„Srebrna Kość” ukraińskiego pisarza Andrija Kurkowa to nie tylko wciągająca powieść detektywistyczna, ale także głęboka refleksja na temat historii, polityki, moralności i kondycji człowieka. To pierwszy tom trylogii „Tajemnice Kijowa”, w którym oprócz ciekawego wątku kryminalnego autor stara się opisać doświadczenia zwykłych ludzi w burzliwych czasach rewolucji bolszewickiej.


Akcja powieści Andrija Kurkowa rozgrywa się w Kijowie wczesną wiosną 1919 roku. W mieście panuje porewolucyjny chaos i anarchia, brakuje wszystkiego, nagminne są wyłączenia prądu i wody, tramwaje kursują od przypadku do przypadku. Nowe bolszewickie władze nie są w stanie zapewnić porządku a w okolicach ciągle jeszcze toczą się walki Armii Czerwonej z grupami kontrrewolucyjnymi, wojskami białych i partyzantką ukraińskich nacjonalistów.

Jako że z nastaniem nowych porządków weszła w życie stara komunistyczna zasada „władza się zawsze wyżywi” najciężej w tej sytuacji mają oczywiście zwykli mieszkańcy, próbujący wiązać koniec z końcem, żyjący w strachu przed napadami i aresztowaniami, doznający przemocy od walczących o Kijów stron konfliktu i niejednokrotnie tracący przy tym życie.

Jednym z takich kijowian jest główny bohater powieści, Samson Kołeczko, którego poznajemy w niezbyt miłych okolicznościach. W trakcie przypadkowego spotkania z wałęsającymi się po mieście Kozakami ginie ojciec Samsona a on sam dzięki szczęśliwemu przypadkowi traci jedynie ucho odcięte kozacką szablą. Ucho, pieczołowicie przechowywane przez Samsona w pudełku po czekoladkach, stanie się dla niego relikwią i odegra znaczącą rolę w dalszych wydarzeniach.

Póki co Samson, sierota, właściciel mieszkania, do którego władza dokwaterowuje mu dwóch żołnierzy Armii Czerwonej, próbuje odnaleźć się w nowej sytuacji. Traf sprawi, że ostatecznie młodzieniec zostanie… milicjantem i śledczym, skierowanym do walki z przestępczością, bujnie rozwijającą się w mieście. Mimo, że Samson nie posiada żadnego doświadczenia w prowadzeniu śledztwa, przełożeni przydzielają mu do rozwiązania zagmatwaną i skomplikowaną sprawę, związaną z kradzieżą cennych dóbr, w tym znacznych ilości sreber stołowych, działalnością pewnego krawca, niemieckiego przemysłowca, a w której ważną rolę odegra ludzka kość udowa wykonana z cennego kruszcu.

Andrij Kurkow łączy w książce elementy klasycznej powieści detektywistycznej, które funkcjonują od lat w tym gatunku, z groteską i czarnym humorem. Autor mistrzowsko oddaje atmosferę niepewności i chaosu panującą w Kijowie, kreśli wyraziste, barwne postaci, zapadające w pamięć, z ironią traktuje wyczyny nowej władzy, nieuctwo i pazerność milicjantów czy też podejście do służby czerwonoarmistów.

Choć akcja powieści osadzona jest w określonych ramach czasowych i trafnie oddaje klimat ówczesnego życia w Kijowie, to nie brak w niej głębszych i ponadczasowych refleksji na temat zachowań pojedynczego człowieka i grup społecznych w obliczu historycznych zawirowań, moralności w czasach chaosu, znaczenia przyjaźni i lojalności, przemocy i niesprawiedliwości. To tematy uniwersalne, odnoszące się do wielu historycznych i współczesnych konfliktów.

Kurkow pokazuje również paradoksy władzy, która w imię rewolucji, ze światłymi hasłami wypisanymi na rewolucyjnych sztandarach, często prowadzi do jeszcze większego ucisku, więżąc jednostki w trybach totalitarnego systemu. Opisuje wewnętrzne konflikty i próby zachowania człowieczeństwa w brutalnym, totalitarnym świecie, zachęca czytelnika do refleksji nad przeszłością, jej wpływem na teraźniejszość i nad tym, jak wydarzenia historyczne wpływają na życie poszczególnych osób.

„Srebrna Kość” to powieść wykraczająca poza ramy klasycznego kryminału, wpisująca się w szerszy kontekst kulturowy i historyczny, dzięki czemu może stanowić ciekawy wybór dla czytelników preferujących opowieści oryginalne i osadzone w interesujących miejscach i czasach. Robert Wiśniewski

Andrij Kurkow, Srebrna kość. Tajemnice Kijowa tom 1, Przekład: Agnieszka Matkowska, Cykl: Tajemnice Kijowa (tom 1), Oficyna Literacka Noir sur Blanc,
Premiera: 6 listopada 2024
 
 

Andrij Kurkow
Srebrna kość. Tajemnice Kijowa tom 1
Przekład: Agnieszka Matkowska
Cykl: Tajemnice Kijowa (tom 1)
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 6 listopada 2024
 

