Każda cnota w nadmiarze zmienia się w grzech. Franka Kruk, wyszczekana i błyskotliwa prywatna detektywka, znajduje się na życiowym zakręcie. Jako samotna matka bez stałej pracy po wielu latach wraca do Brwinowa – miasteczka, w którym się wychowała…


Wschodząca gwiazda telewizji Sonia Marchlewska ginie w drodze do domu. Policja nie do końca jest przekonana, że był to nieszczęśliwy wypadek. Firma ubezpieczeniowa bada okoliczności zdarzenia, a mąż ofiary, by oczyścić się z zarzutów, zleca prywatne dochodzenie…

Franka Kruk, wyszczekana i błyskotliwa prywatna detektywka, znajduje się na życiowym zakręcie. Jako samotna matka bez stałej pracy po wielu latach wraca do Brwinowa – miasteczka, w którym się wychowała. Musi się zająć nastoletnią córką z problemami, zatroszczyć o chorego ojca i na nowo ułożyć sobie życie. Niespodziewanie dostaje bardzo dobrze płatne zlecenie, które może pomóc jej przerwać złą passę.

Franka z zaskoczeniem odkrywa, że wypadek zdarzył się w tym samym miejscu, w którym rok wcześniej zginął jej mąż, a Sonia była uwikłana w relacje z ludźmi, którzy kochali ją aż na śmierć…

Marta Guzowska – autorka książek kryminalnych i archeolożka, która pracowała w Grecji, Izraelu i Troi.Jako pisarka zadebiutowała w 2012 r. powieścią „Ofiara Polikseny”, która zdobyła Nagrodę Wielkiego Kalibru. W roku 2018 została uhonorowana nagrodą Złotego Pocisku za powieść „Reguła nr 1”. Jest autorką 9 powieści dla dorosłych, serii detektywistycznej dla dzieci „Detektywi z Tajemniczej 5”, a także serialu audio Godzina duchów i przewodnika po Wiedniu, w którym mieszka od 12 lat z mężem, dwójką dzieci i psem. „Zła miłość” to pierwsza część jej nowego tryptyku kryminalnego z prywatną detektywką Franką Kruk w roli głównej.

Marta Guzowska
Zła miłość
Seria „Trzy Cnoty”, tom 1
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 28 września 2022
 
 


Roz­dział 1

Tam­te­go wie­czo­ra So­nia Mar­chlew­ska była z wi­zy­tą u ko­le­ża­nek. Tak to sfor­mu­ło­wa­li na stro­nie in­ter­ne­to­wej bru­kow­ca, a ja za­częłam się za­sta­na­wiać, czy spe­cjal­nie za­trud­nia­ją lu­dzi, któ­rzy ukła­da­ją idio­tycz­ne zda­nia. I je­śli tak, ile ci lu­dzie za­ra­bia­ją, bo może po­win­nam się za­in­te­re­so­wać. To na pew­no po­tra­fi­ła­bym ro­bić.
W ka­żdym ra­zie So­nia Mar­chlew­ska wy­bra­ła się do Brwi­no­wa na spo­tka­nie z daw­ny­mi przy­ja­ció­łka­mi z li­ceum. Wszyst­kie cho­dzi­ły do jed­nej kla­sy i – co pod­kre­ślił bru­ko­wiec – nie wi­dzia­ły się od ma­tu­ry.
Już samo to wy­da­ło mi się dziw­ne. Kto nor­mal­ny spo­ty­ka się z ko­le­żan­ka­mi po dzie­si­ęciu la­tach prze­rwy? Po co? Żeby po­rów­nać zmarszcz­ki? To ra­czej nie był pro­blem Soni Mar­chlew­skiej – jej chi­rurg pla­stycz­ny na pew­no za­dbał, żeby nie mia­ła żad­nych. Pró­bo­wa­łam so­bie wy­obra­zić cel tego spo­tka­nia i ja­koś nie po­tra­fi­łam.
Nie żeby mnie to ob­cho­dzi­ło. Po pro­stu za­bi­ja­łam czas. Chcia­łam do­cze­kać do pó­łno­cy, żeby móc się po­ło­żyć do łó­żka i tam też za­bi­jać czas li­cze­niem ba­ra­nów i prze­wra­ca­niem się na dru­gi bok. Od kie­dy nie było Mar­ci­na, sy­pia­łam źle i już się na­wet do tego przy­zwy­cza­iłam.
