„W dół, do ziemi” to powieść fantastycznonaukowa amerykańskiego pisarza Roberta Silverberga z 1970 roku, która zabiera czytelnika w fascynującą podróż na egzotyczną planetę Belzagor. To opowieść o eksploracji, kolonizacji i konfrontacji z obcą kulturą, ale także o poszukiwaniu samego siebie.
Edmund Gunderson, administrator Świata Holmana, uważał sulidory i nildory – dwa zamieszkujące planetę gatunki – za specyficzne przejawy lokalnej fauny, pozbawione możliwości samostanowienia o swym losie, za po prostu zwierzęta, niewolników, tanią siłę roboczą…
Bezlitośnie eksploatowana przez korporacje planeta zyskała jednak w końcu autonomię. Uznano, że obie rasy dysponują własną kulturą, inteligencją i tradycjami, toteż zgodnie z zasadami kolonizacji, planeta została oddana w ręce autochtonów, a ludzie ją opuścili.
Na miejscu pozostały jedynie pojedyncze jednostki, osoby związane emocjonalnie z planetą. Gundersona wśród nich nie było, bez żalu wrócił do domu, pozostawiając za sobą jedynie wspomnienia, jak uważał, niegodnie sprawowanego urzędu.
Po latach wraca jednak na Belzagor – bo tak nazywa się teraz planeta – by zmierzyć się z demonami przeszłości, odkupić winy i pojednać z gatunkiem, którego nigdy wcześniej nie próbował zrozumieć.
Gunderson wraca, by odbyć podróż w najodleglejsze rejony planety, gdzie nildory mogą pomóc mu w przemianie.
W dół do ziemi
Przekład: Irena Lipińska
Seria: Wymiary
Wydawnictwo Vesper
Premiera: 15 maja 2024
I
A jednak wrócił do Świata Holmana. Nie umiałby dać jasnej odpowiedzi, dlaczego tak się stało. Może działała nieodparta siła przyciągania, może uczucia, a może głupota. Gundersen nigdy nie planował, że kiedyś znów odwiedzi to miejsce, a mimo to znalazł się tutaj. Czekał na lądowanie. Tuż za osłoną wizjera był świat niewiele większy od Ziemi, świat, który zabrał mu najpiękniejsze lata życia, gdzie dowiedział się o sobie rzeczy, których raczej wolałby nie wiedzieć. Zapaliło się czerwone światło sygnalizacyjne. Statek będzie wkrótce lądował, jednak wbrew wszystkiemu wracał.
Widział całun mgły zalegający nad strefą o umiarkowanej temperaturze, nieregularnie rozrzucone szczyty pokryte lodowymi czapami i pas tropików wijący się jak ciemnobłękitna wstęga. Pamiętał jazdę przez Morze Piasku w oślepiającym blasku o świcie, pamiętał, jak płynął milczącą czarną rzeką pod baldachimem drżących liści zakończonych ostro niczym sztylety i pamiętał koktajle na werandzie stacji w dżungli z Seeną tuż przy sobie i stadem nildorów ryczących w zaroślach. Było to dawno. Teraz nildory znów zostały panami Świata Holmana. Gundersenowi trudno było się z tym pogodzić. A może właśnie dlatego wrócił. Chciał zobaczyć, co też nildory potrafią zdziałać.
– Prosimy pasażerów o uwagę – rozległo się wezwanie z głośnika. – Za piętnaście minut znajdziemy się na orbicie Belzagora. Proszę wrócić do kołysek, zapiąć siatki zabezpieczające i przygotować się do lądowania.
Belzagor. Teraz tak nazywała się ta planeta. Nazwa miejscowa, własne słowo nildorów. Gundersenowi kojarzyło się to z mitologią asyryjską. Oczywiście była to wymowa „uszlachetniona”, u nildorów brzmiało to bardziej jak „Blizgrr”. A więc Belzagor. Będzie tak nazywał tę planetę, skoro teraz nosi takie miano i skoro tego po nim oczekują. Zawsze starał się nie obrażać bez potrzeby obcych istot.
– Belzagor – powiedział. – Ten dźwięk zawiera jakąś zmysłowość, prawda? Przyjemnie się go wymawia.
