Powieść „Dom Starlingów” autorstwa Alix E. Harrow, czerpiąc ze środków wyrazu charakterystycznych dla kilku gatunków literackich, opowiada o determinacji i sile woli w walce z przeciwnościami losu, nędzy i fortunie, krzywdzie, zdradzie, cierpieniu i miłości pozwalającej zacząć wszystko od początku. Spowijający ją mroczny urok jest po prostu magnetyczny, od tej lektury nie można się oderwać.


Debiutancka powieść Alix E. Harrow zatytułowana „Dziesięć tysięcy drzwi” zachwyciła dziennikarzy naszej redakcji. Miała w sobie cechy XIX-wiecznych powieści gotyckich, nostalgiczną nutę „Tajemniczego ogrodu”, ducha przygody i niesamowite labirynty utkane z wyobraźni. Kolejna – „Dawne i przyszłe wiedźmy” okazała się ubraną w szaty baśniowej opowieści historią o siostrzeństwie, sprawiedliwości i walce o prawa kobiet. Posiadała wiele odniesień do rzeczywistych zdarzeń i procesów historycznych, urzekając czytelnika bogactwem wykreowanego świata. Nad obiema redakcja Magazynu Dobre Książki z dumą sprawowała patronat medialny, dlatego, że to dla nas zawsze ogromna radość, gdy udaje się wyszukać w ogromie ukazujących się książek tak unikalne literackie skarby. Mając to na względzie z zaciekawieniem czekaliśmy na kolejną opowieść, którą zechce podzielić się ze światem amerykańska pisarka. I oto jest: jesienią 2024 ukazała się polska edycja „Domu Starlingów”.

Ależ to jest historia! Rzecz dzieje się w prowincjonalnym miasteczku Eden, które z rajem nie ma jednak nic wspólnego. To miejscowość zdegradowana przez wieloletnią eksploatację złóż węgla, zatruta wyziewami pochodzącymi z terenów przemysłowych, dostającymi się do gruntu, wód i powietrza. W tym kontekście Eden jest mroczne z całkowicie prozaicznych powodów, ale są też inne powody mroku. Miejscowi wiążą go z tajemniczym domem zbudowanym przez Eleanor Starling, XIX-wieczną pisarkę i ilustratorkę, która stworzyła tylko jedno dzieło: książkę dla dzieci zatytułowaną „Kraina Pod”, po czym zniknęła w niewyjaśnionych dotychczas okolicznościach. Pozostał po niej dom, wielki i straszny, otoczony olbrzymią posiadłością tak szczelnie, że jedynie w zimowe, bezlistne noce czasem widać z drogi bursztynowe światło sączące się z jego okien.

To światło przyciąga mieszkającą w motelu dziewczynę imieniem Opal, nazwaną tak przez matkę mającą zamiłowanie do kamieni szlachetnych. W życiu Opal nie ma jednak obecnie nic szlachetnego: matka nie żyje, dziewczyna rzuciła szkołę, pracuje w sklepie i opiekuje się młodszym bratem chorym na astmę. Jeśli czegoś się boi, to tego, że władze odbiorą jej prawo do opieki nad chłopcem albo tego, że nie zdąży wystarczająco szybko uzbierać odpowiedniej sumy pieniędzy aby zabrać go z Eden do innego miejsca, w którym mógłby poczuć się lepiej. Gdzieś, gdzie nie ma pyłów zawieszonych w powietrzu utrudniających Jasperowi oddychanie.

Na pewno jednak nie boi się mrocznego domu i legend o nim. Będąc dzieckiem mnóstwo razy czytała „Krainę Pod”, wciąż ma ukryty pod łóżkiem sfatygowany, stary egzemplarz tej książki podarowany jej przez matkę. Odkąd jednak stała się opiekunką swojego brata i spadły na nią wszystkie dorosłe obowiązki, nie oddaje się już marzeniom pobudzanym dawniej przez lekturę powieści. Mimo wszystko o mrocznym domu zapomnieć nie potrafi, tajemnicza posiadłość przyciąga ją z jakąś niewyjaśnioną siłą. Dlatego, gdy zdziwaczały dziedzic majątku, w wyniku zbiegu okoliczności oferuje jej pracę, postanawia tę posadę przyjąć. Z jednej strony zaspokoi ciekawość, z drugiej zarobi na opłacenie szkoły z internatem dla brata. Opal uważa, że to może się tylko opłacić.

Tak zaczyna się opowieść o determinacji i sile woli w walce z przeciwnościami losu, w której inne historie rozgałęziają się niczym pnącza na fasadzie domu. Alix E. Harrow opowiada w miniaturze o dziejach amerykańskiego XIX-wiecznego rozwoju gospodarczego opartego na nieokiełznanej chciwości w eksploatacji złóż i wyzysku niewolników, o losie kobiet, które nawet w przypadku, gdy były bogate, sprowadzano do roli przedmiotów więzionych w złotych klatkach, o mentalności prowincjonalnych miast, gdzie ludzie widzą tylko to, co chcą widzieć, a od tego co dla nich niewygodne odwracają głowy, udając, że wszystko jest w najlepszym porządku, nawet jeśli nie jest i to do szpiku kości.

Kluczową rolę w odbiorze tej powieści odgrywa przeszywająca, mroczna atmosfera, która pozwoliła autorce uwypuklić mrok wynikający z uczynków bohaterów. Mieszkańcy Eden chcieliby sądzić, iż źródło zła kryje się gdzieś w domu, uważanym przez nich za nawiedzony, jednak czytelnik szybko dostrzeże, kto tak naprawdę jest bestią, a kto ofiarą i że źródła zła wcale nie należy szukać w zaświatach, ale raczej w dziale poświęconym historii miasteczka prowadzonym przez miejscową bibliotekę. Tyle, że mieszkańcy, jak to ludzie w ogólności, wolą wierzyć w białe tygrysy i inne stworzenia, które ktoś kiedyś podobno widział, ponieważ zło nadprzyrodzone stanowi wygodną wymówkę pozwalającą zdystansować się od odpowiedzialności za prawdziwe krzywdy, potrzeby ich rozliczenia i zadośćuczynienia.

Kluczową rolę w odbiorze tej powieści odgrywa przeszywająca, mroczna atmosfera, która pozwoliła autorce uwypuklić mrok wynikający z uczynków bohaterów.

Wprawnie żonglując środkami wyrazu charakterystycznymi dla kilku gatunków literackich Alix E. Harrow osiąga imponujący efekt: na przemian olśniewa czytelnika niewyjaśnionymi zjawiskami rodem ze świata fantasy, straszy mrokiem gotyckiej powieści, skłania do gorzkich refleksji elementami współczesnej powieści obyczajowej, zaskakuje odkryciami godnymi śledczego prowadzącego dochodzenie w dobrym thrillerze i jeszcze do tego wzrusza opowiadając o miłości, która może istnieć nawet na gruzach poprzedniego życia, a która wcale nie musi być miłością romantyczną. Opal ponad wszystko kocha swojego młodszego brata i zrobiłaby dla niego każdą rzecz, byleby tylko wyrwać go z tego mrocznego miasteczka. Z czasem dziewczyna uzmysłowi sobie, że choć czuła się samotna i wyobcowana po śmierci matki, to jednak również jest kochana – pomimo że tego nawet nie zauważyła. Nie tylko głównej bohaterce autorka zgotowała długą listę zaskoczeń, czytelnik razem z nią będzie podążał do rozwikłania wszystkich wątków aż do ostatniej strony powieści. Agnieszka Kantaruk

Alix E. Harrow, Dom Starlingów, Przekład:: Anna Hikiert-Bereza, Wydawnictwo Mova, Premiera: 9 października 2024
 
 

Alix E. Harrow
Dom Starlingów
Przekład:: Anna Hikiert-Bereza
Wydawnictwo Mova
Premiera: 9 października 2024
 

1

Czasem śni mi się dom, którego nigdy nie widziałam.
To znaczy prawie nikt go nie widział. Logan Caldwell twierdzi, że zajrzał tam podczas ostatnich wakacji, ale jest jeszcze większym kłamcą niż ja. Prawda jest taka, że tego domu nie widać nawet z drogi. Można dostrzec jedynie żelazne kraty frontowej bramy i długi czerwony podjazd – no, może jeszcze kawałek ścian z wapienia, porośniętych wiciokrzewem i kolcoroślą. Nawet pamiątkowa tablica przed domem jest w połowie zarośnięta bluszczem, a litery są tak poprzesłaniane mchem i brudem, że czytelny jest tylko napis:

DOM STARLINGÓW

Ale czasami, wczesnym zimowym zmierzchem, można zobaczyć samotne okno przeświecające przez platany dziwnym rodzajem światła: o barwie głębokiego bursztynu, lekko falującym, w niczym nieprzypominającym ostrego blasku ulicznych latarni ani sterylnego lśnienia świetlówek. Przypuszczam, że to jedyne światło, jakie kiedykolwiek widziałam, mające źródło inne niż elektrownia na brzegu rzeki1.
W moim śnie światło świeci dla mnie.
Podążam ku niemu przez bramę, idę podjazdem, przechodzę przez próg. Powinnam się bać – istnieją przecież pewne historie o Domu Starlingów, opowiadane tylko w nocy, półgłosem, na oświetlonym ganku – ale we śnie się nie waham.
We śnie jestem u siebie.
To jednak chyba zbytnio naciągane nawet dla mojej podświadomości, ponieważ zwykle wtedy się budzę. Wynurzam się z półmroku motelowego pokoju z pulsującym w klatce piersiowej tępym, pustym bólem, który wydaje mi się tęsknotą za domem, choć to uczucie, którego nie znam – nie mogę go znać.
Wpatruję się w sufit, dopóki światła na parkingu nie zgasną o świcie.

