„Chwała Portugalii” to czarna komedia – wyjątkowo czarna, przerażająca, potworna, groteskowa, nielinearna, barokowa. Opowiada o upadku portugalskiego imperium kolonialnego, zmaganiach jednostki z traumami wojny oraz trudach rzeczywistości powojennej.
Już sam tytuł książki jest ironiczny i przewrotny: fraza zaczerpnięta z wersu hymnu narodowego zapowiada rozwinięcie i cel tej powieści, jakim jest ukazanie drugiej strony tej „chwały”, odsłonięcie, bez znieczulenia, prawdy leżącej po obu stronach politycznego spektrum, poprzez dwie naprzemiennie pojawiające się przestrzenie narracyjne: Luandę i Lizbonę, od 1977 do 1995 roku, przez osiemnaście lat historii.
Stosując chóralną strukturę różnych monologów zbliżających się do siebie i oddalających, autor ze szczególnym mistrzostwem wprowadza czytelnika do wnętrza postaci, ukazuje przemoc kolonializmu, rewolucji i wojny poprzez głęboki i niezatarty ślad, jaki pozostawiają w psychice człowieka.
António Lobo Antunes – pisarz i poeta portugalski, z zawodu lekarz psychiatra, autor wielu utworów inspirowanych własnymi doświadczeniami związanymi z wojną i pobytem w Angoli, będących także formą rozliczenia z portugalską mitologią narodową oraz kolonialną przeszłością. W Polsce do tej pory ukazały się trzy jego powieści, Karawele wracają (2002), Podręcznik dla inkwizytorów (2003) i Nie wchodź tak szybko w tę ciemną noc (2022). Został uhonorowany licznymi prestiżowymi wyróżnieniami literackimi, m.in. Jeruzalem Prize (2005) czy Nagrodą Camõesa (2007). Od lat jest kandydatem do Literackiej Nagrody Nobla.
Chwała Portugalii
Przekład: Wojciech Charchalis
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 11 września 2024
Hymn Portugalii
Mórz herosi, cny narodzie,
Ludzie dzielny i wspaniały,
Jeszcze raz na nowo podnieś
Splendor, chwałę Portugalii!
Wśród pamięci mgieł dalekich
Grzmią, Ojczyzno, mocne głosy
Dziadów, wielkich przodków twoich.
Sprawią one, że zwyciężysz.
Do broni, do broni!
Na lądzie i pośród mórz.
Do broni, do broni!
Za Ojczyznę w krwawy bój
Na armaty marsz, marsz, marsz!
WSTĘP
António Lobo Antunes należy do tych pisarzy, których związek z ojczyzną jest na tyle silny, że nie mogą się powstrzymać przed jej krytykowaniem, i to krytykowaniem dogłębnym, wytykającym najmniejsze nawet błędy i potknięcia. Nic mi nie wiadomo o tym, czy Antunes miał okazję spotkać osobiście Thomasa Bernharda, ale sądzę, że z całą pewnością świetnie by się ze sobą porozumieli. Tak bowiem jak wielki Austriak na Austrię, Antunes plwa na Portugalię w każdej ze swoich książek, obnażając w nich zło i hipokryzję społeczeństwa.
Pod tym względem powstała w 1997 roku powieść Chwała Portugalii nie różni się od pozostałych jego utworów. Poruszane w niej zagadnienia mogą być odczytywane jako uniwersalne, niemniej ich gruntowne zrozumienie wymaga poznania kontekstu zdarzeń, zarówno historycznego, jak również ideologicznego i geograficznego. Kontekst ten, rzecz jasna, nie jest niezbędny, uczyni jednak lekturę pełniejszą i bardziej satysfakcjonującą. Dlatego też sugeruję rozpoczęcie lektury od niniejszego wstępu.