Para turystów, siedząca obok niego w przedziale na statku, zgodziła się ochoczo – potakiwali wszystkiemu, co Gundersen powiedział. Mąż, pulchny, blady, ubrany z przesadną elegancją, dorzucił:
– Nosiła nazwę Świat Holmana, kiedy pan tu był ostatnio. Nie mylę się, prawda?
– Och, tak – odparł Gundersen. – Ale było to w dawnych, dobrych czasach imperialistycznych, kiedy Ziemianin mógł nazwać każdą planetę, jak mu się podobało. Teraz to wszystko już się skończyło.
Żona turysty zacisnęła wargi we właściwy sobie sposób, w cienką, żałosną kreseczkę. Gundersen odczuwał przewrotną przyjemność w dokuczaniu jej. Przez całą podróż odgrywał wobec tych turystów rolę jakiegoś bohatera z powieści Kiplinga, pozując na dawnego urzędnika kolonialnego, który jedzie popatrzeć, jakiego to bigosu narobili krajowcy, wykrzywiony obraz jego rzeczywistego stanowiska, ale czasem dobrze było nosić maskę.
Turyści – było ich ośmioro – patrzyli na niego z mieszanymi uczuciami podziwu i wzgardy, kiedy tak paradował pomiędzy nimi, wielki mężczyzna o jasnej skórze, z blichtrem światowca na twarzy. Nie podobał im się, a jednocześnie wiedzieli, że cierpiał i że ciężko pracował pod obcym słońcem.
– Zatrzyma się pan w hotelu? – zapytał mąż-turysta.
– Och, nie. Jadę wprost do buszu, w stronę Krainy Mgieł. Proszę spojrzeć, widzicie państwo na północnej półkuli ten zwał chmur? Bardzo stromy gradient termiczny – tropiki i arktyka praktycznie tuż obok siebie. Mgła. Mżawka. Zabiorą tam państwa na wycieczkę. Ja, niestety, mam interesy.
– Interesy? Sądziłem, że te niezależne już światy pozostają poza sferą penetracji ekonomicznej, że…
– To nie interesy handlowe – powiedział Gundersen. – Osobiste. Niedokończone sprawy. Coś, czego nie zdołałem rozwiązać w czasie służbowego pobytu.
Światło sygnalizacyjne rozbłysło bardziej intensywnie. Poszedł do kabiny, by przygotować się do lądowania. Otuliła go pajęcza tkanina z przędzarki. Zamknął oczy. Statek opadł w kierunku powierzchni planety, a Gundersen kołysał się zawieszony, zabezpieczony przed niemiłymi skutkami zmiany prędkości.
Jedyne lotnisko międzyplanetarne na Belzagorze zbudowane zostało przez Ziemian przeszło sto lat temu. Leżało w tropikach, u ujścia wielkiej rzeki wpadającej do jedynego na Belzagorze oceanu. Rzeka Madden, ocean Benjamini – Gundersen nie znał nazw nildorskich. Lotnisko, na szczęście, było samoobsługowe. Trudno było się spodziewać, by nildory potrafiły kierować portem międzyplanetarnym, a niemożliwe było utrzymywanie załogi Ziemian. Gundersen wiedział, że na Belzagorze pozostało jeszcze ze stu Ziemian, ale ci nie mieli kwalifikacji do kierowania lotniskiem. A poza tym obowiązywał przecież traktat, w myśl którego wszystkie funkcje administracyjne miały być przejęte przez nildory.
Wylądowali. Zwoje pajęczej tkaniny otulającej rozwiały się i pasażerowie opuścili statek.
W powietrzu wisiał ciężki odór tropików: mulistej gleby, gnijących liści, odchodów dzikich zwierząt i zapach kremowych kwiatów. Był wczesny wieczór, na niebo wypłynęły już dwa księżyce. Zanosiło się na deszcz, lecz zagrożenie ulewą było raczej nikłe – w tej strefie tropikalnej rzadko kiedy występowały obfite opady, cały czas natomiast mżyło i na wszystkim osadzały się krople dżdżu.
Gundersen dostrzegł, że za drzewami Hullygully otaczającymi lądowisko zalśniła błyskawica. Stewardesa sprawowała nadzór nad dziewięcioma osobami, które wysiadły.