Kiedyś myślałam, że te sny coś znaczą. Zaczęły się nagle, gdy miałam dwanaście lub trzynaście lat, gdy wszystkie postacie w czytanych przeze mnie książkach zaczęły manifestować magiczne moce, otrzymywać zaszyfrowane wiadomości i przeżywać inne tego typu przygody; ma się rozumieć, miałam na ich punkcie obsesję.
Wypytywałam o Dom Starlingów wszystkich, ale każdy patrzył tylko na mnie z ukosa albo cmokał z dezaprobatą. Ludzie w tym mieście nigdy za mną nie przepadali – ich spojrzenia prześlizgiwały się po mnie, jakbym była czymś niewartym uwagi, problemem, którym musieliby się zająć, gdyby tylko nieopatrznie spojrzeli na mnie wprost – ale Starlingów lubili jeszcze mniej.
Starlingowie mają opinię ekscentryków i mizantropów, rodziny o wątpliwym pochodzeniu, która od pokoleń odmawia uczestnictwa w najbardziej podstawowych aktywnościach społeczności Eden (imprezy kościelne i szkolne czy kiermasze ze zbiórkami na rzecz Ochotniczej Straży Pożarnej), zamiast tego trwając uparcie w czterech ścianach tego domiszcza, którego nikt oprócz koronera nigdy nie oglądał od wewnątrz. Mają pieniądze – co generalnie może usprawiedliwiać wszystko poza zabójstwem – ale nie wzbogacili się ani na węglu, ani na tytoniu i można odnieść wrażenie, że nikt z miejscowych nie jest w stanie się w nich wżenić. Drzewo genealogiczne rodu Starlingów to szalona plątanina przeszczepianych gałęzi i nowych pędów, pełna przybyszów spoza miasta i nieznajomych, którzy pojawiali się u bram i rościli sobie prawo do nazwiska Starling, nigdy nie stawiając stopy w samym Eden.
Zasadniczo ogół społeczności żywi zbiorowo nadzieję, że zarówno oni, jak i ich dom wpadną do zapadliska i zgniją na jego dnie w zapomnieniu. Nikt nie będzie po nich płakał i być może uwolni to miasto od stuletniej klątwy.
Osobiście raczej nie wierzę w klątwy, ale gdyby istniało coś takiego jak przeklęte miasto, wyglądałoby bardzo podobnie do Eden w stanie Kentucky. Kiedyś przodowało ono w produkcji węgla, ale teraz to tylko pokopalniany odcinek brzegu rzeki z elektrownią, zbiornikiem popiołu lotnego i dwoma dyskontami. To rodzaj miejsca, w którym zostają tylko ci, których nie stać na wyjazd, gdzie woda smakuje rdzą, a mgła unosi się nad rzeką nawet latem, utrzymując się w niżej położonych terenach jeszcze długo po południu.
Ponieważ nikt nie chciał mi opowiedzieć historii Domu Starlingów, wymyśliłam własną. W miasteczku takim jak Eden nie ma się czym zajmować, a ja nie miałam zbyt wielu przyjaciół w moim wieku. Dzieciaki, które noszą ubrania z kościelnych zbiórek i kradną przybory szkolne, nie są zbyt popularne wśród rówieśników, bez względu na to, jak piękny mają uśmiech; inni wyczuwali głód skryty za tym uśmiechem i unikali mnie – z powodu pierwotnej, niemal zwierzęcej intuicji, która podszeptywała im, że gdybyśmy wszyscy rozbili się na statku, sześć tygodni później znaleziono by mnie wydłubującą resztki ich ciał z zębów szczątkami ich kości.
Spędziłam więc sporo weekendów, siedząc po turecku na motelowym materacu z moim młodszym bratem i wymyślając historie o nawiedzonych domach, aż oboje byliśmy tak przerażeni, że reagowaliśmy krzykiem na dźwięk przekręcanej klamki trzy pokoje dalej. Najlepsze z nich spisywałam w cichych godzinach długo po północy, kiedy Jasper spał, a mamy nie było w pokoju, ale nigdy nikomu ich nie pokazałam2. Raz powiedziałam mamie o snach. Roześmiała się. „Gdybym przeczytała tę przeklętą książkę tyle razy co ty, też miałabym koszmary!”, powiedziała.
Na czwarte czy piąte urodziny dostałam od niej egzemplarz Krainy Pod – jedno ze starych, dziewiętnastowiecznych wydań, oprawione w tkaninę o barwie pajęczyny, z tytułem wyszytym srebrną nicią. Była używana, prawdopodobnie kradziona, a na wewnętrznej stronie okładki widniały czyjeś inicjały, ale przeczytałam ją tyle razy, że szycie puściło i kartki zaczęły się rozsypywać.
Fabuła jest dość oklepana: mała dziewczynka (Nora Lee) odkrywa inny świat (Krainę Pod) i przeżywa w niej fantasmagoryczne przygody. Ilustracje również nie są jakieś powalające – seria prostych litografii, oscylujących gdzieś pomiędzy fantazją a koszmarem. Pamiętam jednak, że wpatrywałam się w nie, aż ich powidoki wypaliły mi się pod powiekami: czarne krajobrazy nawiedzane przez widmowe Bestie, blade sylwetki zagubione wśród splątanych drzew, małe dziewczynki spadające w sekretne miejsca pod ziemią. Patrząc na nie, czułam się, jakbym wchodziła do głowy kogoś, kto wiedział to samo co ja: że za każdym uśmiechem kryją się ostre zęby, a pod piękną skórą świata są nagie kości.
Często śledziłam palcem nazwisko autorki, rysowałam je bezwiednie na marginesach moich trójkowych prac domowych: E. Starling.
Nigdy nie wydała kolejnej książki. Nigdy nie udzieliła żadnego wywiadu. Jedyną rzeczą oprócz Krainy Pod, jaką po sobie zostawiła, był ten dom, ukryty wśród drzew. Może to jest właśnie prawdziwy powód mojej obsesji na jej punkcie? Chciałam zobaczyć, skąd pochodzi, udowodnić sobie, że jest prawdziwa. Chciałam poznać jej tajne otoczenie, przesunąć palcami po tapetach, zobaczyć, jak jej zasłony trzepoczą na wietrze, i choć przez chwilę uwierzyć, że porusza nimi jej duch.
Minęło jedenaście lat i czterdzieści cztery dni, odkąd ostatni raz otworzyłam tę książkę. Wróciłam do domu prosto z pogrzebu mamy, wrzuciłam ją do papierowej torby na zakupy razem z połową paczki newportów, sfatygowanym łapaczem snów i szminką i wepchnęłam to głęboko pod łóżko.
Założę się, że do tej pory strony pomarszczyły się już i spleśniały; wszystko w Eden z czasem gnije.
Wciąż czasem śnię o Domu Starlingów, ale nie sądzę, że to coś znaczy. A nawet gdyby – jestem nieudaczniczką, która rzuciła szkołę i pracuje dorywczo w Tractor Supply, ma krzywe zęby i brata, który zasługuje na coś lepszego niż to martwe, zapomniane przez Boga miasteczko.
Tacy jak ja nie mogą marzyć.
Tacy jak ja muszą sporządzać dwie listy: listę rzeczy, których potrzebują, i rzeczy, których chcą. Pierwsza lista jest krótka, jeśli jest się mądrym, a drugą się pali. Mama nigdy nie opanowała tej sztuki – zawsze pragnęła czegoś i do czegoś dążyła, tęskniła, pożądała i łaknęła, dopóki mogła to robić – ale ja szybko się uczę. Mam jedną listę, z jedną pozycją – i to wystarczy, abym była bardzo zajęta.
Muszę brać podwójne zmiany i planować, co i jak zwinąć; obmyślać, jak wprowadzać w błąd pracowników opieki społecznej, i kombinować, jak zmieścić mrożone pizze w kuchence mikrofalowej. Szukać na podejrzanych stronach internetowych tanich inhalatorów i spędzać długie, bezsenne noce, wsłuchując się w rzężący, świszczący oddech Jaspera.
Jest też kremowa koperta, która przyszła z eleganckiej szkoły na północy po tym, jak Jasper zdał egzaminy, i konto oszczędnościowe, które otworzyłam dzień po tym, jak dotarła, i które udaje mi się zasilać dzięki licznym i przydatnym umiejętnościom otrzymanym w spadku po mamie – smykałce do oszustw, kradzieży, matactwom, urokowi osobistemu, bezczelności i beznadziejnemu optymizmowi – które jednak wciąż nie wystarczają, aby wyciągnąć go z tego miejsca.
Myślę, że marzenia są jak bezpańskie koty, które stracą zainteresowanie i odejdą, jeśli przestanie się je karmić.
Nie wymyślam więc już historii o Domu Starlingów ani nie pytam innych o ich własne. Nie zatrzymuję się, gdy przechodzę obok żelaznej frontowej bramy, ani nie spoglądam przez nią z szybszym biciem serca, mając nadzieję, że uda mi się dostrzec to samotne bursztynowe światło, które wydaje się świecić z jakiegoś większego, obcego świata, tylko dla mnie. Nigdy nie wyciągnęłam papierowej torby spod łóżka.
Ale czasami, tuż przed zaśnięciem, widzę czarne cienie drzew padające na ściany motelu, mimo że za oknem jest tylko asfalt. Czuję wokół siebie gorące oddechy Bestii i podążam za nimi w dół, coraz niżej, do Krainy Pod.

