„Polska krwawi, Polska walczy” to źródło wiedzy dla tych, którzy są zdania, że o historii Polski podczas II wojny światowej wiedzą za mało, oraz niesamowita czytelnicza przygoda dla tych przekonanych, iż wiedzą już na ten temat wszystko, co wiedzieć należy.
Na temat historii Polski podczas wojny i okupacji 1939–1945 ukazało się wiele książek, artykułów i filmów, jednak takiej syntezy dotychczas nie było. W swojej najnowszej publikacji prof. Andrzej Chwalba przejrzyście opisuje dzieje polskiego heroizmu i męczeństwa, gdyż Polska istotnie krwawiła i walczyła jak nigdy przedtem, jednak…
Jednak mieszkańcy Polski w tych latach również prowadzili codzienne życie, kochali się, chodzili do teatrów, wychowywali dzieci i dbali o zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Właśnie ta zwykła egzystencja była powszechnym doświadczeniem milionów, a nie opór czy eksterminacja. Stąd potrzeba zrównoważenia historii militarnej i politycznej uważnym przyjrzeniem się gospodarce i funkcjonowaniu cywilów. Jak wyglądało życie codzienne w okupowanej Polsce – na wsi, w małych miasteczkach i w metropoliach? Jak żyło się latem, a jak zimą? Jak cywile organizowali sobie żywność, odzież i opał?
Ponadto w książce znajdziemy charakterystyki wszystkich czterech (!) okupantów oraz wnikliwy opis skomplikowanych i wieloaspektowych relacji polsko-ukraińskich. Autor stara się też oddać pełny obraz zróżnicowanego stosunku Polaków do Zagłady, wreszcie skupia się na niedającej się z niczym porównać batalii, jaką było bez wątpienia powstanie warszawskie.
Właśnie ten zniuansowany obraz lat 1939–1945 czyni nową książkę Andrzeja Chwalby pozycją absolutnie wyjątkową. Polska krwawi, Polska walczy to źródło wiedzy dla tych, którzy są zdania, że o historii Polski podczas II wojny światowej wiedzą za mało, oraz niesamowita czytelnicza przygoda dla tych przekonanych, iż wiedzą już na ten temat wszystko, co wiedzieć należy.
Na taką książkę o II wojnie światowej Polacy czekali od pokoleń! Jeśli nigdy dotychczas nie zdarzyło Ci się czytać książki historycznej z zapartym tchem, to uwaga – ta może być pierwsza!
Polska krwawi. Polska walczy. Jak żyło się pod okupacją 1939-1945
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 28 sierpnia 2024
I. KAMPANIA POLSKA
CYWILE NA WOJNIE
Przed dniem 1 września 1939 roku opinie obywateli polskich na temat perspektyw wybuchu wojny nie były jednoznaczne. Jedni powiadali, że ten moment jest już blisko, gdyż gaże wojskowe zaczęto wypłacać awansem i od wielu tygodni trwają przygotowania do obrony. Jednak byli i tacy, którzy mieli przeciwne zdanie. Uspokajały ich apele polskich władz i opinie prasy. Chciano wierzyć, że Niemcy nie uderzą ze względu na ryzyko wojny z Wielką Brytanią i Francją. Dlatego pojawienie się na niebie 1 września niemieckich samolotów uznano za „manewry naszej floty” lub za ćwiczenia obrony przeciwlotniczej. „Gdy 1 września obudziły mnie syreny, ogłaszające alarm lotniczy dla Warszawy, byłem przekonany, że to znowu ćwiczenia OPL. Dopiero włączone radio rozwiało wątpliwości” – pisał Stanisław Jankowski, cichociemny, słynny później „Agaton”. Te reakcje mogą być zrozumiałe, gdyż Niemcy zaatakowali bez wypowiedzenia wojny. Ale podobnie reagowali dyplomaci akredytowani w Warszawie. „Alarm obudził mnie o pół do siódmej rano, ale zdawało się, że to ćwiczenia, i ponownie zasnąłem” – pisał w dzienniku 1 września Sven Grafström, dyplomata szwedzki.