Koniec drugiej wojny światowej oznaczał dla Portugalii ciężki czas, mimo bowiem oficjalnie deklarowanej neutralności, Salazarowski rząd jednoznacznie sympatyzował z państwami Osi i przez lata wojny kontynuował budowanie faszystowskiego reżimu. Zwycięstwo aliantów i następująca po nim izolacja Portugalii na arenie międzynarodowej wymusiły na kraju wiele zmian, również na poziomie ideologicznym. Co prawda Salazar odstąpił od faszystowskiej symboliki, lecz nie zwrócił się ku demokracji, którą uważał za przejaw słabości Zachodu – został przy narodowo-katolickiej dyktaturze. Na arenie międzynarodowej gra toczyła się przede wszystkim o utrzymanie imperium kolonialnego rozrzuconego po trzech kontynentach. Stopniowe opuszczanie dominiów zamorskich przez wielkie potęgi: Anglię i Francję oraz Holandię i Belgię, kształtowanie się nowego, dwubiegunowego ładu międzynarodowego stawiało Portugalię w bardzo trudnym położeniu. Biedny, w zasadzie pozbawiony przemysłu i surowców naturalnych kraj, nieradzący sobie z zarządzaniem swoimi zamorskimi terytoriami musiał zmagać się z dążeniami emancypacyjnymi podporządkowanych ludów wspieranych nie tylko oficjalnie przez ONZ, ale także potajemnie przez USA i ZSRR oraz ich sojuszników.
Ulegając tym naciskom i próbując ratować imperialny status państwa, rząd stanął więc wobec pilnej potrzeby reformy, aby z jednej strony osłabić dążenia emancypacyjne w koloniach, z drugiej zaś na arenie międzynarodowej wytrącić oponentom argumenty i przedstawić siebie jako państwo od zawsze zajmujące terytoria w Afryce, zasiedziałe tam i niemożliwe do usunięcia. W tym celu postanowiono sięgnąć po dawną ideę luzotropikalizmu.
Brazylijski socjolog Gilberto Freyre, na fali harlemskiego odrodzenia i brazylijskiego modernizmu, stworzył w 1933 roku nową koncepcję narodu brazylijskiego. Było to o tyle istotne, że coraz bardziej napięta sytuacja geopolityczna – naciski ze strony Niemiec, Włoch i USA zmierzających do podporządkowania sobie Brazylii lub jej części (zresztą również Polska dążyła do zakładania tam kolonii) – wymusiły na prezydencie Getúlio Vargasie przyśpieszenie procesu ujednolicania i konsolidowania narodu w ogromnie – geograficznie, etnicznie i językowo – zróżnicowanym społeczeństwie. Koncepcja Freyrego wychodziła naprzeciw temu zapotrzebowaniu. Na czym polegała wielkość i nowatorstwo owej teorii? Ano na tym, że Freyre włączył do budowy narodu brazylijskiego nowy substrat w postaci czarnej ludności, która do tej pory w panującej powszechnie rasistowskiej wizji świata była elementem pozbawionym jakiejkolwiek kultury. Teorie rasistowskie, w latach trzydziestych XX wieku ciągle rozwijane na najważniejszych uniwersytetach, były pokłosiem konferencji berlińskiej z przełomu lat 1884–1885, mającej uzasadnić podboje europejskie w Afryce i jej podporządkowanie. Dodatkowo jeszcze w Brazylii wszyscy czarni byli potomkami niewolników – niewolnictwo zniesiono tam późno, bo dopiero w 1888 roku – nic zatem dziwnego, że ciągle uważano czarnych za istoty gorsze, stojące niżej w rozwoju niż wszystkie inne rasy, przede wszystkim biali. Freyre natomiast uznał czarnych za takich samych nosicieli kultury jak każdy inny człowiek, do tego bardzo mocno oddziałujących na brazylijskich białych, mimo swego pośledniejszego miejsca w hierarchii. Według tego socjologa kultura brazylijska powstała w wyniku wymieszania się czarnych z białymi (oraz innymi rasami, choć w mniejszym stopniu), których najliczniej reprezentowali Portugalczycy.