1 Według Lyle’a Reynoldsa, inkasenta Gravely Power w latach 1987–2017, Dom Starlingów nigdy nie został podłączony do sieci elektrycznej ani miejskiej sieci wodociągowej. Operator telefoniczny wniósł o możliwość umieszczenia słupów na ziemi Starlingów w 1947 roku, ale projekt został zarzucony po serii incydentów, w wyniku których trzech pracowników trafiło do szpitala.
2 To nieprawda. W latach 2006–2009 Opal korzystała z drukarki w bibliotece publicznej, aby wydrukować kilka swoich krótkich tekstów. W 2008 roku otrzymała oficjalne pismo odmowne z magazynu literackiego, w którym napisano, że niestety nie publikują fantastyki, horroru ani „innych tego typu rzeczy”.

2

Jest wtorek, szary lutowy wieczór, a ja wracam do motelu po raczej gównianym dniu.
Nie wiem, co uczyniło go tak gównianym, bo w zasadzie był mniej więcej taki sam jak dni, które go poprzedziły, i dni, które prawdopodobnie po nim nastąpią – bezbarwna przestrzeń godzin, przerywana dwoma długimi spacerami na mrozie, z motelu do pracy i z powrotem. Być może chodzi o to, że musiałam odbębnić całe osiem godzin wraz z Lacey Matthews, ludzkim odpowiednikiem niesolonego masła, a kiedy pod koniec naszej zmiany wyszło na jaw manko, kierownik rzucił mi spojrzenie w stylu „mam cię na oku!”, jakby myślał, że to moja sprawka. Bo cóż, tak właśnie było. A może po prostu chodzi o to, że wczoraj padał śnieg i jego ponure resztki zalegają w rynnach, przesiąkając przez dziury w moich tenisówkach, a ja zmusiłam Jaspera dziś rano do włożenia jedynego porządnego płaszcza, jaki mamy. Mam dwadzieścia sześć lat i nie stać mnie na pieprzony samochód.
Mogłam się zabrać z Lacey albo jej kuzynem Lance’em, który pracuje na nocki w call center. Ale Lacey zrobiłaby mi wykład, a Lance zatrzymałby się na Cemetery Road i sięgnął do rozporka moich dżinsów, a ja pewnie bym mu na to pozwoliła, bo byłoby to całkiem przyjemne, motel zaś znajduje się dość daleko od jego miejsca pracy, ale później poczułabym jego zapach na mojej bluzie z kapturem – tę charakterystyczną, kwaśną woń, przypominającą żółte mydlane kostki w łazienkach na stacjach benzynowych – i ogarnęłaby mnie apatia tak głęboka, tak idealnie płaska, że miałabym ochotę wyciągnąć torbę spod łóżka, żeby upewnić się, że coś jeszcze w ogóle czuję.
A zatem idę.
Od Tractor Supply do motelu jest sześć i pół kilometra – pięć i pół, jeśli przejdę za biblioteką publiczną i przekroczę rzekę starym mostem kolejowym, co zawsze wprawia mnie w dziwny, ponury nastrój.
Mijam pchli targ i miasteczko kamperów, drugi dyskont Dollar General i meksykańską knajpkę mieszczącą się w budynku, w którym dawniej działała restauracja sieci Hardee’s, a potem opuszczam szosę i podążam wzdłuż torów kolejowych na teren Gravely. W nocy elektrownia jest prawie piękna: wielkie złote miasto, oświetlone tak jasno, że barwi niebo na żółto i wydłuża absurdalnie twój cień.
Latarnie brzęczą. Szpaki poćwierkują. Rzeka śpiewa swoją pieśń.
Stary most kolejowy lata temu wybrukowano, ale lubię chodzić przy samej krawędzi, gdzie wystają belki. Jeśli spojrzysz w dół, zobaczysz rzekę Mud meandrującą w szczelinach, czarne zapomnienie, więc zamiast tego patrzę w górę. Latem brzegi są tak porośnięte wiciokrzewem i opornikiem, że nie widać nic poza zielenią, ale teraz można dostrzec pofalowany kształt terenu, zagłębienie starego szybu kopalni.
Pamiętam go jako szeroko rozwartą paszczę, czarną i ziejącą, ale miasto zabiło ją deskami po tym, jak jakieś dzieciaki odważyły się minąć tablicę ostrzegającą przed niebezpieczeństwem. Ludzie robili to wcześniej wiele razy, lecz tamtej nocy była duża mgła – mgły w Eden są gęste i podnoszą się szybko, tak ciężkie, że niemal słychać, jak suną obok ciebie – i ktoś z tamtej grupy się zgubił. Ciała nigdy nie znaleziono1.
Rzeka śpiewa teraz głośno, słodko jak syrena, a ja nucę razem z nią. Nie kusi mnie zimna czerń wody w dole – samobójstwo to wyciągnięta błagalnie dłoń, a ja się nie poddaję – ale pamiętam, jak czułam się tam, wśród kości i żerujących na dnie stworzeń: tak cicha, tak bardzo odległa od szamotaniny, desperacji i mozolnych prób przetrwania.
Jestem po prostu zmęczona.
I prawie pewna, że to właśnie to, co pan Cole, szkolny psycholog, mógłby nazwać „punktem kryzysowym”, w którym powinnam sięgnąć po pomoc mojej „grupy wsparcia”, ale nie mam grupy wsparcia. Mam Bev, właścicielkę i kierowniczkę motelu Garden of Eden, która jest zobowiązana pozwolić nam mieszkać w pokoju numer dwanaście za darmo z powodu jakiejś podejrzanej umowy, którą zawarła z mamą, ale nie musi mi się to wcale podobać. Mam Charlotte, miejscową bibliotekarkę i założycielkę Towarzystwa Historycznego Hrabstwa Muhlenberg, która była na tyle miła, że nie zabroniła mi korzystać z biblioteki po tym, jak sfałszowałam adres, aby uzyskać kartę biblioteczną, i sprzedałam w internecie stertę ich płyt DVD. Zamiast tego poprosiła mnie tylko, abym więcej tego nie robiła, i dała mi kubek kawy tak słodkiej, że aż rozbolały mnie zęby. Oprócz nich jest tylko Piekielna Kotka – złośliwe stworzenie o umaszczeniu tricolor, które mieszka pod motelowym śmietnikiem – oraz mój brat.
Szkoda, że nie mogę porozmawiać z mamą. Dawała kiepskie rady, ale teraz mam prawie tyle samo lat co ona, kiedy umarła; wyobrażam sobie, że to byłoby jak rozmowa z przyjaciółką.
Mogłabym jej opowiedzieć o Stonewood Academy. O tym, jak wysłałam im transkrypcje Jaspera i wypełniłam wszystkie formularze, a potem przekonałam ich, aby zapisali go na następny semestr, jeśli zapłacę czesne do końca maja. O tym, jak zapewniałam, że to nie będzie problem, entuzjastycznie i spokojnie, tak jak mnie nauczyła. O tym, że powinnam czterokrotnie zwiększyć swoje oszczędności w ciągu najbliższych trzech miesięcy, pracując na minimalnym etacie, ograniczonym do trzydziestu godzin tygodniowo, aby pracodawca nie musiał płacić ubezpieczenia zdrowotnego.
Ale znajdę jakiś sposób, bo nie mam innego wyjścia. Stanę na rzęsach, byleby tylko dopiąć swego.
W blasku ekranu telefonu skóra moich zmarzniętych dłoni ma niebieskawy odcień.
Hej, młody! Jak idzie pisanie eseju?
