Przy stoliku w Czytelniku spotykali się wybitni ludzie. Autor, Krytyk, Senator, Redaktorka i Wielki Aktor – to postacie, które przyciągały do tej kawiarni.


W książce „Przy stoliku w Czytelniku” Jarosław Molenda opisuje fenomen niezwykłego miejsca, które nie zasłynęło z rewelacyjnej kawy czy firmowego ciasta, ale zostało unieśmiertelnione dzięki swoistej arytmetyce, bo gdyby pozbierać nazwiska wszystkich, którzy przez te cztery dekady tutaj przesiadywali, powstałby indeks ludzi, bez których polska kultura nie mogłaby istnieć. To setki, jeśli nie więcej, wyjątkowych nazwisk.

Czytelnikowski stolik ani nie był jedynym, ani tym bardziej pierwszym stolikiem literackim bądź artystycznym czy w ogóle towarzyskim – jak zwał, tak zwał – w dziejach polskich kawiarni. Być może siłę kawiarni Czytelnika stanowiła zachowana tam równowaga między polityką a kulturą.

Główne Osoby: Autor, Krytyk, Senator, Redaktorka i – najważniejszy z nich – Wielki Aktor na scenie i przy stoliku. Wszyscy wybitni. Kiedy umarł Gustaw Holoubek, przy stoliku też wszystko umarło. Oto najlepszy przykład roli jednostki w historii (nawet w historii stolika).

Jarosław Molenda – członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej, jego teksty ukazywały się m.in. na łamach „Focus Historia”, „Dookoła Świata”, „Gazeta Wyborcza. Ale Historia”, „Globtroter”, „Mówią Wieki”, „Odkrywca”, „Rzeczpospolita. Plus Minus”, „Wiedza i Życie”, „Voyage”. Członek kolegium redakcyjnego „Encyklopedii geograficznej świata”. Autor pięćdziesięciu książek, odznaczony przez Prezydenta Rzeczypospolitej Srebrnym Krzyżem Zasługi za propagowanie historii Polski oraz medalem Zasłużony dla Kultury Polskiej przyznanym przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Jarosław Molenda
Przy stoliku w Czytelniku
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 14 maja 2024
 
 


Wstęp

„To miejsce jest zajęte – ja tylko idę do domu – na kawę…”