Wielkie zasługi przypisał Freyre Portugalczykom jako herosom epoki odkryć geograficznych, obdarzonych wyjątkowymi cechami, pozwalającymi im tworzyć nowe narody i nowe kultury, ukazywał ich niemal jako supermenów kolonizacji. Najważniejszą z tych cech miała być tolerancja wynikająca z przyzwyczajenia do metysażu. Sama Portugalia wszak – według Freyrego – jest produktem mieszania się różnych ludów i kultur: celtyckich, germańskich, rzymskiej, arabskich i berberyjskich. Według autora owa tolerancja przejawiała się przede wszystkim w nieagresywnym katolicyzmie (innym niż hiszpański) i w sypianiu ze wszystkimi kobietami niezależnie od ich rasy, a zatem do „produkowania mieszańców”. Ponadto usytuowanie Portugalii na krańcach Europy i Afryki czyniło jej mieszkańców odpornymi na tropikalne choroby, umożliwiając im przebywanie w tropikach, ergo ich kolonizowanie. Z jakichś powodów autor uznał także, że witalność oraz apetyt seksualny tego narodu wykracza daleko poza przeciętną, stąd Portugalczycy najlepiej nadają się do zasiedlania nowych ziem w tropikach, zatem tylko dzięki Portugalczykom mógł się zrodzić twór tak wspaniały jak naród brazylijski.
Teorię powstałą z tych przemyśleń nazwał Freyre luzotropikalizmem („luzo” od Luzytan, przedstawicieli celtyckiego plemienia, w oficjalnej portugalskiej mitologii będących przodkami narodu portugalskiego, i „tropikalizm” od tropikalnych krajów kolonizowanych przez Portugalię). Teoria ta dziś już trąci myszką, jest rasistowska i ze wszech miar niepolitycznie europocentryczna, niemniej na owe czasy była naprawdę rewolucyjna. Wszystkich zainteresowanych dokładnym jej poznaniem odsyłam do książki Gilberta Freyre, Panowie i niewolnicy, przeł. H. Czajka, PIW, Warszawa 1985.
Praca Freyrego została wydana w 1933 roku i od razu wzbudziła zainteresowanie kręgów akademickich w Portugalii, choć trzeba przyznać, że początkowo nie za wielkie. Dopiero w 1951 roku, gdy Portugalia znalazła się w trudnej sytuacji geopolitycznej, rządowi specjaliści od propagandy sięgnęli po tę teorię i uczynili z niej sztandarową ideologię Nowego Państwa. Zrobili zatem Portugalczycy z brazylijskiego luzotropikalizmu figowy listek swojego kolonializmu. Zaproszony do odbycia podróży po imperium portugalskim – podróży iście bizantyjskiej – Freyre skwapliwie na nią przystał i w różnych publikatorach oraz podczas uniwersyteckich odczytów głosił wielkość Portugalii, kultur luzotropikalnych w koloniach, które na tę okoliczność wróciły do starej nazwy prowincji zamorskich (zwały się tak od 1834 do 1974 roku, z małą przerwą na lata 1936–1951, kiedy to nosiły miano kolonii).
Należy jednak zwrócić uwagę na to, że stosowanie teorii luzotropikalizmu, powstałej wszak do opisu narodu i kultury brazylijskiej, w celu opisania kultury portugalskich dominiów w Afryce było absolutnie pozbawione sensu – poza propagandowym, rzecz jasna – i nie miało nic wspólnego z rzeczywistością; może z małym wyjątkiem Wysp Zielonego Przylądka. W zasadzie możemy stwierdzić, że w należącej do Portugalii kontynentalnej Afryce oraz na Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej de facto panował apartheid, mieszanie się ras i kultur zachodziło w znikomym stopniu. Obraz dzielnego Portugalczyka, który brata się z czarnym w Angoli, Mozambiku czy Gwinei, tworząc tym samym nową kulturę, był więc tyleż groteskowy, co upokarzający dla czarnych mieszkańców tych prowincji.
