Zaginiona żona, pożar i krwawa sieć tajemnic oplatająca miasto. Debiutancka powieść Roberta Małeckiego z aroganckim dziennikarzem, Markiem Benerem – powraca w zupełnie nowej odsłonie.


Marek Bener miał niemal wszystko. Kochającą żonę Agatę, nieskazitelną reputację i plany na przyszłość. Trzy lata temu jego życie zamieniło się w piekło, kiedy ciężarna żona niespodziewanie zaginęła. Od tamtej pory Marek stacza się w otchłań rozpaczy. Do momentu, gdy dostaje propozycję przeprowadzenia ostatniego dziennikarskiego śledztwa. Z podjęciem decyzji nie waha się ani chwili.

Sprawa jednak znacznie wykracza poza typowe medialne zlecenie. Toruniem wstrząsa seria niepokojących wypadków. Na domiar złego zwłoki odnalezione w zgliszczach spalonego domu należą do dawnego przyjaciela Benera, a Marek odkrywa, że w śmierć może być zamieszana kobieta, przez którą zerwali przyjaźń lata temu. Prawdziwy dramat jednak dopiero na niego czyha, dziennikarza prześladuje od dawna jedno zdanie: najgorsze dopiero nadejdzie.

Czy Benerowi uda się otrząsnąć z kilkuletniej apatii i dotrzeć do korzeni zła?

„Najgorsze dopiero nadejdzie” to iskra, która odpali kryminalną petardę! Mistrzowska intryga. Charyzmatyczny i bezkompromisowy bohater. Od tej powieści po prostu nie sposób się oderwać.

Robert Małecki
Najgorsze dopiero nadejdzie
Seria „Cykl z Markiem Benerem”, tom 1
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 10 lipca 2024
 
 

Pro­log

 
Mia­łem krew na rę­kach, cho­ciaż ni­gdy ni­kogo nie za­bi­łem.
Otar­łem pot z czoła. Po chwili usły­sza­łem swój świsz­czący, krótki od­dech, który mie­szał się z char­cze­niem i po­ję­ki­wa­niami na­giego czło­wieka le­żą­cego u mo­ich stóp. Wciąż pró­bo­wał stąd uciec, ale bra­ko­wało mu siły, by prze­su­nąć się choćby o cen­ty­metr. Pod­łogę i dwie ściany two­rzące na­roż­nik tej nie­wiel­kiej piw­nicy wy­ło­żono grubą czarną fo­lią. Sze­le­ściła pod każ­dym moim kro­kiem i jego spa­zma­tycz­nym ru­chem.
Mia­łem krew na rę­kach.
Tak to bywa, kiedy grunt roz­stę­puje się pod no­gami i wi­dzisz, jak wszystko, co do tej pory mia­łeś, znika w ni­co­ści. Prze­bie­gam my­ślą swoje ży­cie i wi­dzę w nim wy­raź­nie, jak znaki ostrze­gaw­cze, wszyst­kie te roz­wi­dle­nia dróg, na któ­rych po­sze­dłem w złą stronę. Cza­sami przez przy­pa­dek, cza­sami świa­do­mie. Ale kiedy my­ślę o niej…
Nie… Po pro­stu nie mogę…
Czuję, jak za­ci­ska się gar­dło, łzy na­pły­wają do oczu. Je­śli my­śli­cie, że się uża­lam, je­ste­ście w błę­dzie. Po pro­stu pod­li­czam straty i za­sta­na­wiam się, ile cio­sów mu­siał­bym za­dać, by wy­rów­nać wszyst­kie ra­chunki.
Nie zo­stało mu wiele czasu. Z ust na po­marsz­czoną fo­lię są­czyła się krew. Zbie­rała się w nie­re­gu­larną plamę mniej wię­cej w tym sa­mym miej­scu, gdzie le­żały dwa ukru­szone zęby, i nie­wiele da­lej od po­dłuż­nej ka­łuży mo­czu, któ­rej kształt nada­wały za­gię­cia ma­te­riału. Czer­wo­nych śla­dów było wię­cej. Kropki, roz­pry­ski, smugi, wszyst­kie po­ły­ski­wały w świe­tle je­dy­nej lampy za­wie­szo­nej pod su­fi­tem.
Wcze­śniej, kiedy mógł jesz­cze mó­wić, bła­gał o li­tość, pła­kał i prze­pra­szał. Bre­dził coś o złej dro­dze, błę­dach mło­do­ści i póź­niej­szym na­wró­ce­niu. Wresz­cie, kiedy ar­gu­menty od­bi­jały się ode mnie jak od ściany, za­ofe­ro­wał pie­nią­dze. Dużo pie­nię­dzy. A to tylko bar­dziej mnie roz­wście­czyło.
Smród mo­czu uno­sił się i mie­szał z me­ta­licz­nym za­pa­chem krwi, wy­peł­niał po­nurą piw­nicę.
– Wy­star­czy – usły­sza­łem spo­kojny głos zza swo­ich ple­ców.
Mój od­dech jesz­cze świsz­czał, a klatka pier­siowa uno­siła się szybko. Pod­nio­słem ręce na znak, że skoń­czy­łem, i nie­spiesz­nie od­wró­ci­łem się do Aliena. Do tej pory w mil­cze­niu przy­pa­try­wał się jatce do­ko­ny­wa­nej w piw­nicy domu sto­ją­cego na ubo­czu, da­leko od przed­mieść To­ru­nia.
Nie wy­star­czy, po­my­śla­łem, cho­ciaż fak­tycz­nie nie mia­łem już ochoty do­bi­jać le­żą­cego. Nie wy­star­czy, bo zła, które ten fa­cet wy­rzą­dził, w ża­den spo­sób nie da się wy­ma­zać i za­szpa­chlo­wać do­brem. Mo­żesz uda­wać, że wy­gła­dzi­łeś ścianę, ale rysa za­wsze w niej bę­dzie. Ze mną było tak samo. No­si­łem w so­bie rysę, któ­rej nic nie mo­gło wy­peł­nić. Mimo to po­ki­wa­łem głową na znak, że się zga­dzam, i od­sze­dłem w stronę drzwi. Do­piero kiedy zła­pa­łem klamkę, do­strze­głem zdartą do ży­wego skórę na kost­kach obu dłoni. Zer­k­ną­łem na buty i ukła­da­jące się na nich wy­raźne smugi bor­do­wej mazi. Po­dą­ży­łem wzro­kiem po śla­dach na fo­lii do po­si­nia­czo­nego ciała, opuch­nię­tej twa­rzy. Wi­dzia­łem jego cier­pie­nie, ale nie mia­łem za grosz współ­czu­cia.
– No, idź już – usły­sza­łem. – Resztą zajmę się sam.
Spoj­rza­łem na Aliena. W bla­sku lampy, która wi­siała tuż nad jego głową, wy­glą­dał jak upiór. Oczy to­nęły w cie­niu sze­ro­kiego czoła, skóra miała nie­rze­czy­wi­sty żółty ko­lor, a wy­ta­tu­owany na szyi ogon ko­smicz­nego stwora z filmu Ri­dleya Scotta jakby cia­śniej się na niej za­ci­skał. Się­gnął po brą­zową bu­tlę, na któ­rej dru­ko­wa­nymi li­te­rami na­pi­sano „KWAS”. Z po­wro­tem prze­nio­słem wzrok na le­żą­cego męż­czy­znę. Może mi się tylko zda­wało, że pod­niósł opuch­niętą po­wiekę i spoj­rzał w moją stronę, a jego usta uło­żyły się w sy­laby, któ­rych nie był w sta­nie wy­po­wie­dzieć.
– Bła-gam…
Tak to od­czy­ta­łem i na­wet po­czu­łem ulgę. Nie, nie je­stem zwy­rod­nial­cem. Każdy z was po tym, co prze­ży­łem, zro­biłby do­kład­nie to samo, ale tylko nie­wielu ma od­wagę się do tego przy­znać.
Na­ci­sną­łem klamkę i uchy­li­łem drzwi w chwili, gdy do­tarł do mnie dźwięk od­krę­ca­nego korka.