Świetnie, odpisuje Jasper, dodając podejrzaną liczbę wykrzykników.
Taak? A jak brzmi teza twojej pracy?
Właściwie to się nie martwię – mój młodszy brat ma w sobie ten przebłysk geniuszu, którym zaskarbia sobie przychylność wszystkich nauczycieli wbrew powszechnym opiniom na temat chłopców o brązowej skórze i kręconych włosach – ale droczenie się z nim sprawia, że czuję się lepiej. Śpiew rzeki, rozbrzmiewający w mojej głowie, brzmi już łagodniej.
Moja teza jest taka, że mogę zmieścić w ustach 14 pianek naraz, a każdy w tej książce potrzebuje długiej rozmowy z panem Cole’em.
Wyobrażam sobie Heathcliffa z Wichrowych wzgórz skulonego na jednym z niewygodnych plastikowych krzeseł szkolnego psychologa, ze zmiętą broszurą traktującą o kontroli napadów gniewu w dłoniach, i czuję ukłucie dziwnej empatii. Pan Cole jest miłym człowiekiem, ale nie wie, jak sobie radzić z ludźmi wychowanymi na marginesie, gdzie świat jest mroczny i dziki, gdzie szanse na przetrwanie mają tylko najprzebieglejsi i najokrutniejsi.
Jasper zaś nie jest przebiegły ani okrutny, a to tylko jeden z kilkuset powodów, dla których muszę go stąd zabrać. Plasuje się tuż poniżej złej jakości powietrza, konfederackich przekonań i pecha, który prześladuje nas jak wredny pies, kąsając po kostkach (nie wierzę w klątwy, ale gdyby istniało coś takiego jak przeklęta rodzina, wyglądałaby ona bardzo podobnie do naszej).
To nie jest teza. Moje palce zahaczają o pęknięcia na ekranie.
Przepraszam, przypomnij mi, co miałaś z angielskiego w dziesiątej klasie?
Mój śmiech wzbija się w zimowe powietrze upiornie białym obłoczkiem. Ukończyłam akademię Pierdol Się z wyróżnieniem.
Po krótkiej przerwie odpisuje: Wyluzuj. Jutro są targi pracy, nie będą zbierać esejów.
Kiedy chodziłam do szkoły, gardziłam targami pracy. Tak naprawdę nie ma tu żadnej roboty poza opcją wdychania pyłu w elektrowni, więc rozstawia się tylko agencja wolontariacka AmeriCorps i pojawia się ktoś z baptystycznej grupy misyjnej, rozdając ulotki. Największe emocje pojawiają się pod koniec, kiedy Don Gravely, dyrektor generalny Gravely Power, wchodzi na scenę i wygłasza męczącą przemowę o ciężkiej pracy i amerykańskim duchu, całkiem jakby nie odziedziczył każdego centa swojej fortuny po starszym bracie. Gdy wychodziliśmy z sali gimnastycznej, każdy z nas musiał uścisnąć mu dłoń, a kiedy przyszła pora na mnie, wzdrygnął się, jakby się bał, że bieda może być zaraźliwa. Jego dłoń przypominała świeżo obrane gotowane jajko.
Gdy wyobrażam sobie Jaspera potrząsającego tą wilgotną dłonią, włoski jeżą mi się na całym ciele. Jasper nie będzie musiał wysłuchiwać żadnych durnych przemówień ani brać do domu żadnych podań o pracę, ponieważ nie utknie w Eden.
Zadzwonię do pani Hudson i powiem, że masz gorączkę, pieprzyć targi.
Ale on odpowiada: Niee, spoko.
Nasza rozmowa urywa się, gdy zostawiam rzekę za sobą i zaczynam się wspinać pod górę. Przewody linii elektrycznej ciągną mi się nad głową, a splątane konary drzew przesłaniają gwiazdy. W tej części miasta nie ma latarni.
Gdzie jesteś? Umieram z głodu.
Wzdłuż drogi ciągnie się teraz mur; cegły są spękane i pokruszone, zaprawa ustępuje pod zachłannymi korzonkami winobluszczu i oparzeńca. Mijam właśnie Dom Starlingów.
Jasper odpowiada emotką roniącą łzę i literami „RIP”. Wysyłam mu środkowy palec i wsuwam telefon z powrotem do kieszeni bluzy.
Powinnam się pośpieszyć. Powinnam patrzeć na białą linię drogi i myśleć o koncie oszczędnościowym Jaspera.
Ale jestem zmęczona, zziębnięta i znużona w sposób, który sięga znacznie głębiej niż mięśnie i kości. Moje stopy zaczynają zwalniać, a wzrok wędruje ku górze, szukając w ciemności pośród drzew bursztynowego blasku.
I oto jest: samotne wysokie okno lśni złotawo pośród zmierzchu jak latarnia morska, która zabłądziła zbyt daleko od wybrzeża.
Tyle że latarnie morskie mają ostrzegać, a nie przyciągać. Przeskakuję rów na poboczu i przesuwam dłonią po murze, dopóki cegły nie ustąpią miejsca zimnemu żelazu. Z daleka bramy Domu Starlingów nie wyglądają zbyt imponująco – zwykła plątanina kutych prętów, na wpół zjedzonych przez rdzę i pochłoniętych przez bluszcz, zamknięta na kłódkę tak dużą, że wydaje się obrażać przechodniów samym swoim istnieniem – ale z bliska można dostrzec poszczególne kształty: szponiaste łapy i nogi ze zbyt wieloma stawami, łuskowate plecy i paszcze pełne kłów, głowy o pustych oczodołach. Słyszałam, że ludzie nazywają te stworzenia diabłami lub – bardziej potępiająco – sztuką nowoczesną, ale mnie przypominają bestie z Krainy Pod, co jest w zasadzie eufemistycznym określeniem czegoś przerażającego jak cholera.
Wciąż widzę blask z okna przeświecający przez bramę. Podchodzę bliżej, wsuwając palce między otwarte szczęki i poskręcane ogony, wpatrując się w to światło i wypowiadając dziecinne życzenie, żeby świeciło dla mnie. Jak światło na ganku, które witałoby mnie w domu po długim dniu.
Nie mam domu. Nie mam ganku ani światła, które by się na nim paliło. Ale mam to, czego potrzebuję – i to wystarczy.
Tylko czasem… Boże, miej dla mnie litość… chcę czegoś więcej.
Jestem tak blisko bramy, że mój oddech osiada na zimnym metalu. Wiem, że powinnam już wracać – mrok staje się coraz gęstszy, Jasper musi zjeść kolację, a moje stopy drętwieją z zimna – ale mimo to stoję tam, wpatrując się przed siebie jak zahipnotyzowana, prześladowana przez głód, którego nie potrafię nawet nazwać.
Dociera do mnie, że miałam rację: sny są jak bezpańskie koty. Jeśli ich nie karmisz, stają się chude, sprytne i rzucają ci się do gardła, kiedy najmniej się tego spodziewasz.
Nie zdaję sobie sprawy z tego, jak mocno zaciskam palce na bramie, dopóki nie poczuję ostrego ukłucia bólu i ciepłej wilgoci krwi. Przeklinam pod nosem i przykładam do rany rękaw bluzy, zastanawiając się, ile w przychodni kosztują zastrzyki przeciwtężcowe i dlaczego powietrze nagle pachnie tak słodko i intensywnie – kiedy nagle zdaję sobie sprawę z dwóch rzeczy jednocześnie.
Po pierwsze, że światło w oknie zgasło.
Po drugie, że ktoś stoi po drugiej stronie bramy Domu Starlingów.