1

Szczęk sza­bli, która spa­dła na głowę ojca, ogłu­szył Sam­sona. Ką­tem oka do­strzegł na­gły błysk mi­go­czą­cej klingi i wszedł w ka­łużę. Lewa ręka mar­twego już ojca ude­rzyła mło­dzieńca w bok i z po­wodu tego ude­rze­nia ko­lejna sza­bla spa­dła nie na jego ru­do­włosą głowę, ale też nie obok – od­rą­bała prawe ucho i Sam­son, rzu­ca­jąc się w przy­drożny rów, zdo­łał wy­cią­gnąć rękę, zła­pać je i ści­snąć w pię­ści. A oj­ciec ru­nął wprost na drogę z roz­łu­paną na pół głową. Koń przy­ci­snął go ko­py­tem przed­niej nogi jesz­cze raz do ziemi, po czym jeź­dziec szarp­nął ko­nia i wy­rwał się do przodu, gdzie około dzie­się­ciu bie­gną­cych miesz­czan rzu­ciło się do ro­wów po dwóch stro­nach drogi, ro­zu­mie­jąc, co ich czeka. Za nim było ko­lej­nych pię­ciu ka­wa­le­rzy­stów.
Ale Sam­son ich już nie wi­dział. Le­żał na zbo­czu rowu, pod­party lewą dło­nią na mo­krej ziemi i z za­ci­śniętą pię­ścią pra­wej pod­ło­żoną pod głowę. Rana pul­so­wała, pa­łała gło­śno i wy­raź­nie, jakby ktoś nad nią wa­lił mło­tem po sta­lo­wej szy­nie. Go­rąca krew lała się od skroni na szyję. Wpły­wała za koł­nierz.
Znów za­częło pa­dać. Sam­son pod­niósł głowę. Spoj­rzał na drogę. Zo­ba­czył nogę ojca ob­ró­coną ku niemu po­de­szwą. Ciem­no­nie­bie­skie an­giel­skie pan­to­fle za­pi­nane na gu­ziki na­wet uma­zane bło­tem wy­glą­dały szla­chet­nie. Oj­ciec no­sił je stale i z dba­ło­ścią już pięć lat, od 1914 roku, kiedy wy­stra­szony wy­bu­chem wojny han­dlarz obu­wiem na Chresz­cza­tyku ob­ni­żył cenę, słusz­nie twier­dząc, że wojna to nie naj­lep­szy czas na sprze­daż mod­nych to­wa­rów.
Nie chciał wi­dzieć ca­łej po­staci mar­twego ojca z roz­łu­paną głową. Wła­śnie dla­tego wy­co­fał się ro­wem, nie otwie­ra­jąc za­ci­śnię­tej pię­ści z uchem. Wy­szedł na ulicę, ale nie mógł się wy­pro­sto­wać. Stał, chudy i zgar­biony, nie od­wra­ca­jąc się. Zro­bił kilka kro­ków i po­tknął się o ciało. Ob­szedł je i znowu strasz­liwy ha­łas zwa­lił mu się na głowę i wlał do środka czaszki roz­grza­nym oło­wiem w miej­scu od­rą­ba­nego ucha. Sam­son przy­ci­snął pięść do krwa­wią­cej rany, sta­ra­jąc się ją za­tkać i uci­szyć gru­cho­czący szum, który roz­sa­dzał mu głowę. I po­biegł. Po­biegł pro­sto przed sie­bie, ale i tak tam, skąd przy­szli z oj­cem, w stronę ro­dzin­nej Ży­lan­skiej. Przez ło­mot i ha­łas usły­szał po­je­dyn­cze wy­strzały, ale to go nie za­trzy­mało. Biegł obok za­gu­bio­nych, oglą­da­ją­cych się za sie­bie i zmie­rza­ją­cych do­ni­kąd miesz­kań­ców i miesz­ka­nek mia­sta. I kiedy po­czuł, że nie może biec da­lej, że koń­czą mu się siły, ucze­pił się wzro­kiem du­żego szyldu nad drzwiami dwu­pię­tro­wej willi: „Le­cze­nie cho­rób oczu. Dok­tor N.N. Wa­tru­chin”.
Pod­biegł do drzwi, lewą dło­nią po­cią­gnął za klamkę. Za­mknięte. Za­pu­kał.
– Otwórz­cie! – krzyk­nął.
Wa­lił w drzwi pię­ściami.
– Co się panu stało? – z wnę­trza do­biegł wy­stra­szony ko­biecy głos.
– Ja do dok­tora!
– Ni­ko­łaj Ni­ko­ła­je­wicz dziś nie przyj­muje!
– Musi! Mnie musi przy­jąć! – bła­gał Sam­son.
– Kto to, To­nia? – za­brzmiał od­le­gły i głę­boki mę­ski ba­ry­ton.
– Ktoś z ulicy! – od­po­wie­dział star­szy ko­biecy głos.