Nie­wy­klu­czo­ne, że So­nia Mar­chlew­ska chcia­ła wku­rzyć byłe przy­ja­ció­łki tym, co osi­ągnęła w ży­ciu, a było tego ca­łkiem spo­ro. Ko­ja­rzy­łam jej na­zwi­sko wy­łącz­nie dla­te­go, że tak jak ja spędzi­ła dzie­ci­ństwo w Brwi­no­wie i cho­dzi­ła tu do szko­ły – te­le­wi­zor włącza­my tyl­ko wte­dy, kie­dy oj­ciec scho­dzi z góry, a on ogląda głów­nie me­cze. Resz­ta kra­ju na pew­no do­sko­na­le wie­dzia­ła, kim jest So­nia Mar­chlew­ska. Bru­ko­wiec po­da­wał szcze­gó­ły: je­den se­rial, dru­gi se­rial, trze­ci se­rial, bo ten pierw­szy spa­dł z an­te­ny, dwie ko­me­die ro­man­tycz­ne. Kie­dy wy­spe­cja­li­zo­wa­ła się już w roli naj­lep­szej przy­ja­ció­łki głów­nej he­ro­iny, przy­sze­dł czwar­ty se­rial, tym ra­zem kry­mi­nał z am­bi­cja­mi, i So­nia Mar­chlew­ska do­sta­ła głów­ną rolę. Je­śli nie tym za­mie­rza­ła wku­rzyć daw­ne ko­le­żan­ki, naj­pew­niej ksi­ęgo­we, pra­cow­ni­ce w pry­wat­nych fir­mach i być może na­uczy­ciel­ki, to ja nie wiem ni­cze­go o lu­dziach. A lu­bię my­śleć, że jed­nak coś tam wiem.
Wie­dzia­łam na przy­kład, dla­cze­go na spo­tka­nie wy­bra­ły tam­ten dzień. Na­stęp­ne­go za­mknęli wszyst­kie ka­wiar­nie, bary i wszyst­kie knaj­py – wci­ąż nie wia­do­mo, na jak dłu­go i czy otwo­rzą przed świ­ęta­mi. Nie­któ­rych pew­nie w ogó­le już nie otwo­rzą, bo pad­ną. Je­śli So­nia Mar­chlew­ska i jej ko­le­żan­ki z li­ceum mia­ły się spo­tkać, nie mo­gły cze­kać.
Na­dal jed­nak nie ro­zu­mia­łam, dla­cze­go nie umó­wi­ły się wcze­śniej. Na przy­kład w le­cie, kie­dy mo­żna było za­jąć sto­lik w ogród­ku…
No, nie­wa­żne. So­nia Mar­chlew­ska zo­ba­czy­ła się z nimi w ka­wiar­ni w Brwi­no­wie. Cie­ka­we, cze­mu nie za­pro­si­ła ich do żad­ne­go mod­ne­go lo­ka­lu w sto­li­cy, tyl­ko wró­ci­ła na sta­re śmie­ci albo, pa­trząc na to z in­nej stro­ny, we­szła na ich te­ry­to­rium. Cho­ciaż bru­ko­wiec o tym nie pi­sał, wie­dzia­łam, do­kąd po­szły. W tej dziu­rze jest tyl­ko jed­no miej­sce, gdzie mo­żna się na­pić przy­zwo­itej kawy w kul­tu­ral­nych wa­run­kach.
Świad­ko­wie (to zna­czy wszy­scy, któ­rzy się tam wy­bra­li ostat­nie­go wie­czo­ra przed lock­dow­nem) twier­dzi­li, że nie­źle się ba­wi­ły. Spo­tka­niu to­wa­rzy­szy­ły wy­bu­chy śmie­chu. Tak, zde­cy­do­wa­nie mają w tym bru­kow­cu ko­goś od kon­stru­owa­nia sztam­po­wych zdań, może na­wet cały ze­spół.
Po tych wy­bu­chach śmie­chu oka­za­ło się, że ka­wiar­nię w Brwi­no­wie za­my­ka­ją o dwu­dzie­stej. Pa­nie były na to naj­wy­ra­źniej przy­go­to­wa­ne, bo kwa­drans przed za­dzwo­ni­ły do lo­ka­lu w Pod­ko­wie Le­śnej, otwar­te­go nor­mal­nie do dwu­dzie­stej dru­giej, ale w ostat­ni wie­czór przed lock­dow­nem do pó­łno­cy. Dzien­ni­karz z bru­kow­ca do­ta­rł na­wet do pra­cow­ni­ka tej dru­giej ka­wiar­ni, stu­den­ta za­trud­nio­ne­go na śmie­ciów­ce lub na jed­ną ty­si­ęcz­ną eta­tu, któ­ry nie wie, co ma ze sobą zro­bić, od kie­dy za­mknęli uczel­nie. Dzi­ęki temu do­wie­dzia­łam się, że So­nia Mar­chlew­ska i jej ko­le­żan­ki pod­je­cha­ły pod ka­wiar­nię jed­nym sa­mo­cho­dem, jed­nak od­je­cha­ły już osob­no. Po za­mkni­ęciu lo­ka­lu gwiaz­da nie od­wio­zła ich do domu, ska­zu­jąc je na tak­sów­kę lub – co bar­dziej praw­do­po­dob­ne, bo trud­no zna­le­źć tak­sów­kę w tam­tej oko­li­cy – na za­su­wa­nie na pie­cho­tę. Wsia­dła w swo­je trzy­drzwio­we audi ko­lo­ru go­łębi me­ta­lic (bru­kow­ce nie oszczędzą czło­wie­ko­wi żad­nych szcze­gó­łów) i ru­szy­ła w stro­nę War­sza­wy.
