Każda cnota w nadmiarze zmienia się w grzech. Franka Kruk, wyszczekana i błyskotliwa prywatna detektywka, znajduje się na życiowym zakręcie. Jako samotna matka bez stałej pracy po wielu latach wraca do Brwinowa – miasteczka, w którym się wychowała…
Wschodząca gwiazda telewizji Sonia Marchlewska ginie w drodze do domu. Policja nie do końca jest przekonana, że był to nieszczęśliwy wypadek. Firma ubezpieczeniowa bada okoliczności zdarzenia, a mąż ofiary, by oczyścić się z zarzutów, zleca prywatne dochodzenie…
Franka Kruk, wyszczekana i błyskotliwa prywatna detektywka, znajduje się na życiowym zakręcie. Jako samotna matka bez stałej pracy po wielu latach wraca do Brwinowa – miasteczka, w którym się wychowała. Musi się zająć nastoletnią córką z problemami, zatroszczyć o chorego ojca i na nowo ułożyć sobie życie. Niespodziewanie dostaje bardzo dobrze płatne zlecenie, które może pomóc jej przerwać złą passę.
Franka z zaskoczeniem odkrywa, że wypadek zdarzył się w tym samym miejscu, w którym rok wcześniej zginął jej mąż, a Sonia była uwikłana w relacje z ludźmi, którzy kochali ją aż na śmierć…
Marta Guzowska – autorka książek kryminalnych i archeolożka, która pracowała w Grecji, Izraelu i Troi.Jako pisarka zadebiutowała w 2012 r. powieścią „Ofiara Polikseny”, która zdobyła Nagrodę Wielkiego Kalibru. W roku 2018 została uhonorowana nagrodą Złotego Pocisku za powieść „Reguła nr 1”. Jest autorką 9 powieści dla dorosłych, serii detektywistycznej dla dzieci „Detektywi z Tajemniczej 5”, a także serialu audio Godzina duchów i przewodnika po Wiedniu, w którym mieszka od 12 lat z mężem, dwójką dzieci i psem. „Zła miłość” to pierwsza część jej nowego tryptyku kryminalnego z prywatną detektywką Franką Kruk w roli głównej.
Zła miłość
Seria „Trzy Cnoty”, tom 1
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 28 września 2022
Rozdział 1
Tamtego wieczora Sonia Marchlewska była z wizytą u koleżanek. Tak to sformułowali na stronie internetowej brukowca, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy specjalnie zatrudniają ludzi, którzy układają idiotyczne zdania. I jeśli tak, ile ci ludzie zarabiają, bo może powinnam się zainteresować. To na pewno potrafiłabym robić.
W każdym razie Sonia Marchlewska wybrała się do Brwinowa na spotkanie z dawnymi przyjaciółkami z liceum. Wszystkie chodziły do jednej klasy i – co podkreślił brukowiec – nie widziały się od matury.
Już samo to wydało mi się dziwne. Kto normalny spotyka się z koleżankami po dziesięciu latach przerwy? Po co? Żeby porównać zmarszczki? To raczej nie był problem Soni Marchlewskiej – jej chirurg plastyczny na pewno zadbał, żeby nie miała żadnych. Próbowałam sobie wyobrazić cel tego spotkania i jakoś nie potrafiłam.
Nie żeby mnie to obchodziło. Po prostu zabijałam czas. Chciałam doczekać do północy, żeby móc się położyć do łóżka i tam też zabijać czas liczeniem baranów i przewracaniem się na drugi bok. Od kiedy nie było Marcina, sypiałam źle i już się nawet do tego przyzwyczaiłam.
Niewykluczone, że Sonia Marchlewska chciała wkurzyć byłe przyjaciółki tym, co osiągnęła w życiu, a było tego całkiem sporo. Kojarzyłam jej nazwisko wyłącznie dlatego, że tak jak ja spędziła dzieciństwo w Brwinowie i chodziła tu do szkoły – telewizor włączamy tylko wtedy, kiedy ojciec schodzi z góry, a on ogląda głównie mecze. Reszta kraju na pewno doskonale wiedziała, kim jest Sonia Marchlewska. Brukowiec podawał szczegóły: jeden serial, drugi serial, trzeci serial, bo ten pierwszy spadł z anteny, dwie komedie romantyczne. Kiedy wyspecjalizowała się już w roli najlepszej przyjaciółki głównej heroiny, przyszedł czwarty serial, tym razem kryminał z ambicjami, i Sonia Marchlewska dostała główną rolę. Jeśli nie tym zamierzała wkurzyć dawne koleżanki, najpewniej księgowe, pracownice w prywatnych firmach i być może nauczycielki, to ja nie wiem niczego o ludziach. A lubię myśleć, że jednak coś tam wiem.