– Proszę tędy! – zawołała i poprowadziła wszystkich w stronę jedynego widocznego budynku.
Z lewej strony spoza zarośli wychynęły trzy nildory i z zaciekawieniem przypatrywały się przybyszom. Zdumieni turyści pokazywali je sobie.
– Popatrz! Widzisz je? Zupełnie jak słonie! Czy to te, te nili… nildory?
– Tak, nildory – powiedział Gundersen.
Ostry zapach zwierząt niósł się poprzez polanę. Wnosząc z wielkości kłów, był to samiec i dwie samice. Wszystkie były prawie tej samej wielkości: ponad trzy metry. Miały ciemnozieloną skórę, co wskazywało, że pochodziły z półkuli zachodniej. Ślepia, wielkie jak płyty gramofonowe, wlepiały w Gundersena z niechętną ciekawością. Stojąca na przodzie samica, o krótkich kłach, podniosła ogon i spokojnie wydaliła górę dymiącego purpurowego łajna. Do Gundersena doszły niskie, niewyraźne dźwięki, ale z tej odległości nie mógł zrozumieć, co mówiły nildory. To niemożliwe, żeby obsługiwały lotnisko międzyplanetarne, pomyślał. To niemożliwe, żeby rządziły planetą. Wiedział jednak, że to robią, że tak się dzieje.
W budynku portowym nie było nikogo. Kilka robotów naprawiało szare plastikowe płyty pokrywające ściany budynku. Prędzej czy później tę część planety opanuje dżungla i wszystko zbutwieje. Jedyną widoczną tu działalnością była praca robotów. Nie istniał żaden urząd celny. Nildory nie są biurokratami, nie interesuje ich, co kto ze sobą przywozi. Dziewięciu pasażerów poddano odprawie celnej tuż przed podróżą – na Ziemi przywiązywano wagę i to znaczną, do tego, co się wywozi na mało rozwinięte planety. Nie było też kontroli paszportowej ani kantoru wymiany pieniędzy, ani nawet kiosków z gazetami czy innych udogodnień dla pasażerów. Był to właściwie wielki goły hangar, w którym w dawnych czasach kolonialnych, gdy Świat Holmana był własnością Ziemi, kipiało życie. Gundersenowi wydawało się, że wokół niego pojawiły się duchy tamtych odległych dni: postacie w tropikalnych ubiorach khaki przenoszące różne polecenia, urzędników pogrążonych w rachunkach i papierach, techników uwijających się przy komputerach, tragarzy nildorskich obładowanych towarami eksportowymi.
Teraz panowała tu martwota i cisza.
– Zaraz powinien przybyć przewodnik. Zaprowadzi państwa do hotelu – poinformowała stewardesa.
Gundersen też miał zatrzymać się w hotelu, ale tylko na jedną noc. Miał nadzieję, że rano załatwi sobie jakiś środek transportu. Nie posiadał wyraźnych planów dotyczących podróży na północ. Miała to być improwizacja, zagłębienie się we własną przeszłość.
– Czy ten przewodnik jest nildorem? – zapytał stewardesę.
– Ma pan na myśli krajowca? Och, nie, to Ziemianin… panie Gundersen. – Przewertowała plik zadrukowanych kartek. – Nazywa się Van Beneker i powinien tu być przynajmniej na pół godziny przed wylądowaniem statku, nie rozumiem więc, dlaczego…
– Van Beneker nigdy nie odznaczał się punktualnością – zauważył Gundersen. – Ale oto i on.
W otwarte drzwi budynku wjechał stary łazik, z krótego wysiadł rudy i piegowaty mężczyzna. Nosił wymięty uniform i długie buty używane w dżungli. Poprzez kosmyki rzednących włosów przeświecała opalona łysa czaszka. Wkroczył do budynku, rozejrzał się i zamrugał.
– Van! – zawołał Gundersen. – Tutaj, Van.
Mężczyzna zbliżył się.
– Witam państwa na Belzagorze, bo tak teraz nazywa się Świat Holmana. Moje nazwisko Van Beneker. Postaram się pokazać państwu tyle z tej fascynującej planety, ile jest legalnie dozwolone, i…
– Halo, Van – przerwał mu Gundersen.
Przewodnik zatrzymał się wyraźnie poirytowany, że mu przerwano. Zamrugał i popatrzył na Gundersena.
