Miasto czarnych mundurów, mrocznych myśli, odrażających czynów. Miasto honorowych ludzi, gestów poświęcenia, odruchów dobra.


„Córki czarnego munduru” to nie jest opowieść o miłości, choć czuć ją między wierszami, lecz opowieść o zbrodniach, choć nie tak oczywistych, jak mogłoby się wydawać.

Lata trzydzieste XX wieku. Młodziutka Ingrid wiedzie zwyczajne i szczęśliwe życie w niemieckich Pyrzycach. Wychowywana z dala od nazistowskiej doktryny, z poszanowaniem dla drugiego człowieka, otwarta na wielokulturowość, nie pojmuje tego, co się dzieje w Trzeciej Rzeszy.

Kiedy umiera jej babcia, która dotychczas roztaczała nad nią parasol bezpieczeństwa, dziewczyna musi szybko wydorośleć. Zaraz potem w jej życiu pojawiają się mąż i córki, a na horyzoncie – widmo wojny.

Ingrid jeszcze nie wie, z czym przyjdzie jej się mierzyć. Do jakich czynów będzie musiała się posunąć, by uratować to, co dla niej najcenniejsze? Kim będzie musiała się stać, by ocalić ułudę normalności? I jaki ma w tym wszystkim udział kobieta o białych oczach?

Sylwia Trojanowska – pisarka, autorka sztuk teatralnych, coach i trenerka biznesu. Szczecinianka z urodzenia i z wyboru. Zadebiutowała w 2015 roku powieścią Szkołą latania, od tamtej pory ukazało się kilkanaście jej książek, między innymi trylogia Sekrety i kłamstwa (2018–2019), Łabędź (2022) oraz Żona nazisty (2023), która została finalistką plebiscytu czytelników Lubimy czytać. Dwie z jej sztuk teatralnych – 4 kute asy oraz Okna – trafiły na afisze.
Należy do jury konkursu literackiego Listy do Augusta, organizowanego przez Willę Lentza.
Aktywnie działa na rzecz kobiet. Jest członkinią kapituły plebiscytu „Magnolie Biznesu”, nagradzającego wyjątkowe kobiety województwa zachodniopomorskiego. Wraz z mężem i synem mieszka w Szczecinie, na obrzeżach Puszczy Bukowej.

Sylwia Trojanowska
Córki czarnego munduru
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 14 sierpnia 2024
 
 


I

NA­RO­DZINY DO­BRA

O ŚWI­CIE WILKI ŚPIĄ

In­grid Hal­ter­man ko­chała po­ranki, i to o każ­dej po­rze roku. Czuła się wtedy wolna i bez­pieczna. Co­dzien­nie przed świ­tem wy­my­kała się z sy­pialni i ci­chutko, ci­chu­teńko prze­cha­dzała po po­ko­jach domu w Py­ritz[1]. Nie­mal bez­sze­lest­nie. Nie chciała prze­cież ni­kogo obu­dzić – a już na pewno nie jego. Krę­ciła się wo­kół stołu, opusz­kami pal­ców piesz­cząc brzegi blatu. Wi­ro­wała po par­kie­cie i wy­obra­żała so­bie, że tań­czy w ob­ję­ciach za­ko­cha­nego w niej po uszy męż­czy­zny.
Pod­czas tych po­ran­nych wę­dró­wek za­wsze za­trzy­my­wała się na dłu­żej w naj­ja­śniej­szym po­koju, któ­rego okna wy­cho­dziły na ogród i który na­le­żał do jej có­rek. Sia­dała w fo­telu usta­wio­nym po­mię­dzy ich łó­żecz­kami i pa­trzyła to na młod­szą bia­ło­włosą So­fię, to na star­szą od niej o cały kwa­drans czar­niutką Char­lotte. Choć były bliź­niacz­kami, próżno było szu­kać po­do­bieństw.
So­fia – silna, czu­purna, za­wa­diacka – śmiała się gło­śno, a pła­kała rzadko, na­wet nad roz­bi­tym ko­la­nem. Była cie­kawa świata i ni­czego się nie bała, żywo spo­glą­dała na wszyst­kie zwie­rzęta: ko­nie i mrówki, in­dory i ja­skółki. Do tych naj­więk­szych wy­cią­gała rączki, jakby były wuj­kami i cio­tecz­kami. I cią­gle ga­dała w ja­kimś so­bie tylko zro­zu­mia­łym ję­zyku. Bu­zia wła­ści­wie jej się nie za­my­kała, także we śnie.
Char­lotte sta­no­wiła jej prze­ci­wień­stwo. Drobna, ci­chutka, jakby nie­obecna. Wraż­liwa, po­słuszna, wiecz­nie głodna mat­czy­nych ra­mion, z któ­rych naj­chęt­niej ni­g­dzie by się nie ru­szała. Z rzadka na­dą­żała za blon­d­włosą sio­strą. A gdy ta jej po­ka­zy­wała coś pa­lusz­kiem: a to kotka na pa­ra­pe­cie, a to ko­rale w ma­mi­nej ka­setce na bi­żu­te­rię, Char­lotte spo­glą­dała do­piero po chwili, nieco nie­obec­nym wzro­kiem. Czę­sto po­pła­ki­wała, ale tak ci­chutko, że cza­sami nie było jej sły­chać.
Do­kład­nie o siód­mej rano In­grid bu­dziła có­reczki i po­ma­gała im się ubrać. Ni­gdy nie wzy­wała opie­kunki. To był czas tylko dla niej i dziew­czy­nek i nie chciała go z ni­kim dzie­lić.
– Dzień do­bry, słońca moje – zwy­kła ma­wiać na roz­po­czę­cie dnia. Na jego za­koń­cze­nie zaś: – Do­bra­noc, księ­życe dwa.
Ko­chała je ca­łym swoim mło­dym, mat­czy­nym ser­cem. Każ­dego dnia dzię­ko­wała Bogu za dar ma­cie­rzyń­stwa; za kru­szyny, któ­rych nie chciała, a po­tem pra­gnęła tak, że kiedy nie mo­gła ich po­wić, wyła nie z bólu, lecz z roz­pa­czy nad wła­sną nie­mocą. Dok­tor Karl Bec­ker, so­wi­cie opła­cony, z tru­dem po­ra­dził so­bie z przy­ję­ciem bliź­nia­czego po­rodu. Nie spo­dzie­wał się, że w ło­nie szczu­płej pani Hal­ter­man żyły aż dwie istotki. Brzu­cha nie miała du­żego, a osłu­chu­jąc ją pod­czas wcze­śniej­szych wi­zyt, ni­czego nie od­krył. Być może dla­tego, że jego in­stynkt stę­pił się za­raz po Wiel­kiej Woj­nie. Wró­cił z niej żyw, ale zmie­niony. Ni­gdy nie od­zy­skał pełni le­kar­skich zdol­no­ści, za­pału i iskry, którą wszy­scy wcze­śniej za­uwa­żali. Nie­któ­rzy mó­wili, że to przez sa­mot­ność, inni, że przez leki, które co rusz wy­cią­gał z we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki. Jego wo­jenni bra­cia jed­nak wie­dzieli swoje i ni­czemu się nie dzi­wili, bo ża­den z nich z tam­tej wojny nie wró­cił ten sam.
Do­piero gdy w szpi­talu ode­szły pier­wo­ródce wody pło­dowe, po­jął, z czym przyj­dzie mu się mie­rzyć, i po­słał po dru­giego me­dyka. Do­brze zro­bił, bo sam by so­bie nie po­ra­dził.
Pierw­sze dziecko, choć nie­wiel­kie, nie­spełna dwu­ki­lo­gra­mowe, ode­brał z wiel­kim tru­dem, bo po do­bie i dwóch go­dzi­nach. Roz­war­cie długo nie po­stę­po­wało. Kiedy w końcu po­ja­wiła się główka Char­lotte, a na­stęp­nie bły­ska­wicz­nie i całe ciało, li­czył na szybki fi­nisz z dru­gim. Prze­li­czył się, bo cały świat jakby się sprzy­siągł, żeby So­fia zbyt prędko nie uj­rzała świa­tła dnia. Naj­pierw drugi dok­tor zo­stał od­wo­łany do ko­lej­nego skom­pli­ko­wa­nego po­rodu; po nim po­łożna, do­tych­czas nie­za­wodna, po­tknęła się – i to tak pe­chowo, że prze­wró­ciła lampę ope­ra­cyjną, tłu­kąc ją w drobny mak. Nie­ocze­ki­wany chaos roz­ko­ja­rzył wszyst­kich, a dzie­cinę kry­jącą się jesz­cze w mat­czy­nym ło­nie jakby cał­ko­wi­cie znie­chę­cił do przyj­ścia na świat. Mimo sta­rań Bec­kera, który co chwilę na­ka­zy­wał prze­cie­rać so­bie czoło, ma­leń­stwo za nic nie chciało się pra­wi­dłowo uło­żyć. Dok­tor uci­skał brzuch, na­pie­rał łok­ciami, rę­koma pró­bo­wał ukła­dać dziecko. W końcu, choć tego nie lu­bił, bo nie miał do­brych do­świad­czeń, użył klesz­czy, a kiedy wy­do­był no­wo­rodka, ten był zsi­niały i nie pła­kał.
– Ra­to­wać dzie­ciaka! – rzu­cił w ner­wach Bec­ker do po­łoż­nej, która wpraw­nym ru­chem prze­jęła ma­leń­stwo. – Kurwa mać! – krzyk­nął jesz­cze i chyba ten krzyk obu­dził So­fię, bo ryk­nęła zdrowo, a stary dok­tor gło­śno ode­tchnął.
Się­gnął po szklankę z zimną her­batą i oparł się o ścianę, lecz zdo­łał wy­pić le­d­wie łyk, kiedy usły­szał spa­ni­ko­wany głos po­łoż­nej.
– Dok­to­rze, z Hal­ter­ma­nową coś nie tak!