Wiedziałam na przykład, dlaczego na spotkanie wybrały tamten dzień. Następnego zamknęli wszystkie kawiarnie, bary i wszystkie knajpy – wciąż nie wiadomo, na jak długo i czy otworzą przed świętami. Niektórych pewnie w ogóle już nie otworzą, bo padną. Jeśli Sonia Marchlewska i jej koleżanki z liceum miały się spotkać, nie mogły czekać.
Nadal jednak nie rozumiałam, dlaczego nie umówiły się wcześniej. Na przykład w lecie, kiedy można było zająć stolik w ogródku…
No, nieważne. Sonia Marchlewska zobaczyła się z nimi w kawiarni w Brwinowie. Ciekawe, czemu nie zaprosiła ich do żadnego modnego lokalu w stolicy, tylko wróciła na stare śmieci albo, patrząc na to z innej strony, weszła na ich terytorium. Chociaż brukowiec o tym nie pisał, wiedziałam, dokąd poszły. W tej dziurze jest tylko jedno miejsce, gdzie można się napić przyzwoitej kawy w kulturalnych warunkach.
Świadkowie (to znaczy wszyscy, którzy się tam wybrali ostatniego wieczora przed lockdownem) twierdzili, że nieźle się bawiły. Spotkaniu towarzyszyły wybuchy śmiechu. Tak, zdecydowanie mają w tym brukowcu kogoś od konstruowania sztampowych zdań, może nawet cały zespół.
Po tych wybuchach śmiechu okazało się, że kawiarnię w Brwinowie zamykają o dwudziestej. Panie były na to najwyraźniej przygotowane, bo kwadrans przed zadzwoniły do lokalu w Podkowie Leśnej, otwartego normalnie do dwudziestej drugiej, ale w ostatni wieczór przed lockdownem do północy. Dziennikarz z brukowca dotarł nawet do pracownika tej drugiej kawiarni, studenta zatrudnionego na śmieciówce lub na jedną tysięczną etatu, który nie wie, co ma ze sobą zrobić, od kiedy zamknęli uczelnie. Dzięki temu dowiedziałam się, że Sonia Marchlewska i jej koleżanki podjechały pod kawiarnię jednym samochodem, jednak odjechały już osobno. Po zamknięciu lokalu gwiazda nie odwiozła ich do domu, skazując je na taksówkę lub – co bardziej prawdopodobne, bo trudno znaleźć taksówkę w tamtej okolicy – na zasuwanie na piechotę. Wsiadła w swoje trzydrzwiowe audi koloru gołębi metalic (brukowce nie oszczędzą człowiekowi żadnych szczegółów) i ruszyła w stronę Warszawy.
Między Podkową Leśną a Pruszkowem przy drodze właściwie niczego nie ma oprócz tego, co normalnie można wypatrzyć przy warszawskiej wylotówce: dużo reklam, kilka sklepów, pałacyk, który jest kopią jakiegoś pałacyku z Łazienek (choć nie na tyle ciekawą, żeby sprawdzić to w Google’u). Był kiedyś supermarket, ale zamknęli, za to otworzyli sklep dla zwierząt. Kupuję tam żarcie dla Loli, bo blisko i zawsze jest miejsce na parkingu. W Helenówku stoi fabryka L’Oreala, kawałek dalej firma ogrodnicza. Poza tym pola, krzaki, drzewa i jeszcze jeden czy dwa sklepy z hydraulicznymi złączkami, basenami ogrodowymi i silnikami do łodzi motorowych, czyli rzeczami, których nie kupuje żaden normalny człowiek. Oraz więcej pól, krzaków i drzew.