– Pan Gundersen?
– Po prostu Gundersen. Nie jestem już szefem.
– Jezu, panie Gundersen. Jezu, przyjechał pan tu na wycieczkę?
– Niezupełnie. Przyjechałem pokręcić się na własną rękę.
– Proszę mi wybaczyć – zwrócił się do grupy Van Beneker. Podszedł do stewardesy. – W porządku, może mi ich pani przekazać. Biorę odpowiedzialność. Wszyscy są tutaj? Raz, dwa, trzy… osiem. Zgadza się. Bagaże można ustawić tu, koło łazika. Niech wszyscy chwilę poczekają. Zaraz wracam.
Van szarpnął Gundersena za łokieć.
– Odejdźmy, panie Gundersen. Nie ma pan pojęcia, jaki jestem zdumiony. O Jezu!
– Jak ci się wiedzie, Van?
– Parszywie. Jak inaczej może być na tej planecie? Kiedy pan dokładnie wyjechał?
– W dwa tysiące dwieście czterdziestym roku. W rok po tym, jak to wypuściliśmy z rąk. Osiem lat temu.
– Osiem lat. I co pan robi?
– Ministerstwo Spraw Wewnętrznych znalazło mi pracę – odparł Gundersen. – Jestem bardzo zajęty. Teraz dostałem rok zaległego urlopu.
– I chce go pan spędzić tutaj?
– Czemu nie?
– Po co?
– Wybieram się do Krainy Mgieł – odparł Gundersen. – Chcę odwiedzić sulidory.
– Niech pan tego nie robi. Po co to panu?
– Żeby zaspokoić ciekawość.
– Ten sam problem z każdym, kto tu przyjeżdża. Ale pan przecież o tym wie, panie Gundersen, ilu tam poszło i nigdy więcej nie wróciło.
Gundersen się zaśmiał.
– Nie powie mi pan – ciągnął przewodnik – że przyjechał pan tu, taki szmat drogi, żeby tylko potrzeć nosy z sulidorami. Założę się, że ma pan jakiś inny powód.
Gundersen puścił to mimo uszu.
– Co ty teraz robisz, Van? – zapytał.
– Oprowadzam turystów. Mamy tu co roku dziewięć, dziesięć wycieczek. Wiozę ich wzdłuż oceanu, potem pokazuję trochę Krainy Mgieł i robimy skok przez Morze Piasku. Przyjemna i niezbyt męcząca trasa.
– Hmm…
– A przez resztę czasu byczę się. Czasem pogadam z nildorami, czasem odwiedzę przyjaciół na stacjach w buszu. Pan zna ich wszystkich: to ludzie z dawnych czasów, którzy tu zostali.
– A co się dzieje z Seeną Royce? – zapytał Gundersen.
– Mieszka przy Wodospadach Shangri-la.
– Wciąż taka ładna?
– Jej się tak wydaje – powiedział Van Beneker. – Zamierza pan zapuścić się w tamte strony?
– Oczywiście. Chcę odbyć sentymentalną pielgrzymkę. Odwiedzę wszystkie stacje w buszu, wszystkich starych przyjaciół: Seenę, Cullena, Kurtza, Salamona. Kto tam jest jeszcze?
– Niektórzy już nie żyją.
– No więc tych, którzy zostali. – Gundersen spojrzał na małego człowieczka i uśmiechnął się. – Zajmij się teraz lepiej swoimi turystami. Pogadamy wieczorem w hotelu. Chciałbym, żebyś mnie wprowadził we wszystko, co tu się działo, kiedy mnie nie było.
– Mogę to zrobić z łatwością, panie Gundersen. Zaraz i w jednym słowie: zgnilizna. Wszystko tu gnije i się rozpada. Niech pan rozejrzy się po lotnisku. Niech pan popatrzy na te reperujące roboty. Nie bardzo się błyszczą, prawda?
– No, tak…
– Niech pan podejdzie bliżej, a zobaczy pan plamy na ich kadłubach. Niech pan spojrzy choćby na tę ścianę.
– To przecież można…
– Oczywiście. Wszystko można naprawić. Nawet roboty naprawcze. Ale tu załamuje się cały system. Prędzej czy później zbutwieją programy operacyjne i nie będzie już co naprawiać. I ten świat wróci do epoki kamienia łupanego.