Cztery go­dziny póź­niej Bec­ker padł na ka­napę w po­koju le­kar­skim i po­my­ślał, że już dawno nie miał tak cięż­kiego dy­żuru. Z ulgą przy­mknął oczy.
„Oby los jej sprzy­jał. Jej i dzie­ciom” – po­my­ślał i na­tych­miast za­snął.
Mąż In­grid, Wil­helm Hal­ter­man, choć na od­dziale nie prak­ty­ko­wano od­wie­dzin, zja­wił się w szpi­talu za­raz po po­ro­dzie i sta­nął w drzwiach ga­bi­netu Bec­kera z miną wy­ra­ża­jącą głę­bo­kie obu­rze­nie.
– Córki? – nie­mal ryk­nął.
– Tak. Dwie. Do­rodne. To była ciąża bliź­nia­cza – wy­ja­śnił le­karz.
– Jaka? Bliź­nia­cza?
– Tak, po­dwójna.
– Wiem, co zna­czy bliź­nia­cza! – obu­rzył się Hal­ter­man. – Ale jak to moż­liwe?
– Może pan być za­sko­czony, ow­szem. Nie zdia­gno­zo­wa­łem bliź­nia­czej ciąży, choć pewne symp­tomy były. – Sta­teczny dok­tor po­ki­wał głową. – Pana żona jest bar­dzo młoda i wy­jąt­kowo drobna. Ob­wód cią­żowy, zna­czy brzuch, nie był duży, w nor­mie dla po­je­dyn­czej ciąży. Nie po­zna­łem się, choć pro­wa­dzi­łem już bliź­nia­cze ciąże, także u pier­wo­ró­dek.
– Czyli to pana wina.
– Nie ro­zu­miem.
– Nie po­znał się pan na ciąży. Sam pan po­wie­dział.
Bec­ker uniósł brwi, po­chmur­nie­jąc.
– Ma pan uwagi do tego, że ciąża oka­zała się bliź­nia­cza, a ja tego nie zdia­gno­zo­wa­łem? – za­py­tał, od razu ge­stem dłoni sy­gna­li­zu­jąc, że nie ocze­kuje od­po­wie­dzi. – A nie ma pan za­strze­żeń do efektu mo­ich dzia­łań pod­czas skom­pli­ko­wa­nego po­rodu, który w rze­czy sa­mej i na do­da­tek dzięki wiel­kiemu do­świad­cze­niu ze­społu udało się ode­brać bez szkody dla dzieci? I nie ma pan uwag do póź­niej­szej po­waż­nej, kil­ku­go­dzin­nej ope­ra­cji wy­so­kiego ry­zyka ma­ją­cej na celu ra­to­wa­nie zdro­wia i ży­cia pana mał­żonki? Bo wy­krwa­wiała się i omal go nie stra­ciła?
– Za­sad­ni­czo nie, ale…
– Za­sad­ni­czo nie… – za­drwił Bec­ker.
Przy­szło mu na myśl, że te­raz naj­chęt­niej trza­snąłby tego na oko de­kadę młod­szego idiotę w łeb, żeby się opa­mię­tał.
So­lid­nie prze­klął w du­chu.
– U nas w Py­ritz – cią­gnął nie­zmie­szany Hal­ter­man – w pew­nych krę­gach ta­kie sy­tu­acje się nie zda­rzają. Ciąże, te bliź­nia­cze.
– W pew­nych krę­gach…? – Dok­tor do­piero te­raz po­jął in­ten­cje męż­czy­zny. Nie zno­sił, kiedy ktoś plótł bzdury o tym, że bliź­nięta zda­rzają się tylko wśród bie­doty. – Non­sens. Żadne kręgi nie mają tu nic do rze­czy. Z ostat­nich da­nych wy­nika, że bliź­nięta zda­rzają się raz na osiem­dzie­siąt po­ro­dów. We wszyst­kich krę­gach. W krę­gach naj­wyż­szych władz także. Pro­szę to do­brze spraw­dzić.
Hal­ter­man zro­bił kilka kro­ków w prawo, kilka w lewo, po­ru­sza­jąc przy tym ustami, jakby mie­lił słowa. W końcu przy­sta­nął, po­chy­lił się nad sę­dzi­wym dok­to­rem i spoj­rzał na niego groź­nie.
– Jest pan pe­wien, że mó­wimy o In­grid Hal­ter­man? O mo­jej żo­nie?
– Tak. Je­stem pe­wien. Oso­bi­ście od­bie­ra­łem po­ród.
Wil­helm po­now­nie prze­mie­rzył tam i z po­wro­tem ga­bi­net, po czym wy­cią­gnął pa­pie­rosa i za­pa­lił. Burk­nął coś pod no­sem.
– Słu­cham? – za­py­tał dok­tor dość pro­tek­cjo­nal­nym to­nem.
– Dzie­wuch nie chcia­łem…!
– Có­rek – po­pra­wił go Bec­ker. – Ro­zu­miem pana za­sko­cze­nie, ale córki to bło­go­sła­wień­stwo.
– Na co mo­jemu Füh­re­rowi baby? Męż­czyzn mu trzeba.
– Ależ pa­nie Hal­ter­man! Są zdrowe, a to naj­waż­niej­sze!
– Naj­waż­niej­sze? – prych­nął Hal­ter­man. – Po­wta­rzam! Dzie­wuch nie chcia­łem! Nie zga­dza­łem się na nie!
– A co tu się zga­dzać czy nie zga­dzać? Nie mamy wpływu na płeć dziecka. Poza tym chciał­bym nad­mie­nić, że ko­biety są po­trzebne Trze­ciej Rze­szy. Mają za­pew­nić nowe po­ko­le­nia war­to­ścio­wych Niem­ców. Tak mówi nasz wódz. U pana będą aż dwie ta­kie ko­biety. To wielki za­szczyt.
Hal­ter­man mach­nął ręką i wy­krzy­wił wargi w gry­ma­sie nie­za­do­wo­le­nia. Za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem, po czym wy­pu­ścił z ust spory kłąb dymu. Spoj­rzał przed sie­bie.
– Chło­paka miała uro­dzić, nie dzie­wu­chę, a już na pewno nie dwie. Po to ją wzią­łem. A te­raz? Te­raz będę mu­siał kar­mić dwa dar­mo­zjady, które ni­gdy ka­ra­binu do rąk nie we­zmą, a i nie wia­domo, czy da­dzą radę ro­dzić. Mó­wią, że te młode nie chcą te­raz ro­dzić, tylko na­uka i na­uka, na uni­wer­sy­tety się rwą.
Bec­ker zro­zu­miał, że z Hal­ter­ma­nem nie ma sensu dys­ku­to­wać. Ni­czym by go nie prze­ko­nał do zmiany zda­nia. A prze­cież uro­dziły mu się, nie bez trudu, ale dwie zdrowe córki. Toż to bło­go­sła­wień­stwo… W trak­cie swej prak­tyki po­znał tyle ko­biet, które za choćby jedną zdrową kru­szynę od­da­łyby wiele, a może i wszystko. Może i cały ma­ją­tek albo wła­sne ży­cie. Przyj­mo­wał pa­cjentki, które ma­rzyły o dziecku, ale nie dane im było zajść w ciążę lub szczę­śli­wie tę ciążę do­no­sić. I znał mę­żów tych pa­cjen­tek, któ­rzy rwali so­bie włosy z głowy, kiedy ko­lejny raz się nie uda­wało. Wy­sta­wali przed szpi­ta­lem, pa­ląc ze zgry­zoty jed­nego pa­pie­rosa za dru­gim. Klęli na głos, ci­skali gromy, bili go­łymi pię­ściami w ce­glany mur; nie­któ­rzy za­my­kali się w so­bie przed świa­tem i wła­sną żoną, od­dzie­la­jąc się ścianą mil­cze­nia. Byli też tacy, któ­rzy od­cho­dzili, po­rzu­cali żony i szu­kali no­wych, które da­łyby im upra­gnio­nego po­tomka.
– Mam inne zda­nie, ale… Jest jesz­cze coś, o czym po­wi­nien pan wie­dzieć. – Bec­ker od­waż­nie spoj­rzał Wil­hel­mowi w oczy. – Jak wspo­mnia­łem, ra­to­wa­li­śmy ży­cie pana żony. Stan był ciężki. Do­szło do kom­pli­ka­cji i… pani Hal­ter­man nie bę­dzie mo­gła mieć wię­cej dzieci.
Wil­helm dziw­nie za­re­ago­wał. Prze­klął pod no­sem, jakby się wzbu­rzył, ale dok­to­rowi zdało się, że do­strzegł na jego twa­rzy cień sa­tys­fak­cji.
– Naj­waż­niej­sze, że ura­to­wa­li­śmy pana żonę – tłu­ma­czył da­lej. – I że oczy­wi­ście ma pan dwie córki. Zdrowe.
– Spier­da­laj pan z tymi cór­kami! – Hal­ter­man za­mach­nął się pię­ścią na dok­tora, ale tuż przed jego twa­rzą wy­co­fał się z za­miaru za­da­nia ciosu. – Od­dał­bym dzie­sięć bab za jed­nego chło­paka. Setkę cór bym od­dał. Ra­zem z ich matką, byle tylko syna mieć.
– Niech pan tak nie mówi. Nerwy przez pana prze­ma­wiają.
– A pew­nie, że nerwy! Jak mam się nie ner­wo­wać, skoro ta­kie wie­ści pan żeś przy­niósł! – Znowu siar­czy­ście za­klął. – I po­my­śleć, że na­wet się po­mo­dli­łem o syna.
– Słu­cham?
– Po­mo­dli­łem się… – Wziął ostat­niego ma­cha i ci­snął pe­tem przez okno. – Nie wie­rzę w Boga, za dużo w ży­ciu wi­dzia­łem, by ufać ja­kiejś opatrz­no­ści. Ale ostat­nio za­trzy­ma­łem się przy ka­pliczce, przy po­sążku tego bożka na krzyżu, przed któ­rym klę­kają de­wotki – wy­dął po­gar­dli­wie usta – i po­wie­dzia­łem do niego, żeby się po­sta­rał i zro­bił… No że­bym chło­paka do­stał. Prze­cież mó­wią, że on wy­słu­chuje próśb. Na woj­nie, w oko­pach, pra­wie każdy się mo­dlił – za­ci­snął szczęki. – Nie wy­słu­chał mnie… – rzu­cił z po­gardą. – Ten bo­żek… Pie­przone za­bo­bony…