– Wpuść­cie!
Drzwi się uchy­liły. Sta­ruszka po­pa­trzyła na za­krwa­wio­nego Sam­sona przez szparę, po­tem wpu­ściła go i od razu za­mknęła drzwi na za­mek i dwie za­suwy.
– O Boże! Kto pana tak urzą­dził?
– Ko­zacy. A gdzie dok­tor?
– Pro­szę za mną!
Gładko ogo­lony si­wo­włosy le­karz w mil­cze­niu opa­trzył ranę, przy­ło­żył tam­pon z ma­ścią i ob­wią­zał głowę.
Sam­son, nieco uspo­ko­jony ci­szą miesz­ka­nia, po­pa­trzył na niego z niemą wdzięcz­no­ścią i otwo­rzył prawą pięść.
– A ucho można ja­koś przy­szyć? – za­py­tał le­d­wie sły­szal­nym gło­sem.
– Nie umiem po­wie­dzieć. – Le­karz smutno po­ki­wał głową. – Je­stem spe­cja­li­stą od cho­rób oczu. Kto pana tak urzą­dził?
– Nie wiem. – Mło­dzie­niec wzru­szył ra­mio­nami. – Ko­zacy.
– Czer­wona anar­chia! – po­wie­dział Wa­tru­chin i ciężko wes­tchnął.
Pod­szedł do stołu, po­szpe­rał w gór­nej szu­fla­dzie, wy­cią­gnął pu­de­łeczko po pu­drze i po­dał mło­dzień­cowi.
Sam­son zdjął wieczko, w środku nic nie było. Dok­tor ode­rwał kłę­bek waty i po­ło­żył na dno pu­de­łeczka. Chło­pak umie­ścił w nim ucho, za­krył i scho­wał do wierzch­niej kie­szeni fren­cza[1].
Pod­niósł wzrok na le­ka­rza.
– Mój oj­ciec tam zo­stał. – Sam­son wes­tchnął głę­boko. – Na dro­dze. Za­bili.
Le­karz gorzko cmok­nął i po­trzą­snął głową.
– Czyżby można było te­raz cho­dzić po uli­cach? – Roz­ło­żył ręce. – I co pan za­mie­rza zro­bić?
– Nie wiem, trzeba go za­brać…
– Ma pan pie­nią­dze?
– On miał, w port­felu! Szli­śmy po gar­ni­tur do krawca.
– Za mną. – Wa­tru­chin ge­stem wska­zał na drzwi pro­wa­dzące do ko­ry­ta­rza.
Tym ra­zem ulice oka­zały się pu­ste. Gdzieś da­leko strze­lali. Niebo jesz­cze ni­żej na­chy­liło się nad opi­tym krwią mia­stem, jak gdyby zbie­rało się spo­cząć nocą na jego da­chach i cmen­ta­rzach.
Kiedy do­szli do Nie­miec­kiej, gdzie Sam­sona i ojca do­pa­dli pe­tlu­rowcy[2], zo­ba­czyli przed sobą dwie fur­manki i około dzie­się­ciu męż­czyzn. Na jedną fur­mankę po­ło­żono już kilku za­bi­tych, ale oj­ciec Sam­sona wciąż le­żał na skraju drogi. Tylko te­raz był bez bu­tów – ktoś zdjął an­giel­skie pan­to­fle za­pi­nane na gu­ziki.
Sam­son po­chy­lił się ku ciału, sta­ra­jąc się nie pa­trzeć na głowę. Rękę wsu­nął pod pierś, wy­czuł w we­wnętrz­nej kie­szeni płasz­cza port­fel. Wy­cią­gnął. Pę­ka­tość port­fela nieco smu­ciła i dzi­wiła. Sam­son wło­żył go do kie­szeni fren­cza i sta­nąw­szy na nogi, ro­zej­rzał się za fur­man­kami.
– Trzeba za­wieźć? – za­py­tał męż­czy­zna trzy­ma­jący za uzdę ko­nia za­przę­żo­nego do pu­stej fur­manki.
– Tak, trzeba. – Sam­son kiw­nął głową i spoj­rzał na dok­tora.
– A który dom po­grze­bowy jest bli­żej? – za­py­tał męż­czy­znę le­karz.
– No, naj­bli­żej ze wszyst­kich do Gład­ba­cha! – od­po­wie­dział. – A pie­nią­dze ma­cie? Tylko nie te, nie kar­bo­wańce[3].
– Mamy kie­renki[4] – po­wie­dział dok­tor.
– Do­brze. – Ski­nął męż­czy­zna. – Daj­cie, po­mogę pod­nieść, bo się po­bru­dzi­cie!
Sam­son po­pa­trzył na swoje brudne spodnie i brudną kurtkę; ra­zem z męż­czy­zną po­chy­lił się nad cia­łem ojca.
Wto­rek 11 marca 1919 roku stał się dniem koń­czą­cym dawne ży­cie.

