„Srebrna Kość” ukraińskiego pisarza Andrija Kurkowa to nie tylko wciągająca powieść detektywistyczna, ale także głęboka refleksja na temat historii, polityki, moralności i kondycji człowieka. To pierwszy tom trylogii „Tajemnice Kijowa”, w którym oprócz ciekawego wątku kryminalnego autor stara się opisać doświadczenia zwykłych ludzi w burzliwych czasach rewolucji bolszewickiej.
Akcja powieści Andrija Kurkowa rozgrywa się w Kijowie wczesną wiosną 1919 roku. W mieście panuje porewolucyjny chaos i anarchia, brakuje wszystkiego, nagminne są wyłączenia prądu i wody, tramwaje kursują od przypadku do przypadku. Nowe bolszewickie władze nie są w stanie zapewnić porządku a w okolicach ciągle jeszcze toczą się walki Armii Czerwonej z grupami kontrrewolucyjnymi, wojskami białych i partyzantką ukraińskich nacjonalistów.
Jako że z nastaniem nowych porządków weszła w życie stara komunistyczna zasada „władza się zawsze wyżywi” najciężej w tej sytuacji mają oczywiście zwykli mieszkańcy, próbujący wiązać koniec z końcem, żyjący w strachu przed napadami i aresztowaniami, doznający przemocy od walczących o Kijów stron konfliktu i niejednokrotnie tracący przy tym życie.
Jednym z takich kijowian jest główny bohater powieści, Samson Kołeczko, którego poznajemy w niezbyt miłych okolicznościach. W trakcie przypadkowego spotkania z wałęsającymi się po mieście Kozakami ginie ojciec Samsona a on sam dzięki szczęśliwemu przypadkowi traci jedynie ucho odcięte kozacką szablą. Ucho, pieczołowicie przechowywane przez Samsona w pudełku po czekoladkach, stanie się dla niego relikwią i odegra znaczącą rolę w dalszych wydarzeniach.
Póki co Samson, sierota, właściciel mieszkania, do którego władza dokwaterowuje mu dwóch żołnierzy Armii Czerwonej, próbuje odnaleźć się w nowej sytuacji. Traf sprawi, że ostatecznie młodzieniec zostanie… milicjantem i śledczym, skierowanym do walki z przestępczością, bujnie rozwijającą się w mieście. Mimo, że Samson nie posiada żadnego doświadczenia w prowadzeniu śledztwa, przełożeni przydzielają mu do rozwiązania zagmatwaną i skomplikowaną sprawę, związaną z kradzieżą cennych dóbr, w tym znacznych ilości sreber stołowych, działalnością pewnego krawca, niemieckiego przemysłowca, a w której ważną rolę odegra ludzka kość udowa wykonana z cennego kruszcu.
Andrij Kurkow łączy w książce elementy klasycznej powieści detektywistycznej, które funkcjonują od lat w tym gatunku, z groteską i czarnym humorem. Autor mistrzowsko oddaje atmosferę niepewności i chaosu panującą w Kijowie, kreśli wyraziste, barwne postaci, zapadające w pamięć, z ironią traktuje wyczyny nowej władzy, nieuctwo i pazerność milicjantów czy też podejście do służby czerwonoarmistów.
Choć akcja powieści osadzona jest w określonych ramach czasowych i trafnie oddaje klimat ówczesnego życia w Kijowie, to nie brak w niej głębszych i ponadczasowych refleksji na temat zachowań pojedynczego człowieka i grup społecznych w obliczu historycznych zawirowań, moralności w czasach chaosu, znaczenia przyjaźni i lojalności, przemocy i niesprawiedliwości. To tematy uniwersalne, odnoszące się do wielu historycznych i współczesnych konfliktów.
Kurkow pokazuje również paradoksy władzy, która w imię rewolucji, ze światłymi hasłami wypisanymi na rewolucyjnych sztandarach, często prowadzi do jeszcze większego ucisku, więżąc jednostki w trybach totalitarnego systemu. Opisuje wewnętrzne konflikty i próby zachowania człowieczeństwa w brutalnym, totalitarnym świecie, zachęca czytelnika do refleksji nad przeszłością, jej wpływem na teraźniejszość i nad tym, jak wydarzenia historyczne wpływają na życie poszczególnych osób.
