. Sko­ja­rzył jej się raczej z ogro­dem Get­se­mani niż z wyra­zem synow­skiej czu­ło­ści.
– Pora, aby­śmy wszy­scy poło­żyli się spać – stwier­dziła ostro.
Niven zasa­lu­to­wał matce; udało mu się spra­wić, że gest ten był jed­no­cze­śnie dwu­znaczny i pełen sza­cunku. Wyćwi­czył się w tym pod­czas wojny.
– Sofort, mein Kapitän15 – rzu­cił. Nel­lie łyp­nęła na niego gniew­nie; cho­ciaż nie znała nie­miec­kiego, potra­fiła roz­po­znać język wroga, ile­kroć go sły­szała.

Bow Street

Ma pan dzi­siaj wolne, sir. – Sier­żant z poran­nej zmiany wyglą­dał na zanie­po­ko­jo­nego wido­kiem Fro­bi­shera, który jak burza wpadł do dyżurki poste­runku przy Bow Street.
– Wiem o tym, sier­żan­cie. Jesz­cze cał­kiem nie zdzie­cin­nia­łem.
– Nawet mi to przez myśl nie prze­szło, sir.
Dyżurny sier­żant dopiero docho­dził do sie­bie nad ema­lio­wa­nym kub­kiem moc­nej, obfi­cie posło­dzo­nej her­baty. Zde­cy­do­wa­nie nie był jesz­cze gotów do dzia­ła­nia, nauczył się jed­nak wyczu­wać nastroje nowego nad­in­spek­tora. Fro­bi­sher urzę­do­wał przy Bow Street od nie­wiele ponad tygo­dnia i sier­żant wciąż pozna­wał jego codzienne zwy­czaje. Tego ranka z ostroż­nym opty­mi­zmem zary­zy­ko­wał pyta­nie:
– Her­baty, sir?
– Nie, dzię­kuję, sier­żan­cie – odparł raź­nie Fro­bi­sher.
Nie uprze­dził panny Kel­ling, że ma dzi­siaj wolne. Nie poin­for­mo­wał też swo­jej mał­żonki, lecz Lot­tie i tak nie­szcze­gól­nie się inte­re­so­wała tym, kiedy i dokąd wycho­dzi. Miał zada­nie do wyko­na­nia: musiał uprząt­nąć tę staj­nię Augia­sza. Plu­ga­stwo nie śpi, on zatem rów­nież nie zmruży oka, dopóki go nie usu­nie; nad­in­spek­tor lubo­wał się w meta­fo­rach.
Poste­ru­nek przy Bow Street nie był cichym miej­scem. Do uszu Fro­bi­shera dobie­gało meta­liczne pobrzę­ki­wa­nie i trza­ska­nie drzwi aresztu oraz gło­śne pro­te­sty więź­niów doma­ga­ją­cych się zwol­nie­nia. Sko­ja­rzyły mu się one z krzy­kiem potę­pio­nych dusz docho­dzą­cym z otchłani Hadesu, cho­ciaż cele przy Bow Street znaj­do­wały się powy­żej poziomu gruntu. W pew­nej chwili z oddziału kobie­cego pię­tro wyżej dobie­gło go jękliwe zawo­dze­nie – trudno było stwier­dzić, czy wyra­żało roz­pacz, czy sza­leń­stwo. Jedno od dru­giego oddzie­lała cienka linia. Fro­bi­sher pomy­ślał o swo­jej żonie.
Tego dnia zerwał się o nie­ludz­kiej porze, żeby poje­chać do Hol­lo­way, i czuł pustkę w żołądku, który doma­gał się obfi­tego posiłku. Myśli nad­in­spek­tora powę­dro­wały ku owsiance z mio­dem świeżo wybra­nym z pla­stra i ze śmie­tanką pro­sto od krowy, a może i ku jajku dopiero co znie­sio­nym przez tłu­stą kurę. Marze­nie ścię­tej głowy; Fro­bi­sher dora­stał na wsi i cho­ciaż skoń­czył czter­dzie­ści lat, w głębi duszy wciąż tęsk­nił za Shrop­shire. Kiedy był mały, hodo­wali kury, które swo­bod­nie bie­gały po podwórku, a gdy po połu­dniu wra­cał ze szkoły, do niego nale­żało wyszu­ki­wa­nie jajek. Każde takie odkry­cie było małym trium­fem, który nie­odmien­nie spra­wiał mu satys­fak­cję. Od tam­tej pory żadne jajko nie sma­ko­wało mu już tak samo.
