Szwedzki duet pisarski powraca z drugim tomem serii o policjancie Tomasie Wolfie i dziennikarce Verze Berg. Bardzo wciągający i dobrze napisany klasyczny szwedzki kryminał.


Rok 1994, społeczeństwo szwedzkie jest głęboko poruszone katastrofą na Morzu Bałtyckim – zatonięciem promu MS Estonia – w której zginęły 852 osoby.

Policjant Tomas Wolf, który wciąż nie może poradzić sobie z osobistymi traumami, zostaje wezwany do morderstwa w burdelu. Czy uda mu się pokonać swoje demony i rozwiązać sprawę?

Dziennikarka Vera Berg nadal zmaga się z chaotycznym życiem prywatnym i próbuje wtopić się w społeczność w nowym miejscu pracy. Chce wyrobić sobie markę, więc wykorzystuje okazję do zbadania morderstwa w klubie ze striptizem.

Pomimo różnic, które ich dzielą, Tomas i Vera po raz kolejny będą zmuszeni współpracować. Tylko oni widzą, że istnieje związek między dwiema zbrodniami. Czy odkryją, jaki to związek i kto będzie następną ofiarą?

***

Sięgnij po tę powieść. Emocje buchają z każdej strony. Bardzo wciągający i dobrze napisany klasyczny szwedzki kryminał. Czyta się go ze ściśniętym gardłem.
Victor Malm

Pascal Engman, Johannes Selåker
Droga wstydu
Przekład: Anna Kicka
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 28 sierpnia 2024
 
 


Wstęp

Prom pasa­żer­ski Esto­nia, 28 wrze­śnia 1994, chwilę po pół­nocy

W pubie Admi­rał na pokła­dzie pią­tym zabrzę­czały szklanki na stole. Stat­kiem zarzu­ciło gwał­tow­nie. Chwilę wcze­śniej czter­dzie­sto­trzy­letni Dan Blo­man­der stał przy oknie, obser­wu­jąc sztorm. Woda w Bał­tyku spra­wiała wra­że­nie, jakby się goto­wała. Żeby dostać się do baru, Dan prze­szedł opusz­czo­nymi kory­ta­rzami, któ­rych wykła­dziny pokryte były róż­no­barw­nymi wymio­ci­nami. Burza wywo­łała u wielu pasa­że­rów cho­robę mor­ską. Dan przy­pusz­czał, że więk­szość z nich zaszyła się teraz w swo­ich kabi­nach.
Sam wcale nie czuł mdło­ści, jedy­nie upo­je­nie alko­ho­lem.
Po dru­giej stro­nie stołu sie­dział męż­czy­zna. Posta­wił Danowi dwa kie­liszki wódki. Dan spo­glą­dał na niego, macha­jąc ręką, by roz­go­nić dym z papie­rosa.
Męż­czy­zna miał około pięć­dzie­siątki, był szczu­pły i łysy. Mówił popraw­nie po szwedzku, z lekko wyczu­wal­nym wschod­nio­eu­ro­pej­skim akcen­tem. Dan stra­cił już powoli rachubę, ile męż­czy­zna wypa­lił. Sam rzu­cił nałóg, po tym jak lekarz obwie­ścił mu dia­gnozę.
Nie był do końca pewien, w jakiej spra­wie kom­pan od kie­liszka zmie­rza do Szwe­cji. On sam, mecha­nik samo­cho­dowy z wła­sną firmą, posta­no­wił wziąć kilka dni wol­nego, żeby zasta­no­wić się nad nie­któ­rymi spra­wami. Z powodu sta­gna­cji gospo­dar­czej od wielu tygo­dni nie miał żad­nego klienta i znu­dziło mu się już bez­czynne sie­dze­nie w domu na Olan­dii. Z zepsu­tym samo­cho­dem ludzie teraz woleli się udać do nowo powsta­łych sieci warsz­ta­tów. Mali przed­się­biorcy jak Dan zni­kali z rynku. Nie mógł za to winić klien­tów. Sie­ciowe warsz­taty miały niż­sze ceny. A ludziom bra­ko­wało pie­nię­dzy. Bez­ro­bo­cie się­gało ośmiu pro­cent.
Pod wpły­wem chwili Dan posta­no­wił dokądś poje­chać. Oczy­wi­ście bez więk­szych eks­tra­wa­gan­cji. W osiem­dzie­sią­tym siód­mym był na Fuer­te­ven­tu­rze. Tym razem padło na Tal­lin, gdzie wszystko kosz­to­wało znacz­nie mniej niż w Szwe­cji. Alko­hol, pokój hote­lowy, a przede wszyst­kim kobiety. Chwa­lił się tym męż­czyź­nie sie­dzą­cemu naprze­ciwko, opo­wia­da­jąc, co z nimi robił i jak nie­wiele zapła­cił. Współ­to­wa­rzysz pra­wie nie zare­ago­wał. W końcu Dan odpu­ścił prze­chwałki i skon­cen­tro­wał się na piciu.
Nagle usły­szeli huk. Tak jakby z dołu, z wnę­trza promu.
– Co to było? – zapy­tał wystra­szony Dan.
Męż­czy­zna nie odpo­wie­dział, zła­pał jedy­nie za butelkę i nalał im po kie­liszku.