Karl Bec­ker znie­ru­cho­miał. Ileż py­chy było w Hal­ter­ma­nie, ileż prze­ra­ża­ją­cej po­gardy!
– Pa­nie Hal­ter­man… – Zwil­żył wargi i wy­pro­sto­wał się prze­sad­nie. – Pana żona le­dwo prze­żyła po­ród. Te­raz musi tro­chę od­po­cząć. Przed nią trudny czas.
– Da radę. Sam pan mó­wi­łeś, że ko­biety są do tego stwo­rzone. Moja świę­tej pa­mięci pierw­sza żona Hilde nie mia­łaby z tym pro­blemu. I na pewno po­wi­łaby chło­pa­ków. W jej ro­dzi­nie i w mo­jej same chło­paki. Mocna krew, tak mó­wili mój dziad i oj­ciec… A mocna krew daje tylko chło­pa­ków. Słaba, wia­domo, dzie­wu­chy.
Bec­ker bar­dzo rzadko po­su­wał się do nad­użyć i kłamstw, ale te­raz przy­szło mu to samo, na­tu­ral­nie.
– Naj­now­sze wy­niki ba­dań z Ber­lina do­wo­dzą, że płeć dziecka naj­bar­dziej za­leży od dawcy na­sie­nia, od ojca dziecka.
Wil­helm uniósł brwi, jakby nie do­wie­rzał sło­wom dok­tora. Zmarsz­czył czoło i przez chwilę mil­czał. Po­tem na­gle się­gnął do we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki i wy­cią­gnął fo­to­gra­fię. Za­wa­chlo­wał nią przed oczami dok­tora.
– To są moi bra­cia, oj­ciec i jego bra­cia, ku­zy­no­wie i bra­tan­ko­wie. Żad­nych dzie­wuch! Tylko mo­carni męż­czyźni, sy­no­wie na­rodu! – nie­mal krzy­czał. – Oświecę pana, bo być może pan nie wiesz, ale wszy­scy, pra­wie całą ro­dziną, wal­czy­li­śmy dla sprawy, w Wiel­kiej Woj­nie. Zgło­si­li­śmy się na ochot­ni­ków. I wal­czy­li­śmy. I…! I…! – Prze­łknął ślinę. – Wielu z nas ucier­piało, wielu stra­ciło ży­cie. Moja mężna, le­dwo po­ślu­biona żona Hilde zo­stała tam, na tej brud­nej fran­cu­skiej ziemi…
Słowa Wil­helma nie były dla Bec­kera za­sko­cze­niem. Każdy w Py­ritz i oko­li­cach znał hi­sto­rię Hal­ter­ma­nów. Jako jedni z pierw­szych całą ro­dziną zgło­sili się jako ochot­nicy na wojnę. W kil­ka­dzie­siąt osób wy­ru­szyli tuż po hucz­nym we­selu nie­spełna dwu­dzie­sto­let­nich mło­dych, Wil­helma i Hilde. Wró­cili nie­liczni, garstka rap­tem, i to pie­kiel­nie po­kie­re­szo­wani. Wil­helm bez nogi i z wielką bli­zną od ko­lana po pę­pek. Z braci ża­den, wuj – bez oka. Nie­któ­rzy bez ran na ciele, za to z umy­słem tak zwi­chro­wa­nym, że do­ga­dać się z nimi było trudno. Hilde też zgi­nęła, choć wal­czyła na ty­łach. Ro­ze­rwała ją bomba. Na­wet szcząt­ków nie dało się po­zbie­rać. W sym­bo­licz­nym gro­bie w Py­ritz zło­żono trumnę bez ciała. Z ob­rączką Wil­helma i ślubną suk­nią Hildy.
Wil­helm z ca­łej ro­dziny wy­szedł z tej wojny naj­le­piej. Za­ska­ki­wało to wszyst­kich, bo spo­dzie­wali się, że bę­dzie wra­kiem, bez woli do ży­cia. A on, kiedy tylko wy­do­brzał, bo rany długo mu się go­iły, na­uczył się cho­dzić na drew­nia­nej pro­te­zie; nie­ocze­ki­wa­nie za­czął dzia­łać i… stał się in­nym czło­wie­kiem. Wcze­śniej za­pa­trzony w star­szych braci, za­wsze z tyłu, nie­pewny, te­raz szedł pierw­szy, na ni­kogo się nie oglą­da­jąc. Nie bał się mó­wić, do­pi­nać swego, pla­no­wać. Sprze­dał tro­chę ro­dzin­nych kosz­tow­no­ści i na­ku­pił by­dła naj­lep­szego ga­tunku, wy­bu­do­wał oborę i po­kaźną sto­dołę. Nie­któ­rzy mó­wili, że na­pa­trzył się na to we Fran­cji, że to tam do­strzegł po­ten­cjał w zwie­rzę­tach go­spo­dar­skich, ale on ni­gdy do tego się nie przy­znał. Prawdą jed­nak było, że dzięki temu w trzy lata po­dwoił swój ma­ją­tek. W mie­ście kła­niali mu się ni­sko, nie­któ­rzy wręcz w pas, szcze­gól­nie ci, któ­rzy w kon­tak­tach z nim wie­trzyli szansę na za­ro­bek. Jego sta­tus rósł, a w pew­nym mo­men­cie ktoś rzu­cił ha­sło: „Hal­ter­man na bur­mi­strza”. I być może za ja­kiś czas Wil­helm tym bur­mi­strzem by zo­stał, być może sta­nąłby na czele Py­ritz. Ale wtedy de­mony wojny upo­mniały się o niego. Jed­nej nie­moż­li­wie desz­czo­wej je­sieni Wil­helma za­częły nę­kać kosz­mary; prze­stał sy­piać, a no­cami szla­jał się z po­dej­rza­nymi ty­pami i pił do nie­przy­tom­no­ści.
– Tak czy owak, pana żona musi jesz­cze zo­stać na ob­ser­wa­cji – do­dał dok­tor. – Córki rów­nież. Ro­ko­wa­nia są do­bre. Pro­szę więc przy­go­to­wać się na przy­ję­cie dwójki dzieci, nie jed­nego.
Do­piero te­raz do­tarło do Wil­helma, że bę­dzie mu­siał po­czy­nić do­dat­kowe za­kupy, prze­or­ga­ni­zo­wać dzie­cięcy po­kój, wy­nieść z niego chło­pięce za­bawki i ku­pić… lalki. Wzdry­gnął się, a po­tem nie­ocze­ki­wa­nie wy­pluł z sie­bie wią­zankę prze­kleństw. Siar­czy­stych i cał­kiem nie­na­tu­ral­nych, na­wet jak na niego.
– Pro­szę ści­szyć głos – prze­rwał mu Bec­ker. – Je­ste­śmy w szpi­talu. Tu lu­dzie po­trze­bują spo­koju.
Hal­ter­man po­czer­wie­niał na twa­rzy, za­mru­gał ner­wowo, przy­gryzł wargę i zbli­żył się do dok­tora tak, że ten po­czuł in­ten­sywną nutę wody ko­loń­skiej.
– A ja panu za­pła­ci­łem – wy­sy­czał. – Zwró­cisz mi pan wszystko… Co do marki.
Bec­ker wy­trzy­mał jego gro­miące spoj­rze­nie.
– Szcze­rze mó­wiąc, po­wi­nie­nem za­żą­dać do­datku – od­parł chłodno. – Za­pła­cił pan za je­den po­ród, nie za dwa. I na pewno nie za ra­to­wa­nie mał­żonki.
Wil­helm zmie­lił w ustach ko­lejne prze­kleń­stwo i wy­pu­ścił gło­śno po­wie­trze ni­czym roz­ju­szony zwierz. Na­gle od­wró­cił się i skie­ro­wał do wyj­ścia. Kiedy znik­nął za drzwiami, Bec­ker ode­tchnął, opu­ścił ra­miona i od­ru­chowo zer­k­nął w lewo. Przez szcze­linę w drzwiach do­strzegł sie­dzącą na łóżku In­grid Hal­ter­man i zro­biło mu się po­twor­nie głu­pio. Mu­siała wszystko sły­szeć.
Po­szedł do niej i po­cie­szy­ciel­sko po­kle­pał po dłoni. Chciał, na­prawdę chciał po­wie­dzieć coś na uspo­ko­je­nie, ale ona ode­zwała się pierw­sza:
– Do­ko­nał pan cudu, dok­to­rze. I za ten cud będę panu wdzięczna do końca swo­ich dni. Żadna ciemna chmura mi go nie prze­słoni. Żadna. Rów­nież taka o ludz­kim kształ­cie. – Na jej twa­rzy po­ja­wił się blady uśmiech. – Może i nie wy­glą­dam, ale sporo już prze­ży­łam i wiem, że my, lu­dzie, je­ste­śmy dla sie­bie naj­więk­szymi wro­gami. Bo czy wi­dział pan kie­dyś psa, który zra­niłby czło­wieka sło­wem? Albo wilka?
Bec­ker ze zro­zu­mie­niem po­ki­wał głową.
– Pro­szę od­po­czy­wać, pani Hal­ter­man.
In­grid spoj­rzała w okno. Kiedy dok­tor był już w drzwiach, za­py­tała jesz­cze:
– Kiedy przy­niosą mi dziew­czynki?
– W swoim cza­sie. Rana musi się do­brze za­skle­pić. Te­raz nie wolno pani ni­czego dźwi­gać.
– Dok­to­rze… – jęk­nęła.
– Nie ugnę się, pro­szę mnie nie pod­cho­dzić. – Po­gro­ził jej żar­to­bli­wie pal­cem. – Pra­wie du­cha pani wy­zio­nęła.
– Złego li­cho nie bie­rze – rzu­ciła z uśmie­chem, a Bec­ker po­my­ślał, że w tej drob­nej ko­bie­cie próżno szu­kać zła, za to w jej mężu da­łoby się zna­leźć pełny sa­gan.