2

– Ra­dził­bym za­brać płaszcz – po­wie­dział po ro­syj­sku z pol­skim ak­cen­tem pra­cow­nik domu po­grze­bo­wego. – W płasz­czach nie cho­wają! Tam nie ogrzeje. A na nogi trzeba by coś!
Ciało ojca le­żało w grubo cio­sa­nej trum­nie. Głowa, na­kryta kwa­dra­tem chiń­skiego li­lio­wego je­dwa­biu, zda­wała się w jed­nym ka­wałku. Pra­cow­nik domu po­grze­bo­wego ob­wią­zał ją, żeby po­łą­czyć po­łówki roz­łu­pa­nej czaszki.
– A ta de­ska tu­taj? – Sam­son wzro­kiem wska­zał na bok trumny i de­skę wi­docz­nie już od dawna uży­waną w in­nym celu.
– Wie pan, mamy swój tar­tak pod Fa­sto­wem, ale te­raz trudno tam do­je­chać, a je­śli uda się do­je­chać, to nie ma jak wró­cić – po­wie­dział sprze­dawca. – Tam gdzie nie wy­star­czyło do­brego drewna, wsta­wili z prze­wró­co­nego płotu… Jest zbyt wielu klien­tów, sto­la­rze nie na­dą­żają… Być może pań­ski oj­ciec i cha­dzał koło tego płotu!
Na za­zwy­czaj nie­zbyt uczęsz­cza­nym przez lu­dzi cmen­ta­rzu Szcze­ka­wic­kim nad Dnie­prem tym ra­zem pa­no­wał uliczny gwar. I na­wet kra­ka­nie se­tek wron, prze­sia­du­ją­cych w ko­ro­nie po­tęż­nego dębu na działce sta­ro­obrzę­dow­ców, nie było w sta­nie za­głu­szyć tego gwaru. Ha­łas, płacz, sro­gie, lecz ża­łobne głosy do­bie­gały z kraju cmen­ta­rza od strony skarpy. Ale Sam­son znaj­do­wał się w sa­mym cen­trum, stał i przy­glą­dał się, jak dwóch męż­czyzn zna­le­zio­nych przez przed­się­biorcę po­grze­bo­wego po­głę­biało wą­ską jamę mię­dzy sta­rymi mo­gi­łami. Od czasu do czasu od­cho­dził na kilka kro­ków, żeby wy­rzu­cana z jamy bura zie­mia nie pa­dała na buty.
– Głę­biej nie można! – krzyk­nął je­den z jamy. – Są tu już trumny!
Wi­docz­nie żeby po­twier­dzić swoje słowa, ude­rzył ło­patą w drewno, które w od­po­wie­dzi wy­dało głu­chy i ża­łobny dźwięk.
Sam­son zaj­rzał do dołu.
– Na trumnę wy­star­czy?
– Je­śli wci­snąć, to wy­star­czy! – od­po­wie­dzieli. – Może troszkę się zgnie­cie!
Na prawo wi­dać było po­ciem­niały brzeg trumny mamy, po­cho­wa­nej tu pięć lat temu. Zmarła w ślad za sio­sty­rzyczką Wie­roczką, za­ra­ziw­szy się od niej cho­robą płuc. A te­raz rów­nież tato le­gnie obok, jako trzeci, nie zo­sta­wiw­szy Sam­so­nowi miej­sca w ro­dzin­nej mo­gile.
Pod­niósł wzrok na po­mnik – be­to­nowe drzewo z ob­cię­tymi ga­łę­ziami. Z wy­gra­we­ro­wa­nym na­pi­sem: Ko­łeczko Wie­ru­sia, Ko­łeczko Zi­na­ida Fio­do­rowna. Po­kój z wami. Oj­ciec, mama i brat.
Na­pis po­ru­szył Sam­sona.
Męż­czyźni opu­ścili trumnę na sznu­rach. Wą­ska dolna jej część z ła­two­ścią oparła się o dno mo­giły, pod­czas gdy górna za­trzy­mała się dwie stopy wy­żej.
Męż­czyźni ło­pa­tami pod­cio­sali burą zie­mię w cia­snym miej­scu i górna część trumny ob­ni­żyła się o kilka wer­sz­ków.
– Da­lej już nie pój­dzie – po­ki­wał głową męż­czy­zna. – Ale po­tem osią­dzie! Tak jest za­wsze! Za­wsze osiada!
Sam­son po­ta­ku­jąco ski­nął głową. I po­czuł, jak opa­ska się zsuwa. Wy­ma­cał skraj ban­daża nad od­cię­tym uchem, roz­wią­zał, pod­cią­gnął i za­wią­zał na nowo.
– Boli? – za­py­tał ze współ­czu­ciem je­den z męż­czyzn.
– Nie – od­po­wie­dział Sam­son. – Tylko do­skwiera.
– To tak za­wsze! – stwier­dził męż­czy­zna i z wy­ra­zem twa­rzy wszystko ro­zu­mie­ją­cego mę­drca po­ki­wał gołą głową. Po­tem wy­cią­gnął z kie­szeni ku­fajki po­gnie­cioną kra­cia­stą czapkę z dasz­kiem i wło­żył na głowę.