Na początek kilka zdań od autora. Tą książką nie roszczę sobie bynajmniej pretensji do wypełniania białych plam w dziejach stolika w Czytelniku. Chciałem po prostu opowiedzieć jego historię, ale tak, by – nomen omen – Czytelnik po prostu nie nudził się podczas lektury. Drobiazgowe dochodzenie, która wersja jakiegoś wydarzenia jest prawdziwa, nie było moim celem.
Dużo w tym tekście dykteryjek, ale żyłem w PRL-u, doświadczyłem III Rzeczpospolitej, a teraz mam poczucie powrotu do obskurantyzmu międzywojnia, więc tym wyraźniej widzę, że w historii, w której nie ma wielkich bitew, to na ich polach królują nie groby poległych, a właśnie anegdoty. Są wielkie jak pokryte hieroglifami kolumny hipostylowe w egipskim Karnaku lub małe jak bursztyny, w których niczym zastygły owad tkwi prawda o minionym czasie. Trwają – i to jest ich siła.
Pośród wspomnień ludzi zawodowo związanych z kulturą spotykamy określenie „kawiarnia literacka”. Oznacza ono miejsce odwiedzane przez znanych artystów, którzy uwielbiali pospierać się między sobą przy filiżance kawy czy herbaty. Warta zaakcentowania jest owa „filiżanka”, a nie kieliszek jakiegoś innego, mocniejszego trunku. W kawiarniach spotykano się w ciągu dnia. W zależności od wykonywanej pracy przed południem lub po południu. Piło się zatem kawę lub herbatę, koniecznie z ciastkiem i ewentualnie z kieliszkiem koniaku. Ostrzejszą formułę artystycznych sporów pozostawiano na wieczór, a właściwie noc, dla tych, którzy potrzebowali dodatkowych podniet. Ale owe wieczorno-nocne elitarne spotkania odbywały się na ogół w klubach zamkniętych dla przypadkowych gości.
Co do kawiarni, to były one lokalami otwartymi dla wszystkich. Tu też ubijano interesy – pod stołem wymieniano waluty obce lub podawano sobie złotą bransoletę albo drogocenny pierścień z brylantem. Te transakcje nie przeszkadzały zupełnie artystom, wkoło których rozsiadywali się gapie – stanowiący plagę kawiarni i przekleństwo ich właścicieli, gdyż po kilku godzinach kibicowania obserwatorzy wstawali od stołów, mówiąc do kelnerów: „To miejsce jest zajęte – ja tylko idę do domu – na kawę…”.
Czytelnikowski stolik ani nie był jedynym, ani tym bardziej pierwszym stolikiem literackim bądź artystycznym czy w ogóle towarzyskim, jak zwał, tak zwał, w dziejach polskich kawiarni. Opowieść wypada zacząć zatem od przedstawienia narodzin i funkcji stolika literackiego (kulturalnego), którego „instytucja” ma długoletnią tradycję.
Również krótkiego rysu historycznego wymaga fenomen samego Czytelnika – koncernu prasowo-wydawniczego – i jego twórcy Beniamina Goldberga, który lepiej chyba był znany jako Jerzy Borejsza – człowiek jednocześnie na właściwym miejscu i zarazem szybko niepasujący do czasów, które nastały. Taka skrócona historia wielce zasłużonego wydawnictwa jest tym bardziej potrzebna, gdyż w 2024 roku stuknie mu osiemdziesiątka.
Kawiarnia Czytelnika od początku swojego istnienia związana była z literaturą i przez lata gościła wybitnych autorów. Na pamiątkowym zdjęciu laureat Nagrody Nobla Czesław Miłosz, z synem Antonim oraz Stanisławem Bębenkiem – ówczesnym prezesem Spółdzielni Wydawniczej Czytelnik. Gościli tam Hanna Suchocka – premier RP, Jan Nowak-Jeziorański − kurier i emisariusz AK i Rządu RP w Londynie, polityk, politolog, działacz społeczny, dziennikarz. Siłą tego miejsca była być może równowaga między polityką a kulturą. Główne dramatis personae, czyli Osoby: Autor, Krytyk, Literat, Senator, Redaktorka i najważniejszy z nich Wielki Aktor na scenie i przy stoliku. Wszyscy wybitni.
Kiedy umarł Gustaw Holoubek, przy stoliku też wszystko umarło. Oto najlepszy przykład roli jednostki w historii. Nawet historii stolika. Najlepiej było to widać po tym, gdy w Czytelniku nie trzeba było już omawiać książek z tak zwanego drugiego obiegu, a po upadku żelaznej kurtyny można było swobodnie mówić, co się myśli. „W czasach komunizmu – konstatował Janusz Głowacki – to było miejsce bardzo ważne, bo tam się rozmawiało szczerze o wszystkim. A teraz to po prostu była taka wysepka inteligencji”1.
W podobnym tonie podsumowywał agonię kultowego stolika Jerzy Gruza: „Jak wpadnę do Henia, to poplotkujemy i pogadamy o tym, na co który choruje. I tyle”. Kazimierz Kutz, jeden ze stałych bywalców, dorzuca: „Żyjemy przeszłością, głównie wspominamy tych wszystkich wspaniałych ludzi, którzy się przez życie przewinęli”. Ostatni „święty” stolik też zaczął coraz częściej bywać bez jego ojca chrzestnego. Zdarzało się, że Henryk Bereza nie pojawiał się w Czytelniku przez trzy tygodnie. Jak pozgonne tej kawiarni brzmią słowa Kutza: „Od czasu, gdy umarł Henio Bereza, opustoszał Czytelnik. To przy jego stoliku po śmierci Holoubka huncwotowaliśmy bezwstydnie. Najpierw oglądaliśmy świeże książeczki w księgarni obok, a potem swawoliliśmy o poezji, seksie, polityce. W środku wszyscy – i Henio, i Głowa, i Gucio, i ja – mieliśmy szczeniaka. Czytelnik to było piękne miejsce, ale niestety, już umarło. Teraz przychodzę tam, zjadam obiad, wychodzę. Z poczuciem absurdu przemijania”2.
Janusz Głowacki zdiagnozował tę sytuację jako „zmierzch imperium”. Mniej górnolotnych słów użył redaktor naczelny Czytelnika Janusz Drzewucki, brutalnie nazywając rzeczy po imieniu: „Ludzie, którzy tworzyli to miejsce, po prostu wymierają”3.
Dlatego Janusz Głowacki nie sądzi, że takie kawiarnie może wkrótce czekać renesans lub będą powstawały nowe: „Myślę, że przedwojenna, europejska instytucja kawiarni już się w Polsce skończyła. Podobnie jak w Nowym Jorku, gdzie próbowaliśmy założyć takie miejsce, w którym spotykaliby się pisarze, ale to było niemożliwe, bo tam nie ma takich tradycji. A teraz nie widuje się w «Czytelniku» tylu młodych pisarzy. Niektórzy tylko przychodzili właśnie do Henia Berezy, by porozmawiać o swoich książkach. Bo był wciąż wyrocznią w kwestii literatury i pomagał debiutantom, ale myślę, że to się właśnie dzisiaj skończyło”4.
Wpływ na to mogli mieć też nowi goście, którzy zaczęli odwiedzać kultową knajpę ze względu na jej legendę. Coraz więcej było „białych kołnierzyków” albo „szczurów korporacyjnych”. „Tłok jest czasami gigantyczny – przyznawał Tadeusz Ross – zaczyna się już w szatni. Niektórzy bywalcy czują się w Czytelniku wciąż dobrze, potrafią zamknąć się we własnym gronie i nie zwracać uwagi na barbarzyńców. Ja nie”5.
Na początku drugiej dekady XXI wieku Janusz Drzewucki przyznawał: „Pustek nie ma. Ale inteligencki charakter tego miejsca się rozmywa”. Ba, kilka lat temu przy jednym ze stolików zaczął parkować autokar Samoobrony. „To był szok dla wszystkich. Przychodzili sporą gromadą, w tych swoich biało-czerwonych krawatach, i przesiadywali długo. Jakby nie widzieli, że to nie jest miejsce dla nich. Samoobrony już nie ma, ale nie ma też motorów przy stolikach”6.
Dzisiaj nie ma już czegoś takiego, jak „spotkajmy się w Czytelniku”. Kiedyś ludzie z Czytelnika to była jednolita grupa, dzisiaj ona się bardzo podzieliła. Zostały szczątki epoki. Ten lokal to był fenomen i przychodzili tam ludzie nie tylko pracujący umysłowo czy dobrze sytuowani, ale tacy, którzy reprezentowali sobą wysoki poziom kultury, co wiązało się z umiejętnością rozmawiania, opowiadania, opanowaniem pewnego kodu towarzyskiego. Mieli też czas i byli po prostu ważni dla Polski7.
Wpadali jeszcze artyści, ale lokal został zdominowany przez biznesmenów, maklerów, sprzedawców i bankowców, którzy swoje barbarzyństwo wyrażali nie tyle w zachowaniu, ile w całkowitym oderwaniu od pewnych nieuchwytnych zasad i obyczajów panujących w Czytelniku. Można by je określić jako umiejętność zawieszania konwenansów, a nawet norm, na rzecz cennej sytuacji, żartu, który – z całą pewnością – nasiąknie eschatologią8.
Tak było, kiedy Gustaw Holoubek wstał od stolika i wygłosił legendarną frazę: „Nie wiem, jak państwo, ale ja wypierdalam”. Była to odpowiedź na słowa Jana Himilsbacha, który zwrócił się do całego stolika słynnych artystów: „Te, inteligencja, wypierdalać”. Barbarzyństwo nowych gości polega na tym, że dziś Himilsbach zostałby w najlepszym razie zignorowany albo obrażony. A najpewniej – wyprowadzony za ucho9.
Zagraniczne „sieciówki” zastępują polskie kawiarnie i restauracje. Nikt nie ma już „prywatnego stolika”, bo właścicielom zależy, aby klientów było jak najwięcej i aby jak najszybciej zjadali i wypijali to, co zamówili. A jak weźmie się na wynos, to może będzie taniej. Rację ma na pewno Jerzy Hoffman, który miał na myśli wprawdzie SPATiF, ale równie dobrze jego konkluzja odnosić się może do Czytelnika, który:

„[…] był środowiskową oazą, urozmaicał nam zgrzebną codzienność, zastępował wiele rzeczy – np. wyjazdy zagraniczne i swobodne kontakty ze światem. Nędznych pieniędzy też nie było na co wydać, bo niczego sensownego nie można było w normalny sposób nabyć. A ponieważ wódka była zawsze stosunkowo tania, to wypicie jej w doborowym towarzystwie czasem cieszyło. Oczywiście, upraszczam. Teraz są inne czasy, są inni ludzie”10.

Fenomen tej kawiarni tkwi chyba w tym, że nie słynęła ani z pomidorowej, ani z Janusza Głowackiego (brutalnie konfrontowanego z faktem, że jego międzynarodowa sława omija niektóre miejsca w kraju). Kawiarnia ta została nieśmiertelna dzięki swoistej arytmetyce, bo gdyby pozbierać nazwiska wszystkich tych, którzy przez te cztery dekady tutaj przesiadywali, powstałby portret zbiorowy ludzi, bez których polska kultura nie mogłaby istnieć. Tysiąc, może dwa tysiące wyjątkowych nazwisk11.
Dziś w Czytelniku zdarza się trafić na jakąś słynną postać czy celebrytę, ale to już nigdy nie będzie to samo. Zniknęła intymność kawiarni – legenda przyciąga tu już nielicznych, ponieważ z kawiarnianej literackości zostały tylko tabliczka na pustym stoliku i zdjęcia na ścianach. Dlatego przestał tam przychodzić Marek Nowakowski: „Uważam – tłumaczył – że są miejsca przypisane do pewnego czasu. To był etap życia, który już mi się skończył”12.

1 B. Dziedzic, Tadeusz Konwicki został sam przy stoliku w Czytelniku, „Polska Times” 2012, nr 62, dod. „Magazyn”, s. IX.
2 A. Klich, Jest we mnie szczeniak, „Gazeta Wyborcza” 2013, nr 40, s. 22–23.
3 M. Jarkowiec, Zmierzch imperium, „Wprost” 2011, nr 51–52, s. 123.
4 J. Noch, Legenda „Czytelnika”. Klimat tego miejsca umiera wraz z ostatnimi inteligentami?, https://natemat.pl/20013,legenda–czytelnika–klimat–tego–miejsca–umiera–wraz–z–ostatnimi–inteligentami; dostęp: 16.11.2022.
5 M. Łuszczyna, Prawdy i mity o kawiarni Czytelnik, „Magazyn Filmowy SFP” 2012, nr 19, s. 33.
6 M. Jarkowiec, op. cit., s. 123.
7 J. Noch, op. cit., dostęp: 16.11.2022.
8 M. Łuszczyna, op. cit., s. 33.
9 Ibidem.
10 S. Zawiśliński, Hoffman. Chuligana żywot własny, Warszawa 1999, s. 88.
11 M. Łuszczyna, op. cit., s. 32.
12 J. Blikowska, A. Pinkas, Schabowy raz – bez zmian, „Życie Warszawy” 2010, nr 18, s. 12.

Rozdział I

„Bez kawiarni nie ma literatury”