„Srebrna Kość” to powieść wykraczająca poza ramy klasycznego kryminału, wpisująca się w szerszy kontekst kulturowy i historyczny, dzięki czemu może stanowić ciekawy wybór dla czytelników preferujących opowieści oryginalne i osadzone w interesujących miejscach i czasach. ■Robert Wiśniewski
Premiera: 6 listopada 2024
Srebrna kość. Tajemnice Kijowa tom 1
Przekład: Agnieszka Matkowska
Cykl: Tajemnice Kijowa (tom 1)
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 6 listopada 2024
1
Szczęk szabli, która spadła na głowę ojca, ogłuszył Samsona. Kątem oka dostrzegł nagły błysk migoczącej klingi i wszedł w kałużę. Lewa ręka martwego już ojca uderzyła młodzieńca w bok i z powodu tego uderzenia kolejna szabla spadła nie na jego rudowłosą głowę, ale też nie obok – odrąbała prawe ucho i Samson, rzucając się w przydrożny rów, zdołał wyciągnąć rękę, złapać je i ścisnąć w pięści. A ojciec runął wprost na drogę z rozłupaną na pół głową. Koń przycisnął go kopytem przedniej nogi jeszcze raz do ziemi, po czym jeździec szarpnął konia i wyrwał się do przodu, gdzie około dziesięciu biegnących mieszczan rzuciło się do rowów po dwóch stronach drogi, rozumiejąc, co ich czeka. Za nim było kolejnych pięciu kawalerzystów.
Ale Samson ich już nie widział. Leżał na zboczu rowu, podparty lewą dłonią na mokrej ziemi i z zaciśniętą pięścią prawej podłożoną pod głowę. Rana pulsowała, pałała głośno i wyraźnie, jakby ktoś nad nią walił młotem po stalowej szynie. Gorąca krew lała się od skroni na szyję. Wpływała za kołnierz.
Znów zaczęło padać. Samson podniósł głowę. Spojrzał na drogę. Zobaczył nogę ojca obróconą ku niemu podeszwą. Ciemnoniebieskie angielskie pantofle zapinane na guziki nawet umazane błotem wyglądały szlachetnie. Ojciec nosił je stale i z dbałością już pięć lat, od 1914 roku, kiedy wystraszony wybuchem wojny handlarz obuwiem na Chreszczatyku obniżył cenę, słusznie twierdząc, że wojna to nie najlepszy czas na sprzedaż modnych towarów.
Nie chciał widzieć całej postaci martwego ojca z rozłupaną głową. Właśnie dlatego wycofał się rowem, nie otwierając zaciśniętej pięści z uchem. Wyszedł na ulicę, ale nie mógł się wyprostować. Stał, chudy i zgarbiony, nie odwracając się. Zrobił kilka kroków i potknął się o ciało. Obszedł je i znowu straszliwy hałas zwalił mu się na głowę i wlał do środka czaszki rozgrzanym ołowiem w miejscu odrąbanego ucha. Samson przycisnął pięść do krwawiącej rany, starając się ją zatkać i uciszyć gruchoczący szum, który rozsadzał mu głowę. I pobiegł. Pobiegł prosto przed siebie, ale i tak tam, skąd przyszli z ojcem, w stronę rodzinnej Żylanskiej. Przez łomot i hałas usłyszał pojedyncze wystrzały, ale to go nie zatrzymało. Biegł obok zagubionych, oglądających się za siebie i zmierzających donikąd mieszkańców i mieszkanek miasta. I kiedy poczuł, że nie może biec dalej, że kończą mu się siły, uczepił się wzrokiem dużego szyldu nad drzwiami dwupiętrowej willi: „Leczenie chorób oczu. Doktor N.N. Watruchin”.
Podbiegł do drzwi, lewą dłonią pociągnął za klamkę. Zamknięte. Zapukał.