Mi­ędzy Pod­ko­wą Le­śną a Prusz­ko­wem przy dro­dze wła­ści­wie ni­cze­go nie ma oprócz tego, co nor­mal­nie mo­żna wy­pa­trzyć przy war­szaw­skiej wy­lo­tów­ce: dużo re­klam, kil­ka skle­pów, pa­ła­cyk, któ­ry jest ko­pią ja­kie­goś pa­ła­cy­ku z Ła­zie­nek (choć nie na tyle cie­ka­wą, żeby spraw­dzić to w Go­ogle’u). Był kie­dyś su­per­mar­ket, ale za­mknęli, za to otwo­rzy­li sklep dla zwie­rząt. Ku­pu­ję tam żar­cie dla Loli, bo bli­sko i za­wsze jest miej­sce na par­kin­gu. W He­le­nów­ku stoi fa­bry­ka L’Ore­ala, ka­wa­łek da­lej fir­ma ogrod­ni­cza. Poza tym pola, krza­ki, drze­wa i jesz­cze je­den czy dwa skle­py z hy­drau­licz­ny­mi złącz­ka­mi, ba­se­na­mi ogro­do­wy­mi i sil­ni­ka­mi do ło­dzi mo­to­ro­wych, czy­li rze­cza­mi, któ­rych nie ku­pu­je ża­den nor­mal­ny czło­wiek. Oraz wi­ęcej pól, krza­ków i drzew.
Ten stu­dent z knaj­py w Pod­ko­wie Le­śnej po­wie­dział dzien­ni­ka­rzo­wi z bru­kow­ca, że ko­bie­ty za­mó­wi­ły tyl­ko po kie­lisz­ku pro­sec­co. Tym trud­no się upić. Poza tym piły je­sien­ną mie­szan­kę her­bat (spe­cjal­no­ść lo­ka­lu), a jed­na z nich (stu­dent nie pa­mi­ętał któ­ra – na pew­no nie So­nia) cap­puc­ci­no. Wszyst­kie ja­dły cia­sta; So­nia tort bez­owy z owo­ca­mi.
Pod­nio­słam wzrok znad ekra­nu i spędzi­łam chwi­lę na roz­wa­ża­niach, jak to jest, że nie­któ­rzy mogą jeść, co chcą, i nie tyją. Bo o Soni dało się po­wie­dzieć wie­le: na przy­kład to, że była głu­pią gwiaz­decz­ką z par­ciem na ekran i wodą so­do­wą za­miast mó­zgu, ale fi­gu­rę mia­ła nie­na­gan­ną.
Otu­li­łam się moc­niej swe­trem. Ogrze­wa­nie kosz­tu­je, więc nie włącza­łam naj­dłu­żej, jak się dało. W rogu ekra­nu mi­ga­ła re­kla­ma pącz­ków. Prze­łk­nęłam śli­nę i skon­cen­tro­wa­łam się na ar­ty­ku­le.
Wy­ni­ka­ło z nie­go, że So­nia wy­pi­ła tyl­ko kie­li­szek sła­be­go al­ko­ho­lu, do tego roz­cie­ńczo­ny her­ba­tą, na pod­kład z cia­sta. Tak, znam prze­pi­sy, jed­nak chy­ba jesz­cze nie było ta­kie­go przy­pad­ku, żeby ktoś stra­cił pa­no­wa­nie nad sa­mo­cho­dem po jed­nym pro­sec­co.
A So­nia Mar­chlew­ska, nie­ca­ły ki­lo­metr po tym, jak skręci­ła w stro­nę War­sza­wy i mi­nęła już szrot sa­mo­cho­do­wy, ale jesz­cze przed przed­szko­lem i sta­cją ben­zy­no­wą, wpa­ko­wa­ła się na drze­wo.