Część I

Sobota 31 grud­nia 1994
1

Ze wzro­kiem utkwio­nym w poręcz łóżka Ellen Alm pod­da­wała się pchnię­ciom męż­czy­zny klę­czą­cym za nią. Rów­no­mier­nym, ale coraz szyb­szym. Wkrótce skoń­czy. Czuła to po coraz moc­niej­szym uści­sku jego dłoni na szyi. Uda­wała, że pra­wie traci przy­tom­ność. Szar­pała się, pró­bu­jąc zła­pać powie­trze. Koły­sząc się, oparta na łok­ciach i kola­nach, robiła wszystko, by myślał, że pró­buje mu się wyrwać. Wtedy koń­czył szyb­ciej. Takie typy lubiły patrzeć, jak cierpi.
– Pro­szę, prze­stań – jęk­nęła zachryp­nię­tym gło­sem. – To boli.
Wła­ści­wie nic nie czuła. Ale jej słowa dopro­wa­dziły do ocze­ki­wa­nego rezul­tatu. Z prze­cią­głym jęk­nię­ciem pchnął ją jesz­cze ten ostatni raz, a potem opadł na łóżko. Spoj­rzał na nią z obrzy­dze­niem. Jego star­czy fiut pod­dał się siłom gra­wi­ta­cji. Dysząc, męż­czy­zna popra­wił spo­cone siwe włosy. A potem uśmiech­nął się z wyż­szo­ścią.
Ellen nie miała siły patrzeć na jego pomarsz­czone ciel­sko. Wstała i prze­szła po zabru­dzo­nej wykła­dzi­nie do przed­po­koju, a potem do łazienki. Na ciele poja­wiła się gęsia skórka. Dla lep­szej wen­ty­la­cji powie­trza okno w salo­nie zawsze stało otwo­rem.
Przy­glą­dała się swemu odbi­ciu w lustrze, spraw­dza­jąc ślady agre­sji klienta. Spuch­nięte wargi. Czer­wone znaki na szyi. Przy­wy­kła na tyle, że już nie spra­wiało jej to bólu.
Miała gibką, wręcz dziew­częcą syl­wetkę i to wła­śnie za to pła­cili klienci tacy jak ten. Męż­czy­zna w łóżku, Ber­til, był sady­stycz­nym gno­jem. Ale prze­cież porząd­nemu face­towi trudno byłoby się wyrwać z domu w syl­we­stra.
Prze­myła się nieco w umy­walce. Nie chciała tra­cić czasu. Dziew­czyny dzie­liły się poko­jem i miały napięty gra­fik. Cho­dziło o to, by w prze­zna­czo­nych dla niej godzi­nach zmie­ścić jak naj­wię­cej klien­tów, w prze­ciw­nym wypadku lądo­wało się na ulicy, bez ochrony alfonsa. Poza tym zbli­żała się pół­noc, a po niej inte­res roz­krę­cał się już na dobre. Na Malm­skil­l­nads­ga­tan poja­wiały się wtedy grupki męż­czyzn, chęt­nych na dziew­czyny, z któ­rymi zakoń­czą syl­we­strowe impre­zo­wa­nie. Nie chciała ich prze­ga­pić. Nie­pew­nych i ostroż­nych, łatwych do oszu­ka­nia.
Z sypialni docho­dziły sapa­nia Ber­tila. Miał nieco ponad sie­dem­dzie­siąt lat i zawsze po wszyst­kim potrze­bo­wał chwili odpo­czynku. Prze­szło jej przez myśl, że któ­re­goś dnia tu umrze. Serce prze­sta­nie mu bić pod­czas seksu z pod­du­sza­niem jakiejś nasto­latki ze wschod­niej Europy. Ale do tam­tej chwili Ellen zamie­rzała wydoić go z pie­nię­dzy. Nie spra­wiał pro­ble­mów i był jed­nym z nie­wielu, od któ­rych nie żądała natych­mia­sto­wej zapłaty.
Zakro­pliła sobie oczy, żeby nieco obkur­czyć naczynka krwio­no­śne. Potem zaczęła pokry­wać maki­ja­żem ślady prze­mocy Ber­tila. Te chwile nale­żały do naj­gor­szych. Ona już dawno wyszła z roli, a ten oblech na­dal tu sie­dział. Dla niego nazy­wała się Lucy. Nie znał jej praw­dzi­wego imie­nia. W łóżku sta­wała się Lucy. Ale teraz, już po wszyst­kim, znów była Ellen Alm. Z wypeł­nia­ją­cymi ją uczu­ciami. Poma­gały jedy­nie nar­ko­tyki, które wszystko sku­tecz­nie łago­dziły. Odsta­wiła je jed­nak jesie­nią, po tym jak rzu­cił ją Pål i zmarła matka.
Popra­wiła błysz­czyk. Zalały ją wspo­mnie­nia z hospi­cjum. Była tam tylko raz, na kilka dni przed śmier­cią matki. Rok wcze­śniej, gdy Ellen wcią­gnęła się w haszysz, a potem w jesz­cze moc­niej­sze rze­czy, matka wyrzu­ciła ją z miesz­ka­nia i zerwała kon­takt. Nie chciała mieć do czy­nie­nia z jakąś brudną nar­ko­manką. Ellen wylą­do­wała na ulicy i wszystko zaczęło się sypać.
W hospi­cjum odnio­sła wra­że­nie, jakby ni­gdy się nie pokłó­ciły. Przy­wo­łała w pamięci obrazy z tam­tego dnia. Drżący głos matki, która w końcu wyja­wiła skry­waną przez całe życie tajem­nicę. Ellen miała wtedy do niej ostat­nią prośbę i w związku z tym matka musiała jej wszystko opo­wie­dzieć. Przy­po­mniały jej się krzyki z sali obok, despe­rac­kie bła­ga­nie o to, by bli­scy nie odcho­dzili. Wyczu­walny zapach posprzą­ta­nych po zmar­łych pacjen­tach pomiesz­czeń.
Zapy­tała wtedy o ojca. Kim był i dla­czego matka ni­gdy o nim nie mówiła? Chora tylko wes­tchnęła. Poło­żyła zimną dłoń na ręce córki.
– Następ­nym razem, kochana – powie­działa.
Dwa dni póź­niej już nie żyła.
Ellen dobiegł odgłos otwie­ra­nych drzwi wej­ścio­wych, a potem jesz­cze jed­nych. Wró­ciła myślami do rze­czy­wi­sto­ści. Czyżby ten stary pier­nik pró­bo­wał ją wydy­mać? Wzięła do ręki ołó­wek do brwi i ruszyła za nim. Wbije mu go pro­sto w gar­dło, jeśli tylko będzie się sta­wiał. Wła­śnie miała zła­pać za klamkę, ale zatrzy­mała się w pół ruchu. Z głębi miesz­ka­nia usły­szała krzyk. A zaraz potem wystrzał z pisto­letu. Po chwili jesz­cze jeden.
Nie zaglą­da­jąc nawet do sypialni, pobie­gła z łazienki, przez kory­tarz pro­sto do salonu. Musi się stąd wydo­stać i jak naj­szyb­ciej uciec. Usły­szała zbli­ża­jące się za nią kroki. Dobie­gła do otwar­tego okna i rzu­ciła się przez nie.
Gołymi sto­pami wylą­do­wała na wysta­ją­cym daszku. Dostrze­gła dra­binę prze­ciw­po­ża­rową i ruszyła w jej kie­runku. Z zimna led­wie mogła się ruszać. Prze­peł­niał ją strach, że zaraz się pośli­zgnie i spad­nie.
Usły­szała kolejny wystrzał, i jesz­cze jeden. Począt­kowo myślała, że jest ranna. Zaraz potem niebo poja­śniało od fajer­wer­ków. Jak zwy­kle ktoś nie mógł wytrzy­mać do pół­nocy. Zeszła po dra­bi­nie i prze­bie­gła przez podwórko. Niebo roz­bły­snęło od kolo­ro­wych świa­teł. Zosta­wiła w miesz­ka­niu wszystko. Ubra­nia, pie­nią­dze, notes z kon­tak­tami do sta­łych klien­tów i wszyst­kimi nume­rami tele­fo­nów. Z bramy pro­wa­dzą­cej do bocz­nej uliczki przy Malm­skil­l­nads­ga­tan dobie­gły ją woła­nia, odbi­ja­jące się echem po podwórku. Przy­sta­nęła i pod­nio­sła wzrok na okno, z któ­rego ucie­kła. Ktoś w nim stał. Nie to ją jed­nak prze­ra­ziło.
Zamarła ze stra­chu, gdy dotarło do niej, że ten ktoś woła ją jej praw­dzi­wym imie­niem.
Tym, któ­rego w tym świe­cie nikt nie powi­nien znać.