– Otwórzcie! – krzyknął.
Walił w drzwi pięściami.
– Co się panu stało? – z wnętrza dobiegł wystraszony kobiecy głos.
– Ja do doktora!
– Nikołaj Nikołajewicz dziś nie przyjmuje!
– Musi! Mnie musi przyjąć! – błagał Samson.
– Kto to, Tonia? – zabrzmiał odległy i głęboki męski baryton.
– Ktoś z ulicy! – odpowiedział starszy kobiecy głos.
– Wpuśćcie!
Drzwi się uchyliły. Staruszka popatrzyła na zakrwawionego Samsona przez szparę, potem wpuściła go i od razu zamknęła drzwi na zamek i dwie zasuwy.
– O Boże! Kto pana tak urządził?
– Kozacy. A gdzie doktor?
– Proszę za mną!
Gładko ogolony siwowłosy lekarz w milczeniu opatrzył ranę, przyłożył tampon z maścią i obwiązał głowę.
Samson, nieco uspokojony ciszą mieszkania, popatrzył na niego z niemą wdzięcznością i otworzył prawą pięść.
– A ucho można jakoś przyszyć? – zapytał ledwie słyszalnym głosem.
– Nie umiem powiedzieć. – Lekarz smutno pokiwał głową. – Jestem specjalistą od chorób oczu. Kto pana tak urządził?
– Nie wiem. – Młodzieniec wzruszył ramionami. – Kozacy.
– Czerwona anarchia! – powiedział Watruchin i ciężko westchnął.
Podszedł do stołu, poszperał w górnej szufladzie, wyciągnął pudełeczko po pudrze i podał młodzieńcowi.
Samson zdjął wieczko, w środku nic nie było. Doktor oderwał kłębek waty i położył na dno pudełeczka. Chłopak umieścił w nim ucho, zakrył i schował do wierzchniej kieszeni frencza[1].
Podniósł wzrok na lekarza.
– Mój ojciec tam został. – Samson westchnął głęboko. – Na drodze. Zabili.
Lekarz gorzko cmoknął i potrząsnął głową.
– Czyżby można było teraz chodzić po ulicach? – Rozłożył ręce. – I co pan zamierza zrobić?
– Nie wiem, trzeba go zabrać…
– Ma pan pieniądze?
– On miał, w portfelu! Szliśmy po garnitur do krawca.
– Za mną. – Watruchin gestem wskazał na drzwi prowadzące do korytarza.
Tym razem ulice okazały się puste. Gdzieś daleko strzelali. Niebo jeszcze niżej nachyliło się nad opitym krwią miastem, jak gdyby zbierało się spocząć nocą na jego dachach i cmentarzach.
Kiedy doszli do Niemieckiej, gdzie Samsona i ojca dopadli petlurowcy[2], zobaczyli przed sobą dwie furmanki i około dziesięciu mężczyzn. Na jedną furmankę położono już kilku zabitych, ale ojciec Samsona wciąż leżał na skraju drogi. Tylko teraz był bez butów – ktoś zdjął angielskie pantofle zapinane na guziki.
Samson pochylił się ku ciału, starając się nie patrzeć na głowę. Rękę wsunął pod pierś, wyczuł w wewnętrznej kieszeni płaszcza portfel. Wyciągnął. Pękatość portfela nieco smuciła i dziwiła. Samson włożył go do kieszeni frencza i stanąwszy na nogi, rozejrzał się za furmankami.
– Trzeba zawieźć? – zapytał mężczyzna trzymający za uzdę konia zaprzężonego do pustej furmanki.
– Tak, trzeba. – Samson kiwnął głową i spojrzał na doktora.
– A który dom pogrzebowy jest bliżej? – zapytał mężczyznę lekarz.
– No, najbliżej ze wszystkich do Gładbacha! – odpowiedział. – A pieniądze macie? Tylko nie te, nie karbowańce[3].
– Mamy kierenki[4] – powiedział doktor.
– Dobrze. – Skinął mężczyzna. – Dajcie, pomogę podnieść, bo się pobrudzicie!