„O godzinie pierwszej po południu wyszedłem na ulice miasta, zauważyłem afisze na murach domów, że Niemcy napadli na Polskę oraz powołanie rezerwistów do armii wedle kart mobilizacyjnych. Na ulicach miasta jest wielkie poruszenie, gromadzą się grupy ludzi, rozmawiają między sobą” – wspominał Władysław Zaremba z Podhajec w województwie tarnopolskim. „Tego dnia byłem w kinie na filmie: Ułani księcia Józefa. Nagle rozległ się przejmujący ryk syreny i zgasł projektor. Ktoś krzyknął: «Natychmiast opuścić salę!». Będąc już z tłumem widzów na zewnątrz, usłyszałem warkot samolotu unoszącego się wysoko. Podniosłem głowę w momencie, gdy spod kadłuba samolotu oderwały się jakieś dwa kształty. Po chwili nastąpiły dwie potężne eksplozje” – zanotował Jerzy Antczak we Włodzimierzu Wołyńskim. Podobnie było w wielu innych miastach i miasteczkach. Na stan emocjonalny mieszkańców wpływała histeria szpiegowska. Nawet w znanych sobie sąsiadach doszukiwano się dywersantów i szpiegów. Dlatego w miastach organizowano straże bezpieczeństwa, a na wsiach chłopi uzbrojeni w widły i siekiery szukali dywersantów i szpiegów po stodołach, obejściach gospodarczych i w zagonach ziemniaków.
1 września w miastach zawyły syreny fabryczne. Rozdzwoniły się dzwony kościelne. Biły na trwogę. Zrozumiano, że czarny scenariusz się spełnia, co potwierdziły polskie władze, wprowadzając stan wojenny. Przerażeni cywile zaczęli się zastanawiać, co należy czynić. Czy ewakuować się w kierunku wschodnim, ku – jak sądzono – bezpiecznym rejonom, czy też pozostać w miejscu zamieszkania? Początkowo chętnych do opuszczenia pieleszy rodzinnych nie było zbyt wielu, ale gdy zobaczono, że wyjeżdżają służby cywilne, burmistrzowie, prezydenci miast, działacze polityczni, straż pożarna i policja oraz że wywozi się najcenniejsze zbiory sztuki – to nastąpiła zmiana nastrojów. „Ucieczka naszej policji spotęgowała popłoch” – pisał Jędrzej Moraczewski, były polski premier. Podobnie komentował Jarosław Iwaszkiewicz: „Policja umyka gwałtownie, porządku nikt nie pilnuje, żadnych wskazówek, żadnej pomocy. Tłum wali bezładnie”. Cywile byli oburzeni ewakuacją służb miejskich i państwowych. Stanisław Szafran wspominał: „Zaczęliśmy się czuć jak zawieszeni w powietrzu. Życie po prostu stanęło”. W Poznaniu obywatele komentowali, że sanacja zostawiła miasto samemu sobie. Ludzie mogli się czuć opuszczeni, bo opuściło ich państwo. Na skutek tego pogorszyło się bezpieczeństwo. Nie miał kto gasić pożarów, które wzniecali nie tylko niemieccy lotnicy, ale i dywersanci, nie miał kto chronić dobytku mieszkańców.
Decyzję o ewakuacji służb państwowych podjęto jeszcze przed 1 września. Lecz ewakuujący się nie zawsze znali adres, pod którym mieli się zameldować. „Wszystko, co czynimy, jest spóźnione. We wszystkim ubiegają nas Niemcy i wypadki. Nawet w stosunku do własnej sytuacji nie mają nasze władze inicjatywy. Ewakuacja robi się sama, zmienia się w bezmyślny popłoch. Wszystko ucieka w straszliwych warunkach” – pisał gen. Kordian Zamorski, szef policji. Jedynie pracownicy urzędów centralnych kierowali się pod wskazane adresy, a to dzięki aktywności dyrektora Józefa Olpińskiego z Prezydium Rady Ministrów.