Stoły… są czymś tak normalnym, są czymś tak oczywistym, codziennym, że właściwie nie zauważamy ich istnienia, a przynajmniej nie widzimy w nich nic godnego odnotowania. Ale każdy nasz stół i stolik ma swoją historię, swoistą osobowość, wiele spełnianych funkcji i wcieleń… a co dopiero stoliki w kawiarniach, gdzie nie były tylko zwykłymi meblami. Instytucja „stolika”, jako miejsca, wokół którego siadywało „grono wybrańców”, nie była wcale wynalazkiem PRL-u.
Były stoliki niskie i wysokie, małe, szerokie, kwadratowe, okrągłe… z blatem drewnianym, szklanym, marmurowym. Jedno jest pewne – bez instytucji stolików Czytelnik i wiele innych knajp, kawiarni i restauracji wyglądałoby zupełnie inaczej. Stolik peerelowski był elementem łączącym bywanie peerelowskie z bardziej eleganckim, lecz równie kolorowym, bywaniem międzywojennym. Najsłynniejszy bowiem stolik znajdował się w kultowej Małej Ziemiańskiej, gdzie skamandryci upodobali sobie półpięterko, nazywane także górką13. „Posiadanie” własnego stolika dawało zarówno skamandrytom, jak i ich młodszym kolegom po piórze kilka dekad później pewność – zawsze mieli swoje stałe miejsce. Stolik był też synonimem władzy, dodawał prestiżu.
„Stolik zarezerwowany” – taka informacja widniała na tabliczce, którą umieszczono w kawiarni Ziemiańskiej nad „prywatnym” stolikiem malarskiego bractwa z ASP. Jasny w swej wymowie komunikat ozdobiony był namalowaną a ścianie filiżanką kawy z przytwierdzoną prawdziwą łyżeczką. Autorem awangardowej instalacji był prekursor nowoczesnego plakatu Tadeusz Gronowski. Symbolika zawarta w tym obrazku z lat dwudziestych łączy wszystkie ważniejsze stołeczne kawiarnie ostatnich dwóch wieków14.
Tak się bowiem w Warszawie złożyło, że przy jednym stole znajdowało się zawsze miejsce zarówno dla sztywnej hierarchii i elitarności, jak i dla twórczego nonkonformizmu. Stąd opinia: „Wszelką rewolucję artystyczną wywołują kawiarnie”, wygłoszona przez Tadeusza Kantora, który przesiadywał w lokalu U Warszawianek w Krakowie, gdzie życie środowiska artystycznego było bardzo skupione, nie tak rozsypane jak w Warszawie.
Stolik stanowi taki element kultury materialnej, który nakreśla przebywającym przy nim (pod nim albo też akurat nieprzebywającym) wspólne pole działania, idealny grunt do dzielenia się swoim życiem, manifestowania uczuć, a w konsekwencji do budowania zażyłości, wzajemnych powiązań i relacji. Gromadzili się wokół niego najwybitniejsi, którzy mieli „własne” stoliki, przy których nie mogli siadać nieproszeni goście. Taki stolik daje pewność, że miejsca nie zabraknie i że zawsze będzie można usiąść „u siebie”. Jest także mechanizmem władzy – można do niego kogoś zaprosić, można komuś odmówić, można obserwować innych, „gorszych”, bez stolików, którzy pragną usiąść przy tym najważniejszym15.
„Stoliki zarezerwowane”, przy których siadają nieliczni, co wiąże się ze swoistą nobilitacją, nie są jednak polskim wynalazkiem: „Na świecie istnieją takie stoliki w kawiarniach, przy których nie każdy może usiąść: w Rzymie w «El Greco» na stolikach umieszczano tabliczki z informacją, kto przy nich siadywał; wiadomo, że w Paryżu w «La Palette» bywał Picasso i ludzie z Akademii Sztuk Pięknych. To nie jest pretensjonalne, w tych miejscach po prostu spotykała się grupa ludzi zaprzyjaźnionych ze sobą, bardzo twórczych”16.
Sándor Márai, węgierski pisarz, autor Wyznań patrycjusza, mawiał: „Bez kawiarni nie ma literatury”. Peszteńczycy na początku XX wieku chętnie uciekali ze swoich ciasnych niedogrzanych mieszkań do eleganckich marmurowych wnętrz secesyjnych kawiarni. Był wśród nich też Ernö Osvát, genialny redaktor powstałego w 1919 roku dwutygodnika „Nyugat”, który w najelegantszej New York Cafe wyszukiwał młode talenty, wykorzystując fakt, że serwowano tam „przekąskę literacką”, a literaci mogli liczyć na tak zwane psie jęzory, czyli kartki papieru, a także proszki od bólu głowy i całodobową obsługę17.
Jak zauważał Stanisław Lam, podobnie jak w innych centrach świata, Paryżu, Monachium i Wiedniu – tak i w Warszawie kawiarnie były ośrodkiem życia literacko-artystycznego. Nie miały tu one tych zewnętrznych cech przybytków sztuki, jak lokale na Montparnassie, daleko było im też do wiedeńskich kafejek. Małe i ciasne jak Ziemiańska, brudne jak Udziałowa, hałaśliwe jak Adria.