2

Do pół­nocy został jesz­cze kwa­drans, a potem rok tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­siąty czwarty ustąpi miej­sca dzie­więć­dzie­sią­temu pią­temu. Stół w kuchni w trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu przy Horns­ga­tan był przy­stro­jony, ale jedze­nie – polę­dwica wołowa w sosie ber­neń­skim i pie­czone ziem­niaki – zdą­żyły już wysty­gnąć. Z kie­lisz­ków wysta­wały zło­żone w sto­żek ser­wetki. Pomię­dzy tale­rzami a sztuć­cami mie­niło się złote kon­fetti, a z lampy zwi­sały poskrę­cane ser­pen­tyny. Tomas Wolf drgnął, sły­sząc wybuch petardy gdzieś w oko­licy przy­kry­tego śnie­giem parku Tan­to­lun­den. Pod­szedł do okna. Usta­lili z byłą żoną, że dzieci spę­dzą syl­we­stra u niego. Ale gdy usie­dli do kola­cji, Ebba się roz­pła­kała i powie­działa, że chce wra­cać do domu, do mamy.
Sied­mio­letni Ale­xan­der pró­bo­wał pocie­szyć młod­szą sio­strę, głasz­cząc ją po gło­wie. Nie­pew­nie spoj­rzał na bez­rad­nego ojca. Do Tomasa po raz pierw­szy dotarło, jak widzi go syn: jako żało­snego i cał­kiem bez­war­to­ścio­wego.
Wziął do ręki paczkę papie­ro­sów, wycią­gnął z lodówki puszkę piwa Pripps Blå i wró­cił do pokoju. Zga­sił świa­tło, by nie musieć patrzyć na pra­wie puste miesz­ka­nie. Zsu­nął żalu­zje w oknie wycho­dzą­cym na park, usiadł w fotelu i zapa­lił papie­rosa. Zacią­gnął się tak mocno, że tytoń aż zaskwier­czał. W peł­nym mroku żar był jedy­nym źró­dłem świa­tła.
Rok tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­siąty czwarty róż­nił się od minio­nych. Przy­po­mniało mu się gorące lato, pod­czas któ­rego Szwe­cja zdo­była brą­zowy medal mistrzostw świata w piłce noż­nej, a on sam ści­gał zabójcę dwóch kobiet. Wyda­rzyło się to zale­d­wie pięć mie­sięcy temu.
Miał jed­nak wra­że­nie, jakby wszystko to działo się w innym życiu.
Pod koniec wrze­śnia zato­nął prom Esto­nia, wcią­ga­jąc pod wodę osiem­set osób. Mniej wię­cej rów­no­le­gle – Tomas nie był pewien kiedy, bo czas stra­cił wtedy kształty, wręcz się zapę­tlał – Klara wraz z dziećmi wypro­wa­dziła się do sze­re­go­wego domu w Enskede.
Losy jego rodziny były już prze­są­dzone wio­sną, gdy wró­cił z misji w Bośni. Poja­wiły się u niego wybu­chy agre­sji, zaniki pamięci i kosz­mary. Pod­czas napa­dów paniki, gdy tra­cił oddech, myślał, że umrze. Rozu­miał, że coś jest z nim nie tak, że gdzieś pod skórą kryje się jątrząca się jesz­cze rana. Czuł nagły ból, ale nie potra­fił zlo­ka­li­zo­wać jego pocho­dze­nia. Nie poma­gało nic poza tablet­kami, które regu­lar­nie kupo­wał od dilera ze zło­tym kol­czy­kiem w barze Zin­ken.
By podo­łać pracy śled­czego w wydziale zabójstw sztok­holm­skiej poli­cji, nosił ze sobą zawsze notat­nik, w któ­rym zapi­sy­wał nawet naj­bar­dziej pro­za­iczne rze­czy, jak to gdzie poprzed­niego wie­czoru zosta­wił samo­chód, w jakim banku trzy­mał pie­nią­dze i na któ­rej ulicy znaj­do­wał się nowy dom jego byłej żony Klary. Począt­kowo zde­cy­do­wali się na naprze­mienną coty­go­dniową opiekę nad dziećmi. Ale to nie wyszło. Zapo­mi­nał odbie­rać je z przed­szkola, szedł do pracy, nie budząc ich, albo się spóź­niał. Stał się takim ojcem, jakim przy­rze­kał sobie, że ni­gdy nie będzie. Dzieci się go bały. Cho­dziły wokół niego na pal­cach. Dziś wie­czo­rem zro­zu­miał, że było im go żal. Jego wła­sny syn patrzył na niego z poli­to­wa­niem.
– Prze­pra­szam, Ale­xan­der – szep­nął w ciem­no­ści. – Prze­pra­szam, Ebba. Do niczego się nie nadaję.
Fajer­werki za oknem się nasi­liły.
Upił łyk piwa i wziął do ręki służ­bowy pisto­let leżący na opar­ciu fotela. Odbez­pie­czył go i po raz ostatni zacią­gnął się papie­ro­sem.
Wstał. Prze­szedł przez ciemny pokój i otwo­rzył okno, by wpu­ścić do środka nieco chłodu. Nie chciał, by ciało śmier­działo lub zdą­żyło napuch­nąć, zanim go znajdą.
Wró­cił na fotel. Wcią­gnął świeże powie­trze do płuc i ponow­nie usiadł.
Wsa­dził sta­lową lufę do ust, tak że aż otarła się o zęby.
Wsu­wał ją i wysu­wał kil­ku­krot­nie, usta­wia­jąc pod odpo­wied­nim kątem. Wziął głę­boki wdech, poło­żył palec wska­zu­jący na spu­ście.
Na pokry­tych śnie­giem uli­cach fajer­werki zamie­niały się powoli w praw­dziwe cre­scendo.
Zbli­żała się pół­noc.
Jego życie miało się zakoń­czyć wła­śnie teraz. To wła­śnie teraz, trzy­dzie­sto­jed­no­letni Tomas Wolf prze­sta­nie ist­nieć. Dzieci na pewno będą za nim tęsk­nić, ale przy­naj­mniej unik­nie momentu, w któ­rym ich żal prze­ro­dzi się w pogardę. Mimo że prze­żył wojnę w Bośni, to wła­śnie ona pozba­wiła go życia.
Z przed­po­koju dobiegł dźwięk tele­fonu. Pró­bo­wał go zigno­ro­wać. Skon­cen­tro­wać się cał­ko­wi­cie na zakoń­cze­niu życia. Kiwał się mia­rowo do przodu i do tyłu. Z gar­dła wydo­był się jęk, wręcz zwie­rzęcy odgłos, gdy jego mózg toczył walkę z pal­cem wska­zu­ją­cym.