Otrzy­maw­szy za­płatę, męż­czyźni po­szli w kie­runku fur­manki. Sam­son zo­stał sam. I wtedy zza chmur wy­ło­niło się słońce, a pod jego pro­mie­niami jakby wszystko na cmen­ta­rzu przy­ci­chło. Wrony za­mil­kły. I od strony skarpy nikt nie ha­ła­so­wał i nie pła­kał. Wszystko scho­wało się i wstrzy­mało od­dech. Wszystko oprócz zim­nego mar­co­wego wia­terku.
Bure plamy ziemi na sta­rym, twar­dym śniegu wo­kół świe­żej mo­giły wy­da­wały się Sam­so­nowi pla­mami krwi.
So­lidny, ale brudny oj­cow­ski płaszcz po oczysz­cze­niu koł­nie­rza i ocie­plo­nych wa­to­liną ple­ców po­wie­sił Sam­son w le­wej po­ło­wie szafy, w pra­wej wi­siała odzież mamy i jej ulu­bione krót­kie fu­tro z sza­rego lisa.
Za­szedł do ga­bi­netu ojca. Rzadko za­glą­dał do tego ma­leń­kiego, ale wy­god­nego po­ko­iku z jed­nym oknem wy­cho­dzą­cym na ulicę. Biurko oj­ciec utrzy­my­wał w nie­miec­kim po­rządku. Po pra­wej stro­nie na rogu blatu le­żało li­czy­dło po­da­ro­wane przez wła­ści­ciela firmy han­dlo­wej, w któ­rej oj­ciec był księ­go­wym aż do jej za­mknię­cia rok temu. Ścianki orze­cho­wej ramy aba­kusa były in­kru­sto­wane wstaw­kami z ko­ści sło­nio­wej. Same pa­ciorki li­czy­dła rów­nież były ze szla­chet­nego ma­te­riału, z ko­ści „zwie­rza mor­skiego”, jak lu­bił ma­wiać oj­ciec.
Po le­wej stro­nie na biurku zwy­kle le­żały pa­pie­rowe teczki z do­ku­men­tami za­wią­zy­wane na ta­siemki. Ale kiedy za­mknięto firmę han­dlową, teczki te zo­stały prze­nie­sione na pod­łogę. Oj­ciec nie spie­szył się z ich wy­rzu­ce­niem, mó­wił, że ży­cie nie jest moż­liwe bez po­wie­trza, wody i han­dlu, i dla­tego uwa­żał, że i firma han­dlowa może znowu za­cząć dzia­łać, jak tylko „nie­za­do­wo­leni znów będą za­do­wo­leni”.
Na ścia­nie po le­wej na wbi­tych gwoź­dziach wi­siały jesz­cze trzy dzie­siątki li­czy­deł – cała ko­lek­cja. Wcze­śniej wy­da­wały się Sam­so­nowi jed­na­kowe, ale te­raz, kiedy zo­stał w miesz­ka­niu sam i mógł im się przyj­rzeć, bar­dzo szybko za­uwa­żył róż­nice i form, i od­cieni, i ko­lo­rów pa­cior­ków. Kilka fo­to­gra­fii w drew­nia­nych ra­mach dziw­nie i głu­pio wy­glą­dało na ścia­nie ozdo­bio­nej li­czy­dłami. Dzia­dek z bab­cią, oj­ciec z matką, Sam­son z sio­strą Wierą, oby­dwoje ma­lutcy, w ma­ry­nar­skich ko­szul­kach.
Sam­son pod­szedł bli­żej ku fo­to­gra­fii swo­jej i sio­strzyczki. Ręka do­się­gła do li­czy­dła wi­szą­cego pod zdję­ciem.
Prze­cią­gnął moc­niej pa­cio­rek w lewo na wolny ko­niec że­la­znego drutu.
– Wiera! – po­wie­dział smutno. Po­tem prze­su­nął w to miej­sce na­stępny i wy­mó­wił słowo: – Mama! – I prze­su­nąw­szy w ślad za nim trzeci pa­cio­rek, już cał­kiem przy­ga­szo­nym gło­sem do­dał: – Oj­ciec!
Na­stęp­nie lekko od­dzie­lił czwarty pa­cio­rek od po­zo­sta­łych w rzę­dzie i po­prze­su­wał go pal­cem po dru­ciku w lewo, w prawo.
Chrząk­nął i od­szedł. Usiadł za oj­cow­skim biur­kiem. Wy­cią­gnął górną lewą szu­fladę. Wziął do ręki ich ro­dzinny pasz­port. Na zdję­ciu byli we czwórkę. Data wy­da­nia 13 lu­tego 1913 roku. Tato wy­ro­bił pasz­port, ma­rząc o ro­dzin­nej wy­cieczce do Au­stro-Wę­gier. Te­raz nie było ani Au­stro-Wę­gier, ani Im­pe­rium Ro­syj­skiego, ani taty. Zo­stał je­dy­nie pasz­port.
Sam­son za­mknął szarą ksią­żeczkę, po­ło­żył tam, skąd ją wziął. A obok niej – pu­de­łeczko po pu­drze ze swoim uchem. Do­tknął pra­wej skroni, po­ma­cał ranę pod ban­da­żem. Rze­czy­wi­ście do­ku­czała, ale nie bo­lała.
Pstryk­nął pal­cami obok rany, a przty­czek wy­dał mu się gło­śny i dźwięczny.
„Do­brze, że jesz­cze sły­szę” – po­my­ślał.