„Gromadziła się w nich brać artystyczna na pół czarnej będącej naszą polską specjalnością, przyciągały do siebie snobów, sympatyków – wyjaśniał wspomniany Lam, wydawca, publicysta, encyklopedysta, krytyk i historyk literatury – a nade wszystko wdzięczne, choć nieczytające czytelniczki. Rojno tu było i tłumnie, a nade wszystko duszno, bo o wentylację żaden gospodarz nie dbał, nie mając możności dopisywania w rachunkach należności za świeże powietrze, a poeci i malarze palą wiecznie, ćmiąc fajki i papierosy bez litości. Toteż ktokolwiek wchodził w Warszawie do tych literackich kawiarni, wpadał jak w chmurę deszczową, w mgłę gęstą dymu, przez którą nic spostrzec nie zdołał. Dopiero po chwili, gdy wzrok się przyzwyczajał – mógł odszukać znajome twarze kryjące się po kątach i zaczynał sobie torować drogę wśród gęsto zastawionych krzeseł, tworzących niekiedy nieprzebyte zapory.
Drugą cechą tych lokali był krzyk i gwar nie do opisania. Nigdzie na świecie – zapewniał Stanisław Lam – tak głośno i tyle ludzie nie mówią jak u nas. Toteż rozmowa nie była łatwa, trzeba było drzeć się na cały głos, by sąsiad cię usłyszał, a ponieważ wszyscy tą metodą się posługiwali, przeto hałas wytwarzał się ogólny”18.
Miejsca te łączyło to, że każde z nich miało swoje „pięć minut”. Niektóre na krótki czas stawały się przestrzenią dla wydarzeń, które promieniowały na całe miasto, a niekiedy nawet na cały kraj. Bywały też lokale-wyspy, które w ciężkich czasach na małej przestrzeni potrafiły zamknąć i udostępnić dla wybrańców odrobinę wolności. W jednym i drugim przypadku artystyczny ferment i społeczna energia kumulowały się w tych miejscach całkiem „niechcący” – bez pieniędzy, programów czy wsparcia wielkich instytucji19. To dlatego, jak wyjaśniał Julian Tuwim:
„Przeciętny «inteligent» warszawski okresu międzywojennego miał zazwyczaj dwa mieszkania: jedno normalne, z żoną, dziećmi i «służącą»; drugim, do którego się przy każdej okazji wymykał, była cukiernia lub kawiarnia. Mogło być w domu najpiękniej, najspokojniej, najwygodniej, a inteligent (ja także) wolał gwarną, zadymioną, zaśmieconą kawiarnię. Godzinami wysiadywał przy sakramentalnej «pół czarnej» lub «dużej z podwójnym cukrem» obłożony gazetami, obstawiony – a raczej «obsiedzony» – przyjaciółmi i znajomymi, politykował z nimi, plotkował, ubijał interesy. Byli i tacy cudotwórcy (i ja śród nich), co potrafili w tym tłoku i hałasie czytać książki, nawet pisać. Mój nieodżałowany przyjaciel, zmarły przed wojną fizyk Józef Kramsztyk, był tak zakamieniałym kawiarniarzem, że gdy wszelkie zakłady gastronomiczne były zamknięte (w pierwsze święto Bożego Narodzenia i Wielkanocy), chodził… do apteki, siadał za kontuarem i zamawiał wodę sodową z sokiem. Gdy mu tłumaczyłem, że wodę z sokiem można mieć w domu, Józio odpowiadał: «Nic nie rozumiesz. W domu się nie płaci!». Znałem i takich, których dobrze po północy trzeba było gwałtem z cukierni wypraszać. Wyszedł już właściciel, wyszli kelnerzy, kobiety sprzątały zaśmieconą salę, stawiały krzesła na stolikach, a on furt siedział przy stoliku, nie mogąc się rozstać ze «swoją» cukiernią. Bo to była jego cukiernia – jego drugi dom albo, powiedzmy, klub”20.
Kiedyś miejsc ze „świętymi stolikami” było w Warszawie więcej. Rywalizacja między kawiarniami związanymi z dużymi instytucjami literackimi toczyła się nie o wystrój czy atmosferę, ale o to, który z czołowych intelektualistów i pisarzy się w nich zadomowił.
„Większość z tych kawiarnianych lokali – zapewniał Julian Tuwim – miała swoją własną, stałą klientelę. Za moich czasów studenckich (czasy te ograniczyły się do paru miesięcy r. 1916) gasła już gwiazda słynnej «Udziałowej», siedliska warszawskiej bohemy. Zaczynała się «Ziemiańska», która aż do r. 1939 była miejscem spotkań literatów. U Lursa przesiadywali aktorzy starszej generacji, z Mieczysławem Frenklem na czele. U Semadeniego, na górce, zbierali się szachiści, w «Szwajcarskiej» – dziennikarze, w «Europejskiej» asy sanacyjne i cudzoziemcy, w «Kresach» – uchodźcy z «Udziałowej», u Kleszcza kombinatorzy wyścigowi, a w cukierni u wylotu ulicy Niecałej, na wprost Ogrodu Saskiego, gromadzili się wykwintniejsi szopenfeldziarze i pajęczarze stolicy… Nie wymieniłem nawet połowy słynnych warszawskich cukierni (Blikle, Starorypiński, Lardelli i tyle innych, a z nowszych «Sim», «Ips», «Swan»…), bo ich dzieje wymagałyby napisania całej książki”21.
Warszawskie kawiarnie literackie nie zaczęły się zatem wraz z Ziemiańską, tylko znacznie wcześniej, na przełomie XIX i XX wieku, kiedy pojawia się grupa, którą później nazwano bohemą artystyczną. Najważniejszą kawiarnią tamtych czasów była Udziałowa na Nowym Świecie. Była też Nadświdrzańska i kawiarnia Mueckego. Można nawet pokusić się o tezę, że w Polsce wiek XX był epoką kawiarni literackich i że zniknęły one wraz z końcem tegoż stulecia. Fenomen stolika, nie tylko czytelnikowskiego, w pewien sposób wyjaśniał Aleksander Wat, który wyznał Miłoszowi:

„[…] jestem gaduła literacki, wychowanek kawiarni literackiej, mam tę słabość, więc jak znajduję się w takiej atmosferze, to potrafię gadać nawet z najgorszymi wrogami, którzy mi zrobili największą krzywdę, z Putramentem nawet, nie mówiąc już o Borejszy. Jak zasiadałem w takiej imaginacyjnej czy prawdziwej kawiarni literackiej, to mnie to tak rozbrajało, od razu czułem do nich przyjaźń, napływ bardzo wielkiej, szczerej sympatii. Wszystkie pretensje i krzywdy, wszystko zupełnie znikało”22.

Kawiarnia jako instytucja spełniająca określone funkcje w komunikacji literackiej dwudziestolecia międzywojennego odegrała ważną rolę w dziejach najpopularniejszej z grup literackich, co poświadczał Antoni Słonimski: „Domeną skamandrytów był stolik kawiarniany”. Tę grupę w tamtym okresie tworzyli oprócz niego: Jan Lechoń, Julian Tuwim, Kazimierz Wierzyński i Jarosław Iwaszkiewicz. Na początku dziejów ugrupowania ich miejscem spotkań była Udziałowa i Kresy. Potem zainicjowana przez poetów w listopadzie 1918 kawiarnia-kabaret Pod Picadorem23.
Pomysłodawcą idei klubu-kawiarni miał być przyszły adwokat (po wojnie prokurator), a wówczas autor kilku sonetów, Tadeusz Raabe (prywatnie mąż śpiewaczki i aktorki Toli Mankiewiczówny). To on po powrocie z Rosji, gdzie zachwyciła go zwłaszcza moskiewska Cafe Poetów przy zaułku Nastaińskim, w której rządził choćby Władimir Majakowski24, podsunął pomysł Antoniemu Słonimskiemu. Genialna myśl miała narodzić się w tramwaju. Po latach obaj spierali się, w którym konkretnie. Słonimski twierdził, że była to „siedemnastka”. Raabe upierał się, że „trójka”. Raabe szedł nawet dalej, sugerując, że pomysł kawiarni poetów powstał, kiedy tramwaj znalazł się w rejonie Ogrodu Saskiego25.
Nieoficjalnie do współzałożycieli Picadora wypada również zaliczyć – ze strony filantropii prywatnej – kilku mecenasów-patronów, którzy wobec niechęci czynników miarodajnych sfinansowali imprezę, oraz – ze strony mecenatu instytucjonalnego – kilku zaprzyjaźnionych ze skamandrytami, a powiązanych z wpływowym ośrodkiem dyspozycyjnym grupy piłsudczyków przedstawicieli „legionowej elity”26. Skamandrytom pozostało uzyskać stosowną zgodę wojskowych władz miasta.
Kawiarnia miała się mieścić w kamienicy przy Nowym Świecie 57, w mleczarni należącej do Kazimierza Życkiego, i stanowić jedną z trzech filii Udziałowej. Skamandryci szybko dogadali się z właścicielem kawiarni w sprawie organizacji deklamacji i występów, ponieważ lokal od dawna generował straty, a właściciel nie miał w zasadzie nic do stracenia. Umowę najmu podpisano niemal od ręki. Zasady były jasne: „Pańskie kawy, nasze wejścia”27.
Życki miał czerpać zyski z serwowania kawy czy herbaty, poeci zaś uzyskiwać dochody ze sprzedaży biletów wstępu. „Kawiarnia – wspominał Jarosław Iwaszkiewicz, który wkrótce dołączy do skamandrytów – została wydzierżawiona na wieczory […] mieliśmy czytać wiersze, wygłaszać odczyty, wywoływać dyskusje pomiędzy poetami i publicznością. Mieliśmy za to otrzymywać sprawiedliwie podzielone honorarium z wpływów kasowych oraz bezpłatną konsumpcję”28.
Otwierając swoją sławną kawiarnię Pod Picadorem, młodzi zbuntowani poeci nie zapomnieli o reklamie. „29 listopada w piątek o godz. 9 wieczór otwiera się Pierwsza Warszawska Kawiarnia Poetów «Pod Picadorem». Wielka Kwatera Główna Armii Zbawienia od całej literatury współczesnej” – głosił manifest tego miejsca. Fantazyjnie rygorystyczny regulamin przywodzi na myśl Regulamin Firmy Portretowej „S. I. Witkiewicz” z 1928 roku. Poniżej fragment ulotki, która zawierała swoisty cennik świadczonych usług:

„Opłata za audiencje:
a) zwyczajna rozmowa (od 3 do 5 minut) z prawem podania ręki – 50 marek;
b) objaśnienie przeczytanego utworu – 75 marek;
c) ofiarowanie rękopisu:
– bez dedykacji 150,
– z dedykacją 500.
Uwaga: Za dodanie w dedykacji słowa «kochanemu» – 100 marek.
d) propozycje matrymonialne – tylko w czwartki.
Uwaga 1: Poeta Tuwim podobnych zgłoszeń nie przyjmuje.
Uwaga 2: Do pozostałych poetów mogą się zgłaszać tylko interesantki, posiadające przeszło 75 000 marek posagu”.