Na­stęp­nego dnia In­grid Hal­ter­man po­now­nie do­ma­gała się przy­nie­sie­nia có­rek i po­now­nie jej od­mó­wiono. Do­piero po ty­go­dniu za­częto przy­no­sić jej Char­lotte i So­fię do kar­mie­nia, a ona z po­świę­ce­niem wdra­żała się w nową rolę – w rolę matki.
Wy­cho­dziło jej to wy­jąt­kowo uda­nie. Po­łożna była za­do­wo­lona. Wy­star­czyło, że raz, góra dwa razy po­ka­zała In­grid, jak dziecko przy­ło­żyć do piersi, jak je prze­wi­nąć, jak ma­so­wać brzu­szek, kiedy wije się z bólu, a ona za­pa­mię­ty­wała i da­wała radę. Z dwójką! Ko­bieta nie mu­siała jej wiele po­ma­gać, choć na po­czątku sa­mej nie zo­sta­wiała. Była so­wi­cie opła­cona przez Hal­ter­mana, czuła się więc w obo­wiązku.

Kiedy po czter­na­stu dniach In­grid wraz z dziew­czyn­kami wró­ciła do domu, nie za­stała w nim męża. Przez ko­lejny rok zni­kał zresztą re­gu­lar­nie, tłu­ma­cząc prze­dłu­ża­jące się wy­jazdy obo­wiąz­kami wo­bec Rze­szy. In­grid nie była na­iwna i zda­wała so­bie sprawę, że na li­ście za­dań nie znaj­do­wało się za­ba­wia­nie ko­biet, a prze­cież czuła dam­skie per­fumy na jego ko­szu­lach, wi­działa ślady po szmin­kach i pu­drach na koł­nie­rzy­kach. Ale nie py­tała; znała swoje miej­sce i sta­rała się ko­chać Wil­helma na tyle, na ile umiała. Przede wszyst­kim była mu od­dana – w każ­dej sfe­rze ży­cia. Kiedy chciał zjeść z nią śnia­da­nie, przy­cho­dziła. Kiedy za­pra­gnął spa­ceru, zja­wiała się. Gdy po­trze­bo­wał się po­wy­mą­drzać, słu­chała. A kiedy za­czy­nał krzy­czeć, przyj­mo­wała na sie­bie wszyst­kie słowne razy. Zno­siła jego chłód, brak czu­ło­ści, do­tyku, na­mięt­nego po­ca­łunku. Ma­rzyła o nich, ale upły­wa­jący czas po­woli po­zwa­lał go­dzić się z my­ślą, że nie wszystko od Wil­helma do­stać może i że musi się cie­szyć z tego, co jej ofia­ro­wał. Dał jej prze­cież tak wiele, tak nie­wy­obra­żal­nie wiele. Uchro­nił przed hańbą i przed wy­ty­ka­niem pal­cami. Ura­to­wał jej god­ność, bo przy­jął ją pod dach, gdy była brze­mienna.