Samson popatrzył na swoje brudne spodnie i brudną kurtkę; razem z mężczyzną pochylił się nad ciałem ojca.
Wtorek 11 marca 1919 roku stał się dniem kończącym dawne życie.
2
– Radziłbym zabrać płaszcz – powiedział po rosyjsku z polskim akcentem pracownik domu pogrzebowego. – W płaszczach nie chowają! Tam nie ogrzeje. A na nogi trzeba by coś!
Ciało ojca leżało w grubo ciosanej trumnie. Głowa, nakryta kwadratem chińskiego liliowego jedwabiu, zdawała się w jednym kawałku. Pracownik domu pogrzebowego obwiązał ją, żeby połączyć połówki rozłupanej czaszki.
– A ta deska tutaj? – Samson wzrokiem wskazał na bok trumny i deskę widocznie już od dawna używaną w innym celu.
– Wie pan, mamy swój tartak pod Fastowem, ale teraz trudno tam dojechać, a jeśli uda się dojechać, to nie ma jak wrócić – powiedział sprzedawca. – Tam gdzie nie wystarczyło dobrego drewna, wstawili z przewróconego płotu… Jest zbyt wielu klientów, stolarze nie nadążają… Być może pański ojciec i chadzał koło tego płotu!
Na zazwyczaj niezbyt uczęszczanym przez ludzi cmentarzu Szczekawickim nad Dnieprem tym razem panował uliczny gwar. I nawet krakanie setek wron, przesiadujących w koronie potężnego dębu na działce staroobrzędowców, nie było w stanie zagłuszyć tego gwaru. Hałas, płacz, srogie, lecz żałobne głosy dobiegały z kraju cmentarza od strony skarpy. Ale Samson znajdował się w samym centrum, stał i przyglądał się, jak dwóch mężczyzn znalezionych przez przedsiębiorcę pogrzebowego pogłębiało wąską jamę między starymi mogiłami. Od czasu do czasu odchodził na kilka kroków, żeby wyrzucana z jamy bura ziemia nie padała na buty.
– Głębiej nie można! – krzyknął jeden z jamy. – Są tu już trumny!
Widocznie żeby potwierdzić swoje słowa, uderzył łopatą w drewno, które w odpowiedzi wydało głuchy i żałobny dźwięk.
Samson zajrzał do dołu.
– Na trumnę wystarczy?
– Jeśli wcisnąć, to wystarczy! – odpowiedzieli. – Może troszkę się zgniecie!
Na prawo widać było pociemniały brzeg trumny mamy, pochowanej tu pięć lat temu. Zmarła w ślad za siostyrzyczką Wieroczką, zaraziwszy się od niej chorobą płuc. A teraz również tato legnie obok, jako trzeci, nie zostawiwszy Samsonowi miejsca w rodzinnej mogile.
Podniósł wzrok na pomnik – betonowe drzewo z obciętymi gałęziami. Z wygrawerowanym napisem: Kołeczko Wierusia, Kołeczko Zinaida Fiodorowna. Pokój z wami. Ojciec, mama i brat.
Napis poruszył Samsona.
Mężczyźni opuścili trumnę na sznurach. Wąska dolna jej część z łatwością oparła się o dno mogiły, podczas gdy górna zatrzymała się dwie stopy wyżej.
Mężczyźni łopatami podciosali burą ziemię w ciasnym miejscu i górna część trumny obniżyła się o kilka werszków.
– Dalej już nie pójdzie – pokiwał głową mężczyzna. – Ale potem osiądzie! Tak jest zawsze! Zawsze osiada!
Samson potakująco skinął głową. I poczuł, jak opaska się zsuwa. Wymacał skraj bandaża nad odciętym uchem, rozwiązał, podciągnął i zawiązał na nowo.
– Boli? – zapytał ze współczuciem jeden z mężczyzn.
– Nie – odpowiedział Samson. – Tylko doskwiera.