3

Ter­mo­metr w samo­cho­dzie wska­zy­wał minus trzy­na­ście stopni. Na placu Hötorget zebrały się setki ludzi w ocze­ki­wa­niu na to, co miało się wyda­rzyć już za kilka sekund. Pół­noc. Kolejny rok odcho­dził w zapo­mnie­nie.
Vera wsu­nęła papie­rosa do ust i naci­snęła samo­cho­dową zapal­niczkę. Sie­dząca w fotelu kie­rowcy foto­grafka Carina Hult spoj­rzała na nią z poiry­to­wa­niem.
– No co, w końcu nowy rok – rzu­ciła Vera, uśmie­cha­jąc się. – Chyba z tej oka­zji mogę sobie zapa­lić w samo­cho­dzie?
Carina osten­ta­cyj­nie wysu­nęła popiel­niczkę. Zapal­niczka klik­nęła i Vera przy­ło­żyła ją do papie­rosa. Wyszły dziś na łowy. Repor­terka i foto­grafka. Krę­ciły się po mie­ście w pogoni za jakimś wiel­kim wyda­rze­niem tej nocy. New­sem, który nada­wałby się do gazety. Zapar­ko­wały przy Kungs­ga­tan w nadziei na pstryk­nię­cie kilku dra­ma­tycz­nych zdjęć z jakiejś pijac­kiej bija­tyki.
– Dzie­sięć, dzie­więć, osiem…
Z placu docho­dziło odli­cza­nie, a po chwili niebo eks­plo­do­wało. Fajer­werki migo­tały i poświ­sty­wały w całym mie­ście. Zakoń­czył się rok tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­siąty czwarty. Masowa strze­la­nina Mat­tiasa Flinka w Falun, kata­strofa promu Esto­nia, mor­der­stwo na Stu­re­plan, seryjny mor­derca Stig Hof­fsten, brąz w mistrzo­stwach świata i let­nie upały zda­wały się teraz tak odle­głe. Wkrótce pew­nie już nie będzie o nich pamię­tać.
Vera pochy­liła się i pogło­śniła poli­cyjne radio. Do tej pory jesz­cze nic im się nie tra­fiło. Nastał rok dzie­więć­dzie­siąty piąty. Poprzedni, prze­peł­niony dra­ma­tycz­nymi new­sami, zakoń­czył się wyjąt­kowo ubo­gim w wyda­rze­nia wie­czo­rem. Marny wynik. Jako repor­terka, Vera potrze­bo­wała mor­derstw i tego typu rze­czy. O czym innym mia­łaby pisać.
– Ile wła­ści­wie zara­biasz, z pięć­dzie­siąt tysięcy? – zapy­tała Carina Hult.
– W sumie pięć­dzie­siąt pięć – odparła Vera.
Roz­mowy o pie­nią­dzach zawsze ją krę­po­wały.
– W takim razie co tu robisz ze mną w syl­we­stra? Nie wydaje mi się, że Muryn wycią­gnął cię z Kvällsposten, żebyś się szla­jała na noc­nej zmia­nie.
Racja. Vera nale­żała do spe­cjal­nego zespołu repor­ter­skiego, który pod­le­gał bez­po­śred­nio sze­fowi redak­cji „Afton­bla­det”, Rikar­dowi Mury­nowi. Do gazety zwer­bo­wano ją jesie­nią. Naj­pierw musiała odcze­kać, aż zakoń­czy się jej okres wypo­wie­dze­nia w Kvällsposten. Gdy w końcu w dru­gim tygo­dniu grud­nia roz­po­częła pracę, kata­strofy promu Esto­nia i mor­der­stwa na Stu­re­plan nikt już nie pamię­tał. Sta­tus gwiazdy zdo­byty na pogoni za seryj­nym mor­dercą Sti­giem Hof­fste­nem znik­nął. Jej zada­niem było teraz zdo­by­wać wła­sne newsy. Tym­cza­sem od trzech tygo­dni nie poja­wiał się żaden sen­sowny temat. Dla­tego też dobro­wol­nie zgo­dziła się na nocną zmianę w syl­we­stra. I tak nie miała szcze­gól­nych pla­nów na ten wie­czór.
– Nie mam ochoty na kolejne wyj­ście po pracy i wysłu­chi­wa­nie, że jestem z przy­działu. Potrze­buję jakie­goś tematu. W prze­ciw­nym razie nie prze­dłużą mi umowy.
Carina Hult wska­zała na budkę po dru­giej stro­nie ulicy.