Ten student z knajpy w Podkowie Leśnej powiedział dziennikarzowi z brukowca, że kobiety zamówiły tylko po kieliszku prosecco. Tym trudno się upić. Poza tym piły jesienną mieszankę herbat (specjalność lokalu), a jedna z nich (student nie pamiętał która – na pewno nie Sonia) cappuccino. Wszystkie jadły ciasta; Sonia tort bezowy z owocami.
Podniosłam wzrok znad ekranu i spędziłam chwilę na rozważaniach, jak to jest, że niektórzy mogą jeść, co chcą, i nie tyją. Bo o Soni dało się powiedzieć wiele: na przykład to, że była głupią gwiazdeczką z parciem na ekran i wodą sodową zamiast mózgu, ale figurę miała nienaganną.
Otuliłam się mocniej swetrem. Ogrzewanie kosztuje, więc nie włączałam najdłużej, jak się dało. W rogu ekranu migała reklama pączków. Przełknęłam ślinę i skoncentrowałam się na artykule.
Wynikało z niego, że Sonia wypiła tylko kieliszek słabego alkoholu, do tego rozcieńczony herbatą, na podkład z ciasta. Tak, znam przepisy, jednak chyba jeszcze nie było takiego przypadku, żeby ktoś stracił panowanie nad samochodem po jednym prosecco.
A Sonia Marchlewska, niecały kilometr po tym, jak skręciła w stronę Warszawy i minęła już szrot samochodowy, ale jeszcze przed przedszkolem i stacją benzynową, wpakowała się na drzewo.
Rozdział 2
Brwinów to obiektywnie bardzo przyjemne miasteczko. Nie tak szykowne jak Podkowa Leśna albo Milanówek, ale też nie tak nieludzko drogie. Nie przypomina ani szarego, zabudowanego blokami Pruszkowa z mafijną przeszłością, ani nijakiego Piastowa. Dużo tu starych domów i – co o wiele ważniejsze – starych drzew, na które, przynajmniej na razie, urząd miasta nie rzuca się z piłą. Prawie wszyscy mają ogrody, a osiedle bloków niedaleko stacji, które liczy więcej lat niż ja, zdążyło dorobić się własnego starodrzewia i całkowicie wtopić się w okolicę. Nowe blokowisko położone jest z kolei na tyle daleko, że nikt nie musi go oglądać na co dzień, za to blisko galerii handlowej. No, ale jak ktoś chodzi tam na zakupy, sam jest sobie winien.
Stare budynki, nie tylko te sprzed wojny, ale też z lat siedemdziesiątych, są podniszczone w sposób przyjemny dla oka, jak wygodne kapcie, których nie chce się wymienić na nowe. Co gorsze fragmenty zasłonięte są przez krzaki, tak samo jak większość zachowanych sześcianów mazowieckich, zardzewiałe bramy i zaniedbane podwórka. Od czasu do czasu zdarza się, że ktoś kupuje jedną z przedwojennych willi i pięknie ją odnawia, podczas gdy reszta, jeszcze piękniejsza, powoli obraca się w ruinę. Kiedy chodziłam do szkoły, plotki głosiły, że w jednej czai się ekshibicjonista.
Asfalt na ulicach jest połatany, jednak tu też dotarła cywilizacja i w wielu miejscach położyli progi zwalniające. Kostka Bauma, którą miasto uparło się wykładać nowe chodniki, nie wygląda zbyt pięknie, ale i tak wiadomo, że z czasem porośnie brudem i trawą, wtapiając się w krajobraz.
Obiektywnie więc miasteczko jest bardzo przyjemne, a do tego korzystnie położone. Od kilkunastu lat, gdy już wyremontowali przelotówki, do centrum Warszawy za dnia jedzie się niecałą godzinę, a nocą zdarza się i pół godziny. Jest też stacja kolejowa. Pociągi, co prawda, kursują nie za często, jednak jazda do centrum trwa trzydzieści minut, a z pobliskiej Podkowy jeździ wukadka – dłużej, ale za to częściej i taniej.