– To tak zawsze! – stwierdził mężczyzna i z wyrazem twarzy wszystko rozumiejącego mędrca pokiwał gołą głową. Potem wyciągnął z kieszeni kufajki pogniecioną kraciastą czapkę z daszkiem i włożył na głowę.
Otrzymawszy zapłatę, mężczyźni poszli w kierunku furmanki. Samson został sam. I wtedy zza chmur wyłoniło się słońce, a pod jego promieniami jakby wszystko na cmentarzu przycichło. Wrony zamilkły. I od strony skarpy nikt nie hałasował i nie płakał. Wszystko schowało się i wstrzymało oddech. Wszystko oprócz zimnego marcowego wiaterku.
Bure plamy ziemi na starym, twardym śniegu wokół świeżej mogiły wydawały się Samsonowi plamami krwi.
Solidny, ale brudny ojcowski płaszcz po oczyszczeniu kołnierza i ocieplonych watoliną pleców powiesił Samson w lewej połowie szafy, w prawej wisiała odzież mamy i jej ulubione krótkie futro z szarego lisa.
Zaszedł do gabinetu ojca. Rzadko zaglądał do tego maleńkiego, ale wygodnego pokoiku z jednym oknem wychodzącym na ulicę. Biurko ojciec utrzymywał w niemieckim porządku. Po prawej stronie na rogu blatu leżało liczydło podarowane przez właściciela firmy handlowej, w której ojciec był księgowym aż do jej zamknięcia rok temu. Ścianki orzechowej ramy abakusa były inkrustowane wstawkami z kości słoniowej. Same paciorki liczydła również były ze szlachetnego materiału, z kości „zwierza morskiego”, jak lubił mawiać ojciec.
Po lewej stronie na biurku zwykle leżały papierowe teczki z dokumentami zawiązywane na tasiemki. Ale kiedy zamknięto firmę handlową, teczki te zostały przeniesione na podłogę. Ojciec nie spieszył się z ich wyrzuceniem, mówił, że życie nie jest możliwe bez powietrza, wody i handlu, i dlatego uważał, że i firma handlowa może znowu zacząć działać, jak tylko „niezadowoleni znów będą zadowoleni”.
Na ścianie po lewej na wbitych gwoździach wisiały jeszcze trzy dziesiątki liczydeł – cała kolekcja. Wcześniej wydawały się Samsonowi jednakowe, ale teraz, kiedy został w mieszkaniu sam i mógł im się przyjrzeć, bardzo szybko zauważył różnice i form, i odcieni, i kolorów paciorków. Kilka fotografii w drewnianych ramach dziwnie i głupio wyglądało na ścianie ozdobionej liczydłami. Dziadek z babcią, ojciec z matką, Samson z siostrą Wierą, obydwoje malutcy, w marynarskich koszulkach.
Samson podszedł bliżej ku fotografii swojej i siostrzyczki. Ręka dosięgła do liczydła wiszącego pod zdjęciem.
Przeciągnął mocniej paciorek w lewo na wolny koniec żelaznego drutu.
– Wiera! – powiedział smutno. Potem przesunął w to miejsce następny i wymówił słowo: – Mama! – I przesunąwszy w ślad za nim trzeci paciorek, już całkiem przygaszonym głosem dodał: – Ojciec!
Następnie lekko oddzielił czwarty paciorek od pozostałych w rzędzie i poprzesuwał go palcem po druciku w lewo, w prawo.
Chrząknął i odszedł. Usiadł za ojcowskim biurkiem. Wyciągnął górną lewą szufladę. Wziął do ręki ich rodzinny paszport. Na zdjęciu byli we czwórkę. Data wydania 13 lutego 1913 roku. Tato wyrobił paszport, marząc o rodzinnej wycieczce do Austro-Węgier. Teraz nie było ani Austro-Węgier, ani Imperium Rosyjskiego, ani taty. Został jedynie paszport.
Samson zamknął szarą książeczkę, położył tam, skąd ją wziął. A obok niej – pudełeczko po pudrze ze swoim uchem. Dotknął prawej skroni, pomacał ranę pod bandażem. Rzeczywiście dokuczała, ale nie bolała.