– Z tego, co mi wia­domo, wisisz dziś na tysią­cach kio­sków w całym kraju.
Reklama usta­wiona przed budką przed­sta­wiała naj­now­sze wyda­nie „Afton­bla­det”, a w nim eks­klu­zywny wywiad ze szpie­giem Sti­giem Ber­glin­giem, prze­pro­wa­dzony przez repor­ter­ską gwiazdę Verę Berg. W dodatku z ich wspól­nym zdję­ciem.
– Dobrze wiesz, że zosta­łam tam wysłana ze względu na dupę. Ber­gling roz­ma­wia jedy­nie z mło­dymi dziew­czy­nami.
Vera zga­siła papie­rosa i spoj­rzała w niebo. Zewsząd docho­dziły odgłosy wybu­chów. Fajer­werki spra­wiły, że przy­po­mniała sobie o Sig­gem, chłopcu, któ­rym się zaj­mo­wała, gdy jego ojciec kry­mi­na­li­sta, a zara­zem były facet Very, Jonny, po pro­stu znik­nął. Nie widziała go od wrze­śnia, gdy Jonny nagle wró­cił i groź­bami ode­brał jej chłopca. Grze­biąc tym samym jej plany co do adop­cji małego. Czy Sigge patrzył teraz na to samo niebo co ona? A może już spał?
– Sły­sza­łaś o inter­ne­cie? – zapy­tała Carina.
– To zna­czy?
– Będziemy mieć stronę inter­ne­tową. Włą­czają ją dziś w nocy: www.afton­bla­det.se. Wszystko będzie teraz online. I za darmo.
– Okej, super.
Vera sły­szała o tym pro­jek­cie, prze­rzu­cali tam wszyst­kich, któ­rych chciano się pozbyć z gazety.
– Super? – zdzi­wiła się Carina. – Wiesz, co ozna­cza za darmo, nie? Że ludzie prze­staną kupo­wać gazetę. A mnie znów zmniej­szą się stawki za zdję­cia.
– Może. Ale prze­cież i tak nikt jesz­cze nie ma inter­netu.
Poli­cyjne radio zatrzesz­czało.
– Sie­dem­dzie­siątka do radio­wo­zów w cen­trum. Strze­la­nina przy Malm­skil­l­nads­ga­tan czter­dzie­ści sześć. Mamy infor­ma­cję, że jest ofiara śmier­telna.
– To nie tam, gdzie ten klub poke­rowy? – zapy­tała Carina, wrzu­ca­jąc bieg.
Samo­cho­dem zarzu­ciło lekko, gdy wje­chała na ulicę.
– Zga­dza się. I to nie­le­galny.
Trzy minuty póź­niej zapar­ko­wały przy ulicy Malm­skil­l­nads­ga­tan i wysia­dły z samo­chodu. Dwóch funk­cjo­na­riu­szy wła­śnie usta­wiało barierki odgra­dza­jące teren. Przy­je­chały za późno, by dostać się naprawdę bli­sko miej­sca zda­rze­nia.
– To tam. – Vera wska­zała ręką na numer czter­dzie­ści sześć. – Nie uda nam się tam podejść.
– Pełna mobi­li­za­cja. Wygląda, jak pod­czas strze­la­niny przy Stu­re­plan.
Vera prze­ci­skała się pomię­dzy zgro­ma­dzo­nymi gapiami. Przed wej­ściem do klubu poke­ro­wego kilku męż­czyzn w źle skro­jo­nych gar­ni­tu­rach paliło papie­rosy. Za barier­kami stały młode dziew­czyny w cien­kich sukien­kach. Pew­nie pro­sty­tutki, pomy­ślała Vera. Jedna z nich pła­kała.
Dzien­ni­karka wycią­gnęła notat­nik i dłu­go­pis. Musiała zna­leźć świad­ków do arty­kułu. Zdo­być jakiś wyjąt­kowy szcze­gół, który sprawi, że tekst trafi na okładkę. Ruszyła w stronę pła­czą­cej dziew­czyny.
– Nie znasz przy­pad­kiem tego poli­cjanta? – Carina wska­zała ręką za nią. – Może wpu­ści nas za barierki?
Vera odwró­ciła się i zoba­czyła wysia­da­ją­cego z samo­chodu Tomasa Wolfa. Bez słowa prze­szedł obok niej. Pod­niósł poli­cyjną taśmę i skie­ro­wał się na miej­sce prze­stęp­stwa. Vera była pewna, że ją widział.
Pół roku wcze­śniej ura­to­wał jej życie. A teraz nie ura­czył nawet jed­nym spoj­rze­niem.
– Już nie – odparła.