Roz­dział 2

Brwi­nów to obiek­tyw­nie bar­dzo przy­jem­ne mia­stecz­ko. Nie tak szy­kow­ne jak Pod­ko­wa Le­śna albo Mi­la­nó­wek, ale też nie tak nie­ludz­ko dro­gie. Nie przy­po­mi­na ani sza­re­go, za­bu­do­wa­ne­go blo­ka­mi Prusz­ko­wa z ma­fij­ną prze­szło­ścią, ani ni­ja­kie­go Pia­sto­wa. Dużo tu sta­rych do­mów i – co o wie­le wa­żniej­sze – sta­rych drzew, na któ­re, przy­naj­mniej na ra­zie, urząd mia­sta nie rzu­ca się z piłą. Pra­wie wszy­scy mają ogro­dy, a osie­dle blo­ków nie­da­le­ko sta­cji, któ­re li­czy wi­ęcej lat niż ja, zdąży­ło do­ro­bić się wła­sne­go sta­ro­drze­wia i ca­łko­wi­cie wto­pić się w oko­li­cę. Nowe blo­ko­wi­sko po­ło­żo­ne jest z ko­lei na tyle da­le­ko, że nikt nie musi go oglądać na co dzień, za to bli­sko ga­le­rii han­dlo­wej. No, ale jak ktoś cho­dzi tam na za­ku­py, sam jest so­bie wi­nien.
Sta­re bu­dyn­ki, nie tyl­ko te sprzed woj­ny, ale też z lat sie­dem­dzie­si­ątych, są pod­nisz­czo­ne w spo­sób przy­jem­ny dla oka, jak wy­god­ne kap­cie, któ­rych nie chce się wy­mie­nić na nowe. Co gor­sze frag­men­ty za­sło­ni­ęte są przez krza­ki, tak samo jak wi­ęk­szo­ść za­cho­wa­nych sze­ścia­nów ma­zo­wiec­kich, za­rdze­wia­łe bra­my i za­nie­dba­ne po­dwór­ka. Od cza­su do cza­su zda­rza się, że ktoś ku­pu­je jed­ną z przed­wo­jen­nych wil­li i pi­ęk­nie ją od­na­wia, pod­czas gdy resz­ta, jesz­cze pi­ęk­niej­sza, po­wo­li ob­ra­ca się w ru­inę. Kie­dy cho­dzi­łam do szko­ły, plot­ki gło­si­ły, że w jed­nej czai się eks­hi­bi­cjo­ni­sta.
As­falt na uli­cach jest po­ła­ta­ny, jed­nak tu też do­ta­rła cy­wi­li­za­cja i w wie­lu miej­scach po­ło­ży­li pro­gi zwal­nia­jące. Kost­ka Bau­ma, któ­rą mia­sto upa­rło się wy­kła­dać nowe chod­ni­ki, nie wy­gląda zbyt pi­ęk­nie, ale i tak wia­do­mo, że z cza­sem po­ro­śnie bru­dem i tra­wą, wta­pia­jąc się w kra­jo­braz.
Obiek­tyw­nie więc mia­stecz­ko jest bar­dzo przy­jem­ne, a do tego ko­rzyst­nie po­ło­żo­ne. Od kil­ku­na­stu lat, gdy już wy­re­mon­to­wa­li prze­lo­tów­ki, do cen­trum War­sza­wy za dnia je­dzie się nie­ca­łą go­dzi­nę, a nocą zda­rza się i pół go­dzi­ny. Jest też sta­cja ko­le­jo­wa. Po­ci­ągi, co praw­da, kur­su­ją nie za często, jed­nak jaz­da do cen­trum trwa trzy­dzie­ści mi­nut, a z po­bli­skiej Pod­ko­wy je­ździ wu­kad­ka – dłu­żej, ale za to częściej i ta­niej.
Pew­nie dla­te­go w ostat­nich la­tach do Brwi­no­wa ści­ągnęło tyle osób. Na szczęście nie aż tak dużo, jak do oko­licz­nych siół, bo Żó­łwin czy Nada­rzyn wci­ąż prze­ży­wa­ją eks­plo­zję no­wych osie­dli, do­mów i fi­lii Żab­ki. U nas to wszyst­ko trzy­ma­ło się ja­koś w ry­zach. Mia­stecz­ko ła­god­nie prze­szło przez trans­for­ma­cję ustro­jo­wą w la­tach dzie­wi­ęćdzie­si­ątych i przez ko­lej­ne kry­zy­sy na po­cząt­ku no­we­go wie­ku. Wpraw­dzie już nie ka­żdy na­po­tka­ny miesz­ka­niec mówi „dzień do­bry” mo­je­mu ojcu, jak wte­dy, gdy jako dziec­ko cho­dzi­łam z nim za rękę, ale co trze­ci już tak, a Żab­ki mamy tyl­ko dwie.