Pstryknął palcami obok rany, a prztyczek wydał mu się głośny i dźwięczny.
„Dobrze, że jeszcze słyszę” – pomyślał.
3
Dziewiątego dnia po zabójstwie ojca Samson popatrzył na siebie w lustrze, na zapadnięte oczy, na zapadnięte policzki i brudny potargany bandaż.
Dni płynęły niczym deszczówka po stromej ulicy Władimirskiej. Głośno i pod nogami. Tylko z mieszkania Samson nie wychodził, lecz wyglądał przez okna ojcowskiego gabinetu lub pokoju gościnnego. Okna jego sypialni, tak jak sypialni jego siostry Wieroczki i rodziców, wychodziły na podwórze, na nadal nagie gałęzie starego klonu. Sypialnia Wieroczki jakby nie istniała. Jej drzwi były całkowicie zastawione kredensem. Drzwi do sypialni rodziców Samson ukrył dwa dni temu. Teraz znajdowała się za odwróconą szafą. W tych zamkniętych przed zewnętrznym światem pokojach ukrywał się ból straty. I w ten sposób było Samsonowi odrobinę lżej myśleć o swoich zmarłych rodzicach i siostrzyczce.
Deszcz niekiedy zamieniał się w mokry śnieg, chlupanie nóg po kałużach zostawało zagłuszone i pojawiał się stukot kopyt po bruku, a niekiedy dolatywał niczym wiatr i dźwięk silnika – i wszystko w nim tonęło, ale nie na długo.
Zjadł talerz wczorajszego kisielu owsianego, który w ciągu ostatnich dni już mu zbrzydł, w korytarzu szczotką wyczyścił z brudu ojcowski płaszcz i włożył go na siebie. Znów spojrzał w lustro. Nie, płaszcz nie sprawiał, że był podobny do ojca, na którego twarzy malowała się mądrość i pewność siebie równocześnie z dobrodusznością, stale obecną w spojrzeniu brązowych oczu. Płaszcz swoją niekwestionowaną powagą po prostu podkreślał kontrast między sobą a przestraszoną, nieogoloną fizjonomią Samsona.
Schował wyczyszczony płaszcz do szafy, ale musiał coś zrobić, bo myśli o ojcu zupełnie go przytłaczały, mimo iż od jego zabójstwa minęło dziewięć dni. Jechać na cmentarz Szczekawicki na grób? Nie, ten pomysł Samson od razu wyrzucił z głowy. Daleko i niebezpiecznie.
Nawet jeśli ustawić wzdłuż całej drogi czerwonoarmistów, mimo wszystko będzie niebezpiecznie! Kto wie, co im w głowach siedzi i w kim nagle zobaczą wroga. Wszak mogą zobaczyć także w nim i zastrzelić! Pójść do cerkwi i zapalić świeczkę? Można by, oczywiście, to zrobić, ale ani ojciec, ani on sam nie byli specjalnie religijni. Tylko matka chodziła na świąteczne nabożeństwa, ale wstydziła się na ten temat rozmawiać i o tym opowiadać.
Samson wyciągnął ojcowski portfel, usiadł za biurkiem ojca, słuchając dobiegających przez zamknięte okno dźwięków ulicy Żylanskiej. Wyciągnął kierenki i dumki[5], przeliczył. Trzy wizytówki, książeczka członka Kijowskiego Towarzystwa Myśliwskiego, złożony wielokrotnie kwit od krawca na dowód uiszczenia całkowitej sumy za tkaninę i za uszycie garnituru z potwierdzeniem prawidłowości wszystkich pobranych w tym celu wymiarów, kilka znaczków skarbowych do przyklejenia jako dowód uiszczenia różnorakich ceł i opłat, fotografia mamy przycięta w owal.
