Kontynuacja tryptyku kryminalnego „Trzy Cnoty” pióra Marty Guzowskiej, autorki takich znakomitych powieści jak „Ofiara Polikseny”, „Reguła nr 1” czy „Ślepy archeolog”. Co zdarzyło się między swymi, pozostaje między swymi. Czy detektyw Franka Kruk złamie tę niepisaną regułę i odkryję mroczną tajemnicę z pozoru spokojnego Brwinowa?


Franka jest prywatną detektywką, wychowującą samotnie nastoletnią córkę po tym, jak jej mąż zginął w wypadku samochodowym. Ledwo wiąże koniec z końcem, dlatego mieszka w domu ojca w podwarszawskim miasteczku, którego nienawidzi za gęstą atmosferę i wścibstwo.

Pewnego dnia zgłasza się do niej żona byłego komendanta policji w Brwinowie, który kilka dni wcześniej popełnił samobójstwo. Kobieta upiera się, że jej mąż został zamordowany. Franka początkowo nie chce wziąć tej sprawy, bo klientka sugeruje, że okoliczności śmierci męża Franki również nie są takie oczywiste.

Jednak kiedy ginie kolejna osoba, a ojciec Franki zostaje porwany ze szpitala, dociekliwa detektywka dociera do skrywanych od lat tajemnic miasteczka, jego mieszkańców, a nawet swojego męża…

Marta Guzowska 
– autorka książek kryminalnych i archeolożka, która pracowała w Grecji, Izraelu i Troi. Jako pisarka zadebiutowała w 2012 r. powieścią • Ofiara Polikseny, która zdobyła Nagrodę Wielkiego Kalibru. W roku 2018 została uhonorowana nagrodą Złotego Pocisku za powieść • Reguła nr 1, a w 2019 – nagrodą Czarnego Kapelusza za powieść • Ślepy archeolog. Jest autorką 9 powieści dla dorosłych, współautorką serialu kryminalnego • Lucja Słotka, serii detektywistycznej
dla dzieci • Detektywi z Tajemniczej 5, a także serialu audio • Godzina duchów i przewodnika po Wiedniu, w którym mieszka od wielu lat z mężem, dwójką dzieci i psem. • Zabójcza nadzieja to druga część jej nowego tryptyku kryminalnego z prywatną detektywką Franką Kruk w roli głównej.

Marta Guzowska
Zabójcza nadzieja
Seria „Trzy Cnoty”, tom 2
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 15 maja 2024
 
 