TO­PIE­LICA ZE STAWU, PANI Z DWORKU
Wcze­śniej
 
Pod­czas gdy w lo­kal­nej pra­sie na­dal fe­to­wano wo­do­wa­nie pan­cer­nika Scharn­horst, uzna­jąc je za ogromny suk­ces Krieg­sma­rine[2], Wil­helm Hal­ter­man świę­to­wał oso­bi­sty suk­ces.
Ura­to­wał z toni mło­dziutką In­grid From­m­ha­gen.
„W końcu…” – wes­tchnął w my­ślach, bo czuł, że jego ma­rze­nia o tym, by być bli­żej niej, by ją zdo­być i za­własz­czyć, za­częły się speł­niać.
Za­lana łzami, z pu­stym wzro­kiem, dy­go­cząc na ca­łym ciele, dziew­czyna wy­glą­dała tak, jakby chciała się uto­pić. Wil­helm nie bez trudu wy­cią­gnął ją z wody, opa­tu­lił li­chym ko­żu­chem, który zo­sta­wiła na brzegu, na wpół przy­tomną wziął na ręce i za­niósł do sa­mo­chodu. Wa­żyła tyle co piórko (cięż­szy był chyba sam ko­żuch), a Wil­helm, choć z drew­nianą nogą, dał radę. Dałby zresztą, gdyby wa­żyła dzie­sięć kilo wię­cej, bo chciał.
Jakże ona mu się po­do­bała! Mimo że taka blada, spła­kana i mi­zerna, z po­skle­ja­nymi wło­sami i opuch­nię­tymi oczami. Od kiedy trzy lata wcze­śniej do­strzegł ją w ga­lo­wym mun­durku pod­czas obozu Związku Nie­miec­kich Dziew­cząt[3], na któ­rym zna­lazł się jako kom­ba­tant wo­jenny, by opo­wia­dać mło­dym o Wiel­kiej Woj­nie i wiel­kiej od­wa­dze nie­miec­kich żoł­nie­rzy, cią­gnęło go do niej. A prze­cież dzie­liła ich prze­paść po­ko­le­nia, po­nad dwa­dzie­ścia lat. Ta róż­nica nie prze­szka­dzała mu jed­nak wy­pa­try­wać jej na targu, w ko­ściele, po­śród mło­dych dziew­cząt nad sta­wem w parku.
Zer­kał na nią tak za­chłan­nie, tak za­bor­czo. Cza­sami za­ga­dy­wał, ale ona, onie­śmie­lona jego wie­kiem, do roz­mowy skora nie była. Uprzej­mie od­po­wia­dała, kła­niała się z da­leka, bo wie­działa, że tak trzeba. Ale nic po­nadto.
Obo­jętne za­cho­wa­nie mło­dej From­m­ha­gen cza­sami iry­to­wało go do tego stop­nia, że krew w nim wrzała. Za­cza­jał się wtedy na nią, jakby była zwie­rzyną. Po­dą­żał jej śla­dem, tro­pił, pra­gnąc upew­nić się, że nie zlega z byle wie­śnia­kiem. Tego by nie zniósł. Ale ni­gdy z żad­nym jej nie na­krył i sam co­raz bar­dziej jej po­żą­dał, choć wie­dział, że ni­gdy nie po­sią­dzie jej ciała. Bo nie mógł. Bo Wielka Wojna go oka­le­czyła i oszpe­ciła, zwłasz­cza oko­lice lę­dźwi. Spra­wiła, że sam nie po­tra­fił na nie pa­trzeć, a i fi­zycz­nego speł­nie­nia też po­czuć nie dał rady. Fan­ta­zjo­wał jed­nak, i to w spo­sób znacz­nie sil­niej­szy niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, wręcz ob­se­syjny. Raz roz­pę­dził się w tym fan­ta­zjo­wa­niu. Stała wtedy nie­opo­dal Stet­ti­ner Tor[4]. Zmierz­chało. Wo­kół nie było ni­kogo, je­dy­nie oni. Wil­helm za­szedł ją od tyłu i niby w za­ba­wie ob­jął nie­sto­sow­nie mocno i nie­sto­sow­nie bli­sko bio­der. Od­sko­czyła jak opa­rzona.
– A coś ty taka dzika? – za­py­tał.
Spoj­rzała na niego swo­imi sar­nimi oczami.
– To żarty, żar­ciki prze­cież – tłu­ma­czył.
– Pro­szę tak nie żar­to­wać. To nie przy­stoi.
– Ty mi nie mów, co mnie przy­stoi, a co nie – burk­nął.
– Źle mnie pan zro­zu­miał. To mnie nie przy­stoi znaj­do­wać się tak bli­sko pana – od­parła od­waż­nie.
Hal­ter­man zmie­rzył ją wzro­kiem. Nie spo­dzie­wał się ta­kich słów, ale w du­chu przy­znał, że mile go ta jej za­dzior­ność za­sko­czyła. Prze­łknął ślinę, bo z tego za­chwytu aż w gar­dle mu za­schło, ale dla po­zoru zro­bił groźną minę.
– A tak w ogóle, co tu ro­bisz po zmroku? Sama?
– Cze­kam.
– Na ka­wa­lera ja­kiego?
– W pew­nym sen­sie.
– To zna­czy? – zde­ner­wo­wał się i In­grid od razu to do­strze­gła.
Ja­kiś nerw w jego oku, ja­kąś wście­kłość.
Nie zdą­żyła od­po­wie­dzieć, bo z bramy po prze­ciw­nej stro­nie ulicy wy­szedł po­stawny męż­czy­zna w śred­nim wieku.
– In­grid! – za­wo­łał su­rowo.
– Prze­pra­szam, to mój wuj – rze­kła do Wil­helma. – Z nim by­łam umó­wiona.
Hal­ter­man po­czuł ulgę. Od­pro­wa­dził In­grid wzro­kiem, a kiedy znik­nęła z pola wi­dze­nia, po­przy­siągł so­bie, że kie­dyś ta piękna dziew­czyna bę­dzie jego. Za jej oso­bi­stą zgodą lub bez.

Nio­sąc ją na rę­kach piasz­czy­stą drogą, przy­po­mniał so­bie o zło­żo­nej nie tak dawno przy­się­dze i zro­zu­miał, że los, pod­su­wa­jąc te­raz In­grid, wy­raź­nie mu sprzyja. Po­sta­no­wił więc to wy­ko­rzy­stać i już nie wy­pu­ścić jej z rąk. My­ślał, że nie bę­dzie to ła­twe, że tro­chę po­trwa, a jego sa­kwa zna­cząco ucierpi, ale cóż. Tym­cza­sem In­grid miała stać się jego za darmo, i to już za mo­ment.