Mia­stecz­ko z du­szą. Żad­ne ano­ni­mo­we nowe osie­dle. Za­wsze było jak za­cza­ro­wa­ne. Sta­no­wi­ło za­mkni­ęty krąg, w któ­rym nie może się wy­da­rzyć nic złe­go, a w ka­żdym ra­zie nic na­praw­dę złe­go. Miej­sce, gdzie dzie­ci ci­ągle je­żdżą ro­we­ra­mi po uli­cach, lu­dzie na­dal mają oko na sąsied­nie domy i wpa­da­ją do sie­bie na kie­li­cha, a po za­ku­py cho­dzi się na pie­cho­tę. Jak w pie­przo­nym ame­ry­ka­ńskim fil­mie.
Nie­na­wi­dzę go.
Nie­na­wi­dzi­łam tego mia­stecz­ka już w dzie­ci­ństwie, kie­dy śmi­ga­łam na wrot­kach po nie­rów­nym as­fal­cie i wra­ca­łam sama ze szko­ły, bo nikt nie przy­pro­wa­dza i nie od­pro­wa­dza dzie­ci, któ­rym nie może się przy­tra­fić nic złe­go. Nie­na­wi­dzi­łam, kie­dy ba­wi­łam się w pia­sko­wych le­jach po woj­nie, w któ­rych – jak gło­si­ła le­gen­da miej­ska – ci­ągle kry­ły się nie­wy­bu­chy. Nie­na­wi­dzi­łam tych krążących hi­sto­rii: ko­le­ga mo­je­go ko­le­gi (ni­g­dy mój ko­le­ga!) wrzu­cił gra­nat do ogni­ska i urwa­ło mu pa­lec/dłoń/całą rękę. Nie­na­wi­dzi­łam mó­wić na uli­cy „dzień do­bry” ro­dzi­com mo­ich ko­le­ża­nek, prze­wi­dy­wal­nym jak ru­chy pla­net, któ­rych ka­żde­go dnia mo­żna było spo­tkać o tej sa­mej go­dzi­nie w tym sa­mym miej­scu, i „niech będzie po­chwa­lo­ny” sio­strom za­kon­nym z miej­sco­we­go od­dzia­łu Ca­ri­ta­su.
Ucie­kłam, kie­dy tyl­ko mo­głam. Na stu­diach trak­to­wa­łam dom ro­dzi­ców jak sy­pial­nię i za­zdro­ści­łam wszyst­kim, któ­rym przy­słu­gi­wa­ło miej­sce w za­py­zia­łym aka­de­mi­ku na Kicu. A po­tem zła­pa­łam pierw­szą pra­cę i po­zna­łam Mar­ci­na miesz­ka­jące­go w ka­wa­ler­ce. Do Brwi­no­wa wpa­da­li­śmy cza­sem w week­en­dy, częściej, kie­dy uro­dzi­ła się Mi­śka, a jesz­cze częściej po śmier­ci mat­ki. Ni­g­dy jed­nak nie my­śle­li­śmy o prze­pro­wadz­ce. Prze­ciw­nie, wzi­ęli­śmy hor­ren­dal­ny kre­dyt i ku­pi­li­śmy miesz­ka­nie w War­sza­wie. Wszy­scy zna­jo­mi, któ­rzy ra­zem z nami przy­je­żdża­li cza­sem do Brwi­no­wa na gril­la, za­chwy­ca­li się świe­żym po­wie­trzem i zie­le­nią, jed­nak ja ni­g­dy nie prze­sta­łam ko­chać ano­ni­mo­wych ulic i smro­dli­we­go po­wie­trza sto­li­cy, ucho­dzącej za naj­brzyd­sze mia­sto w Pol­sce.
I było tak pi­ęk­nie, do­pó­ki wszyst­kie­go nie tra­fił szlag. Mar­cin za­ra­biał dużo i do­sta­wał prze­lew co mie­si­ąc. Bez nie­go nie by­łam w sta­nie spła­cać kre­dy­tu. Sprze­da­łam miesz­ka­nie i z pod­ku­lo­nym ogo­nem wró­ci­łam do ojca.
Czy to nie jest upo­ka­rza­jące, kie­dy czter­dzie­sto­lat­ka zno­wu musi miesz­kać w swo­im po­ko­ju z dzie­ci­ństwa?