– Jaki mamy bilans po nocy, sier­żan­cie? – zapy­tał.
– Areszt pęka w szwach, sir. Sąd będzie potrze­bo­wał całego dnia, żeby się ze wszyst­kimi upo­rać.
– To co zwy­kle?
– Oba­wiam się, że tak. Typowe wykro­cze­nia: naga­by­wa­nie, kra­dzieże, upo­je­nie alko­ho­lowe, napa­ści. Cała gro­mada pija­ków kisi się we wła­snym sosie. Mor­der­stwo na Greek Street…
– O? – W ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy w Lon­dy­nie doszło do serii zdu­mie­wa­ją­cych zabójstw. Nie­wy­ja­śnio­nych, przy­pad­ko­wych napa­ści na nie­win­nych prze­chod­niów. Oczy­wi­ście natych­miast zna­leźli się prze­sądni głupcy, któ­rzy – pod­ju­dzani przez bru­kowce – uznali to za klą­twę Tutan­cha­mona. Fro­bi­sher pra­co­wał w wydziale zabójstw Sco­tland Yardu i wie­dział z pierw­szej ręki, jak dener­wu­jące były to sprawy: nic ich ze sobą nie łączyło. Jedyny wnio­sek, jaki się nasu­wał, to że sta­no­wią dzieło sza­leńca.
– Nic szcze­gól­nego, sir – odrzekł sier­żant. – Dwóch nie­trzeź­wych dżen­tel­me­nów posta­no­wiło zatłuc się na śmierć. Sprawę pro­wa­dzi Śmie­jący się Poli­cjant.
– Sier­żant Oakes? Wolał­bym, aby­ście uży­wali jego nazwi­ska. – Fro­bi­sher szcze­rze nie cier­piał dur­nej pio­senki Char­lesa Pen­rose’a.
– Zga­dza się, sir. Ale musi pan przy­znać, że Oakes lubi się pośmiać. We wszyst­kim widzi oka­zję do żartu.
Oake­sowi z pew­no­ścią nie bra­ko­wało doświad­cze­nia i Fro­bi­sher uwa­żał, że można na nim pole­gać, cho­ciaż wesoł­ko­wa­tość pod­wład­nego powoli zaczy­nała go męczyć.
– Inspek­tor Mad­dox jest dziś na służ­bie? – spy­tał.
– Dalej na cho­ro­bo­wym, sir.
– Tyle czasu? – Arthur Mad­dox prze­by­wał na zwol­nie­niu od dnia, w któ­rym Fro­bi­sher zja­wił się na Bow Street, i nad­in­spek­tor był prze­ko­nany, że to on jest rakiem zże­ra­ją­cym zdrową tkankę poste­runku, naj­bar­dziej zgni­łym jabł­kiem w całym koszyku. – Co mu dolega, u licha? Symu­luje?
– Ma chyba jakieś kło­poty z krę­go­słu­pem, sir.
Ból ple­ców nie powi­nien nikomu prze­szka­dzać w wyko­ny­wa­niu jego obo­wiąz­ków, pomy­ślał poiry­to­wany Fro­bi­sher.
– No cóż, jeżeli jakimś cudem stawi się dzi­siej­szego ranka w pracy, prze­każ­cie mu, że o niego pyta­łem.
Podej­rze­wano, że Mad­dox, po woj­nie awan­so­wany na inspek­tora, bie­rze w łapę od tych, któ­rych powi­nien ści­gać. Żył ponad stan – duży dom w zabu­do­wie bliź­nia­czej w Cro­uch End, żona i pię­cioro dzieci. (Pię­cioro! Fro­bi­sher nie mógł sobie wyobra­zić, że ma choćby jedno). Miał też samo­chód, wol­se­leya open tourera, jakim jeź­dzili ludzie zamożni i jakiego mógł mu tylko pozaz­dro­ścić ktoś przy­mie­rza­jący się do zakupu austina seven. Do tego stać go było na let­nie waka­cje dla całej rodziny w Bour­ne­mo­uth albo Bro­ad­sta­irs, i to nie w byle jakich pen­sjo­na­tach, ale w dobrych hote­lach. Fro­bi­sher był pewien, że Mad­dox jest w zmo­wie z Nel­lie Coker i chroni ją przed wymia­rem spra­wie­dli­wo­ści, ale z czego jesz­cze czer­pał korzy­ści? Szczwany był z niego lis, a Nel­lie trzy­mała całe stadko kur, któ­rym mat­ko­wała niczym kwoka. Czyżby zapew­niła Mad­doxowi swo­bodny dostęp do swo­jego kur­nika? (Nad­in­spek­tor zde­cy­do­wa­nie lubo­wał się w meta­fo­rach).