Atmosferę, jaka towarzyszyła przygotowaniu do inauguracji pierwszego wieczoru, najlepiej oddawał później Iwaszkiewicz, według którego nic, co działo się w środku, nie wróżyło przyszłego sukcesu: „Okna kawiarni były zamalowane wapnem, wewnątrz panował nieład i nieporządek, a dwóch krzykliwych malarzy w szybkim tempie pacykowało świeżo pomalowane ściany”29.
Wieczory picadorczyków cieszyły się takim powodzeniem, że występy rychło, bo już 12 marca 1919 roku, przeniesiono do obszerniejszej sali w podziemiach Hotelu Europejskiego, gdzie w tak zwanej Jamie, w podziemiach sklepu gastronomicznego J. Kubina, picadorczycy połączyli się przejściowo z Klubem Futurystów i występowali krótko pod nazwą Cechu Poetów30. Nie był to jednak dobry pomysł, ponieważ na kolację tam stać było tylko zamożną publiczność, którą – jak przyznawał Iwaszkiewicz – poezja niewiele obchodziła31.
Po porzuceniu Europejskiego Picador przestał istnieć, natomiast poeci, w tym niektórzy skamandryci, przenieśli się do Kresów na rogu Nowego Światu i Wareckiej. Część towarzystwa zakotwiczyła w kawiarni Mała Ziemiańska mieszczącej się w czynszowej kamienicy przy Mazowieckiej 12, która była elementem „sieciówki”, w skład której wchodziło jeszcze pięć innych lokali. Miała świetną lokalizację, mieściła się w samym sercu kulturalnej mapy stolicy. W pobliżu znajdowały się Filharmonia Warszawska, salon sztuki, księgarnia i drukarnia, wydawnictwo i kino32.
Stanisława Lama zadziwiło kilka rzeczy. Okrągłe stoliki o średnicy zaledwie czterdziestu centymetrów, przy których w chmurach tytoniowego dymu siedzieli goście w kapeluszach oraz paltach, i może przede wszystkim kawa podawana w szklankach, a nie w filiżankach – to stąd brało się powiedzenie „wpaść do Ziemiańskiej na pół czarnej”33.
„Złoty wiek” tej kawiarni, choć nie była to nawet dekada, przypada na czas od 1926 do 1932. W latach tych była centralnym miejscem spotkań artystów, głównie literatów i plastyków, mających w niej swoje na stałe zarezerwowane stoliki, wśród których dominował założony pod koniec 1926 roku skamandrycki „stolik na półpiętrze”, skupiający stosunkowo wąski krąg osób, rekrutujących się spośród zaprzyjaźnionych ze skamandrytami członków towarzysko-artystycznej (i politycznej) elity34.
Jego bywalców podzielić można na dwie kategorie: stałych i „półstałych”. Widywało się również niektóre popularne postaci międzywojennej Warszawy, jak choćby jasnowidza inżyniera Stefana Ossowieckiego. Ziemiańska jako literacka instytucja uczestnictwa była w istocie wielofunkcyjna – przede wszystkim była „centralą rozprowadzającą nowiny ze świata artystycznego”, w tym tonie pisze o niej w 1927 Antoni Słonimski w jednej z kronik tygodniowych35.
Antoni Słonimski jest dziś na ogół pamiętany jako dostojny bywalec kawiarni literackich i patron ideowy liberalnej inteligencji. Ale zanim dopracował się takiego wizerunku, w dwudziestoleciu międzywojennym znany był z piekielnie ostrych felietonów, w których kpił z grafomanów, bezlitośnie wytykał szacownym instytucjom błędy językowe w oficjalnych dokumentach, a także ostro i efektownie recenzował sztuki teatralne36.
Józef Hen zapamiętał, że: „jego świetny dowcip nigdy jednak nie był dobroduszny czy liryczny, raczej oschły, ale celny, bezlitosny, choć nie wiem, czy to zaleta, na pewno nie zawsze, nieraz zbyt łatwo krzywdził tym swoim dowcipem ludzi. Od dzieciństwa marzyłem, żeby go poznać – uosabiał dla mnie pięknoduchostwo pewnych kół w Warszawie, co mi się w dzieciństwie (wzorem zresztą wielu dorosłych) bardzo podobało. Wiedziałem, że bywał w Belwederze, pisał śmieszne teksty do szopki i kabaretu, znał urocze kobiety, pił z Wieniawą, przyjaźnił się z Boyem i Tuwimem, był młody i już sławny, może nawet przystojny – istny Petroniusz. Nie wszyscy dzisiaj zdają sobie sprawę, że w skamandrytach imponowała ludziom ich młodość. Byli jak marszałkowie napoleońscy, wcielali romantyczny wzorzec kariery poety – już sławni, już ukształtowani, bezbłędni formalnie, a jeszcze młodzi, przystojni, weseli, nawet wysportowani”37.
Znamienny incydent pojawia się we wspominkach Antoniego Słonimskiego:

„Pewnego dnia zatelefonował ktoś podający się za młodego poetę. Chciałby się ze mną spotkać. Niechętnie tego rodzaju gości wpuszczam do mieszkania, bo nigdy nie wiadomo, jak długo będzie siedzieć, wyprosić niegrzecznie, a niewykluczone, że zechce czytać swe utwory. Umówiłem się w «Ziemiańskiej». Stolik przy drzwiach zajęła grupa młodych ludzi. Jeden z nich podszedł do mnie i głośno krzycząc: «Masz za Dwie ojczyzny», uderzył mnie. Oddałem mu uderzenie. Od drzwi ruszyło w moją stronę paru jego kolegów. Chwyciłem za krzesło, ale w tej chwili rozdzielili nas kelnerzy. Znali mnie, a jako pepesowcy nie sympatyzowali z bojówkami oenerowskimi. Siadłem przy moim stoliku i trochę zdyszany popijałem kawę. W tej chwili weszła Iłłakowiczówna. Pogratulowała mi wiersza Dwie ojczyzny, tuż za nią wszedł Wieniawa i powtórzył pochwałę wiersza. «Już mi przed chwilą za ten wiersz dziękowali», powiedziałem, wskazując na stolik przy drzwiach, ale tam już nikogo nie było. Wejście Wieniawy wypłoszyło «obrońców polskości»”38.