W Domu Starlingów nigdy nie ma gości. Nie ma wystawnych przyjęć ani wizyt krewnych, nie ma furgonetek serwisu klimatyzacji ani dostawczaków. Czasami, w przypływie hormonalnej frustracji, grupa licealistów zaczyna omawiać plan wspięcia się na mur i zakradnięcia do domu, ale wtedy podnosi się mgła lub zaczyna mocno wiać i wyzwanie zostaje porzucone. Raz w tygodniu przed bramę dostarczane są kartony z artykułami spożywczymi, brązowe torby rozmiękają od wilgoci gromadzącej się na butelkach mleka, a od czasu do czasu elegancki czarny samochód parkuje po drugiej stronie ulicy i stoi na jałowym biegu przez godzinę lub dwie; nikt nie wsiada do niego ani z niego nie wysiada. Wątpię, czy ktokolwiek z zewnątrz postawił stopę na ziemi Starlingów w ciągu ostatniej dekady.
Co oznacza, że istnieje tylko jedna osoba, która może stać po drugiej stronie bramy.
Ostatni z rodu Starlingów mieszka zupełnie sam, jak jakiś Boo Radley z Zabić drozda, skrzywdzony przez los, po pierwsze, pretensjonalnymi imieniem (Alistair albo Alfred, nikt nie potrafi tego stwierdzić na pewno), po drugie, fryzurą (wystarczająco zaniedbaną, aby nadać mu wygląd obłąkanego, kiedy ostatni raz go widziano), a po trzecie, mroczną plotką, jakoby jego rodzice zmarli dziwnie młodo i w równie osobliwych okolicznościach2.
Ale dziedzic Starlingów nie wygląda jak bogaty pustelnik czy morderca; raczej jak niedożywiony gawron, ubrany w niedopasowaną koszulę zwieszającą mu się z ramion. Jego twarz to ostre rysy i zapadnięte policzki przedzielone haczykowatym nosem, a włosy przypominają gniazdo. Wbija we mnie przenikliwe spojrzenie.
Uświadamiam sobie, że spoglądam na niego spłoszonym wzrokiem, jak opos przyłapany na przetrząsaniu motelowych śmietników. Nie robiłam nic nielegalnego, ale nie mam żadnego sensownego wytłumaczenia, które wyjaśniałoby, dlaczego stoję na skraju jego podjazdu tuż po zmierzchu. Poza tym istnieje pięćdziesiąt procent szans, że faktycznie jest mordercą, więc robię to, co robiła mama, gdy znajdowała się w trudnej sytuacji (co zdarzało jej się notorycznie): uśmiecham się.
– Och, nie zauważyłam cię! – Przykładam dłoń do piersi i śmieję się zalotnie. – Przechodziłam obok i pomyślałam, że przyjrzę się z bliska bramie. Jest naprawdę niezwykła. W każdym razie… nie chciałam przeszkadzać, więc już sobie pójdę.
Dziedzic Starlingów nie odwzajemnia uśmiechu. Wygląda, jakby sama koncepcja uśmiechu była mu obca i obrzydliwa, jakby nie przyszedł na ten świat w klasyczny sposób, lecz został wykuty z kamienia goryczy. Opuszcza wzrok na moją lewą dłoń, na poplamiony rękaw i krew skapującą dramatycznie z opuszek palców.
– Och, szlag. – Podejmuję nieporadny wysiłek wepchnięcia ręki do kieszeni i krzywię się przy tym z bólu. – To znaczy to nic takiego. Potknęłam się wcześniej i…
Porusza się tak szybko, że nie mam nawet czasu, by krzyknąć z zaskoczenia. Jego ręka wystrzeliwuje spomiędzy kutych prętów i łapie moją dłoń, a ja wiem, że powinnam ją cofnąć – kiedy dorastasz samotnie od piętnastego roku życia, uczysz się reagować błyskawicznie na gesty mężczyzn próbujących dotknąć jakiejkolwiek części twojego ciała – ale między nami wisi ogromna kłódka, jego skóra jest tak ciepła, a moja tak cholernie zimna… Obraca moją dłoń wnętrzem do góry i słyszę, jak zaczerpuje gwałtownie tchu.
Wzruszam ramieniem.
– Nic się nie stało. – To pieprzone kłamstwo: moja ręka jest pokiereszowana tak paskudnie, że zaczynam się obawiać, iż sama woda utleniona i plaster nie wystarczą. – Mój brat mi to opatrzy. A tak przy okazji, czeka na mnie, więc naprawdę powinnam już iść…
Nie wypuszcza mojej dłoni. A ja się nie odsuwam. Jego kciuk unosi się tuż nad poszarpaną skórą i nagle zdaję sobie sprawę, że jego palce drżą. Może jest jednym z tych ludzi, którzy mdleją na widok krwi? A może ekscentryczni pustelnicy nie są przyzwyczajeni do widoku młodych kobiet wykrwawiających się na ich bramy?
– To nic takiego. – Generalnie nie przepadam za szczerymi wyznaniami, w tej kwestii robię wyjątek jedynie dla Jaspera, ale czuję do niego pewną sympatię. A może to jakaś dziwna symetria? Jest mniej więcej w moim wieku, źle ubrany i drżący na zimnie, w dodatku znienawidzony przez połowę miasta. – Naprawdę nic mi nie jest.
Podnosi wzrok i gdy patrzę mu w oczy, dociera do mnie z przerażającą jasnością, że się myliłam. Jego ręce nie trzęsą się z nerwów czy zimna, ale z wściekłości.
Twarz ma bladą, skóra opina kości, a wargi odsłaniają obnażone w niemal zwierzęcym grymasie zęby. Jego oczy są jak nieprzenikniona czerń podziemnej otchłani.
Cofam się jak oparzona, mój uśmiech znika bez śladu, a zdrowa ręka próbuje desperacko wymacać w kieszeni klucz do motelowego pokoju. Może i jest wyższy, ale założę się o każdą forsę, że walczyłabym brudniej od niego
Nie otwiera jednak bramy. Pochyla się tylko bliżej, mocno przyciskając czoło do żelaznych prętów, i silnie oplata wokół nich palce. Jego knykcie lśnią od mojej krwi.
– Odejdź! – cedzi przez zaciśnięte zęby.
Nie czekam ani chwili dłużej. Zaczynam biec – uciekam w popłochu, z lewą ręką przyciśniętą do klatki piersiowej, wciąż pulsującą bólem, ale już nie tak zimną jak wcześniej.

Ostatni potomek rodu Starlingów patrzy, jak dziewczyna ucieka. Nie czuje żalu.
Nie żałuje tego, że wyrwała rękę z jego uścisku – ani tego, jak spojrzała na niego z błyskiem w oku, zanim uciekła. Błyskiem ostrym i twardym niczym stal. A już na pewno nie żałuje zniknięcia tego promiennego, śmiałego uśmiechu, który był oślepiająco fałszywy.
Przez chwilę zmaga się z absurdalną chęcią krzyknięcia za nią – zawołania do niej „zaczekaj!”, a może nawet „wróć!” – zanim przypomina sobie, że wcale nie chce, by wróciła. Chce, żeby odeszła i nie wracała, żeby uciekała tak szybko i tak daleko, jak tylko zdoła. Żeby spakowała swoje rzeczy, kupiła bilet na Greyhounda w Waffle House i wyjechała z Eden, nie oglądając się za siebie.
Ma się rozumieć, nie zrobi tego. Dom jej chce – a Dom jest uparty. Jej krew zniknęła już z bramy, tak jakby jakieś niewidzialne zwierzę wylizało ją do czysta.
Nie wie, dlaczego Dom miałby chcieć akurat jej: piegowatego stracha na wróble o krzywych zębach i z dziurami na kolanach dżinsów, niewyróżniającej się niczym szczególnym poza tym stalowym błyskiem w oczach. Oraz być może poza sposobem, w jaki zachowała się podczas ich konfrontacji. On… jest duchem, plotką, historią przekazywaną sobie szeptem po tym, jak dzieci pójdą spać, a ona była zmarznięta i ranna, całkiem sama w narastającym mroku – a jednak nie uciekła od niego, dopóki nie kazał jej odejść. Dom zawsze cenił odważnych.
Ale Arthur Starling przysiągł na grób swoich rodziców, że będzie ostatnim Strażnikiem Domu Starlingów. Ma wiele wad – jest tchórzem, głupcem, strasznym nieudacznikiem – lecz nie jest kimś, kto łamie dane słowo. Nikt inny po nim nie będzie czuwał każdej nocy, nasłuchując skrobania pazurów i dyszenia. Nikt inny nie spędzi całego życia na walce w niewidzialnej wojnie, nagradzany ciszą zwycięstwa albo płacąc zbyt wysoką cenę porażki. Nikt inny po nim nie będzie dzierżył miecza Starlingów.
A już na pewno nie ta chuda dziewczyna o twardym spojrzeniu i kłamliwym uśmiechu.
Arthur Starling odrywa czoło od bramy i odwraca się; zwiesza ramiona w sposób, na widok którego jego matka zacmokałaby z dezaprobatą – gdyby wciąż miała język, którym mogłaby cmokać.
Powrót do domu trwa dłużej, niż powinien, droga jest bardziej kręta niż zwykle, ziemia bardziej nierówna, a noc ciemniejsza. Gdy przekracza próg domu, bolą go nogi.
Zatrzymuje się, aby wesprzeć się o framugę. Jej zaschnięta krew na jego skórze łuszczy się i kruszy.
– Odpuść jej – mówi cicho. Od lat nie zwracali się do siebie w cywilizowany sposób, ale teraz z jakiegoś powodu czuje potrzebę, aby dodać krótkie, sztywne: – Proszę.
Deski podłogowe skrzypią i jęczą. W odległym korytarzu trzaskają drzwi.
Arthur wdrapuje się po schodach na górę i kładzie się do łóżka w ubraniu, ale wciąż drży, na wpół spodziewając się, że rura zacznie złośliwie przeciekać, wprost na jego poduszkę, albo że obluzowana okiennica będzie tłuc nieregularnie o mury domu.
Zamiast tego są jednak tylko sny. Jak zawsze: te przeklęte sny.
Ma pięć lat, a Dom jest nowy, w nienaruszonym stanie. Nie ma pęknięć w tynku, połamanych tralek ani kapiących kranów. Dla Arthura to nie tyle dom, ile niezależne państwo – niekończąca się mapa, złożona z sekretnych pokoi i skrzypiących schodów, desek podłogowych, na których falują cienie liści okolicznych drzew i foteli o wyblakłych obiciach. Każdy dzień spędza na eksploracji terenu, z brzuchem wypchanym kanapkami z masłem orzechowym i dżemem, które przygotowuje mu ojciec, a każdej nocy do snu kołysze go świergotanie szpaków. Nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo jest samotny.
Ma osiem lat, a jego matka układa mu palce wokół rękojeści, prostując jego szczupłe nadgarstki, gdy te chcą się zgiąć. „Kochasz nasz dom, prawda? – Jej twarz jest poważna i znużona. Zawsze jest zmęczona. – Trzeba walczyć o to, co się kocha”.
Arthur budzi się spocony i nie może ponownie zasnąć. Wpatruje się w okrągłe okno swojego pokoju na poddaszu, obserwując osrebrzone, rozkołysane na wietrze gałęzie drzew i myśląc o swojej matce, o wszystkich Strażnikach przed nią – o dziewczynie.
Jego ostatnią, pełną nadziei myślą przed świtem jest to, że miała w sobie spryt i przebiegłość i że trzeba byłoby być skończonym głupcem, by wrócić do Domu Starlingów.