3

Dzie­wią­tego dnia po za­bój­stwie ojca Sam­son po­pa­trzył na sie­bie w lu­strze, na za­pad­nięte oczy, na za­pad­nięte po­liczki i brudny po­tar­gany ban­daż.
Dni pły­nęły ni­czym desz­czówka po stro­mej ulicy Wła­di­mir­skiej. Gło­śno i pod no­gami. Tylko z miesz­ka­nia Sam­son nie wy­cho­dził, lecz wy­glą­dał przez okna oj­cow­skiego ga­bi­netu lub po­koju go­ścin­nego. Okna jego sy­pialni, tak jak sy­pialni jego sio­stry Wie­roczki i ro­dzi­ców, wy­cho­dziły na po­dwó­rze, na na­dal na­gie ga­łę­zie sta­rego klonu. Sy­pial­nia Wie­roczki jakby nie ist­niała. Jej drzwi były cał­ko­wi­cie za­sta­wione kre­den­sem. Drzwi do sy­pialni ro­dzi­ców Sam­son ukrył dwa dni temu. Te­raz znaj­do­wała się za od­wró­coną szafą. W tych za­mknię­tych przed ze­wnętrz­nym świa­tem po­ko­jach ukry­wał się ból straty. I w ten spo­sób było Sam­so­nowi odro­binę lżej my­śleć o swo­ich zmar­łych ro­dzi­cach i sio­strzyczce.
Deszcz nie­kiedy za­mie­niał się w mo­kry śnieg, chlu­pa­nie nóg po ka­łu­żach zo­sta­wało za­głu­szone i po­ja­wiał się stu­kot ko­pyt po bruku, a nie­kiedy do­la­ty­wał ni­czym wiatr i dźwięk sil­nika – i wszystko w nim to­nęło, ale nie na długo.
Zjadł ta­lerz wczo­raj­szego ki­sielu owsia­nego, który w ciągu ostat­nich dni już mu zbrzydł, w ko­ry­ta­rzu szczotką wy­czy­ścił z brudu oj­cow­ski płaszcz i wło­żył go na sie­bie. Znów spoj­rzał w lu­stro. Nie, płaszcz nie spra­wiał, że był po­dobny do ojca, na któ­rego twa­rzy ma­lo­wała się mą­drość i pew­ność sie­bie rów­no­cze­śnie z do­bro­dusz­no­ścią, stale obecną w spoj­rze­niu brą­zo­wych oczu. Płaszcz swoją nie­kwe­stio­no­waną po­wagą po pro­stu pod­kre­ślał kon­trast mię­dzy sobą a prze­stra­szoną, nie­ogo­loną fi­zjo­no­mią Sam­sona.
Scho­wał wy­czysz­czony płaszcz do szafy, ale mu­siał coś zro­bić, bo my­śli o ojcu zu­peł­nie go przy­tła­czały, mimo iż od jego za­bój­stwa mi­nęło dzie­więć dni. Je­chać na cmen­tarz Szcze­ka­wicki na grób? Nie, ten po­mysł Sam­son od razu wy­rzu­cił z głowy. Da­leko i nie­bez­piecz­nie.
Na­wet je­śli usta­wić wzdłuż ca­łej drogi czer­wo­no­ar­mi­stów, mimo wszystko bę­dzie nie­bez­piecz­nie! Kto wie, co im w gło­wach sie­dzi i w kim na­gle zo­ba­czą wroga. Wszak mogą zo­ba­czyć także w nim i za­strze­lić! Pójść do cer­kwi i za­pa­lić świeczkę? Można by, oczy­wi­ście, to zro­bić, ale ani oj­ciec, ani on sam nie byli spe­cjal­nie re­li­gijni. Tylko matka cho­dziła na świą­teczne na­bo­żeń­stwa, ale wsty­dziła się na ten te­mat roz­ma­wiać i o tym opo­wia­dać.
Sam­son wy­cią­gnął oj­cow­ski port­fel, usiadł za biur­kiem ojca, słu­cha­jąc do­bie­ga­ją­cych przez za­mknięte okno dźwię­ków ulicy Ży­lan­skiej. Wy­cią­gnął kie­renki i dumki[5], prze­li­czył. Trzy wi­zy­tówki, ksią­żeczka członka Ki­jow­skiego To­wa­rzy­stwa My­śliw­skiego, zło­żony wie­lo­krot­nie kwit od krawca na do­wód uisz­cze­nia cał­ko­wi­tej sumy za tka­ninę i za uszy­cie gar­ni­turu z po­twier­dze­niem pra­wi­dło­wo­ści wszyst­kich po­bra­nych w tym celu wy­mia­rów, kilka znacz­ków skar­bo­wych do przy­kle­je­nia jako do­wód uisz­cze­nia róż­no­ra­kich ceł i opłat, fo­to­gra­fia mamy przy­cięta w owal.
Wdowa po do­zorcy za­pu­kała do jego drzwi po­przed­niego dnia wie­czo­rem i oznaj­miła, że w tyl­nej ofi­cy­nie chłopka sprze­daje mleko i ma­sło. Zdą­żył po­biec w ciem­no­ści i ku­pić pół funta ma­sła i litr mleka. I kiedy pod jego nogą za­skrzy­piał naj­niż­szy sto­pień drew­nia­nych scho­dów, sto­jąca w drzwiach miesz­ka­nia do­zorcy, wdowa ta, ko­bieta czter­dzie­sto­pię­cio­let­nia, lu­biąca no­sić na gło­wie nie­zbyt rzu­ca­jące się w oczy ta­nie chustki, za­wo­łała, żeby za­szedł do niej do kuchni. Pa­no­wał tam straszny i in­ten­sywny za­pach, jakby ktoś go­dzi­nami sma­żył ce­bulę. Ale Sam­son, nie na­rze­ka­jąc, przy­jął za­pro­sze­nie, żeby usiąść przy sto­liku i na­pić się z nią her­baty.