Uciekający udawali się do Krakowa, Radomia, Kielc, Warszawy, ale zaraz pędzili dalej. Po tygodniu walk jednym z miejsc docelowych stał się Lwów, w którym schronienie znalazło około 200 tysięcy osób. Emilia Słuszkiewicz z Sanoka wspominała, że „postanowili jechać ze Lwowa do Podhajec, bo tam noga niemiecka chyba nie stanie”. Coraz liczniejsi ulegli panice i wyjeżdżali. „Mężczyźni uciekali z rozkazu, a wszyscy za nimi owczym pędem” – pisała Halina Nelken. Kazimierz Pużak wspominał: „widziałem nieprzeniknione tłumy uciekinierów. Niesamowitą plątaninę pieszych i jezdnych […] często nawet żołnierzy bez ordynku, słaniających się wśród cywilów”. Nieliczni korzystali z samochodów, liczniejsi próbowali się dostać do pociągów, aczkolwiek jazda nimi należała do niebezpiecznych, gdyż interesowali się nimi niemieccy lotnicy, a także dywersanci, którzy uszkadzali tory kolejowe i mosty. „Paliły się wagony, palili się ludzie i cały dobytek […] kiedy się nasza biedna Polska zdobędzie znów na to, co z takim trudem zdobyła” – zastanawiała się Emilia Słuszkiewicz. W tej sytuacji pewniejsza była jazda furką chłopską lub żydowską bryczką. Jednak najczęściej cywile ruszali pieszo, z tobołkami, plecakami, walizkami, końmi, bydłem, drobiem. Niektórzy, mimo upału, mieli na sobie po kilka ubrań, tak na wszelki wypadek. „Nieprzerwana rzeka ludzi płynie ciemną drogą, bez domu, zgnębieni, zmaltretowani, idą w milczeniu, zamknięci w sobie” – pisał Adam Bień, ludowiec, przyszły podziemny minister. „Przed nami wóz, za nami wóz, tak kilometrami ciągnęła się taśma wozów ze skulonymi postaciami i kopami bagażu. Co jakiś czas ukazywał się pozostawiony w rowie z powodu braku benzyny automobil” – wspominała dzień 5 września Anna Kossak, matka Zofii Kossak-Szczuckiej. Po drodze, na plakatach, uciekający mogli przeczytać, że „gwałt zadany siłą musi być odparty siłą”.
Piechurzy maszerowali najczęściej drogami polnymi, wzbudzając tumany kurzu i pyłu. „Pola wysychające w ogromnym upale. Gigantyczna chmura kurzu wzbijanego przez czoło kolumny uciekinierów opadała wokół nas, zasłaniając horyzont i pokrywając twarze i ubrania grubymi warstwami pyłu” – wspominała Mary Berg (Miriam Wattenberg), łodzianka, autorka dziennika. Przemieszczając się nerwowo, ludzie spoglądali do góry i nasłuchiwali, czy nie słychać warkotu silników, bo zrozumieli, że na niebie mogą być już tylko wrogie samoloty. Na noc zatrzymywali się w wioskach, zagajnikach, na plebaniach, w klasztorach, chłopskich chałupach i ziemiańskich dworach. Ich stan psychiczny był podły, gdyż zamiast zwycięstw nadeszły klęski. Byli przygnębieni przewagą, bezwzględnością i brutalnością wroga. W ciągu kilku dni Polska stała się obszarem chaotycznej ucieczki. Tysięczne rzesze cywili zmieszane z wojskiem to najlepszy prezent, jaki mógł się trafić Niemcom, gdyż tarasowały drogi, paraliżowały łączność i komunikację. „Pełno uciekinierów z dobytkiem, tamujących ruch i przeszkadzających wojsku” – wspominał Jan Jakóbiec, ludowiec. Żandarmeria wojskowa próbowała rozładowywać korki drogowe, ale była bezsilna wobec ludzkiej fali. „Przez stanowiska obronne przesuwa się cała masa uciekinierów obładowanych tobołkami, pędzących swój dobytek, widziało się małe płaczące dzieci, staruszki niesione na rękach, względnie wiezione na wózkach. Wstrząsający obraz ludzi zmuszonych do opuszczenia domów rodzinnych, skazanych na poniewierkę” – podkreślał gen. Bernard Mond, dowódca 6. Dywizji Piechoty (DP). W tej sytuacji nawet zmotoryzowane polskie oddziały nie mogły dotrzeć na czas do wyznaczonych miejsc. Uchodźcy walnie przyczynili się do polskich porażek. W ciągu dnia żołnierze podobnie jak i cywile byli narażeni na bombardowania. Lotnikom drogi pełne ludzi pozwalały na odbywanie w istocie lotów treningowych. Ćwiczyli strzelanie z niskiego pułapu, dokonując masakry. Na zachowanych fotografiach oglądamy zniszczone pojazdy, zabite konie i bydło, porozrzucane toboły, rannych, cierpiących i zabitych ludzi. Terrorystyczne naloty bombowe dodatkowo wzmagały poczucie lęku i zagrożenia. Cały czas trwała gra ze śmiercią.