4

Wszedł przez otwarte drzwi kamie­nicy przy Malm­skil­l­nads­ga­tan czter­dzie­ści sześć. Na klatce scho­do­wej roz­brzmie­wały głosy i kroki. Przed nie­le­gal­nym klu­bem poke­ro­wym Oxen, który znaj­do­wał się w tym samym budynku, kłę­bił się tłum ludzi. Tomas zmie­rzył wzro­kiem trzę­sące się z zimna, mocno uma­lo­wane dziwki, stło­czone przy taśmie odgra­dza­ją­cej teren zwy­kle nale­żący do nich, oraz poke­ro­wych gra­czy, zmu­szo­nych do opusz­cze­nia lokalu, gdy jedno z miesz­kań zamie­niło się w miej­sce prze­stęp­stwa. Kilku na­dal trzy­mało w ręku drinka. Funk­cjo­na­riu­sze krą­żyli wśród nich, by zebrać zezna­nia.
Roz­ko­ja­rzony, jakby dopiero co wyrwany ze snu Tomas ruszył scho­dami w górę. Na czwar­tym pię­trze zauwa­żył otwarte drzwi. Wło­żył ręka­wiczki i ochra­nia­cze na buty, a potem wszedł do środka. Pod­łogę w miesz­ka­niu wyło­żono dro­gim par­kie­tem w jodełkę. Sufit zdo­biła sztu­ka­te­ria i ciężki krysz­ta­łowy żyran­dol. Ściany poma­lo­wano na różowo. Tomas prze­szedł po wyzna­czo­nej linii pro­wa­dzą­cej do pozo­sta­łych pomiesz­czeń. Miał wra­że­nie, że to nie dzieje się naprawdę.
To mogło być jego miesz­ka­nie, gdyby godzinę wcze­śniej naci­snął na spust. Powi­nien już nie żyć. A mimo to na­dal znaj­do­wał się wśród żywych.
Z sypialni, w któ­rej leżała ofiara, docho­dziły go roz­mowy tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych i trza­ski fle­szu.
Nie miał siły tam zaglą­dać.
Wszedł do naj­bliż­szego pomiesz­cze­nia. W środku znaj­do­wało się sze­ro­kie zasłane łóżko z zagłów­kiem w zło­tym kolo­rze. Obok nocny sto­lik i sta­ro­modne krze­sło z aksa­mit­nym zie­lo­nym obi­ciem. Tomas przy­sta­nął w oknie wycho­dzą­cym na Malm­skil­l­nads­ga­tan. Na zewnątrz padał śnieg. Przez nie­szczelną futrynę cią­gnęło zimne powie­trze.
Przy­szło mu do głowy, że całe miesz­ka­nie wygląda bez­oso­bowo. Znaj­do­wały się w nim wpraw­dzie łóżka, meble, lampy i obrazy i wszyst­kie te rze­czy, któ­rymi ludzie zapeł­niają swe domy. A jed­nak nie był to dom. Tomas sam nie wie­dział, skąd to prze­czu­cie.
– No, jesteś w końcu – usły­szał za sobą.
Odwró­cił się i zoba­czył kolegę z pracy, Zinga. Wła­ści­wie part­ner nazy­wał się Lars Johans­son, ale po tym jak któ­re­goś razu w latach sie­dem­dzie­sią­tych obez­wład­nił wła­my­wa­cza butelką napoju Zingo, ksywka przy­lgnęła do niego i już została. Miał pięć­dzie­siąt dwa lata, a na sobie hawaj­ską koszulę z krót­kim ręka­wem. Przez ramię prze­wie­sił beżowy płaszcz. Przy­dłu­gie siwe włosy nieco się już prze­tłu­ściły.
– Też cię wezwali? – zdzi­wił się Tomas.
– Jak widać. Myśla­łem, że masz dziś dzieci na kola­cji.
– Nie wyszło.
– To do nas bied­nych roz­wod­ni­ków wydzwa­niają, gdy ludzie zabi­jają się w święta. Poza tym tro­chę bra­kuje nam per­so­nelu, przy por­cie Ham­mar­by­ham­nen też popeł­niono mor­der­stwo. W maga­zy­nie soli zna­le­ziono mar­twego chło­paczka. Ktoś odciął mu dłoń. Wcze­śniej tego samego dnia widziano go w Höder Dart.
Höder Dart to impre­zowy lokal dla ski­nów i neo­na­zi­stów, znaj­du­jący się w budynku nale­żą­cym do Fyr­hu­set. Daw­niej Tomas czę­sto tam bywał ze star­szym bra­tem przy­rod­nim Kri­stia­nem.