Prze­kro­czyw­szy próg domu, Wil­helm na­ka­zał służ­bie za­jąć się nie­ocze­ki­wa­nym go­ściem. Prze­brać dziew­czynę, umyć, na­kar­mić i za­kwa­te­ro­wać w go­ścin­nej sy­pialni. Po­tem po­słał po dok­tora.
– Wszystko z nią do­brze? – za­py­tał po ba­da­niu.
Me­dyk po­ki­wał głową.
– Jest wy­cień­czona i zdaje się, że ma ane­mię. Prze­pi­sa­łem leki, ale nie wiem, czy ją na nie stać.
– Niech pana o to głowa nie boli. Coś jesz­cze?
– Nie ja­dła. Chyba ze dwa dni. Pro­szę ją na­kar­mić. Na po­czą­tek czymś cien­kim, nie­zbyt tłu­stym, i przy­pil­no­wać, by na pewno zja­dła.
– Zje. Oso­bi­ście spraw­dzę.
Dok­tor zmarsz­czył brwi, jakby zdzi­wiony, i od­chrząk­nął. Hal­ter­man się zre­flek­to­wał i wy­cią­gnął pie­nią­dze.
– Nie, nie o za­płatę mi cho­dzi – stwier­dził. – Dla­czego tra­fiła do pana? In­grid From­m­ha­gen tu nie mieszka.
– Nic panu do tego. – Wil­helm wci­snął le­ka­rzowi do ręki za­płatę z so­wi­tym na­piw­kiem.
– Mu­szę wpi­sać ad­res na re­cep­cie.
– To wpi­suj pan mój. Chyba znasz?
Dok­tor mruk­nął pod no­sem, za­no­to­wał dane na kartce i wy­rwał ją z bloczka.
– Je­śli ta ane­mia się utrzyma – po­dał Hal­ter­ma­nowi pa­pier – trzeba bę­dzie po­ło­żyć pa­cjentkę do szpi­tala.
– Zaj­miemy się nią do­brze. Szpi­tal nie bę­dzie po­trzebny.
– Wo­lał­bym szpi­tal, bo samo za­pew­nie­nie może nie wy­star­czyć. Nie cho­dzi prze­cież tylko o pa­nienkę In­grid… – Le­karz w szcze­gólny spo­sób wy­mó­wił słowo „pa­nienkę”. – Ale i o dziecko. Może je stra­cić.
Wil­helma za­mu­ro­wało. Za­czął po­spiesz­nie mru­gać, a po­tem kilka razy po­ki­wał głową.
– Tak, tak… – ode­zwał się w końcu, ale ja­koś tak pi­skli­wie, nie­wy­raź­nie. Ści­snął ra­mię dok­tora i skie­ro­wał w stronę służby, co było jed­no­znaczne z po­że­gna­niem. – Jak rze­kłem, zaj­miemy się nią. Le­piej niż w tym wa­szym przy­bytku.
Po wyj­ściu me­dyka opadł na obite cie­lęcą skórą krze­sło w swym wy­twor­nym ga­bi­ne­cie. Za­zwy­czaj czuł się w nim jak lew, lecz te­raz sam so­bie zda­wał się my­szą. Mały, skur­czony i na wskroś za­sko­czony wia­do­mo­ścią od dok­tora.
„In­grid From­m­ha­gen, piękna In­grid, była przy na­dziei…”
Hal­ter­man za­pa­lił pa­pie­rosa, wstał i pod­szedł do okna, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem od­jeż­dża­ją­cego czar­nym oplem dok­tora, a póź­niej pa­trzył za słu­żą­cym, który za­my­kał bramę. Nie­usta­jąco na niego war­czał. Tym ra­zem jed­nak Wil­helm nie po­my­ślał o otwar­ciu okna i ze­lże­niu odźwier­nego. Że za wolny, że nie­do­kładny i że go wy­rzuci z ro­boty na zbity pysk. Nie, nie zro­bił tego, bo niby na niego pa­trzył, ale w rze­czy­wi­sto­ści go nie wi­dział.
W ga­bi­ne­cie spę­dził do­bry kwa­drans, po czym udał się do In­grid. Droga na pię­tro była chyba naj­dłuż­sza w jego ży­ciu. Po sło­wach, które usły­szał, pró­bo­wał ochło­nąć i jed­no­cze­śnie ukła­dał w my­ślach prze­mowę.
Otwo­rzył drzwi. Wi­dząc go, In­grid na­tych­miast wstała i wy­prę­żyła się jak struna. Na­tknął się na jej wzrok. Smutny wzrok zra­nio­nej sarny.
– Prze­pra­szam za kło­pot – wy­szep­tała.
– Usiądź, pro­szę – po­wie­dział ła­god­nie, a ona go po­słu­chała.
Wil­helm z tro­ską otu­lił jej ko­lana ko­cem, po­gła­dził po ra­mie­niu i spraw­dził dło­nie. Były cie­płe.
– Nie chcę ro­bić trud­no­ści. Pójdę już. Ubra­nia wy­piorę i od­dam.
– Nie trzeba. Mo­żesz je wziąć. Są po mo­jej… Nie­ważne zresztą.
– Dzię­kuję, ale na­prawdę mu­szę już iść. Ciotka na pewno mnie szuka.
– Wie, żeś u mnie. Po­sła­łem wia­do­mość. Ale nie by­łaby za­do­wo­lona ani ona, ani wuj, gdyby do­wie­dzieli się, żeś pró­bo­wała so­bie ży­cie ode­brać – wy­pa­lił. – I żeś w ciąży.
Dziew­czyna spur­pu­ro­wiała, z jej oczu po­pły­nęły łzy. Rzewne, szczere łzy.
– Nie becz. Który ci to zro­bił?
In­grid prze­tarła oczy i prze­cze­sała pal­cami jesz­cze mo­kre włosy.
– Za bo­ską in­ge­ren­cją to się chyba nie od­było, co? – rzu­cił odro­binę zło­śli­wie i za­raz po­ża­ło­wał, bo In­grid spu­ściła głowę i po­smut­niała jesz­cze bar­dziej. – Nie chciał ślubu? Z tobą? Taką ładną, młodą?
– To nie tak.
– A jak?
– Nie mogę po­wie­dzieć.
Wil­helm ujął ją za rękę.
– Mnie mo­żesz. Ja zro­zu­miem.
In­grid za­lała się łzami i długo nie mo­gła opa­no­wać. Wil­helm gła­dził ją po wło­sach.
– Sama tego nie ro­zu­miem. Pan też nie zro­zu­mie.
– Mam na imię Wil­helm i tak się do mnie zwra­caj, In­grid.
Nie pa­trząc na niego, jakby ze wstydu, po­ki­wała tylko głową.
– Ze mną mo­żesz o wszyst­kim roz­ma­wiać – do­dał. – Mam tro­chę wię­cej lat od cie­bie i zro­zu­miem. Wszystko zro­zu­miem. Na­oglą­da­łem się w ży­ciu. Na woj­nie by­łem.
In­grid znów ski­nęła głową i nie pa­trząc na Wil­helma, za­częła du­kać.
– Na tym ostat­nim obo­zie… było ina­czej. Od sa­mego po­czątku. Wszy­scy ja­cyś na­pięci, wy­bu­chali z byle po­wodu. Chło­pacy cią­gle się bili, dziew­czyny kłó­ciły. O wszystko, do­słow­nie. O to, która ma więk­szy biust, a która bar­dziej umię­śnione nogi, która ma nieść sztan­dar, która ma iść na przo­dzie, a która na końcu. Głów­nie jed­nak o to, która z któ­rym pój­dzie do łóżka. Ja nie chcia­łam z żad­nym, ja chcia­łam tylko z mi­ło­ści i dla­tego wy­ty­kali mnie pal­cami. Dla dziew­czyn li­czyło się tylko to, ile chło­pak ma wzro­stu i ile zrobi pom­pek. Czy ma nie­bie­skie oczy, blond włosy albo cho­ciaż ja­sną cerę i szczu­pły nos. Jak szybko biega albo czy wy­grywa na pię­ści. Ta­kich so­bie wy­bie­rały. W na­szym po­koju każ­dej nocy byli chło­pacy. Cza­sami je­den z kil­koma po ko­lei, a cza­sami kilku po ko­lei z jedną. Po wszyst­kim dziew­czyny do rana le­żały z no­gami w gó­rze, „żeby dać dziecko Füh­re­rowi”, tak mó­wiły. Ja nie chcia­łam i dla­tego ostat­niej nocy zgo­to­wały mi pie­kło. Przy­wią­zały do łóżka, za­kne­blo­wały usta i zwo­łały wszyst­kich chłop­ców, któ­rzy wcze­śniej z nimi byli. I oni… Każdy z nich… Każdy po ko­lei, a nie­któ­rzy wię­cej niż raz… – Głos In­grid się za­ła­mał.
Wil­helm po­gła­dził ją po­cie­szy­ciel­sko po dłoni. Od­chrząk­nęła i nie pod­no­sząc głowy, mó­wiła da­lej:
– Kiedy oni to wszystko ro­bili, moje ko­le­żanki do­pin­go­wały ich, jak na ja­kichś za­wo­dach. My­śla­łam, że umrę. Z bólu. Ze wstydu. Ale nie umar­łam. Po wszyst­kim ktoś roz­wią­zał mi ręce. Le­ża­łam bez ru­chu, nie wiem jak długo. – In­grid ukryła twarz w dło­niach. – Dziew­czyny wy­bie­gły z po­koju, chłopcy też, a ja zo­sta­łam sama. Cała we krwi. Na­stęp­nego dnia wsta­łam przed świ­tem. Wy­ką­pa­łam się, ucze­sa­łam włosy, ubra­łam od­święt­nie i uda­wa­łam, że nic się nie wy­da­rzyło.
– Po­dasz mi ich na­zwi­ska, a ja ich znajdę – rzekł twardo Wil­helm. – Wy­cią­gnę kon­se­kwen­cje, nie martw się.
Się­gnął po pa­pie­rosa i za­pa­lił.
– Nie. Ni­czego nie po­dam – stwier­dziła In­grid za­sad­ni­czo.
– Mu­szą od­po­wie­dzieć za swoje czyny. Skrzyw­dzili cię.
– Skrzyw­dzili, ale nic tego nie zmieni. Żadna kara nie wróci mi tego, co stra­ci­łam. Nie chcę mieć z nimi do czy­nie­nia. Nie chcę ich ni­gdy wi­dzieć. Ni­gdy wię­cej nie wrócę do szkoły, nie po­jadę na ża­den zlot, choćby mnie ciotka z wu­jem mieli na bruk wy­rzu­cić, choćby mnie to ży­cie kosz­to­wało. Ni­gdy. Spa­li­łam swój strój i nie za­mie­rzam no­sić no­wego.
Przez chwilę mil­czeli. Wil­helm wstał i pod­szedł do kre­densu, żeby strzep­nąć po­piół do po­piel­nicy.
– Je­steś pewna, że to wtedy za­szłaś w ciążę? Na zlo­cie? – za­dał w końcu py­ta­nie, które od dłuż­szego czasu w nim wy­brzmie­wało.
– Nie ma in­nej moż­li­wo­ści. Bo ja ni­gdy… – Gło­śno prze­łknęła ślinę. – Ni­gdy z ni­kim… – Zła­pała się za głowę. – Boże, jak ja po­wiem to wu­jo­stwu?
– Nor­mal­nie po­wiesz. Każde dziecko Rze­szy jest cenne i nikt nie ma prawa rzec ci złego słowa.
– Ale moja ciotka jest…
– Twoja ciotka też to wie i je­śliby choć sło­wem cię zbesz­tała, zo­sta­nie uka­rana.
– Nie zna pan… Nie znasz jej, Wil­hel­mie – po­pra­wiła się.
– Chęt­nie więc po­znam i po­wiem jej do słu­chu. A tym­cza­sem mów, co za­mie­rzasz.
– Nie wiem… – Po­krę­ciła głową, a on po­now­nie usiadł obok niej. – Ja nic nie wiem. Je­śli ciotka z wu­jem mnie naj­pierw nie za­biją, a po­zwolą uro­dzić, to po­tem za­biorą mi dziecko. Na pewno za­biorą… – Za­nio­sła się pła­czem.
Wil­helm ob­jął ją ra­mie­niem i mocno przy­tu­lił.
„Bę­dzie ła­twiej, niż przy­pusz­cza­łem… – po­my­ślał. To, za czym go­nił, a ra­czej ta, za którą go­nił, sama zja­wiła się w jego pro­gach i sama po­dała mu sie­bie na tacy. – Już nie odej­dzie. Nie ma do­kąd… Bę­dzie moja. Moja…”
– Ale może i le­piej, że za­biorą… – chli­pała In­grid. – Ja nie wiem, czy da­ła­bym radę wy­cho­wać sama dziecko… No bo kto mi po­może? Na spo­tka­niach mó­wili nam o tych do­mach dla mło­dych ma­tek, ale czy mnie we­zmą? Bo ciotka na pewno nie… Przy­tu­łek mnie czeka albo go­rzej…
Wil­helm po­zwo­lił jej się wy­ga­dać. Chciał, by mó­wiła, by snuła co­raz gor­sze sce­na­riu­sze, by wi­działa się w co­raz bled­szym świe­tle. Z każ­dym sło­wem jego prze­waga ro­sła.
– Mam pro­po­zy­cję – rzu­cił, kiedy skoń­czyła. Po­dał In­grid chu­s­teczkę, a ona otarła oczy i po­liczki. – Je­śli się zgo­dzisz – za­czął ła­god­nie – ju­tro ogło­simy zrę­ko­winy, a za mie­siąc weź­miemy ślub i roz­po­wiemy o dziecku. A jak je po­wi­jesz, o przed­wcze­snych na­ro­dzi­nach.
Ta pro­po­zy­cja oszo­ło­miła In­grid. Dziew­czyna wpa­try­wała się w niego peł­nym nie­zro­zu­mie­nia wzro­kiem, ner­wowo po­ru­sza­jąc ustami.
– To chyba lep­sze od opo­wie­ści o to­pie­licy z je­ziora, co? Od ży­cia w przy­tułku albo pod mo­stem?
In­grid na­dal mil­czała.
– No… Po­wiedz coś! – po­na­glił ją.
– Ale…? Ale dla­czego pan… Dla­czego to ro­bisz? – spy­tała ci­cho.
– Bo je­stem do­brym czło­wie­kiem.
In­grid uklę­kła u ko­lan Wil­helma, ujęła jego dłoń i uca­ło­wała ją, a po­tem przy­tu­liła ją do po­liczka. Męż­czy­zna po­czuł, jak go­rąc dumy roz­lewa się po jego ciele. Ta­kiego za­cho­wa­nia ocze­ki­wał. Do­kład­nie ta­kiego.