Wdowa po dozorcy zapukała do jego drzwi poprzedniego dnia wieczorem i oznajmiła, że w tylnej oficynie chłopka sprzedaje mleko i masło. Zdążył pobiec w ciemności i kupić pół funta masła i litr mleka. I kiedy pod jego nogą zaskrzypiał najniższy stopień drewnianych schodów, stojąca w drzwiach mieszkania dozorcy, wdowa ta, kobieta czterdziestopięcioletnia, lubiąca nosić na głowie niezbyt rzucające się w oczy tanie chustki, zawołała, żeby zaszedł do niej do kuchni. Panował tam straszny i intensywny zapach, jakby ktoś godzinami smażył cebulę. Ale Samson, nie narzekając, przyjął zaproszenie, żeby usiąść przy stoliku i napić się z nią herbaty.
– Jesteś teraz sierotką? – zapytała z żałością. – Tak nie wolno zbyt długo!
– A cóż robić? – stwierdził Samson, żeby podtrzymać dyskusję na temat sytuacji, w jakiej znalazł się przez los.
– Ożenić się – poradziła stanowczo. – Ożenek zakończy sieroctwo. I rozwiąże się sprawa jedzenia! – Krytycznym wzrokiem spojrzała na jego twarz. Widocznie nieogolone i zapadnięte policzki chłopaka powodowały takie spojrzenie.
– Jeśli będziesz miał szczęście do żony, to twoje cierpienia się skończą…
– Jestem jeszcze młody – odpowiedział jej Samson po zastanowieniu. – Za wcześnie dla mnie.
– Co za wcześnie? – zaprzeczyła. – Ja miałam czternaście lat, kiedy wyszłam za mąż!
Samson dopił herbatę, poderwał się, wziąwszy z kolan butelkę mleka i pakunek z masłem. Podziękował sąsiadce.
– Jeśli ktoś rzuci mi się w oko, powiem ci! – obiecała na pożegnanie wdowa i zamknęła za nim drzwi.
Butelka z mlekiem i masło stały teraz wewnątrz okna, bliżej ulicy na odległość jednej szyby. Zimne piece kaflowe dopominały się drewna. Ale Samsonowi wydawało się, że w powietrzu jeszcze unosi się ciepło wcześniejszego palenia. Przed snem spalił w tym piecu, który ogrzewał i pokój gościnny, i sypialnię, pół wiązki drewna. Oczywiście w gabinecie ojcowskim panował dokuczliwy chłód, ale mimo wszystko nie taki, jak bywał zimą, w te dni, kiedy on i ojciec nie mieli opału. Ale jakoś przezimowali. I nagle pod koniec zimy okazało się, że ktoś ukrył w piwnicy ogromne ilości drewna. Widocznie z kradzieży. Ukrył i przepadł. Tak więc teraz dom mógł żyć w cieple. Ale słońce już skierowało się ku wiośnie. Nie będzie trzeba długo czekać na prawdziwe ciepło.
Kiedy zrobiło się szaro i zbliżał się czas nietoperzy, Samson włożył swoje gimnazjalne palto, schował do kieszeni kwit od krawca z zapisanym jego adresem na ulicy Niemieckiej i wyszedł z domu.
Ludzie ostrożnie chodzili po ulicach i starali się nie rozglądać na boki. Jak gdyby bali się zobaczyć coś nieprzyjemnego. Samson poczuł, że odezwała się przewiązana rana. Poprawił opatrunek i zacisnął bandaż, a potem szedł dalej tą samą drogą, która okazała się ostatnią drogą ojca. Zatrzymał się na miejscu jego śmierci, popatrzył na rów, na skraj drogi. Wspomniał, jak przyszedł tu z doktorem. Zaszumiało mu w głowie, krew dosłownie zalała jego myśli.
Teraz myśli jego stały się ciężkie, nieruchliwe i przybrały przedsmak krwi i jakby starały się przytłoczyć go ową nieruchliwością i ciężkością. Dlatego Samson odszedł stamtąd zdecydowanym krokiem dalej, skręcił w Niemiecką i zatrzymał się koło domu krawca. Przed szyldem: „Krawiec Siwokoń. Garnitury. Żakiety. Fraki”.
W oknie pracowni paliło się niezbyt jasne światło. Mocniej świeciło się w dwóch oknach na pierwszym piętrze willi. Samson zapukał głośno do drzwi i czekał.