Roz­dział 3

W War­sza­wie naj­bar­dziej ko­cha­łam ano­ni­mo­wo­ść. Oczy­wi­ście, gdy ku­pi­li­śmy miesz­ka­nie, trwa­ło to za­le­d­wie kil­ka ty­go­dni, za­nim prze­sta­łam być ano­ni­mo­wa dla kio­skar­ki, fa­ce­ta z bud­ki z wa­rzy­wa­mi i na­wet – tak mi się przy­naj­mniej wy­da­wa­ło – sprze­daw­czyń w su­per­mar­ke­cie, ale wie­dzie­li o mnie tyl­ko tyle, że mam przy­stoj­ne­go męża, we­so­łą (za­nim zo­sta­ła po­nu­rą na­sto­lat­ką) cór­kę i lu­bię doj­rza­łe po­mi­do­ry.
W Brwi­no­wie naj­bar­dziej nie­na­wi­dzę tego, że wszy­scy wszyst­ko o mnie wie­dzą. Jak mam na imię i na na­zwi­sko po mężu, kim jest mój oj­ciec i na któ­rej kwa­te­rze na cmen­ta­rzu leży mat­ka. Jak na­zy­wa się moja cór­ka, któ­rą, kie­dy była mała, ubie­ra­łam za cien­ko (w ka­żdym ra­zie zda­niem miej­sco­wych ma­tron). Jak miał na imię mój mąż, któ­ry był bar­dzo przy­stoj­ny i któ­ry mnie po­zo­sta­wił „nie­utu­lo­ną w żalu”. Że wró­ci­łam do ojca, bo nie mam kasy. Że je­stem pry­wat­ną de­tek­tyw­ką i „Sama pani wie, dro­ga pani, że z tego nie da się utrzy­mać ro­dzi­ny”…
Co gor­sza, ja też wiem wszyst­ko o in­nych. Je­den sąsiad co wie­czór o 00.02 z do­kład­no­ścią co do mi­nu­ty (przy­si­ęgam, spraw­dza­łam!) wy­cho­dzi przed dom na pa­pie­ro­sa – bez względu na porę roku w szla­fro­ku i kap­ciach. Pali i gada przez te­le­fon. Gdy­bym wy­ka­za­ła mi­ni­mum za­in­te­re­so­wa­nia, z ła­two­ścią mo­gła­bym się do­wie­dzieć, czy ma ko­chan­kę. Inny sąsiad pięć mi­nut po pó­łno­cy (o tej po­rze nie ma kor­ków, więc też z do­kład­no­ścią co do pół mi­nu­ty) pod­je­żdża sa­mo­cho­dem pod dom i ze zgrzy­tem otwie­ra bra­mę. Wiem na­wet, że za trzy mi­nu­ty za­dzwo­ni sprze­daw­ca pie­przo­nej fo­to­wol­ta­iki, któ­ry chy­ba wzi­ął tę fu­chę po go­dzi­nach, bo za­wsze dzwo­ni o pó­łno­cy – co wie­czór, mimo mo­ich pró­śb, gró­źb i za­pew­nień, że na­wet gdy­bym mia­ła za co (a nie mam), to nic u nie­go nie ku­pię. Zresz­tą, może nie­po­trzeb­nie się de­ner­wu­ję – może to tyl­ko bot.
Znam roz­kład ży­cia tego mia­stecz­ka rów­nie do­brze, jak ono zna mój.
Naj­bar­dziej jed­nak nie­na­wi­dzę du­chów prze­szło­ści. Przy­bie­ra­ją po­stać lu­dzi, któ­rych kie­dyś zna­łam, z któ­ry­mi cho­dzi­łam do kla­sy w pod­sta­wów­ce albo w li­ceum, a ta­kże ich bra­ci, sióstr i ro­dzi­ców. Tyl­ko za­miast miesz­kać w mo­jej pa­mi­ęci, wy­le­ga­ją na uli­ce. Moje ko­le­żan­ki i ko­le­dzy wy­gląda­ją te­raz do­kład­nie tak, jak kie­dyś ich ro­dzi­ce, a ich ro­dzi­ce wy­gląda­ją jak wła­sne cie­nie. Naj­gor­sza jest świa­do­mo­ść, jak ja mu­szę wy­glądać w ich oczach.
– Fran­ka? – spy­ta­ła mnie raz ja­kaś baba.
We­szłam aku­rat do punk­tu te­le­fo­nii ko­mór­ko­wej, bo kar­ta mi nie dzia­ła­ła. Usta­wi­łam się grzecz­nie w trzy­oso­bo­wej ko­lej­ce, a ona za­szła mnie od tyłu. Cho­ćby za­le­ża­ło od tego moje ży­cie, nie po­zna­ła­bym jej. Była wy­ższa ode mnie i ma­syw­na jak ru­ski czo­łg. Nie gru­ba, tyl­ko wiel­ka.