Wtedy wreszcie nildory będą szczęśliwe. Znam te wielkie potwory, jak każdy zresztą, kto tu jest. Wiem, że nie mogą się doczekać, aż wszelki ślad Ziemian zniknie z tej planety. Udają przyjazne uczucia, ale cały czas dyszą nienawiścią, prawdziwą nienawiścią i…
– Zajmij się swoimi turystami, Van – przerwał mu Gundersen. – Zaczynają się niepokoić.
II
Z portu międzyplanetarnego do hotelu miała ich przewieźć karawana nildorów – po dwóch Ziemian na jednym stworzeniu, Gundersen sam. Van Beneker z bagażami – łazikiem. Trzy nildory, pasące się na skraju pola, podeszły spokojnie, by włączyć się do karawany i jeszcze dwa inne wyszły z buszu. Gundersen zdziwił się, że nildory godziły się służyć Ziemianom za juczne zwierzęta.
– To im nie przeszkadza – wyjaśnił Van Beneker. – Lubią robić nam małe grzeczności. Zwiększa to ich poczucie wyższości. A zresztą prawie nie czują takiego obciążenia i nie uważają, aby coś upokarzającego było w tym, że siedzą na nich ludzie.
– Kiedy tu byłem, odnosiłem wrażenie, że ich to nie zachwyca – rzekł Gundersen.
– Od czasu naszego zrzeczenia się traktują te sprawy bardziej pobłażliwie. A zresztą, kto może wiedzieć, co one myślą, co naprawdę myślą.
Turystów zaszokowała perspektywa jazdy na nildorach. Gundersen starał się ich uspokoić, tłumacząc, że stanowi to istotną część przeżyć na Belzagorze. A poza tym urządzenia na tej planecie nie są w stanie kwitnącym i właściwie nie ma już żadnego innego środka transportu nadającego się do użytku. Aby ośmielić przybyszów, zademonstrował im, jak się wsiada. Poklepał lewy kieł swojego nildora, a wtedy zwierzę uklękło w taki sposób, jak to robią słonie. Następnie nildor uniósł łopatki i dzięki temu utworzyło się na jego grzbiecie zagłębienie, w którym człowiek mógł wygodnie siedzieć. Gundersen wspiął się, chwytając za wygięte do tyłu rogi, jak za kule u siodła. Kolczasty grzebień biegnący przez środek szerokiej czaszki tuziemca zaczął się kurczyć i drgać – był to gest powitania. Nildory mają bogaty język gestów. Posługują się nie tylko grzebieniami, ale i długimi trąbami oraz pofałdowanymi uszami.
– Sssukh! – zawołał Gundersen i nildor wstał.
– Dobrze ci się siedzi? – spytał nildor w swym własnym języku.
– Doskonale – odparł Gundersen, czując przypływ radości, że nie zapomniał obcych słów.
Z pewnym wahaniem i bardzo niezręcznie ośmiu turystów dosiadło wreszcie nildorów i karawana ruszyła drogą wzdłuż rzeki, w stronę hotelu. Fosforyzujące nocne muchy rozsiewały blade światło pod baldachimem drzew. Na niebo wypłynął trzeci księżyc i jego blask przeświecał przez liście, ukazując oleistą rzekę wartko płynącą po lewej stronie. Gundersen umiejscowił się na tyłach grupy na wypadek, gdyby coś przytrafiło się któremuś z turystów. Był moment niepokojący w czasie podróży: gdy jeden z nildorów opuścił szereg, podszedł do rzeki i zanurzył w niej kły, by wydobyć jakiś smakowity kąsek. Potem dołączył do karawany. W dawnych czasach – medytował Gundersen – nic podobnego nie mogło się zdarzyć. Nildorom nie pozwalano na żadne kaprysy.
Jazda sprawiała mu przyjemność. Zwierzęta szły wyciągniętym kłusem, co nie było jednak wyczerpujące dla pasażerów. Jakie to dobre stworzenia, te nildory, pomyślał Gundersen. Silne, uległe, inteligentne. Już prawie wyciągnął rękę, żeby pogłaskać swojego wierzchowca, ale uznał, że mogłoby to wydać się protekcjonalne. Przypomniał sobie, że przecież nildory to coś innego niż śmiesznie wyglądające słonie. Są istotami rozumnymi, dominującą formą życia na tej planecie – prawie ludźmi. I nie należy o tym zapominać.