Na sam dźwięk nazwi­ska Mad­doxa dyżurny sier­żant wziął głę­boki oddech i wypro­sto­wał się, co nie umknęło uwa­dze Fro­bi­shera. Ostat­nimi czasy zain­te­re­so­wał się tak zwaną mową ciała lub „mową sub­wo­kalną”, czyli sytu­acjami, pod­czas któ­rych czło­wieka zdra­dzają roz­ma­ite dro­bia­zgi. Rzecz jasna, dyżurny sier­żant mógł się zwy­czaj­nie wypro­sto­wać, żeby roz­cią­gnąć bolący mię­sień. Od czasu do czasu można nie­do­ma­gać – to Fro­bi­sher jesz­cze by zro­zu­miał, ale nie cały tydzień zwol­nie­nia, na litość boską!
Pocią­gnął nosem: skądś dole­ciał go aro­mat sma­żo­nego bekonu. Czy­sta poezja! Zabur­czało mu w żołądku, a nad­in­spek­tor poczuł przy­pływ zazdro­ści. Zmarsz­czył brwi; czyżby funk­cjo­na­riu­sze pod jego nie­obec­ność jedli? I to kanapki z beko­nem? Cie­kawe, co jesz­cze robili, kiedy go nie było. Ogar­nęło go dziwne roz­cza­ro­wa­nie, jak wów­czas, gdy jako młody chło­pak był wyklu­czany z zabaw przez swo­ich rówie­śni­ków. Nie da się ukryć, był nie­zdar­nym, skry­tym dziec­kiem, które wyro­sło na nie­zręcz­nego, zamknię­tego męż­czy­znę. Tyle że teraz lepiej to ukry­wał pod sztyw­nym pan­ce­rzem.
Łyp­nął gniew­nie na dyżur­nego sier­żanta, ten zaś, czu­jąc, że jego bekon jest zagro­żony, pró­bo­wał rato­wać się nagłą zmianą tematu.
– Podobno dziś rano wypu­ścili z wię­zie­nia mateczkę Coker. – Sier­żant, podob­nie jak cały poste­ru­nek, dosko­nale zda­wał sobie sprawę z obse­sji, jaką Fro­bi­sher miał na punk­cie rodziny Coke­rów, a zwłasz­cza Nel­lie.
– Ow­szem – mruk­nął nad­in­spek­tor.
– Był pan tam, sir?
– Byłem.
Nie roz­wi­jał tematu, a sier­żant wolał nie ryzy­ko­wać i nie naci­skał. Fro­bi­sher nie był mistrzem nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych poga­du­szek; ni­gdy w nich nie gusto­wał, a to ozna­czało, że musiał mie­rzyć się z nie­zro­zu­mie­niem, ucho­dząc za nie­przy­stęp­nego, wręcz aro­ganc­kiego czło­wieka. Bóg mu świad­kiem, że pró­bo­wał to zmie­nić i gawę­dzić o pogo­dzie, wyści­gach kon­nych, a nawet o fil­mach, lecz osta­tecz­nie zawsze wypa­dał jak kiep­ski aktor teatru ama­tor­skiego. („A zatem, poste­run­kowy, co tam sły­chać na waszej działce?”) Jego praw­dziwe pasje były zbyt enig­ma­tyczne i mało inte­re­su­jące dla prze­cięt­nego czło­wieka czy kole­gów z Bow Street, a już na pewno dla jego żony. Trak­tat ber­liń­ski mię­dzy Niem­cami a Sowie­tami (czy to mogło się dobrze skoń­czyć?) albo demon­stra­cja wyna­lazku zwa­nego „tele­wi­zo­rem” w Towa­rzy­stwie Kró­lew­skim, doko­nana przez nie­ja­kiego Bairda (urzą­dze­nie wyglą­dało jak coś rodem z powie­ści H.G. Wel­lsa). Fro­bi­sher miał docie­kliwy umysł, co zwy­kle jest prze­kleń­stwem, nawet dla detek­tywa.