W roku 1951, oprócz wprowadzenia do propagandy państwowej idei luzotropikalizmu i powrotu do dawnej nazwy „prowincji zamorskich” zamiast „kolonii”, z jednoczesnym zastąpieniem oficjalnej nazwy „Império Colonial” (Imperium Kolonialne) określeniem „Ultramar” (Zamorze), zreformowano konstytucję w odniesieniu do tychże prowincji. Zasadniczo wprowadzono dwie istotne zmiany. Po pierwsze, wszystkie prowincje imperium były odtąd sobie równe, miały takie samo znaczenie, czyli Portugalia była jedna i niepodzielna od Minho (rzeki granicznej oddzielającej ją od hiszpańskiej Galicii) do Timoru (wyspy leżącej na antypodach, opodal Australii) i można było pomiędzy wszystkimi prowincjami prowadzić wolną wymianę gospodarczą. Druga zmiana odnosiła się do obywatelstwa portugalskiego, które mogli teraz posiadać wszyscy ludzie zamieszkujący terytorium całego państwa, także czarni, pod warunkiem wszelako, że się zasymilują. Oznaczało to, że tzw. krajowcy (indígenas), aby uzyskać status zasymilowanego, musieli „zdać egzamin” z kultury portugalskiej przed specjalną komisją, tzn. musieli udowodnić, że posługują się językiem portugalskim w mowie i piśmie, odżywiają się jak Portugalczycy (tzn. jedzą chleb, sztokfisza i piją wino), używają noża i widelca przy stole, śpią w łóżku, a nie na ziemi na macie, mają stałą pracę, praktykują religię chrześcijańską i nie są bigamistami – uprzedzam uwagę redakcji co do męskiej końcówki: o kobietach w tym dokumencie, jak i w wielu innych dokumentach Nowego Państwa, nie było mowy, dotyczył on wyłącznie mężczyzn, od których kobiety były zależne. Oznaczało to podział czarnych na dwa rodzaje: krajowców, którzy nie będąc obywatelami Portugalii, podlegali oddzielnemu prawu, i asymilowanych, którzy podlegali prawu białych, jednakże z pewnymi ograniczeniami rasowymi. Rzecz jasna nikogo do pracy przymuszać nie było wolno, wszak niewolnictwo zniesiono jeszcze w poprzednim wieku, niemniej można było przymuszać ludzi do pracy przy dziełach pożytku publicznego, takich jak drogi, mosty czy zapory, co oczywiście prowadziło do wielu nadużyć. Tak zwani contratados, czyli zakontraktowani, bywali na podstawie tego prawa zmuszani do pracy nie tylko przy budowie dróg i mostów, ale też np. na prywatnych plantacjach, nierzadko daleko od domu – szczególnie złą sławę miały Wyspy Świętego Tomasza i Książęca ze swoimi plantacjami kawy.
Teoretycznie więc wszyscy asymilowani i biali byli równi wobec prawa, lecz w codziennym życiu rasizm trwał w najlepsze. Zresztą nie tylko biali spoglądali z wyższością na czarnych, mieszkańcy metropolii pogardzali również białymi mieszkańcami Afryki. Ten rasizm oraz nadmierne eksploatowanie czarnych w Angoli doprowadziły w 1961 roku do wybuchu zamieszek w prowincji Malanje, w północnej części kraju, oraz w samej stolicy, Luandzie, które to zamieszki ostatecznie przekształciły się w trwającą trzynaście lat wojnę o niepodległość, zakończoną wycofaniem się Portugalczyków ze wszystkich pozaeuropejskich prowincji z wyjątkiem chińskiego Makau, a w przypadku Angoli proklamowaniem niepodległości 11 listopada 1975 roku.
Mimo uzyskania niepodległości wojna nie dobiegła końca. Miejsce starć portugalsko-angolskich zajęła wojna domowa o dominację pomiędzy różnymi ugrupowaniami politycznymi, będąca w zasadzie zimnowojenną wojną proxy pomiędzy ZSRR i USA. Ostatecznie pokój zagościł w Angoli dopiero w 2002 roku.