Zbliżali się do hotelu. Na przedzie jedna z kobiet pokazywała, że coś dzieje się w krzakach. Jej mąż wzruszył ramionami i potrząsnął głową. Kiedy Gundersen zbliżył się do tego miejsca zobaczył, co zaniepokoiło turystów. Jakieś czarne kształty kuliły się pomiędzy drzewami, ciemne postacie poruszały się tu i tam. Były ledwie widoczne w ciemnościach. Dwie takie figury wynurzyły się z mroku i stanęły przy ścieżce. Były to krępe dwunożne stwory, mające blisko trzy metry wzrostu, obrośnięte gęstymi ciemnorudymi włosami. Ich mięsiste ogony poruszały się miarowo; wąskie, przykryte grubymi powiekami oczy spoglądały podejrzliwie na przybyszów. Przez zwisające ryje, długie jak u tapira, wydawały dźwięki podobne do prychania.
– Co to takiego? – spytała Gundersena jedna z kobiet.
– To sulidory. Drugorzędny gatunek. Pochodzą z Krainy Mgieł, mieszkańcy północy.
– Czy są niebezpieczne?
– Nie sądzę.
– Jeśli te zwierzęta żyją na północy, to skąd się tu wzięły? – pragnął wiedzieć jej mąż.
Gundersen spytał o to swojego „wierzchowca”.
– Pracują w hotelu – odrzekł nildor – jako chłopcy na posyłki i pomoce kuchenne.
Wydało mu się to dziwne, że nildory wykorzystują sulidory jako służbę w hotelu Ziemian. Nawet przed zrzeczeniem się przez Ziemian władzy na planecie sulidory nie były zatrudniane jako służba, no ale wtedy, oczywiście, było tu mnóstwo robotników.
Na wybrzeżu, przed nimi, znajdował się hotel. Lśniący, nakryty wielką kopułą budynek nie wykazywał na zewnątrz śladów zniszczenia. Przedtem było to eleganckie miejsce wypoczynku przeznaczone wyłącznie dla urzędników na najwyższych stanowiskach w Kompanii. Gundersen spędził tu wiele szczęśliwych dni. Teraz, razem z Van Benekerem, pomagał turystom zsiadać. Przy wejściu do hotelu stały trzy sulidory; Van Beneker skinął na nie, by wyładowały bagaże z pojazdu.
Wewnątrz Gundersen dostrzegł od razu oznaki chylenia się budynku ku upadkowi. Tygrysi mech okalający kwietnik wzdłuż ściany holu zaczynał wciskać się pomiędzy piękne czarne płyty pokrywające podłogę. Gdy mężczyzna wchodził, maleńkie, zębate paszcze mchu kłapnęły szczękami. Prawdopodobnie roboty utrzymujące porządek w hotelu, niegdyś zaprogramowane do ścinania mchu obrzeżającego grzędę kwiatową, z biegiem lat rozregulowały się i teraz mech zaczął opanowywać nawet wnętrze. A może roboty w ogóle przestały działać, a zastępujące je sulidory niedbale wypełniały swe obowiązki? Były też inne oznaki wskazujące na brak nadzoru.
– Portierzy wskażą państwu pokoje – poinformował Van Beneker. – Proszę zejść na dół na koktajle, gdy będą państwo gotowi. Kolacja będzie podana za jakieś półtorej godziny.
Wielki jak wieża sulidor zaprowadził Gundersena na trzecie piętro do pokoju z widokiem na morze. Mężczyzna odruchowo chciał wręczyć dryblasowi monetę, ale ten popatrzył na niego tępo i nie przyjął. Wydawało się, że sulidor jest jakiś napięty, że tłumi wewnętrzne wrzenie. Ale była to pewnie imaginacja. W dawnych czasach sulidory rzadko pojawiały się poza strefą mgieł i Gundersen nie czuł się z nimi swobodnie.
– Jak długo jesteś w tym hotelu? – spytał w języku nildorskim.