1 13-letni Willy Floyd zaginął 13 kwietnia 1989 roku. Stary szyb kopalniany został zamknięty na cztery lata przed narodzinami Opal. Być może tylko o tym śniła i pomyliła sen ze wspomnieniem.
2 Lynn i Oscar Starlingowie zmarli w październiku 2007 roku. Koroner nie był w stanie określić dokładniejszej daty śmierci; w raporcie z autopsji powołuje się na niefortunne opóźnienie i „ich przeklęty stan”.

3

Nigdy, przenigdy – bez względu na to, jak bardzo będę samotna lub zmęczona, bez względu na to, jak pięknie będzie wyglądało pośród drzew to światło – nie wrócę do Domu Starlingów. Jego głos prześladuje mnie przez całą drogę powrotną do motelu, odbijając się echem w mojej głowie, pulsując w skroniach niczym dodatkowe tętno: biegnij, biegnij, uciekaj!
Znika dopiero, gdy wchodzę do pokoju numer dwanaście, zdyszana i roztrzęsiona, brudząc dywan pośniegowym błotem.
Jasper wita mnie, nie zdejmując słuchawek, skupiony bez reszty na czarno-białych klatkach filmiku, który właśnie montuje.
– Zajęło ci to całą wieczność, więc zjadłem ostatnią zupkę chińską. Kto pierwszy, ten le… – Urywa, a gdy podnosi na mnie wzrok, zsuwa słuchawki na szyję; pełen samozadowolenia uśmieszek znika bez śladu z jego twarzy. – Co ci się stało?
Opieram się o drzwi z nadzieją, że wyglądam nonszalancko, a nie jakbym była bliska omdlenia.
– Naprawdę myślałeś, że zostawię ostatnią zupkę na widoku, żebyś mógł ją wszamać? Mam własny zapas, ukryty w bezpiecznym miejscu.
– Opal…
– Nawet nie pytaj, nigdy ci nie powiem, gdzie go chowam! Prędzej sczeznę i zgniję.
– Co się stało?
– Nic! Po prostu… postanowiłam się przebiec w drodze do domu. Dla zdrowia.
– Postanowiłaś… się przebiec. Dla zdrowia. – Przeciąga sceptycznie ostatnie sylaby.
Wzruszam ramionami. Rzuca mi długie spojrzenie, zaciskając usta, po czym spogląda na podłogę obok mnie.
– A to coś, czym plamisz całą wykładzinę, to zapewne keczup?
– Nie. – Wsuwam moją zdradliwą lewą rękę do kieszeni bluzy i znikam w łazience. – Sriracha.
Jasper tupie nogą, krzyczy i rzuca niejasne groźby pod moim adresem, ale włączam wentylator i prysznic, zagłuszając jego protesty, dopóki się nie poddaje. Opadam na deskę klozetową i pozwalam, aby dreszcze przeniosły się z moich nóg na ramiona i opuszki palców. Prawdopodobnie powinnam czuć panikę, wściekłość lub przynajmniej dezorientację, ale jestem w stanie wykrzesać z siebie jedynie tępe poczucie krzywdy – świadomość, że zostałam wydymana i niezbyt mi się to podoba.
Wysiłek związany z rozebraniem się i wejściem pod prysznic mnie przytłacza, więc zdejmuję bluzę z kapturem i trzymam rękę pod strumieniem wody, dopóki ta znikająca w odpływie nie przybierze z grubsza przejrzystej barwy. W rzeczywistości rana nie jest tak poważna, jak sądziłam: to tylko postrzępione rozcięcie, przecinające złowieszczo moje linie życia i serca (nie interesuję się chiromancją, ale mama pochłaniała ten szajs całymi łyżkami; nie pamiętała dat rozpraw sądowych ani wywiadówek, ale nasze horoskopy już tak).
Wylewam pół butelki wody utlenionej na skaleczenie i szukam plastra, którym mogłabym je opatrzyć. W końcu odrywam paski ze starego prześcieradła i owijam je wokół dłoni, tak jak wtedy, gdy robiliśmy Jasperowi przebranie mumii na Halloween.
Kiedy wychodzę z łazienki, w pokoju jest już ciemno, a światła parkingu przeświecające przez żaluzje malują ściany w tygrysie pasy. Jasper leży w łóżku, ale tak naprawdę nie śpi – astma powoduje, że chrapie – ale wślizguję się do mojego podwójnego łóżka, jakby spał. Leżę i słucham, jak on słucha mnie, staram się nie zwracać uwagi na pulsujący ból w mojej dłoni i zapomnieć o tych czarnych oczach wpatrujących się w moje.
– Wszystko w porządku? – Głos Jaspera drży lekko, co sprawia, że mam ochotę wczołgać się do jego łóżka i spać z nim plecy w plecy, tak jak to robiliśmy, gdy wciąż była nas trójka, a łóżka była tylko dwa. I później, gdy zaczęły się sny.
Zamiast tego wzruszam ramionami, wbijając wzrok w sufit.
– Zawsze jest w porządku.
Poliestrowa pościel szeleści, gdy mój brat obraca się do ściany.
– Całkiem nieźle kłamiesz. – Jestem fantastyczną kłamczuchą! – Ale możesz sobie okłamywać wszystkich innych, lecz mnie nie oszukasz.
Jego słowa sprawiają, że chce mi się śmiać… a może płakać? Największe kłamstwa są zawsze zarezerwowane dla tych, których kocha się najbardziej. „Zaopiekuję się tobą”. „Wszystko będzie dobrze”. „Wszystko w porządku”.
Przełykam ślinę.
– Wszystko w porządku. – Jego niedowierzanie jest niemal namacalne: czuję emanujący z przeciwnej strony pokoju chłód. – Tak czy inaczej, już po wszystkim. – Nie wiem, czy on w to wierzy, ale ja tak.
Aż do momentu gdy nadchodzi sen.
Nie jest taki jak inne. Tamtym towarzyszyło miękkie sepiowe światło, jak na starych, nagrywanych domową kamerą filmach lub w miłych wspomnieniach, o których na wpół się już zapomniało. Ten jest jak zanurzenie się w zimnej wodzie w upalny dzień, przejście z jednego świata do drugiego.
Wracam do bram Domu Starlingów, ale tym razem kłódka nie jest zamknięta, a bramy otwierają się przede mną. Idę ciemnym podjazdem, cierniste krzewy szarpią za moje rękawy, drzewa wplątują swe palce w moje włosy. Dom wyłania się z ciemności niczym ogromne zwierzę ze swojej nory: dwuspadowy grzbiet dachu, skrzydła z jasnego kamienia, wieża z pojedynczym bursztynowym okiem. Strome schody zawijają się wokół jego stóp niczym ogon.
Drzwi frontowe również są otwarte. Przechodzę przez próg i wkraczam do labiryntu luster i okien, korytarzy, które rozgałęziają się i rozdzielają, schodów, które kończą się pustymi ścianami lub zamkniętymi drzwiami. Maszeruję coraz szybciej, przemykając przez każde drzwi i pędząc do następnych, jakbym desperacko chciała coś znaleźć.
Im bardziej zagłębiam się w labirynt korytarzy, tym powietrze staje się zimniejsze i wilgotniejsze. Blada mgła sączy się ze szczelin w deskach podłogowych, owijając się wokół moich kostek. W pewnym momencie dociera do mnie, że biegnę.
Nurkuję przez klapę w podłodze, schodzę po kamiennych schodach, w dół, coraz niżej w dół. Korzenie pełzają po podłodze jak żyły, a w mojej głowie rodzi się szalona myśl, że muszą być częścią samego domu, jakby martwe drewno i gwoździe zdołały ożyć, gdyby tylko dać im dość czasu.
Jest ciemno, więc nie powinnam móc niczego dostrzec, ale nagle je widzę: drzwi u stóp schodów. Proste, kamienne, poprzecinane liniami srebrnych łańcuchów. Zwisa z nich kolejna kłódka. Otwarta. Drzwi są uchylone.
Ze szczeliny wylewa się zimna mgła, a ja za sprawą dziwnego fatalizmu typowego dla snów wiem, że przybyłam za późno, że wydarzyło się już coś strasznego.
Sięgam do drzwi z gardłem ściśniętym od żalu, którego przyczyny nie rozumiem, wykrzykując imię, którego nie znam.
I wtedy się budzę ze słonym smakiem łez na ustach. We śnie musiałam zaciskać pięści, bo wokół mojej lewej dłoni zgromadziła się kałuża krwi, która przesiąkła przez opatrunek.
Jest jeszcze ciemno, ale wkładam wczorajsze dżinsy – z brzegami nogawek wciąż mokrymi od pośniegowego błota, z kieszeniami wypchanymi skradzionymi dwudziestkami – i wyślizguję się na zewnątrz, zarzuciwszy sobie na ramiona zapasowy śpiwór. Siadam oparta plecami o beton i pozwalam Piekielnej Kotce wdrapać się na moje kolana; mruczy i prycha na mnie na przemian, gdy czekamy wspólnie, aż wzejdzie słońce, a sen zniknie jak inne.
Ale tak się nie dzieje. Utrzymuje się jak przeziębienie, osiadając głęboko w mojej klatce piersiowej. Przez cały dzień czuję nacisk niewidzialnych ścian na moje ramiona, ciężar krokwi nad głową. Rozrzucone liście tworzą na chodniku tapetowe wzory, a porysowane linoleum w Tractor Supply wydaje się skrzypieć pod moimi stopami jak stare drewno. Tej nocy nie śpię do późna, czytając regencyjny romans w blasku parkingowych latarni i próbując wyrzucić Dom z głowy – a przynajmniej pozbyć się tego bolesnego, bezcelowego żalu. Ale gdy tylko zamykam oczy, upomina się o mnie sen, wciągając mnie w labirynt tych samych splątanych korytarzy i krętych schodów, zakończonych tymi samymi uchylonymi drzwiami.