Przed wojną Słonimski miał opinię aroganta, ale mało się tym przejmował. Sam dobierał sobie towarzystwo, nie lubił, gdy ktoś o niego zabiegał, nawet w bliskich relacjach zachowywał dystans. Ryszard Matuszewski, który jako młody chłopak wybrał się w latach trzydziestych do Ziemiańskiej, aby poznać poetę, szybko przekonał się, jak bardzo nie przepada on za młodzieżą.
„To był nie mój pomysł – zastrzegał – tylko mojego przyjaciela, obdarzonego dużym tupetem, Janka Kotta. Skamandryci dla nas, żółtodziobów, byli wielkimi pisarzami. Skończyło się to dla nas niemiło. Słonimski na nasz widok wstał i burknął: «Chyba widzicie, że wychodzę». Nie wiedzieliśmy jeszcze, że uważał wszystkich młodych ludzi za grafomanów. Całkiem inaczej wyglądała nasza rozmowa z Tuwimem, który zachęcał, żeby mu czytać wiersze, i w ogóle był czaruś”39.
W środowisku literackim wielu Słonimskiego nie lubiło, wielu się go bało, ale nikt nie odmawiał mu uprzywilejowanej pozycji. Z pewnością wzbudzał strach. Wiedziano, że potrafi zniszczyć adwersarza morderczą repliką. Pamiętano jego przedwojenną recenzję z francuskiej komedii. Napisał wtedy: „Ta wstrząsająca tragedia serc ludzkich opowiedziana jest z lekkością i błyskotliwością, jaką odznacza się stary nocnik wyrzucony na śmietnisko. Lekkie to, ma połysk, ale usiedzieć już na tym nie sposób”40.
Zacną anegdotę, jakże charakterystyczną dla pana Antoniego, przywołał w rozmowie ze Stanisławem Zawiślińskim Jerzy Hoffman:

„Kiedyś przy jednym ze stolików siedział Słonimski w otoczeniu starszych panów. Przypominali czasy «Zielonego Balonika». Podszedł do nich młody wówczas, bojowy i radykalny publicysta kulturalny i przysłuchiwał się rozmowie. W pewnym momencie powiedział:
– «Zielony Balonik», «Skamander» – ależ to była reakcja…
Zaległa cisza.
– Jaka reakcja? Myśmy na owe czasy byli bardzo liberalni…
– Liberałowie wyfutrowali drogę Hitlerowi do władzy – powiedział publicysta.
– Ależ proszę pana, co też pan mówi, przecież pana jeszcze wtedy na świecie nie było – odpowiedział mu ktoś ze stolika.
– No i cóż, że mnie nie było na świecie? Nie było mnie i w czasach starożytnego Rzymu, ale ja wiem, co było w starożytnym Rzymie…
Na to Słonimski:
– Pan kłamie.
– Jak to kłamię?
– Pan kłamie. Pan był w starożytnym Rzymie. Głupota jest przecież nieśmiertelna…”41.

13 I. Świerkocka, „Czy to prawda, że w SPATiF-ie…?”. Warszawski SPATiF w literaturze i wspomnieniach. Praca magisterska na kierunku kulturoznawstwo – wiedza o kulturze, Warszawa 2013, s. 96.
14 J. Mencwel, J. Wiśniewski, J. Żółtowski, Stolik zarezerwowany – kontrkulturowe kawiarnie Warszawy 1825–1989, Warszawa 2011, s. 6.
15 I. Świerkocka, op. cit., s. 89.
16 B. Tyszkiewicz, Z. Turowska, Nie wszystko na sprzedaż, Warszawa 2003, s. 138–139.
17 J. Sobolewska, Pisarze do kawiarni, „Przekrój” 2002, nr 42, s. 61.
18 S. Lam, Życie wśród wielu, Warszawa 1968, s. 399.
19 J. Mencwel, J. Wiśniewski, J. Żółtowski, op. cit., s. 6.
20 J. Tuwim, Cicer cum caule czyli groch z kapustą. Panopticum i archiwum kultury, Warszawa 1994, s. 69.
21 Ibidem, s. 69–70.
22 A. Wat, C. Miłosz, Mój wiek. Pamiętnik mówiony, cz. 2, Warszawa 1990, s. 96.
23 J. Stradecki, W kręgu Skamandra, Warszawa 1977, s. 164.
24 E. Nehring, Kawiarniani literaci. Śladami przedwojennych bon vivantów, „Ale Historia” 2022, nr 51, s. 6.
25 L. Sadkowska-Mokkas, Warszawa skamandrytów, Warszawa 2016, s. 57.
26 J. Stradecki, op. cit., s. 166.
27 L. Sadkowska-Mokkas, op. cit., s. 57–58.
28 E. Nehring, op. cit., s. 6.
29 J. Iwaszkiewicz, Książka moich wspomnień, Warszawa 1994, s. 156.
30 J. Stradecki, op. cit., s. 166.
31 E. Nehring, op. cit., s. 6.
32 L. Sadkowska-Mokkas, op. cit., s. 133–134.
33 E. Nehring, op. cit., s. 8.
34 J. Stradecki, op. cit., s. 171.
35 Ibidem, s. 172.
36 M.J. Nowak, Nihilista kosmopolityczny, „Rzeczpospolita” 2019, nr 156, s. 34.
37 J. Hen, Nie boję się bezsennych nocy…, Warszawa 1987, s. 235–236.
38 A. Słonimski, Alfabet wspomnień, Warszawa 1989, s. 82–83.
39 J. Kuciel-Frydryszak, Słonimski. Heretyk na ambonie, Warszawa 2012, s. 106–107.
40 J. Kumaniecka, Saga rodu Słonimskich, Warszawa 2003, s. 308–309.
41 S. Zawiśliński, op. cit., s. 85.

 
Wesprzyj nas