Pewnie dlatego w ostatnich latach do Brwinowa ściągnęło tyle osób. Na szczęście nie aż tak dużo, jak do okolicznych siół, bo Żółwin czy Nadarzyn wciąż przeżywają eksplozję nowych osiedli, domów i filii Żabki. U nas to wszystko trzymało się jakoś w ryzach. Miasteczko łagodnie przeszło przez transformację ustrojową w latach dziewięćdziesiątych i przez kolejne kryzysy na początku nowego wieku. Wprawdzie już nie każdy napotkany mieszkaniec mówi „dzień dobry” mojemu ojcu, jak wtedy, gdy jako dziecko chodziłam z nim za rękę, ale co trzeci już tak, a Żabki mamy tylko dwie.
Miasteczko z duszą. Żadne anonimowe nowe osiedle. Zawsze było jak zaczarowane. Stanowiło zamknięty krąg, w którym nie może się wydarzyć nic złego, a w każdym razie nic naprawdę złego. Miejsce, gdzie dzieci ciągle jeżdżą rowerami po ulicach, ludzie nadal mają oko na sąsiednie domy i wpadają do siebie na kielicha, a po zakupy chodzi się na piechotę. Jak w pieprzonym amerykańskim filmie.
Nienawidzę go.
Nienawidziłam tego miasteczka już w dzieciństwie, kiedy śmigałam na wrotkach po nierównym asfalcie i wracałam sama ze szkoły, bo nikt nie przyprowadza i nie odprowadza dzieci, którym nie może się przytrafić nic złego. Nienawidziłam, kiedy bawiłam się w piaskowych lejach po wojnie, w których – jak głosiła legenda miejska – ciągle kryły się niewybuchy. Nienawidziłam tych krążących historii: kolega mojego kolegi (nigdy mój kolega!) wrzucił granat do ogniska i urwało mu palec/dłoń/całą rękę. Nienawidziłam mówić na ulicy „dzień dobry” rodzicom moich koleżanek, przewidywalnym jak ruchy planet, których każdego dnia można było spotkać o tej samej godzinie w tym samym miejscu, i „niech będzie pochwalony” siostrom zakonnym z miejscowego oddziału Caritasu.
Uciekłam, kiedy tylko mogłam. Na studiach traktowałam dom rodziców jak sypialnię i zazdrościłam wszystkim, którym przysługiwało miejsce w zapyziałym akademiku na Kicu. A potem złapałam pierwszą pracę i poznałam Marcina mieszkającego w kawalerce. Do Brwinowa wpadaliśmy czasem w weekendy, częściej, kiedy urodziła się Miśka, a jeszcze częściej po śmierci matki. Nigdy jednak nie myśleliśmy o przeprowadzce. Przeciwnie, wzięliśmy horrendalny kredyt i kupiliśmy mieszkanie w Warszawie. Wszyscy znajomi, którzy razem z nami przyjeżdżali czasem do Brwinowa na grilla, zachwycali się świeżym powietrzem i zielenią, jednak ja nigdy nie przestałam kochać anonimowych ulic i smrodliwego powietrza stolicy, uchodzącej za najbrzydsze miasto w Polsce.
I było tak pięknie, dopóki wszystkiego nie trafił szlag. Marcin zarabiał dużo i dostawał przelew co miesiąc. Bez niego nie byłam w stanie spłacać kredytu. Sprzedałam mieszkanie i z podkulonym ogonem wróciłam do ojca.
Czy to nie jest upokarzające, kiedy czterdziestolatka znowu musi mieszkać w swoim pokoju z dzieciństwa?
Rozdział 3
W Warszawie najbardziej kochałam anonimowość. Oczywiście, gdy kupiliśmy mieszkanie, trwało to zaledwie kilka tygodni, zanim przestałam być anonimowa dla kioskarki, faceta z budki z warzywami i nawet – tak mi się przynajmniej wydawało – sprzedawczyń w supermarkecie, ale wiedzieli o mnie tylko tyle, że mam przystojnego męża, wesołą (zanim została ponurą nastolatką) córkę i lubię dojrzałe pomidory.