Wracam do Domu Starlingów – niecały tydzień po tym, jak sprzed niego uciekłam.
Dla jasności: nie planowałam tego. Zamierzałam nadkładać dodatkowe półtora kilometra w drodze do i z powrotem przez resztę życia – specjalnie po to, byleby tylko nie zbliżyć się do niego na mniej niż sto metrów. Zamierzałam naciągać Lacey na podwózki, a może nawet ukraść rower. Nie jestem tchórzliwa, lecz za sprawą Jaspera obejrzałam wystarczająco dużo horrorów, aby wiedzieć, kiedy należy spieprzać.
Ale po sześciu nieprzespanych nocach – po każdej musiałam unikać w ciągu dnia zmartwionych spojrzeń Jaspera i wybierać dłuższą drogę do pracy, myliłam łazienkowe lustra z rzędami okien i oglądałam się przez ramię w poszukiwaniu nieistniejących drzwi – powiedziałam pas. Jestem zmęczona, umiarkowanie przerażona i kończą mi się stare prześcieradła, które mogłabym przerobić na bandaże, bo rana na mojej dłoni nie chce się zagoić.
I tak oto jestem tutaj, wykorzystując moją poniedziałkową przerwę na lunch, aby zerknąć za bramy Domu Starlingów.
Odwzajemniają moje spojrzenie, a ich fantastyczne kształty w zimnym świetle dnia wyglądają jak zwykłe żelazo. Oblizuję wargi, na wpół przestraszona, na wpół ogarnięta jakimś innym, trudnym do nazwania uczuciem.
– Sezamie, otwórz się? – mamroczę. – Czy coś…
Nic się nie dzieje – no bo co miałoby się stać? Nie jestem przecież w żadnej z głupich bajek z mojego dzieciństwa, a poza tym nie ma czegoś takiego jak magiczne zaklęcia czy nawiedzone domy, zresztą nawet gdyby były, to na pewno nie miałby z nimi nic wspólnego ktoś taki jak ja. Opuszczam wzrok na swoją lewą dłoń, świeżo owiniętą tego ranka prowizorycznym bandażem, a następnie rozglądam się ukradkiem w lewo i w prawo, jak ktoś, kto ma zamiar zrobić coś absolutnie niedorzecznego i nie chce, żeby ktokolwiek go na tym przyłapał.
Mija mnie półciężarówka. Macham kierowcy beztrosko i w lusterku wstecznym dostrzegam, jak odwraca wzrok. To miasto jest dobre w odwracaniu wzroku.
Samochód znika za zakrętem, a ja rozwijam biały bawełniany bandaż – skaleczenie wciąż jest tak samo świeże i głębokie jak sześć dni temu, nadal sączy się z niego wodnista krew – i przyciskam dłoń do bramy. Przechodzi mnie dziwny dreszcz, całkiem jak wtedy, gdy dostrzegasz znajomą twarz w zatłoczonym pokoju. Brama się otwiera.
Serce zaczyna mi walić jak młotem.
– W porządku. – Nie jestem pewna, czy mówię do siebie, czy do bramy. – W porządku. Okeej…
Prawdopodobnie to tylko czujniki ruchu, kamery, system automatycznego otwierania lub inne całkowicie racjonalne wytłumaczenie. Ale z drugiej strony wcale nie jestem tego taka pewna. Czuję się jak na początku powieści grozy, kiedy krzyczysz do dzielnej bohaterki, by uciekała, ale w duchu masz nadzieję, że tego nie zrobi, bo chcesz, żeby historia nabrała tempa.
Biorę głęboki oddech i przechodzę przez bramę na teren rezydencji Starlingów.
Podjazd nie jest brukowany ani nawet wysypany żwirem. To po prostu dwie wyżłobione w czerwonej glinie koleiny, przedzielone pasem uschniętej trawy. W zagłębieniach terenu utworzyły się kałuże, odbijając zimowo-białe niebo niczym rozrzucone odłamki rozbitego lustra. Drzewa zwieszają nade mną swoje konary, jakby próbowały się w nich przejrzeć. Spośród nich zerkają na mnie ptasie oczy, czarne i mokre.
W moich snach podjazd jest ciemny i wije się licznymi zakosami, ale teraz pokonuję pojedynczy zakręt i moim oczom ukazuje się on.
Dom Starlingów1.
Nad przegniłymi parapetami błyszczą przesłonięte bielmem oczy okien. Spod okapów zwisają resztki pustych gniazd. Fundamenty są spękane i koślawe, jakby bryła domu osuwała się w otwartą paszczę ziemi. Kamienne ściany przecinają nagie, poskręcane ścięgna jakiegoś pnącza – wiciokrzewu, jak sądzę, który wygląda, jakby był tylko o krok od uzyskania świadomości i domagania się bycia nakarmionym. Jedyną oznaką świadczącą o tym, że ktoś tu mieszka, jest dym nieśpiesznie unoszący się z krzywego komina.
Racjonalna połowa mojego mózgu zdaje sobie sprawę z tego, że to miejsce jest ruderą i koszmarem, który powinien zostać uznany przez Ministerstwo Zdrowia za niespełniający żadnych norm bezpieczeństwa i wepchnięty do najbliższego zapadliska; mniej racjonalna cząstka mnie myśli o każdym nawiedzonym domu, jaki kiedykolwiek widziałam, o każdej okładce książki z kobietą uciekającą sprzed podobnej rezydencji.
A jeszcze mniej racjonalna część mnie jest zwyczajnie ciekawa.
Nie wiem dlaczego – może bryła domu przypomina mi ilustracje E. Starling, wszystkie te dziwne kąty i głębokie cienie, kojarzące się z kiepsko strzeżonym sekretem. A może po prostu mam słabość do zaniedbanych i opuszczonych miejsc.
Frontowe schody są pokryte grubą warstwą matowych, sczerniałych liści. Drzwi wieńczy imponujący łuk, który kiedyś mógł być czerwony lub brązowy, ale teraz jest w bliżej nieokreślonym kolorze popołudniowego deszczu. Ich skrzydła są pokryte rysami i plamami; dopiero z bliska widzę, że w drewnie wyrzeźbiono drobne kształty, całe ich setki: podkowy, krzywe krzyże i otwarte oczy, spirale i okręgi oraz zniekształcone dłonie, ciągnące się w długich rzędach jak hieroglify, lub zielone linie kodu z Matrixa. Niektóre z nich niemal rozpoznaję z talii tarota i wykresów astrologicznych mamy, ale większość to totalne bzdury. Jest w nich jakiś obłęd, jakaś desperacja, która mówi mi, że powinnam odejść, zanim skończę rytualnie dekapitowana lub złożona w ofierze na kamiennym ołtarzu w piwnicy.
Zamiast tego podchodzę bliżej.