Sulidor jednak nie odpowiedział. Gundersen nie znał języka sulidorów, ale był przekonany, że każdy z nich mówi równie biegle po nildorsku, jak i po sulidorsku. Powtórzył pytanie, wymawiając wyraźnie słowa. Sulidor podrapał się po skórze błyszczącymi pazurami i nic nie odparł. Przesunął się za Gundersenem, rozwidnił ścianę okienną, włączył filtry powietrza i bez pośpiechu spokojnie wyszedł.
Gundersen skrzywił się. Od razu ściągnął ubranie i wszedł pod dmuchawę. Szybka wibracja usunęła pył i brud całodziennej podróży. Rozpakował się i włożył wieczorne ubranie. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. To go zdziwiło – przecież był jeszcze młody, miał dopiero czterdzieści osiem lat i zwykle nie odczuwał trudów podróży. Skąd więc to zmęczenie? Teraz zdał sobie sprawę, jak mocno trzymał się w karbach przez ostatnie parę godzin, od chwili gdy powrócił na tę planetę. Sztywny, napięty – nie w pełni świadomy motywów swojego powrotu, niepewny przyjęcia, jakie go czeka, być może z poczuciem jakiejś winy – uginał się teraz pod ciężarem tej sytuacji.
Dotknął kontaktu i ściana zmieniła się w lustro. Tak, twarz miał ściągniętą, kości policzkowe, zawsze wydatne, teraz wręcz sterczały, wargi były zaciśnięte, a czoło poorane bruzdami. Zamknął oczy i starał się rozprężyć. Po chwili wyglądał lepiej. Pomyślał, że dobrze mu zrobi, jeśli się czegoś napije, zszedł więc do baru.
Nie było jeszcze nikogo. Przez otwarte żaluzje docierał do jego uszu huk załamujących się fal. Poczuł słony smak morza. Na skraju plaży osadzająca się sól utworzyła białą linię. Był przypływ, sterczały tylko czubki poszarpanych skał otaczających zatoczkę przeznaczoną do kąpieli. Gundersen patrzył w dal. Podczas ostatniego tutaj wieczoru, kiedy wydawano dla niego pożegnalne przyjęcie, też były na niebie trzy księżyce. Gdy hulanka się skończyła, on i Seena poszli popływać. Dotarli do niewidocznej za grzebieniami fal ławicy piasku, na której ledwie można było stać, a gdy wrócili na brzeg, nadzy i pokryci drobniutkimi kryształkami soli, kochali się na nadbrzeżnych skałach. Tulił ją, będąc przekonany, że to ostatni raz w życiu. A teraz był tu z powrotem…
Poczuł tak dotkliwe uczucie tęsknoty, że aż drgnął. Gundersen miał trzydzieści lat, kiedy przybył na Świat Holmana jako pomocnik agenta w punkcie handlowym. Gdy wyjeżdżał, miał czterdziestkę i był zarządcą okręgu. Teraz odnosił wrażenie, że pierwsze trzydzieści lat jego życia było tylko wstępem, przygotowaniem do owych dziesięciu, które przeżył na tym milczącym kontynencie, ograniczonym przez lody i mgły od północy i od południa, Oceanem Benjamini na wschodzie, a Morzem Piasku na zachodzie. Przez wspaniałe i prawdziwe dziesięć lat rządził połową świata, przynajmniej w czasie nieobecności głównego rezydenta. A mimo to planeta ta strząsnęła go z siebie, jakby nigdy nie istniał… Gundersen odwrócił się od żaluzji i usiadł.
Pojawił się Van Beneker, wciąż w swym przepoconym i pomiętym ubraniu roboczym. Mruknął przyjaźnie do Gundersena i zaczął myszkować po barze.
– Jestem również barmanem, panie Gundersen. Czym mogę panu służyć?
– Jakiś alkohol – odparł. – Coś, co mi możesz polecić.
– Dożylnie czy doustnie?
– Wolę butelkę. Lubię smak.
– Rzecz gustu. Ja wolę dożylnie. To jest dopiero efekt, to dopiero smakuje.
Van Beneker postawił przed Gundersenem pustą szklankę i podał mu flaszkę zawierającą trzy uncje ciemnoczerwonego płynu. Szkocki rum, produkt miejscowy – Gundersen nie pił go od ośmiu lat.