– Je­steś te­raz sie­rotką? – za­py­tała z ża­ło­ścią. – Tak nie wolno zbyt długo!
– A cóż ro­bić? – stwier­dził Sam­son, żeby pod­trzy­mać dys­ku­sję na te­mat sy­tu­acji, w ja­kiej zna­lazł się przez los.
– Oże­nić się – po­ra­dziła sta­now­czo. – Oże­nek za­koń­czy sie­roc­two. I roz­wiąże się sprawa je­dze­nia! – Kry­tycz­nym wzro­kiem spoj­rzała na jego twarz. Wi­docz­nie nie­ogo­lone i za­pad­nięte po­liczki chło­paka po­wo­do­wały ta­kie spoj­rze­nie.
– Je­śli bę­dziesz miał szczę­ście do żony, to twoje cier­pie­nia się skoń­czą…
– Je­stem jesz­cze młody – od­po­wie­dział jej Sam­son po za­sta­no­wie­niu. – Za wcze­śnie dla mnie.
– Co za wcze­śnie? – za­prze­czyła. – Ja mia­łam czter­na­ście lat, kiedy wy­szłam za mąż!
Sam­son do­pił her­batę, po­de­rwał się, wziąw­szy z ko­lan bu­telkę mleka i pa­ku­nek z ma­słem. Po­dzię­ko­wał są­siadce.
– Je­śli ktoś rzuci mi się w oko, po­wiem ci! – obie­cała na po­że­gna­nie wdowa i za­mknęła za nim drzwi.
Bu­telka z mle­kiem i ma­sło stały te­raz we­wnątrz okna, bli­żej ulicy na od­le­głość jed­nej szyby. Zimne piece ka­flowe do­po­mi­nały się drewna. Ale Sam­so­nowi wy­da­wało się, że w po­wie­trzu jesz­cze unosi się cie­pło wcze­śniej­szego pa­le­nia. Przed snem spa­lił w tym piecu, który ogrze­wał i po­kój go­ścinny, i sy­pial­nię, pół wiązki drewna. Oczy­wi­ście w ga­bi­ne­cie oj­cow­skim pa­no­wał do­kucz­liwy chłód, ale mimo wszystko nie taki, jak by­wał zimą, w te dni, kiedy on i oj­ciec nie mieli opału. Ale ja­koś prze­zi­mo­wali. I na­gle pod ko­niec zimy oka­zało się, że ktoś ukrył w piw­nicy ogromne ilo­ści drewna. Wi­docz­nie z kra­dzieży. Ukrył i prze­padł. Tak więc te­raz dom mógł żyć w cie­ple. Ale słońce już skie­ro­wało się ku wio­śnie. Nie bę­dzie trzeba długo cze­kać na praw­dziwe cie­pło.
Kiedy zro­biło się szaro i zbli­żał się czas nie­to­pe­rzy, Sam­son wło­żył swoje gim­na­zjalne palto, scho­wał do kie­szeni kwit od krawca z za­pi­sa­nym jego ad­re­sem na ulicy Nie­miec­kiej i wy­szedł z domu.
Lu­dzie ostroż­nie cho­dzili po uli­cach i sta­rali się nie roz­glą­dać na boki. Jak gdyby bali się zo­ba­czyć coś nie­przy­jem­nego. Sam­son po­czuł, że ode­zwała się prze­wią­zana rana. Po­pra­wił opa­tru­nek i za­ci­snął ban­daż, a po­tem szedł da­lej tą samą drogą, która oka­zała się ostat­nią drogą ojca. Za­trzy­mał się na miej­scu jego śmierci, po­pa­trzył na rów, na skraj drogi. Wspo­mniał, jak przy­szedł tu z dok­to­rem. Za­szu­miało mu w gło­wie, krew do­słow­nie za­lała jego my­śli.
Te­raz my­śli jego stały się cięż­kie, nie­ru­chliwe i przy­brały przed­smak krwi i jakby sta­rały się przy­tło­czyć go ową nie­ru­chli­wo­ścią i cięż­ko­ścią. Dla­tego Sam­son od­szedł stam­tąd zde­cy­do­wa­nym kro­kiem da­lej, skrę­cił w Nie­miecką i za­trzy­mał się koło domu krawca. Przed szyl­dem: „Kra­wiec Si­wo­koń. Gar­ni­tury. Ża­kiety. Fraki”.
W oknie pra­cowni pa­liło się nie­zbyt ja­sne świa­tło. Moc­niej świe­ciło się w dwóch oknach na pierw­szym pię­trze willi. Sam­son za­pu­kał gło­śno do drzwi i cze­kał.
Kra­wiec, któ­rego Sam­son wi­dział za­le­d­wie kilka razy w ży­ciu, uchy­lił drzwi i za­py­tał bez przy­wi­ta­nia się:
– Czego pan chce o tej po­rze?
Sam­son przed­sta­wił się, wsu­nął kartkę przez drzwi uchy­lone na dłu­gość łań­cu­cha, nie sze­rzej niż na pięść.
Kra­wiec wpu­ścił Sam­sona, wy­słu­chał go i przy­tak­nął ze współ­czu­ciem.
– Pan jest drob­niej­szy od swo­jego ojca – po­wie­dział i wes­tchnął. – Oczy­wi­ście mogę go prze­ro­bić… Ale te­raz to ja­koś nie­for­tunne. Ręce za­częły się trząść. Trzeba prze­cze­kać. Je­śli pan chce, może pan za­brać! Albo może pan na ra­zie tu zo­sta­wić, je­śli boi się pan go nieść wie­czo­rem po ulicy.
– Za­biorę – po­wie­dział Sam­son.