Rewolucja goździków, która wybuchła w Lizbonie 25 kwietnia 1974 roku, zmiotła narodowo-katolicką dyktaturę i wprowadziła rządy demokratyczne. Nim jednak demokracja okrzepła, miał miejsce kilkunastomiesięczny epizod w postaci flirtu z komunizmem, szczęśliwie i definitywnie zakończony jesienią 1975 roku. W tym krótkim okresie rewolucyjnego entuzjazmu całkowicie zmieniono oficjalną propagandę dotyczącą narodu i jego stosunku do afrykańskich posiadłości. Narodowo-katolicki pulpet propagandy hołubiącej naród odkrywców krzewiących wiarę katolicką pośród dzikich plemion w dalekich krajach, wyprawy po przyprawy itd., zastąpiono propedeutyką wstydu z powodu niewolenia, mordowania i prowadzenia przez stulecia handlu niewolnikami. Leninowska idea samostanowienia narodów oraz równości wszystkich i internacjonalizmu nie pozostawała tu bez znaczenia. Przez z górą dwadzieścia lat naród portugalski żył w swego rodzaju schizofrenicznym nakładaniu się na siebie tych dwóch propagandowych historii. Jednakże luzotropikalizm, będący fundamentalną ideologią dyktatury, odszedł w niebyt, przynajmniej oficjalnie, gdyż jego echa pobrzmiewają w społeczeństwie do dzisiaj.
Dopiero w połowie lat dziewięćdziesiątych zaczęto otwarcie wracać do czasów kolonialnych, publikując wspomnienia, albumy, specjalne numery czasopism, pojawiły się programy telewizyjne, filmy i książki nostalgicznie nawiązujące do „starych, dobrych czasów”. Wtedy też António Lobo Antunes wydał powieść zatytułowaną Chwała Portugalii.
Mamy w tej powieści odmalowany obraz życia w koloniach przed wybuchem buntów robotniczych w Malanje w 1961 roku, podczas tych buntów i po nich, w czasie ucieczki Portugalczyków z Angoli, w czasie wojny domowej, aż po 1992, rok zawieszenia broni i rozpisania pierwszych wyborów, które zresztą skończyły się rzezią i wznowieniem walk. Autor maluje zmierzch cywilizacji luzotropikalnej w Angoli, z całym jej okrucieństwem, bezsensownością i degrengoladą. Pikanterii dodaje książce wybór tytułu, będącego jednym z wersów portugalskiego hymnu narodowego, w którym sławi się naród odkrywców, marynarzy i żołnierzy.
Antunes nie byłby sobą, gdyby nie przyłożył swojej literackiej lupy do stosunków panujących w typowej portugalskiej rodzinie z kolonii, choć mówienie w tym przypadku o typowości przez niektórych może zostać uznane za nadużycie. Ponieważ główny nacisk zdaje się położony w tej powieści na rasizm i na zależności swój/obcy w koloniach, rodzina również jest podzielona, nie tylko klasowo (mamy w niej ludzi o różnym poziomie zamożności), ale także rasowo. Podział klasowy i rasowy, choć przede wszystkim ten drugi, prowadzi do poważnych konfliktów rodzinnych, w swej istocie dogłębnie rasistowskich. Powieściowa rodzina jawi się jako oglądana przez soczewkę Portugalia, miotająca się pod wpływem własnych demonów obudzonych i wyhodowanych przez Salazarowską propagandę i sięgający odległych stuleci tradycyjny portugalski rasizm. Znowu bowiem, wbrew idei luzotropikalizmu głoszącej zdolność Portugalczyków do metysażu oraz tolerancję rasową i religijną, ich tożsamość kształtowała się w opozycji do obcych: muzułmanów (w propagandzie zwanych Arabami, choć głównie byli to autochtoni i Berberowie z północnej Afryki), Żydów (wygnanych z Portugalii w 1497 roku), późnej zaś do niewolonych czarnych i brazylijskich Indian.