Krawiec, którego Samson widział zaledwie kilka razy w życiu, uchylił drzwi i zapytał bez przywitania się:
– Czego pan chce o tej porze?
Samson przedstawił się, wsunął kartkę przez drzwi uchylone na długość łańcucha, nie szerzej niż na pięść.
Krawiec wpuścił Samsona, wysłuchał go i przytaknął ze współczuciem.
– Pan jest drobniejszy od swojego ojca – powiedział i westchnął. – Oczywiście mogę go przerobić… Ale teraz to jakoś niefortunne. Ręce zaczęły się trząść. Trzeba przeczekać. Jeśli pan chce, może pan zabrać! Albo może pan na razie tu zostawić, jeśli boi się pan go nieść wieczorem po ulicy.
– Zabiorę – powiedział Samson.
Jeszcze nie było aż tak ciemno i strasznie, kiedy szedł z powrotem. Na spotkanie z nim wyszły nawet dwie dziewczyny, ubrane starannie w całkowicie ciemne kolory. I usłyszał dość dokładnie:
– Popatrz, jaki ładny brunecik! Ranny niczym bohater!
Zatrzymał się, odprowadził je wzrokiem. Znów poprawił bandaż, żeby się nie zsuwał. Pomyślał jeszcze, że w takiej ciemności nikt i tak nie zobaczy, że bandaż jest stary i brudny.
Pod pachą niósł papierowy pakunek z garniturem, przewiązany sznurkiem, i starał się przyciskać go bliżej ciała, żeby nie zwracać na siebie uwagi przechodniów.
W domu położył zawiniątko, nie rozpakowując, na dno lewej połowy szafy, pod ojcowski płaszcz.
Na wierzchu koca rozłożył gimnazjalny płaszcz i poszedł spać w ciepłym podkoszulku i kalesonach. Leżał, czekał, aż ciało się zagrzeje, ale tak czy siak nie mógł zasnąć. A tu jeszcze zaczął mu się roić w głowie chropawy dźwięk, jakby mysz gryzła coś z kartonu lub papieru. Podniósł się, zapalił lampę naftową i zajrzał we wszystkie kąty pokoju, nie znalazł jednak źródła owego natrętnego szurania. Dziwnym trafem dźwięk ten towarzyszył mu również w trakcie poszukiwań niewidzialnej myszy. Chociaż zazwyczaj myszki cichły i znikały, gdy tylko zaczynał ich wypatrywać. Zatrzymawszy się, zrozumiał, że wciąż słyszy ten hałas. Ale już wiedział, że nie stąd, nie z jego pokoju. Wyszedł do korytarza i usłyszał szuranie głośniejsze i bardziej wyraźne. Dochodziło jakby z gabinetu ojcowskiego, choć ciężkie drzwi z orzecha powinny były zatrzymywać wszystkie dźwięki tego pokoiku w tajemnicy przed tymi, którzy w nim nie przebywali!
Samson zaszedł do gabinetu. Usłyszał jeszcze bardziej natarczywy dźwięk. Od strony biurka. Podszedł, gwałtownie wysunął górną lewą szufladę i tyle – dźwięk ucichł. Mysz czmychnęła w głąb i gdzieś dalej. W świetle lampy Samson zobaczył puzderko po pudrze z wygryzioną w górnym rogu dziurką. W dziurkę tę można było wcisnąć nawet palec.
Wziął pudełeczko do ręki. Zobaczył swoje ucho z krwią zaschniętą na krawędzi odcięcia. Ucho wydawało się żywe, wcale nie zeschnięte. I jakby jednocześnie poczuł ten dotyk i palcem, i uchem. Dotknął wtedy palcem swojego lewego ucha. I pojawiło się to samo poczucie.
Zawstydzony i senny, zakrył pudełeczko, przeszedł się z nim i z lampą do kuchni, znalazł okrągłą puszkę po francuskich landrynkach, schował do niej pudełeczko z uchem i zaniósł do sypialni. Zauważył, jak chęć snu pokonuje w jego ciele chłód.