 
Jesz­cze nie było aż tak ciemno i strasz­nie, kiedy szedł z po­wro­tem. Na spo­tka­nie z nim wy­szły na­wet dwie dziew­czyny, ubrane sta­ran­nie w cał­ko­wi­cie ciemne ko­lory. I usły­szał dość do­kład­nie:
– Po­patrz, jaki ładny bru­ne­cik! Ranny ni­czym bo­ha­ter!
Za­trzy­mał się, od­pro­wa­dził je wzro­kiem. Znów po­pra­wił ban­daż, żeby się nie zsu­wał. Po­my­ślał jesz­cze, że w ta­kiej ciem­no­ści nikt i tak nie zo­ba­czy, że ban­daż jest stary i brudny.
Pod pa­chą niósł pa­pie­rowy pa­ku­nek z gar­ni­tu­rem, prze­wią­zany sznur­kiem, i sta­rał się przy­ci­skać go bli­żej ciała, żeby nie zwra­cać na sie­bie uwagi prze­chod­niów.
W domu po­ło­żył za­wi­niątko, nie roz­pa­ko­wu­jąc, na dno le­wej po­łowy szafy, pod oj­cow­ski płaszcz.
Na wierz­chu koca roz­ło­żył gim­na­zjalny płaszcz i po­szedł spać w cie­płym pod­ko­szulku i ka­le­so­nach. Le­żał, cze­kał, aż ciało się za­grzeje, ale tak czy siak nie mógł za­snąć. A tu jesz­cze za­czął mu się roić w gło­wie chro­pawy dźwięk, jakby mysz gry­zła coś z kar­tonu lub pa­pieru. Pod­niósł się, za­pa­lił lampę naf­tową i zaj­rzał we wszyst­kie kąty po­koju, nie zna­lazł jed­nak źró­dła owego na­tręt­nego szu­ra­nia. Dziw­nym tra­fem dźwięk ten to­wa­rzy­szył mu rów­nież w trak­cie po­szu­ki­wań nie­wi­dzial­nej my­szy. Cho­ciaż za­zwy­czaj myszki ci­chły i zni­kały, gdy tylko za­czy­nał ich wy­pa­try­wać. Za­trzy­maw­szy się, zro­zu­miał, że wciąż sły­szy ten ha­łas. Ale już wie­dział, że nie stąd, nie z jego po­koju. Wy­szedł do ko­ry­ta­rza i usły­szał szu­ra­nie gło­śniej­sze i bar­dziej wy­raźne. Do­cho­dziło jakby z ga­bi­netu oj­cow­skiego, choć cięż­kie drzwi z orze­cha po­winny były za­trzy­my­wać wszyst­kie dźwięki tego po­ko­iku w ta­jem­nicy przed tymi, któ­rzy w nim nie prze­by­wali!
Sam­son za­szedł do ga­bi­netu. Usły­szał jesz­cze bar­dziej na­tar­czywy dźwięk. Od strony biurka. Pod­szedł, gwał­tow­nie wy­su­nął górną lewą szu­fladę i tyle – dźwięk ucichł. Mysz czmych­nęła w głąb i gdzieś da­lej. W świe­tle lampy Sam­son zo­ba­czył puz­derko po pu­drze z wy­gry­zioną w gór­nym rogu dziurką. W dziurkę tę można było wci­snąć na­wet pa­lec.
Wziął pu­de­łeczko do ręki. Zo­ba­czył swoje ucho z krwią za­schniętą na kra­wę­dzi od­cię­cia. Ucho wy­da­wało się żywe, wcale nie ze­schnięte. I jakby jed­no­cze­śnie po­czuł ten do­tyk i pal­cem, i uchem. Do­tknął wtedy pal­cem swo­jego le­wego ucha. I po­ja­wiło się to samo po­czu­cie.
Za­wsty­dzony i senny, za­krył pu­de­łeczko, prze­szedł się z nim i z lampą do kuchni, zna­lazł okrą­głą puszkę po fran­cu­skich lan­dryn­kach, scho­wał do niej pu­de­łeczko z uchem i za­niósł do sy­pialni. Za­uwa­żył, jak chęć snu po­ko­nuje w jego ciele chłód.

 
Wesprzyj nas