– Co to za miej­sce? – zapy­tał, wska­zu­jąc ręką na łóżko.
Zingo nie odpo­wie­dział. Wychy­lił się tylko do przed­po­koju i popro­sił, by przy­nie­siono lampę flu­ore­scen­cyjną. Następ­nie zało­żył ręce na ple­cach i sta­nął przy oknie zaraz obok Tomasa. Grupka gapiów przy taśmie poli­cyj­nej robiła się coraz więk­sza.
– Czu­jesz? – zapy­tał Zingo, pocią­ga­jąc nosem.
Tomas nie odpo­wie­dział.
– Żadne inne miej­sce na świe­cie nie śmier­dzi pijac­twem i prze­mocą tak bar­dzo jak to pie­przone mia­sto zimą. W tym roku w kraju zgi­nie pra­wie sto dzie­sięć osób. Od noża, kuli albo pię­ści. Sam widzisz, że już się zaczęło. A my przy­glą­damy się temu z pierw­szego rzędu.
Do pokoju wszedł tech­nik z lampą.
– Zamknij za sobą drzwi i zgaś świa­tło, jak będziesz wycho­dził – popro­sił Zingo.
Tech­nik bez słowa opu­ścił pomiesz­cze­nie.
Poza wąskim żół­tym świa­tłem docho­dzą­cym z ulicy pokój spo­wi­jała ciem­ność. Zingo skie­ro­wał lampę na łóżko i nagłó­wek. Ich oczom uka­zały się nie­bie­sko-białe plamy. Zingo prze­su­nął stru­mień na ściany i pod­łogę.
– Mleczna droga ze spermy – pod­su­mo­wał.
– Bur­del?
– Tak.
Zingo pod­szedł do ściany, szu­ka­jąc włącz­nika. Zapa­lił świa­tło. Otwo­rzył drzwi i pole­cił Toma­sowi, by poszedł za nim. Sta­nęli w progu przy­le­głego pokoju.
Na wykła­dzi­nie leżał nagi siwy męż­czy­zna. Z raną postrza­łową głowy.
– Ber­til Runström. Rocz­nik tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­sty drugi – powie­dział Zingo.
Tomas szybko obli­czył w myślach, że męż­czy­zna miał w takim razie sie­dem­dzie­siąt dwa lata. Kawa­łek dalej w salo­nie z apa­ra­tem w dłoni klę­czał tech­nik. Tomas przy­sta­nął przy nim, przy­glą­da­jąc się mokrym śla­dom butów, które tam­ten foto­gra­fo­wał.
– Zapewne tutaj stał sprawca – rzu­cił z przed­po­koju Zingo. – Strze­lił Runströmowi mię­dzy oczy z odle­gło­ści… ilu? Sze­ściu metrów? Nie­zły wyczyn, że tak to ujmę.
Tomas zatrząsł się z zimna. Odwró­cił się i pod­szedł do otwar­tego okna po dru­giej stro­nie salonu. Dostrzegł wysta­jący daszek, a na nim wyraźne ślady stóp na śniegu. Pro­wa­dziły do dra­biny ewa­ku­acyj­nej wiją­cej się w dół na podwórko.
– Tędy zwiał po wszyst­kim? – zawo­łał.
– Albo zwiała – rzu­cił Zingo, sto­jący za nim.
Tomas odwró­cił głowę.
– Zwiała?
Zingo popra­wił koł­nierz koszuli. Wyglą­dało na to, że zimno mu nie prze­szka­dza.
– Okna Oxen wycho­dzą na podwórko – powie­dział, wska­zu­jąc ręką w dół. – Kilku gra­czy podobno widziało nagą kobietę prze­bie­ga­jącą tędy zaraz po strza­łach.
Z przed­po­koju dobie­gły ich kroki i głosy. Do pokoju weszło dwóch wyso­kich męż­czyzn w czar­nych pro­chow­cach. Rozej­rzeli się po pomiesz­cze­niu i zdjęli skó­rzane ręka­wiczki.
– A niech mnie dia­bli – rzu­cił Zingo.
– Co to za jedni? – zapy­tał Tomas.
– Jeśli się nie mylę, to patrzysz wła­śnie na repre­zen­tan­tów taj­nej kró­lew­skiej stajni talen­tów.
Ubrani na czarno męż­czyźni od razu do nich pode­szli. Wycią­gnęli legi­ty­ma­cje służb bez­pie­czeń­stwa. Zingo się wypro­sto­wał i uniósł dłoń do czoła w iro­nicz­nym geście odda­wa­nia im honoru.
– Może­cie się już zabie­rać, przej­mu­jemy sprawę – powie­dział jeden z funk­cjo­na­riu­szy.