– To ja, Do­ro­ta.
Do­ro­ta, Do­ro­ta… W ata­ku pa­ni­ki szpe­ra­łam w pa­mi­ęci.
– Sio­stra Bo­że­ny z two­jej kla­sy. Przy­cho­dzi­łaś się ba­wić z na­szy­mi ko­ta­mi, pa­mi­ętasz?
Otwo­rzy­ła mi się klap­ka w mó­zgu. Koty. Bo­że­na i jej młod­sza sio­stra miesz­ka­ły dwie uli­ce od nas. Ich sąsiad­ka ho­do­wa­ła kury i często cho­dzi­łam do niej po świe­że jaj­ka. Raz przy­sze­dł po mnie oj­ciec, bo nie wra­ca­łam do domu przez dwie go­dzi­ny. Dzi­siaj ro­dzi­ce pew­nie spa­ni­ko­wa­li­by już po pi­ęt­na­stu mi­nu­tach. Coś o tym wiem.
– Nic a nic się nie zmie­ni­łaś. Wy­glądasz zu­pe­łnie jak wte­dy, mó­wię ci.
Prze­łk­nęłam śli­nę, bo nie by­łam w sta­nie od­wza­jem­nić kom­ple­men­tu. Ci­ągle no­si­łam ten sam roz­miar dżin­sów co na stu­diach i cho­ciaż przy­by­ło mi zmarsz­czek i nie­chęt­nie po­ka­zy­wa­łam na pla­ży brzuch po ce­sar­ce, nie było naj­go­rzej. Przy­szło mi do gło­wy, że gdy­bym zo­sta­ła w tym cho­ler­nym mia­stecz­ku, wy­gląda­ła­bym te­raz jak Do­ro­ta: kil­ka roz­mia­rów wi­ęk­sza niż kie­dyś i wy­ra­źnie bez na­dziei na po­pra­wę sy­tu­acji.
– Po­dob­no spro­wa­dzi­łaś się do nas z po­wro­tem?
A nie mó­wi­łam? Wszy­scy. Wszyst­ko. Wie­dzą.
Po­ki­wa­łam gło­wą.
– No i su­per. Za­wsze uwa­ża­łam, że to musi być okrop­ne miesz­kać w War­sza­wie.
– Nie było tak źle – od­pa­rłam.
Za­mil­kła na krót­ką, bło­go­sła­wio­ną chwi­lę, a po­tem po­wie­dzia­ła:
– Wiesz, bar­dzo mi przy­kro z po­wo­du two­je­go męża.
Na to już nie zna­la­złam od­po­wie­dzi.
Po­sta­ły­śmy tak se­kun­dę czy dwie. Za­sta­na­wia­łam się, ile ich musi upły­nąć, że­bym mo­gła już po­wie­dzieć, że się spie­szę, i wy­jść z ko­lej­ki. Z dwoj­ga złe­go wo­la­łam mieć te­le­fon, któ­ry wy­łączał się w środ­ku ka­żdej roz­mo­wy.
– Słu­chaj, cze­go ty wła­ści­wie po­trze­bu­jesz? Za­ła­twię ci bez ko­lej­ki. – Po­kle­pa­ła się po pla­kiet­ce z na­zwą fir­my te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­nej na ob­fi­tej pier­si. Na iden­ty­fi­ka­to­rze było też na­pi­sa­ne: „kie­row­nik punk­tu usłu­go­we­go”. – Za­wsze dba­my o klien­ta, nie?
Pu­ści­ła do mnie oko.
– Nie chcę ci za­wra­cać gło­wy.
– No coś ty! Mów, dziew­czy­no, mów!
Mo­głam się od­wró­cić i uciec albo po­wie­dzieć. Wy­bra­łam to dru­gie. Do­ro­ta po­grze­ba­ła w szu­fla­dzie na za­ple­czu, wy­mie­ni­ła mi kar­tę, prze­re­je­stro­wa­ła nu­mer te­le­fo­nu i chcia­ła jesz­cze dać na raty nowy apa­rat, ale uda­ło mi się ją po­wstrzy­mać.
– A wiesz, że my­śmy tu o to­bie roz­ma­wia­ły nie da­lej niż wczo­raj? Z Ma­rio­lą.
Cho­le­ra, te­raz ja­kaś Ma­rio­la!
– Po­wie­dzia­ła, że po­dob­no je­steś pry­wat­ną de­tek­tyw­ką. Roz­wo­dy i ta­kie tam?
– Nie tyl­ko. – Na­praw­dę nie mia­łam siły jej tego tłu­ma­czyć.