W Brwinowie najbardziej nienawidzę tego, że wszyscy wszystko o mnie wiedzą. Jak mam na imię i na nazwisko po mężu, kim jest mój ojciec i na której kwaterze na cmentarzu leży matka. Jak nazywa się moja córka, którą, kiedy była mała, ubierałam za cienko (w każdym razie zdaniem miejscowych matron). Jak miał na imię mój mąż, który był bardzo przystojny i który mnie pozostawił „nieutuloną w żalu”. Że wróciłam do ojca, bo nie mam kasy. Że jestem prywatną detektywką i „Sama pani wie, droga pani, że z tego nie da się utrzymać rodziny”…
Co gorsza, ja też wiem wszystko o innych. Jeden sąsiad co wieczór o 00.02 z dokładnością co do minuty (przysięgam, sprawdzałam!) wychodzi przed dom na papierosa – bez względu na porę roku w szlafroku i kapciach. Pali i gada przez telefon. Gdybym wykazała minimum zainteresowania, z łatwością mogłabym się dowiedzieć, czy ma kochankę. Inny sąsiad pięć minut po północy (o tej porze nie ma korków, więc też z dokładnością co do pół minuty) podjeżdża samochodem pod dom i ze zgrzytem otwiera bramę. Wiem nawet, że za trzy minuty zadzwoni sprzedawca pieprzonej fotowoltaiki, który chyba wziął tę fuchę po godzinach, bo zawsze dzwoni o północy – co wieczór, mimo moich próśb, gróźb i zapewnień, że nawet gdybym miała za co (a nie mam), to nic u niego nie kupię. Zresztą, może niepotrzebnie się denerwuję – może to tylko bot.
Znam rozkład życia tego miasteczka równie dobrze, jak ono zna mój.
Najbardziej jednak nienawidzę duchów przeszłości. Przybierają postać ludzi, których kiedyś znałam, z którymi chodziłam do klasy w podstawówce albo w liceum, a także ich braci, sióstr i rodziców. Tylko zamiast mieszkać w mojej pamięci, wylegają na ulice. Moje koleżanki i koledzy wyglądają teraz dokładnie tak, jak kiedyś ich rodzice, a ich rodzice wyglądają jak własne cienie. Najgorsza jest świadomość, jak ja muszę wyglądać w ich oczach.
– Franka? – spytała mnie raz jakaś baba.
Weszłam akurat do punktu telefonii komórkowej, bo karta mi nie działała. Ustawiłam się grzecznie w trzyosobowej kolejce, a ona zaszła mnie od tyłu. Choćby zależało od tego moje życie, nie poznałabym jej. Była wyższa ode mnie i masywna jak ruski czołg. Nie gruba, tylko wielka.
– To ja, Dorota.
Dorota, Dorota… W ataku paniki szperałam w pamięci.
– Siostra Bożeny z twojej klasy. Przychodziłaś się bawić z naszymi kotami, pamiętasz?
Otworzyła mi się klapka w mózgu. Koty. Bożena i jej młodsza siostra mieszkały dwie ulice od nas. Ich sąsiadka hodowała kury i często chodziłam do niej po świeże jajka. Raz przyszedł po mnie ojciec, bo nie wracałam do domu przez dwie godziny. Dzisiaj rodzice pewnie spanikowaliby już po piętnastu minutach. Coś o tym wiem.
– Nic a nic się nie zmieniłaś. Wyglądasz zupełnie jak wtedy, mówię ci.
Przełknęłam ślinę, bo nie byłam w stanie odwzajemnić komplementu. Ciągle nosiłam ten sam rozmiar dżinsów co na studiach i chociaż przybyło mi zmarszczek i niechętnie pokazywałam na plaży brzuch po cesarce, nie było najgorzej. Przyszło mi do głowy, że gdybym została w tym cholernym miasteczku, wyglądałabym teraz jak Dorota: kilka rozmiarów większa niż kiedyś i wyraźnie bez nadziei na poprawę sytuacji.
– Podobno sprowadziłaś się do nas z powrotem?
A nie mówiłam? Wszyscy. Wszystko. Wiedzą.
Pokiwałam głową.
– No i super. Zawsze uważałam, że to musi być okropne mieszkać w Warszawie.
– Nie było tak źle – odparłam.
Zamilkła na krótką, błogosławioną chwilę, a potem powiedziała:
– Wiesz, bardzo mi przykro z powodu twojego męża.
Na to już nie znalazłam odpowiedzi.
Postałyśmy tak sekundę czy dwie. Zastanawiałam się, ile ich musi upłynąć, żebym mogła już powiedzieć, że się spieszę, i wyjść z kolejki. Z dwojga złego wolałam mieć telefon, który wyłączał się w środku każdej rozmowy.