Bez względu jednak na to, czy przedstawiona w powieści rodzina ma symbolicznie przedstawiać społeczeństwo portugalskie, czy nie, jej problemy tożsamościowe oraz nakreślone tło znakomicie prezentują schyłek portugalskiego imperium, również w sferze idei – bankructwo narodowej propagandy.
Autor, mający, jako się rzekło, skłonność do rozgrzebywania ran i wsadzania kija w mrowisko, wywlekania na światło dzienne najbardziej wstydliwych brudów swoich rodaków, nie bez powodu napisał tę książkę właśnie w 1997 roku, kiedy na rynku wydawniczym jęły pojawiać się pozycje prezentujące nostalgiczne powroty do kolonii. Na poziomie państwowym zaś podjęto prace w celu stworzenia CPLP, czyli wspólnoty państw języka portugalskiego, wzorowanej na brytyjskiej Commonwealth; powołano ją do życia w lipcu 1996 roku.
Wcześniej, bo już w 1992 roku, ustanowiono Instytut Camõesa na wzór Alliance Française, British Council i hiszpańskiego Instytutu Cervantesa, którego celem jest krzewienie języka portugalskiego i kultury portugalskiej oraz narzucanie byłym koloniom delikatnej, bo kulturowej i językowej, dominacji, wiążącej je z byłą metropolią. Rozpoczęto też szerokie dyskusje na temat luzofonii, czyli związków kulturowych i językowych wszystkich ludzi mówiących po portugalsku, wzbudzając tym samym narodowe i państwowotwórcze wzmożenie, które jeden z krytyków tej sytuacji nazwał „karawelizmem”, od karawel, na których wypływający na nieznane morza Portugalczycy „dali światu nowe światy”, jak niegdyś głosiła propaganda Nowego Państwa. Szczytem tego samozachwytu nad wielką przeszłością Portugalii było zorganizowanie w Lizbonie światowej wystawy Expo 1998, poświęconej morzu i kładącej ogromny nacisk na luzofonię oraz tzw. odkrycia geograficzne, na której to – jak zauważył kąśliwie ktoś zniesmaczony nawrotem imperialnej propagandy – zabrakło jednego pawilonu, tego poświęconego handlowi niewolnikami.
Przekonanie Portugalczyków o wyjątkowości i doniosłości ich dokonań w Afryce, ewidentnie pobrzmiewające echami luzotropikalizmu, zostało spotęgowane falą tego nostalgicznego powrotu do przeszłości. Ciągle jeszcze można usłyszeć nad Tagiem, że kolonizacja portugalska była wyjątkowa, zupełnie inna od francuskiej, angielskiej czy belgijskiej (w Ameryce Południowej zaś od hiszpańskiej), ponieważ była wyzbyta rasizmu i typowej dla innych kolonialnej opresji. Te luzotropikalne bajki bywają wzmacniane stwierdzeniem, niestety nader często powtarzanym, że Portugalia to wspaniały kraj i naród, bowiem „to my wymyśliliśmy (inventámos) Mulatkę”. Okropne to zdanie, przywoływane powszechnie nawet przez przedstawicieli rządu – słyszałem na własne uszy! – tchnie nieprawdopodobnym rasizmem, mizoginią i paternalizmem wobec Afrykanów. Wypowiadającym je bezmyślnie ludziom nie przychodzi do głowy ogrom przemocy i gwałtu, które to „wynalezienie Mulatki” ze sobą niosło.
Jak rozumiem, Antunesowi ta luzofońska fanfaronada i samouwielbienie już z daleka śmierdziały lekko odgrzewanym zjełczałym pulpetem luzotropikalizmu i Salazarowskiego imperializmu – słusznie zresztą – którego jako uczestnik wojny w Angoli zwyczajnie nie był w stanie znieść. Stąd, jak mniemam, pojawiła się potrzeba napisania niniejszej książki, będącej łyżką dziegciu portugalskiego rasizmu w beczce miodu luzofonii i nostalgicznej portugalskiej chwały wielkich odkrywców niosących światu światło cywilizacji.
Wojciech Charchalis