– A wiesz, że ona tu pra­cu­je? W punk­cie fir­my ubez­pie­cze­nio­wej. Cho­dź, wpad­nie­my do niej. Na pew­no się ucie­szy.
– Mu­szę wró­cić do domu, zro­bić obiad… – pró­bo­wa­łam się bro­nić, ale sła­bo mi szło.
– No cho­dź, tyl­ko na chwi­lę. Po co wra­cać na sta­re śmie­ci, jak się nie spo­ty­ka sta­rych zna­jo­mych? Ale mi się po­wie­dzia­ło, nie?
I po­ci­ągnęła mnie za ło­kieć.
Tak wy­gląda­ło moje ży­cie. Co chwi­la ktoś mnie roz­po­zna­wał, cie­szył się na mój wi­dok, skła­dał kon­do­len­cje, py­tał o ojca, o dzie­ci, kie­dy się umó­wi­my na wód­kę.
Za­sta­na­wia­łam się, czy nie no­sić tej pan­de­micz­nej ma­secz­ki dzień i noc. Wszy­scy to ole­wa­li, jed­nak ist­nia­ła szan­sa – mała, ale za­wsze – że w ma­secz­ce nikt mnie nie roz­po­zna.

 
Zo­sta­wi­łam Ma­rio­li (któ­rej też bym nie roz­po­zna­ła, na­wet gdy­by ktoś mi przy­sta­wił pi­sto­let do gło­wy) swo­ją wi­zy­tów­kę. Nie że­bym na coś li­czy­ła – naj­wy­ra­źniej w tym mia­stecz­ku wszy­scy sami roz­wi­ązu­ją swo­je pro­ble­my, ale kil­ka dni pó­źniej za­dzwo­ni­ła do mnie wie­czo­rem. Aku­rat ro­bi­łam to, co za­wsze: na zmia­nę prze­gląda­łam in­ter­net i wpa­try­wa­łam się w ciem­no­ść za oknem.
– Nie prze­szka­dzam? Masz te­raz chwi­lę?
Już chcia­łam po­wie­dzieć, że nie­ste­ty nie mam ani jed­nej wol­nej se­kun­dy, ale ugry­złam się w język.
– Fran­ka, bie­rzesz cza­sem zle­ce­nia od firm ubez­pie­cze­nio­wych?
Na­praw­dę nie mia­łam kasy. By­łam go­to­wa po­wie­dzieć, że ro­bię pra­ce na­wet dla firm wo­do­ci­ągo­wych.
– Za­le­ży ja­kie.
– Ale ty masz, oczy­wi­ście, li­cen­cję?
– Oczy­wi­ście.
– Taka pro­ściut­ka ro­bo­ta nam się tra­fi­ła. I nie­źle płat­na. Po­trze­bu­je­my nie­za­le­żne­go opi­su miej­sca wy­pad­ku sa­mo­cho­do­we­go. I to na szyb­ko, do­my­ka­my okres fi­nan­so­wy.
Prze­łk­nęłam śli­nę.
Od po­nad roku ro­bi­łam wszyst­ko, żeby nie do­pusz­czać wy­pad­ków sa­mo­cho­do­wych do swo­jej świa­do­mo­ści. Ja­kich­kol­wiek wy­pad­ków. Tyle że Ma­rio­la po­wie­dzia­ła „nie­źle płat­na”.
– A to nie po­li­cja pi­sze ta­kie ra­por­ty? – spy­ta­łam.
– Po­trzeb­ne nam są dwa, nie­za­le­żne. Ale ty na pew­no je­steś bar­dzo za­jęta.
Ow­szem, bar­dzo. Sie­dze­niem i mar­twie­niem się. By­łam też za­jęta kłó­ce­niem się z oj­cem, z cór­ką i my­śle­niem o Mar­ci­nie…
– Mogę zna­le­źć tro­chę cza­su.
– Na­praw­dę?
Mia­łam spo­rządzić krót­ki opis miej­sca, w któ­rym do­szło do wy­pad­ku Soni Mar­chlew­skiej: sy­tu­acja dro­go­wa, pod­sta­wo­we po­mia­ry. Już wcze­śniej zaj­mo­wa­łam się ta­ki­mi rze­cza­mi.
Dla­te­go wła­śnie sie­dzia­łam o pó­łno­cy i prze­gląda­łam in­ter­net. Ro­bi­łam wszyst­ko, żeby tyl­ko nie wi­dzieć tego za­krętu na dro­dze. Bo do­kład­nie tam rok wcze­śniej zgi­nął w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym mój mąż.

 
Wesprzyj nas