– Słuchaj, czego ty właściwie potrzebujesz? Załatwię ci bez kolejki. – Poklepała się po plakietce z nazwą firmy telekomunikacyjnej na obfitej piersi. Na identyfikatorze było też napisane: „kierownik punktu usługowego”. – Zawsze dbamy o klienta, nie?
Puściła do mnie oko.
– Nie chcę ci zawracać głowy.
– No coś ty! Mów, dziewczyno, mów!
Mogłam się odwrócić i uciec albo powiedzieć. Wybrałam to drugie. Dorota pogrzebała w szufladzie na zapleczu, wymieniła mi kartę, przerejestrowała numer telefonu i chciała jeszcze dać na raty nowy aparat, ale udało mi się ją powstrzymać.
– A wiesz, że myśmy tu o tobie rozmawiały nie dalej niż wczoraj? Z Mariolą.
Cholera, teraz jakaś Mariola!
– Powiedziała, że podobno jesteś prywatną detektywką. Rozwody i takie tam?
– Nie tylko. – Naprawdę nie miałam siły jej tego tłumaczyć.
– A wiesz, że ona tu pracuje? W punkcie firmy ubezpieczeniowej. Chodź, wpadniemy do niej. Na pewno się ucieszy.
– Muszę wrócić do domu, zrobić obiad… – próbowałam się bronić, ale słabo mi szło.
– No chodź, tylko na chwilę. Po co wracać na stare śmieci, jak się nie spotyka starych znajomych? Ale mi się powiedziało, nie?
I pociągnęła mnie za łokieć.
Tak wyglądało moje życie. Co chwila ktoś mnie rozpoznawał, cieszył się na mój widok, składał kondolencje, pytał o ojca, o dzieci, kiedy się umówimy na wódkę.
Zastanawiałam się, czy nie nosić tej pandemicznej maseczki dzień i noc. Wszyscy to olewali, jednak istniała szansa – mała, ale zawsze – że w maseczce nikt mnie nie rozpozna.
Zostawiłam Marioli (której też bym nie rozpoznała, nawet gdyby ktoś mi przystawił pistolet do głowy) swoją wizytówkę. Nie żebym na coś liczyła – najwyraźniej w tym miasteczku wszyscy sami rozwiązują swoje problemy, ale kilka dni później zadzwoniła do mnie wieczorem. Akurat robiłam to, co zawsze: na zmianę przeglądałam internet i wpatrywałam się w ciemność za oknem.
– Nie przeszkadzam? Masz teraz chwilę?
Już chciałam powiedzieć, że niestety nie mam ani jednej wolnej sekundy, ale ugryzłam się w język.
– Franka, bierzesz czasem zlecenia od firm ubezpieczeniowych?
Naprawdę nie miałam kasy. Byłam gotowa powiedzieć, że robię prace nawet dla firm wodociągowych.
– Zależy jakie.
– Ale ty masz, oczywiście, licencję?
– Oczywiście.
– Taka prościutka robota nam się trafiła. I nieźle płatna. Potrzebujemy niezależnego opisu miejsca wypadku samochodowego. I to na szybko, domykamy okres finansowy.
Przełknęłam ślinę.
Od ponad roku robiłam wszystko, żeby nie dopuszczać wypadków samochodowych do swojej świadomości. Jakichkolwiek wypadków. Tyle że Mariola powiedziała „nieźle płatna”.
– A to nie policja pisze takie raporty? – spytałam.
– Potrzebne nam są dwa, niezależne. Ale ty na pewno jesteś bardzo zajęta.
Owszem, bardzo. Siedzeniem i martwieniem się. Byłam też zajęta kłóceniem się z ojcem, z córką i myśleniem o Marcinie…
– Mogę znaleźć trochę czasu.
– Naprawdę?
Miałam sporządzić krótki opis miejsca, w którym doszło do wypadku Soni Marchlewskiej: sytuacja drogowa, podstawowe pomiary. Już wcześniej zajmowałam się takimi rzeczami.
Dlatego właśnie siedziałam o północy i przeglądałam internet. Robiłam wszystko, żeby tylko nie widzieć tego zakrętu na drodze. Bo dokładnie tam rok wcześniej zginął w wypadku samochodowym mój mąż.