W jego domu w Ealing przed koniecz­no­ścią towa­rzy­skich poga­wę­dek rato­wał go wza­jemny brak zro­zu­mie­nia. Jego żona miała na imię Char­lotte – Lot­tie – choć nie mogła tego potwier­dzić aktem uro­dze­nia, więc nad­in­spek­tor miał wąt­pli­wo­ści, czy naprawdę tak się nazywa. Tkwiący w nim detek­tyw chęt­nie zba­dałby sprawę dokład­niej, jako mąż uwa­żał jed­nak, że roz­sąd­niej będzie nie roz­trzą­sać tej kwe­stii. Lot­tie była Fran­cuzką albo Bel­gijką – nie­pewna wła­snego pocho­dze­nia, z pew­no­ścią miesz­kała na pogra­ni­czu. Pod koniec wojny wyszła z gru­zów Ypres z główką czosnku w kie­szeni, bez żad­nych doku­men­tów, i niczego nie pamię­tała. Leka­rze nazy­wali to „amne­zją histe­ryczną”.
Za młodu Fro­bi­sher wyobra­żał sobie wiele cech swo­jej poten­cjal­nej przy­szłej żony, nie spo­dzie­wał się jed­nak, że będzie cier­piała na amne­zję histe­ryczną. Histo­ria Lot­tie oka­zała się rów­nie tra­giczna, co skom­pli­ko­wana – to rów­nież było coś, czego nie prze­wi­dział, duma­jąc o przy­szłej mał­żonce.
Drzwi otwo­rzyły się i dwóch poste­run­ko­wych wcią­gnęło do środka kobietę, grom­kim gło­sem zapew­nia­jącą o swej nie­win­no­ści, co uchro­niło nad­in­spek­tora przed dal­szymi roz­my­śla­niami.
– Dolly Par­ge­ter, oskar­żona o kra­dzieże kie­szon­kowe na Stran­dzie – zwró­cił się do dyżur­nego jeden z mun­du­ro­wych, któ­rzy usi­ło­wali poskro­mić zatrzy­maną.
– Ranny pta­szek z cie­bie, Dolly – zauwa­żył przy­jaź­nie sier­żant. – Zaraz zakwa­te­ru­jemy cię w naszym hote­liku. – Jego noz­drza roz­sze­rzyły się, łowiąc woń przy­pa­la­ją­cego się bekonu, lecz pój­ście na zaple­cze byłoby rów­no­znaczne z przy­zna­niem się Fro­bi­she­rowi, że pichci tam śnia­da­nie dla sie­bie i kole­gów.
– Pójdę już – rzu­cił nie­chęt­nie nad­in­spek­tor. Wolał poste­ru­nek od swego domu w Ealing, co wiele mówiło o tym ostat­nim. Odwró­cił się do wyj­ścia i usły­szał, jak sier­żant mówi:
– Był­bym zapo­mniał, sir. Mamy topie­licę. Wyło­wili ją przy nabrzeżu obok Tower Bridge. Pew­nie na­dal jest w Dziu­pli Umar­laka16. Uzna­łem, że chciałby pan o tym wie­dzieć. – W opi­nii całego poste­runku przy Bow Street Fro­bi­sher wyka­zy­wał nie­mal nie­zdrowe zain­te­re­so­wa­nie mar­twymi mło­dymi kobie­tami.
– Dzię­kuję, sier­żan­cie – odparł nad­in­spek­tor, odczu­wa­jąc wdzięcz­ność na myśl, że chwi­lowo oszczę­dzono mu koniecz­no­ści powrotu do Ealing. – Spraw­dzę to.
– Ma pan dziś wolne, sir – przy­po­mniał mu dyżurny.
– Prze­stępcy nie śpią – burk­nął Fro­bi­sher. Wie­dział, że brzmi jak bufon. – Nawia­sem mówiąc, sier­żan­cie…
– Tak, sir?
– Chyba przy­pa­li­li­ście bekon.
Opusz­cza­jąc poste­ru­nek, nad­in­spek­tor nie mógł powstrzy­mać uśmie­chu. Dobrze im tak, skoro go nie zapra­szają.
Pod­czas prze­cho­dze­nia przez ulicę musiał wyko­nać gwał­towny unik, żeby nie wpaść pod nad­jeż­dża­jący moto­cykl marki Enfield, pro­wa­dzony przez męż­czy­znę w skó­rza­nym kasku, z twa­rzą ukrytą za parą gogli. Tak łatwo było zgi­nąć na uli­cach Lon­dynu – za sprawą przy­padku lub umyśl­nego dzia­ła­nia.

 
Wesprzyj nas