Jak po­sta­no­wił, tak zro­bił. Od na­stęp­nego dnia ad­o­ro­wał mło­dziutką In­grid, pro­wa­dzał się z nią uli­cami Py­ritz, spa­ce­ro­wał ale­jami Bür­ger­parku[5], przy­sia­dał z nią w ka­wia­rence, za­bie­rał do kina. Nie prze­sa­dzał z umi­zgami, ni­gdy bo­wiem nie na­le­żał do wy­lew­nych, ale ob­da­ro­wy­wał kwia­tami i cze­ko­lad­kami. Ku­pił suk­nie, palto, or­ga­ni­zo­wał prze­jażdżki wy­kwintną, spro­wa­dzoną z sa­mego Wied­nia bryczką. Po­znał jej ciotkę i wuja i prze­pro­wa­dził z nimi długą roz­mowę. Ciotka wy­szła z niej z bły­skiem w oku, wuj zaś z na­boż­no­ścią gła­skał się po wy­pcha­nej kie­szeni.
Dzi­wiło to zna­jo­mych Wil­helma, bo po­zwa­lał In­grid kie­ro­wać swoim naj­lep­szym mer­ce­de­sem. Od za­wsze chciała na­uczyć się pro­wa­dzić, ale ni­gdy nie miała spo­sob­no­ści. Po zmierz­chu nie po­zwa­lał, bo raz się nie spra­wiła, za dnia zaś i ow­szem.
– Ma dar – wy­znał szcze­rze raz, pod­czas za­kra­pia­nej par­tyjki po­kera. – Aż trudno uwie­rzyć, że ko­bieta poj­muje ten fach. Mó­wię wam, zro­bię z niej kie­rowcę.
I rze­czy­wi­ście zro­bił, bo In­grid w lot na­uczyła się jazdy au­tem, a Wil­helm w du­chu mu­siał przy­znać, że pro­wa­dziła le­piej niż nie­je­den męż­czy­zna. Na głos jed­nak tego nie wy­po­wie­dział, choć i tak wiele do­brego o niej wtedy mó­wił, a lu­dzie ze zdzi­wie­nia prze­cie­rali oczy.
– W końcu ko­goś ma. Prze­staną mu głu­poty po łbie cho­dzić – ma­wiali nie­liczni.
– Stary cap nie po­wi­nien o młód­kach my­śleć – plot­ko­wali inni. – Le­d­wie osiem­nastka, a on? Mógłby być jej oj­cem.
– To se sie­rotę przy­gru­chał! Sły­sza­łem, że na­obie­cy­wał jej hek­ta­rów, bo za darmo z nim nie chciała – strzę­pili ję­zyk przy pi­wie, ko­lo­ry­zu­jąc oko­licz­no­ści.
Do Wil­helma wszyst­kie te głosy do­cho­dziły, bo do­no­si­cieli miał wielu, ale nie zwa­żał na ko­men­ta­rze. Li­czyło się, że zdo­był, co za­pla­no­wał. Dużo my­ślał o ciąży i dziecku, które no­siła In­grid. Nikt mu już nie od­bie­rze oj­cow­skiej sa­tys­fak­cji, nikt nie za­kwe­stio­nuje, że ma po­tomka. Że on, wielki i za­możny Wil­helm Hal­ter­man, ma dzie­dzica! Tylu z niego dwo­ro­wało, tylu wy­ty­kało brak dzieci. Prze­cież Wódz był prze­ciwny bez­dziet­no­ści, w pew­nym sen­sie bez­dziet­ność ka­rał, a on? Ani żony, ani dziecka. Chciałby, ma­rzył – i o jed­nym i o dru­gim, ale co naj­wy­żej mógł za­ci­skać pię­ści, bo dziecka spło­dzić nie był w sta­nie, a ośmie­szać się przed ko­bietą nie za­mie­rzał. W oczach lu­dzi wojna ode­brała mu nogę. Nikt w Py­ritz nie wie­dział, że wy­rwała z jego ciała coś dla niego naj­waż­niej­szego, mę­skość, jed­no­cze­śnie nie po­zba­wia­jąc chuci, a wręcz ją wzmac­nia­jąc. I to wcale nie do ko­biet doj­rza­łych, o buj­nych kształ­tach, a do drob­nych i nie­po­zor­nych.
Te­raz miał u swego boku wła­śnie taką. Peł­no­let­nią, ale z urody dzie­wuszkę mło­dziutką, drobną. Dwa­dzie­ścia trzy lata młod­sza In­grid bę­dzie jego żoną!
Lu­dzie prze­staną ga­dać. Te­raz na pewno.