Podnoszę rękę i pukam trzy razy do drzwi Domu Starlingów. Myślę, że jego mieszkańcowi zakończenie rozmyślań, ukrywania się za oknem czy co tam innego porabia powinno zająć jakąś sekundę, ale daję mu kilka minut, nim zapukam ponownie. Przegarniam nogą martwe liście, zastanawiając się, czy nie wybrał się przypadkiem na przejażdżkę, a potem – czy w ogóle ma prawo jazdy. Próbuję sobie wyobrazić, jak ćwiczy parkowanie równoległe z panem Cole’em na siedzeniu pasażera.
Już, już mam zapukać po raz trzeci, gdy drzwi otwierają się na oścież i staje w nich on we własnej osobie. Dziedzic rodu Starlingów jest jeszcze brzydszy w świetle dnia: ma płaskie, wydatne czoło, haczykowaty nos, a jego oczy przypominają głębokie szyby górnicze wydrążone w kredowym klifie. Na mój widok otwierają się szerzej.
Czekam, aż powie coś, co zwykle mówi się w takiej sytuacji, na przykład „cześć” albo „w czym mogę pomóc?”, ale on tylko wpatruje się we mnie z niemym przerażeniem, jak gargulec w ludzkiej postaci.
Uśmiecham się do niego radośnie.
– Dzieńdoberek! Bo na „dobry wieczór” chyba jeszcze za wcześnie? Spotkaliśmy się co prawda tamtego wieczoru, ale pomyślałam, że przyjdę się porządnie przedstawić. Nazywam się Opal.
Mruga kilka razy, wpatrzony w moją wyciągniętą dłoń, a potem krzyżuje ręce na piersi, nie zamierzając najwyraźniej jej uścisnąć.
– Wydaje mi się – mamrocze pod nosem – że kazałem ci stąd znikać.
Uśmiecham się nieco szerzej.
– Owszem. I tak właśnie zrobiłam.
– Sądziłem, że domniemany przekaz o niewracaniu był jasny.
Jego głos jest tak chrapliwy i udręczony, że mój uśmiech na chwilę niknie. Szybko przywołuję go jednak ponownie na twarz.
– Cóż, przepraszam, że przeszkadzam, ale przyszłam tu, bo… – „twój cholerny dom nawiedza mnie w snach”, mówię niemal, ale zamiast tego kończę spokojnie: – …bo biorę udział w zajęciach z architektury online i miałam nadzieję, że będę mogła zrobić kilka zdjęć do mojego projektu.
Nie wiem nawet, czy lokalny college prowadzi zajęcia online z architektury, ale myślę, że to dobra wymówka, aby trochę powęszyć, wypędzając przy okazji z mojej głowy wizję tego domu ze snów i zastępując ją nudnymi faktami na temat brudnych tapet i skrzypiących schodów.
– Chcesz zrobić… zdjęcia. Na zajęcia z architektury. – Jego grymas jeszcze się pogłębia.
– Tak. Możemy porozmawiać w środku?
– Nie.
Drżę ostentacyjnie, prezentując mu ten rodzaj dreszczu, który zazwyczaj zmusza mężczyzn do narzucenia swetrów na moje ramiona.
– Odrobinę tu chłodno. – W istocie jest mroźno; to jeden z tych podłych lutowych dni, kiedy słońce nigdy nie przebija się przez warstwę chmur, a wiatr kąsa białymi kłami.
– Cóż – mówi, wymawiając dobitnie każde słowo – w takim razie być może powinnaś była włożyć płaszcz.
Staram się zgrywać uroczą i głupiutką.
– Potrzebuję tylko kilku zdjęć. Proszę… – Gestem wskazuję na wnętrze, korytarz znikający pośród pajęczyn i cieni za jego ramionami. Jego oczy śledzą ruch mojej dłoni i zatrzymują się na świeżej plamie krwi. Gdy chowam ją z powrotem pod fartuch, ponownie przenosi spojrzenie na moją twarz.
– Nie – zaprzecza znowu, ale tym razem jego ton jest niemal przepraszający.
– Wrócę jutro – odgrażam się. – I pojutrze, i popojutrze. Będę tu przychodziła, dopóki mnie nie wpuścisz.
Dziedzic rodu Starlingów rzuca mi kolejne długie, paskudne spojrzenie, jakby myślał, że umknę z powrotem na podjazd, jeśli tylko będzie wystarczająco niemiły, jak gdyby osiem lat pracy w handlu nie umocniło mojego kręgosłupa, który jest teraz ze stali i z cukru.
Liczę powoli do dziesięciu. Gdzieś nad nami trzaska luźna okiennica.
Mój rozmówca wydaje się toczyć ze sobą wewnętrzną walkę; wykrzywia usta, a potem mówi ostrożnie:
– To… na nic. To nic nie da.
Zastanawiam się, czy w jakiś sposób dowiedział się o moich snach, o tym, jak budzę się w nocy ze łzami spływającymi po skroniach i czyimś imieniem na ustach. Zastanawiam się, czy zdarzało się to wcześniej innym ludziom.
Jeżą mi się włosy na rękach, ale gdy się odzywam, staram się brzmieć spokojnie i pewnie:
– A co mogłoby… coś dać?
– Nie wiem. – Z kwaśnego grymasu jego ust wnioskuję, że nie lubi nie wiedzieć różnych rzeczy. – Może gdybyś dała mu trochę czasu…
Zerkam na telefon, pasemko włosów wysuwa mi się spod kaptura.
– Muszę wrócić za dwadzieścia minut, a jutro mam podwójną zmianę.
Mruga nieprzytomnie, jakby nie był pewien, czym jest zmiana lub dlaczego ktoś miałby brać podwójną. Potem jego spojrzenie przesuwa się gdzieś w lewo i ląduje na kosmyku moich włosów.
Brzegi jego nozdrzy bieleją. Nagle z kamiennego posągu zmienia się w nieruchomą taflę wody, na której powierzchni widzę sporo emocji: jakąś upiorną podejrzliwość, szok, żal, bezdenne poczucie winy.
Mam wrażenie, że zaraz zacznie krzyczeć, syczeć lub rwać włosy z głowy w jakimś ataku szału, i nie wiem, czy śpieszyć mu na pomoc, czy uciekać – ale on tylko przełyka gwałtownie ślinę i zamyka oczy.
Kiedy je otwiera, jego twarz znów jest kompletnie nieczytelna.
– A może, panno…?
Mama wybierała swoje nazwisko w zależności od nastroju (Jewell Star, Jewell Calamity, Jewell Lucky). Ja zwykle pozostaję przy niewyróżniających się niczym szczególnym szkocko-irlandzkich nazwiskach (McCoy, Boyd, Campbell), aby pasowały do moich włosów, lecz tym razem z jakiegoś powodu mówię:
– Po prostu Opal.
Wygląda na to, że nie bardzo mu się to podoba. Jego usta poruszają się przez chwilę, jakby podejmował decyzję.
– Panno Opal… – Urywa, aby westchnąć przeciągle, jak gdybym wraz ze swoim fartuchem z Tractor Supply była dla niego ciężarem nie do udźwignięcia. – Być może mógłbym zaoferować ci pracę.

1 Zdjęcia satelitarne nieruchomości są niezbyt wiarygodnym źródłem informacji o jej wyglądzie. Gdy wpisać jej adres w telefonie, można zauważyć jedynie łupkowe dachy i rozmytą, wieczną zieleń, pośród której nigdy nie da się nic dostrzec wyraźnie.

 
Wesprzyj nas