5

Zapła­kana kobieta nie miała Verze wiele do powie­dze­nia. Trzę­sła się cała ze stra­chu i pew­nie nie umiała powie­dzieć ani słowa po szwedzku. Od pil­nu­ją­cego porządku funk­cjo­na­riu­sza udało się jed­nak Verze wycią­gnąć, że sprawa doty­czy mor­der­stwa. W miesz­ka­niu na górze zna­le­ziono mar­twego męż­czy­znę. To wszystko, czego się dowie­działa. Ogar­niała ją fru­stra­cja. Nie­długo musi coś prze­słać do redak­cji. Deadline zbli­żał się wiel­kimi kro­kami. Tomas krę­cił się w środku, ale nie chciał z nią roz­ma­wiać. Kop­nęła puszkę po piwie, która poto­czyła się po oblo­dzo­nym chod­niku.
Ruszyła w stronę znaj­du­ją­cego się obok klubu poke­ro­wego. Pode­szła do grupki palą­cych męż­czyzn.
– Może któ­ryś z panów coś widział? Jestem z „Afton­bla­det”.
Niski gru­bawy męż­czy­zna w rogo­wych opraw­kach odsu­nął się od reszty. Wyglą­dał na pode­ner­wo­wa­nego. Mimo minu­so­wej tem­pe­ra­tury na zewnątrz jego łysinę pokry­wały kro­pelki potu.
– Tylko pro­szę mnie nie cyto­wać – zaczął.
– Bez obaw, nie będę.
Dys­kret­nie dała znać Cari­nie Hult, żeby nie pod­cho­dziła.
– Tam mie­ści się bur­del – szep­nął męż­czy­zna, wska­zu­jąc pod numer czter­dzie­ści sześć. – Pro­szę nie pytać, skąd wiem. Usły­sza­łem strzał i wyj­rza­łem przez okno. Zoba­czy­łem ucie­ka­jącą dziew­czynę. Cał­kiem nagą. Wszystko jej było widać.
– Tutaj, na ulicy?
– Na podwórku. Wycho­dzą na nie okna klubu. Zwy­kle palimy wła­śnie tam. Ale teraz poli­cja wszystko odgro­dziła. W każ­dym razie dziew­czyna wbie­gła do klatki scho­do­wej po prze­ciw­nej stro­nie.
– Skoro pan wie, że tam jest bur­del, to może zna pan też tę dziew­czynę?
– Nie­stety nie.
– Na ile wyglą­dała?
– Osiem­na­ście, może dzie­więt­na­ście lat. Praw­dziwa donna.
– Miała broń?
– Nie wiem. Nie wydaje mi się. Patrzy­łem głów­nie na… piersi.
Vera podzię­ko­wała mu za infor­ma­cje. Przez chwilę zasta­na­wiała się nad tym, co opo­wie­dział jej męż­czy­zna. Czyżby sprawcą była ta naga kobieta? A może tylko nie­win­nym świad­kiem? Musi się o niej dowie­dzieć wię­cej.
Zaczęło wiać i Vera otu­liła się szczel­niej płasz­czem. Przy taśmie poli­cyj­nej zauwa­żyła męż­czy­znę z logo klubu moto­cy­klo­wego Odin na ple­cach. Po bliź­nie na twa­rzy roz­po­znała w nim jed­nego z opry­chów, który ją obma­cy­wał, gdy zeszłego lata szu­kała Jon­nego.
Pode­szła do niego i pokle­pała go po ple­cach.
– Chyba cię skądś znam – rzu­ciła.
Miała rację, to ten typ.
– Pro­szę, pro­szę. Panna dzien­ni­karka.
Uśmiech­nął się sze­roko, tak że snus umiesz­czony pod dolną wargą pra­wie mu wypadł.
– Pil­nu­je­cie tu drzwi, co?
– A co cię to obcho­dzi?
– W środku była kobieta. Kto to?
– Nie mam poję­cia, o kogo ci cho­dzi.
Vera zro­biła krok w jego stronę.
– Lepiej sobie przy­po­mnij, bo zaraz pójdę do któ­re­goś funk­cjo­na­riu­sza i powiem mu, że mnie obma­cy­wa­łeś. Może nawet zro­bię ofi­cjalne zgło­sze­nie.
– Dobra, dobra. Nie wiem, co to za jedna. My tylko pil­nu­jemy drzwi, tutaj i w kilku innych loka­lach w mie­ście. Dziew­czy­nami zaj­muje się ktoś inny.
Pew­nie mówił prawdę. Z tego, co Vera się orien­to­wała, klub moto­cy­klowy Odin ni­gdy nie zaj­mo­wał się han­dlem ludźmi. Ale może ich przy­wódca Pål wie o tej kobie­cie coś wię­cej. To on w zeszłym roku pomógł jej wsa­dzić Jon­nego, dzięki czemu opieka spo­łeczna powie­rzyła jej Sig­gego. Pål może i był kry­mi­na­li­stą, ale god­nym zaufa­nia.
– Pål się tutaj gdzieś kręci? – zapy­tała.
Typek z bli­zną spoj­rzał na nią podejrz­li­wie.
– Nie wolno mi o tym gadać.
– Zawsze mogę pójść zgło­sić cię na poli­cję.
– Dawno go nie widzia­łem. Trzyma się na ubo­czu. Sporo ostat­nio wyjeż­dżał.
– Okej.
Vera zdjęła ręka­wiczkę i spoj­rzała na zega­rek. Minęła druga, musiała się spie­szyć, jeśli miała zdą­żyć z arty­ku­łem do poran­nego wyda­nia gazety. Z zimna aż bolały ją palce.
Rozej­rzała się w poszu­ki­wa­niu Cariny. Foto­grafka stała kawa­łek dalej, robiąc zdję­cia budyn­kom przy ulicy Malm­skil­l­nads­ga­tan. Vera dała jej znać, że idzie zadzwo­nić i zapo­wie­dzieć temat.
Na moście Malm­skil­l­nads­bron pano­wała cisza. Vera przy­sta­nęła i spoj­rzała w stronę Kungs­ga­tan. Nie było czego podzi­wiać. Na wyso­ko­ści kina Rigo­letto jakiś męż­czy­zna wymio­to­wał oparty o ścianę budynku. Spodnie zwi­sały mu w kola­nach, tak jakby odruch wymiotny zastał go w trak­cie sika­nia. Po dru­giej stro­nie ulicy dwóch face­tów wdało się w bójkę. Od strony placu Stu­re­plan pod­jeż­dżał do nich radio­wóz na świa­tłach.
Na Östermalmie wystrze­liła spóź­niona petarda i Vera znów pomy­ślała o Sig­gem. Cie­kawe, czy za nią tęsk­nił. I czy jego życie z Jon­nym było tak samo cha­otyczne i złe jak wcze­śniej.
Całą jesień poświę­ciła na odzy­ska­nie opieki nad chłop­cem. Sko­rzy­stała ze swo­ich kon­tak­tów w urzę­dach i popro­siła o pomoc praw­nika, któ­remu zapła­ciła dzie­sięć tysięcy koron. Nie­stety jakimś cudem Jon­nemu udało się zała­twić zaświad­cze­nie o zatrud­nie­niu w pie­karni i pozy­tywną opi­nię o tym, jak przy­kład­nie wyko­nuje swoje obo­wiązki i że porzu­cił kry­mi­nalną prze­szłość. Vera wpraw­dzie wie­działa, że wła­ści­ciel pie­karni to hazar­dzi­sta, któ­remu Jonny poży­czał pie­nią­dze, ale nie miało to zna­cze­nia. Jonny był ojcem Sig­gego.
Wybrała numer do dyżur­nego redak­cji, Andersa Gärdéna, któ­rego wszy­scy nazy­wali Szczu­pa­kiem.
– Tu Vera Berg.
– Słu­cham, z czym też przy­cho­dzi do nas dzi­siaj nasza gwiazda? Zoba­czymy w końcu w gaze­cie twoją stopkę redak­cyjną czy będziesz już tylko kaso­wać wypłatę?
– Chcesz czo­łówkę czy nie?
– Dobra, dobra.
– Mamy nowo­roczne mor­der­stwo – zako­mu­ni­ko­wała Vera. – Strze­la­nina w cen­trum mia­sta. Łap tytuł.

NAGA KOBIETA
UCIE­KAŁA PRZEZ ŚNIEG
– poszu­ki­wana w całym kraju po
NOWO­ROCZ­NYM MOR­DER­STWIE

Vera uśmiech­nęła się, dyk­tu­jąc tytuł. Wie­działa, że to zda­nie pojawi się wkrótce na każ­dej sta­cji ben­zy­no­wej i kio­sku z gaze­tami w całym kraju.

 
Wesprzyj nas