Gdyby ta­jem­nica Wil­helma wy­szła na jaw, jego ży­cie zmie­ni­łoby się na gor­sze, a plany do­ty­czące ka­riery za­wo­do­wej le­głyby w gru­zach. By­cie wdow­cem nie ozna­czało ni­czego złego ani nie­spo­ty­ka­nego, ale by­cie męż­czy­zną bez lę­dźwi, bez szans na po­tomka, sta­wiało go w pod­łym świe­tle. Przez wiele lat pró­bo­wał wśli­zgnąć się w po­li­tyczne struk­tury, zdo­być sta­no­wi­sko we wła­dzach. Bez­sku­tecz­nie. Wil­helm wie­rzył, że to z po­wodu wdo­wień­stwa i bez­dziet­no­ści. Przez to dru­gie zresztą bar­dziej. Bo czego wię­cej mo­gło mu bra­ko­wać?
Wcze­śniej stro­nił od ko­biet, które w różny spo­sób pró­bo­wały go usi­dlić, od­sy­łał swa­tów. Nie za­mie­rzał po­ka­zy­wać się żad­nej w ne­gliżu, ale z In­grid mógł za­grać tak, jak chciał. Czuł, był pe­wien, że do­bra In­grid okaże mu zro­zu­mie­nie. Długo za­sta­na­wiał się, ja­kich słów użyć do wy­ja­wie­nia jej ta­jem­nicy i kiedy w końcu uło­żył wszystko w gło­wie, a było to ty­dzień przed ślu­bem, ze stra­pioną miną usiadł obok niej w sa­lo­niku i za­czął mó­wić.
– Wiesz o mnie wiele, wiele jesz­cze się do­wiesz, ale o jed­nej rze­czy chciał­bym, byś do­wie­działa się te­raz. To do­ty­czy mnie jako męż­czy­zny. I tych spraw… No… W sy­pialni.
In­grid wzięła go za rękę i przy­ci­snęła ją z mi­ło­ścią do swo­jego po­liczka.
– Nie jest mi ła­two, bo to bar­dzo in­tymna sprawa, ale skoro mamy być mę­żem i żoną…? – kon­ty­nu­ował, ba­da­jąc jej re­ak­cję.
– Mnie mo­żesz o wszyst­kim po­wie­dzieć, Wil­hel­mie.
Spo­dzie­wał się ta­kich słów.
– Obie­caj, że ni­gdy ni­komu nie po­wiesz o tym, czego za chwilę się do­wiesz.
In­grid ski­nęła głową.
– Obie­caj.
– Obie­cuję, Wil­hel­mie. Za ty­dzień będę twoją żoną, wejdę do two­jej sy­pialni i ża­den in­tymny szcze­gół nie bę­dzie mi obcy.
– Wła­śnie. Mnie cho­dzi o ten in­tymny szcze­gół, jak się wy­ra­zi­łaś. Bo… Kiedy wej­dziesz już do mo­jej sy­pialni, nie bę­dziesz w niej sobą… Bo ja… Po woj­nie… Kiedy odła­mek we mnie tra­fił, stra­ci­łem nie tylko nogę, ale znacz­nie wię­cej. Wy­rwało mi ka­wał be­be­chów…
In­grid za­re­ago­wała do­kład­nie tak, jak chciał – wy­dała z sie­bie ci­che i zbo­lałe wes­tchnie­nie.
– Nie my­ślę tu o żo­łądku, wą­tro­bie czy co tam jesz­cze jest. Z tym było nie naj­go­rzej, ale… – Te­atral­nie prze­łknął ślinę. Na gład­kim czole In­grid po­ja­wiła się długa zmarszczka. – Ci pie­przeni Po­lacy wy­rwali mi to, co u męż­czy­zny naj­waż­niej­sze… – Wy­ko­nał ko­li­sty ruch ręką przy lę­dź­wiach. In­grid unio­sła brwi. – I o mało nie stra­ci­łem ży­cia, choć Bóg mi świad­kiem, że były chwile, kiedy wo­lał­bym zdech­nąć.
– Bar­dzo ci współ­czuję cier­pie­nia, które mu­sia­łeś znieść – po­wie­działa ła­god­nie. – Je­śli mogę ja­koś ci ulżyć…?
Wil­helm od­kaszl­nął kil­ka­krot­nie, a po­tem nie­pew­nie na nią spoj­rzał. I wtedy już wie­dział. Wie­dział, że osią­gnął wszystko, czego chciał.
– Nie, nie mo­żesz… Cho­ciaż…? Cho­ciaż jed­nak chyba tak. Bo… Kiedy już bę­dziemy mę­żem i żoną, to za­pro­szę cię do swo­jej sy­pialni, jak przy­stało na mał­żeń­stwo – mó­wił po­woli, ci­cho, a ona, nieco za­wsty­dzona, słu­chała. – Ale przez to, co mi się przy­tra­fiło, ni­gdy nie będę w sta­nie dać ci tego, o czym mo­głaś sły­szeć od ko­biet, że do­stają. Albo o czym gdzieś prze­czy­ta­łaś. Ro­zu­miesz, co mam na my­śli?
Sub­tel­nie po­ki­wała głową.
– Nie będę mógł z tobą… No wiesz… Bo…
In­grid przy­ło­żyła do jego ust dwa palce, jakby nie chciała, by jej się tłu­ma­czył. On uca­ło­wał jej dłoń, a ona po­czuła wzru­sze­nie. W jej oczach po­ja­wiły się łzy.
– Będę twoją żoną, zgo­dzi­łam się na to. I zo­stanę nią na do­bre i na złe, w każ­dych oko­licz­no­ściach, bo wie­rzę w mał­żeń­stwo. I to, co inni ro­bią w swo­ich sy­pial­niach, nie jest dla mnie ważne. My bę­dziemy mieć swoją i bę­dziemy w niej ro­bić to, co jest nam pi­sane. Biorę cię na męża ta­kim, jaki je­steś, ze wszyst­kim, co masz i… czego ci bra­kuje. Tak samo, jak ty mnie wzią­łeś, nie py­ta­jąc o to, co mam ani czego mi brak, bez sta­wia­nia wa­run­ków… – po­wie­działa szcze­rze i z od­da­niem, a Wil­helm po­mimo wcze­śniej­szej pew­no­ści po­czuł się dziw­nie.
Usiadł do tej roz­mowy z wy­ra­cho­wa­niem i prze­ko­na­niem co do tego, jak ona prze­bie­gnie. Wie­dział, że In­grid na wszystko się zgo­dzi, czuł to od sa­mego po­czątku. Bo z jej oczu biło do­bro, z jej ust szcze­rość, a z ge­stów ła­ska. Wie­dział, jak bę­dzie, a te­raz, gdy jego prze­wi­dy­wa­nia się spraw­dziły, po­czuł… wy­rzuty su­mie­nia. Szlag! Nie chciał ich czuć, a mimo to po­czuł.
– Jest jesz­cze coś, co… To, co po­wie­dzia­łaś… Ja będę chciał, że­byś jed­nak zja­wiała się w mo­jej sy­pialni, bo je­stem męż­czy­zną, mam po­trzeby, ale…
Po­now­nie za­mknęła mu usta dło­nią.
– Nie mu­sisz ni­czego mi tłu­ma­czyć, Wil­hel­mie. Ni­czego. Będę twoją żoną i przyjdę do two­jej sy­pialni za­wsze, gdy bę­dziesz chciał. Taka moja rola i taka moja wola. Będę ci to ślu­bo­wała i sło­wami, ca­łym cia­łem i ser­cem.
Wil­helm uca­ło­wał jej dłoń, a ona po­my­ślała, że je­śli mąż za­wsze bę­dzie oka­zy­wał jej taką czu­łość, to jest szczę­ściarą.

 
Wesprzyj nas