 
Wy­obra­żam so­bie, że wy­cho­dzę z piw­nicy, idę wolno scho­dami w górę, w stronę świa­tła wpa­da­ją­cego przez uchy­lone drzwi. Kiedy znaj­duję się przed nimi, sły­szę po­tworny wrzask, taki pro­sto z trzewi, a po­tem jęk. W fil­mach – na pewno to zna­cie – w tej sce­nie ka­mera unosi się w górę, a echo krzyku, któ­rego prze­cież nikt nie usły­szy, nie­sie się po spo­koj­nej oko­licy. Bo świata nie ob­cho­dzi ta jedna ludzka tra­ge­dia.
Kiedy wy­cho­dzę na ze­wnątrz, jest noc, a li­sto­pa­dowy wiatr owiewa mi twarz i po­ra­nione dło­nie. Pa­trzę na czarne chmury, które prze­wa­lają się ni­sko nad moją głową, i wiem, że do świtu jesz­cze kilka go­dzin. Każ­demu mo­jemu od­de­chowi to­wa­rzy­szy kłąb gę­stej pary. Na po­dwó­rzu pa­nuje ci­sza, a może tylko ja nie sły­szę szumu po­bli­skiego lasu, cho­ciaż wi­dzę ko­ły­szące się ko­rony brzóz i so­sen.
Uru­cha­miam sa­mo­chód, wrzu­cam bieg i zwal­niam sprzę­gło. Do­piero te­raz wy­ła­wiam z oto­cze­nia pierw­sze dźwięki. Opony szu­rają na zmar­z­nię­tej grun­to­wej dro­dze. Sze­le­ści moja kurtka, kiedy kręcę kie­row­nicą i mi­jam bramę. Gło­śno po­cią­gam no­sem.
Nie­spiesz­nym tem­pem do­jeż­dżam do szosy, wrzu­cam kie­run­kow­skaz, który tyka mia­rowo. Prze­pusz­czam dwa sa­mo­chody, a na­stęp­nie włą­czam się do ru­chu. Sil­nik wcho­dzi na wyż­sze ob­roty. Po chwili znacz­nie prze­kra­czam do­zwo­loną pręd­kość.
Świat wraca do nor­mal­no­ści, ale ja je­stem gdzieś da­leko stąd.
Wiem, że nie ucieknę od tego. Jest prze­cież coś, co spra­wia, że nic już nie bę­dzie ta­kie jak daw­niej. Jedna myśl, która wwierca się we mnie i ciąży, jak­bym po­łknął ka­mień. Jedno py­ta­nie, na które nie znam od­po­wie­dzi.
Czy jej krzyku też nikt nie sły­szał?

 
Wesprzyj nas