Roz­dział 1

Cze­ka­łam w re­stau­ra­cji już od pra­wie go­dziny. Nie po­tra­fię zli­czyć, ile razy spoj­rza­łam na ze­ga­rek w ko­mórce. Dwa razy za­dzwo­ni­łam, ale nikt nie ode­brał. Dwa razy po­wie­dzia­łam też kel­nerce, gło­śno i wy­raź­nie, że cze­kam na ko­goś, więc nie złożę jesz­cze za­mó­wie­nia, mimo to przy­szła po raz trzeci, cho­ciaż wi­działa, że nic się nie zmie­niło. Wy­pi­łam już szklankę wody z cy­tryną i po­pro­si­łam o drugą, a kel­nerka ob­rzu­ciła mnie obu­rzo­nym spoj­rze­niem, jak­bym zaj­mo­wała ko­muś miej­sce, cho­ciaż więk­szość sto­li­ków była pu­sta. Oprócz mnie da­lej pod ścianą sie­działa tylko jedna para.
Za­dzwo­ni­łam jesz­cze raz i znowu nikt nie ode­brał. Kel­nerka po­sta­wiła przede mną szklankę z wodą i na­wet nie po­cze­kała na moje „dzię­kuję”. Je­śli w ten spo­sób za­cho­wuje się wo­bec wszyst­kich, to i tak pew­nie nie­wiele wy­ciąga z na­piw­ków.
Z nu­dów za­czę­łam przy­glą­dać się pa­rze pod ścianą. On był wy­raź­nie star­szy, ona wy­raź­nie młod­sza i wy­raź­nie była to jedna z ich pierw­szych ran­dek. Ta­kie rze­czy wi­dać od razu. On miał też wy­raź­nie wię­cej forsy. Ona miała na so­bie sek­sowne ciu­chy, ale to była głów­nie Zara, no może Mas­simo Dutti. Za to jego gar­ni­tur, ko­szula i kra­wat wy­glą­dały jak z żur­nala, to zna­czy ni­gdy wcze­śniej nie mia­łam oka­zji wi­dzieć ta­kich na żywo. Nie, po­pra­wi­łam się, ubra­nia ta­kiej sa­mej ja­ko­ści i w po­dob­nych ce­nach no­sił mój były chło­pak, Łu­kasz Wol­ski.
Prze­łknę­łam ślinę i skon­cen­tro­wa­łam się. To nie był do­bry mo­ment, żeby my­śleć o Wol­skim.
Znowu spoj­rza­łam na parę pod ścianą. Wy­raź­nie było wi­dać, że to jej bar­dziej za­leży. Wpa­try­wała się w niego jak w ob­ra­zek, on na­to­miast po­zwa­lał so­bie od czasu do czasu zer­k­nąć na mnie. Nie dzi­wi­łam mu się, na­prawdę po­sta­ra­łam się tego wie­czora. Mia­łam nową fry­zurę, nowy ko­lor wło­sów, sta­ranny ma­ki­jaż i bluzkę z de­kol­tem, a pod nią push-up. Na­wet pa­znok­cie zro­bi­łam, cho­ciaż de­cy­duję się na to rzadko, bo nie ro­zu­miem, po co tyle wy­siłku, skoro za dzień, dwa la­kier i tak za­cznie od­pa­dać. Po­ły­ski­wały czer­wie­nią, kiedy ba­wi­łam się te­le­fo­nem, bo już na­prawdę nie wie­dzia­łam, co mam ze sobą zro­bić.
Ona coś po­wie­działa, on uśmiech­nął się uprzej­mie i z lek­kim przy­mu­sem. A po­tem on coś po­wie­dział, a ona ro­ze­śmiała się per­li­ście. Do­brze to ro­biła. Na­wet ja da­ła­bym się na­brać, gdyby śmiała się tak z mo­ich dow­ci­pów, a by­łam prze­cież pry­watną de­tek­tywką i nie­jedno wi­dzia­łam.
Zro­biło mi się tro­chę smutno. Było ja­sne, że on też już nie­jedno wi­dział i że, ow­szem, sko­rzy­sta z oka­zji, żeby się do­brać do mło­dego, ład­nego ciała, ale ona nie bę­dzie z tego wiele miała. Może ja­kąś bi­żu­te­rię, per­fumy albo drogą to­rebkę, ale na pewno nie sa­mo­chód, nie dom i nie bo­ga­tego męża.
Za­wi­bro­wał mój te­le­fon. Po­de­rwa­łam głowę, ale to znowu była ta ko­bieta. Nie mia­łam ochoty z nią roz­ma­wiać, cho­ciaż naj­wy­raź­niej to do niej nie do­cie­rało. Od­rzu­ci­łam roz­mowę i po­ło­ży­łam ko­mórkę na sto­liku. Łyk­nę­łam wody. Kel­nerka ze swo­jego sta­no­wi­ska koło drzwi do kuchni rzu­ciła mi zło­wro­gie spoj­rze­nie.
Wła­śnie się za­sta­na­wia­łam, ile jesz­cze będę mu­siała tu sie­dzieć i czy mnie w końcu nie wy­pro­szą, kiedy dziew­czyna wstała. Fa­cet w bar­dzo dro­gim gar­ni­tu­rze też wstał, bo na­wet je­śli za­mie­rzał ją tylko prze­le­cieć, chciał rów­nież ucho­dzić za dżen­tel­mena. Po­ca­ło­wał ją dwa razy w po­li­czek, a ona na­mięt­nie wpiła się w jego usta, więc po­zwo­lił swo­jej ręce opaść na jej po­śla­dek, do­sko­nale uwy­pu­klony pod ob­ci­słą su­kienką, i po­zo­stać tam przez dłuż­szą chwilę. Jed­no­cze­śnie spoj­rzał na mnie, upew­nia­jąc się, czy to wi­dzę. Skur­wy­syn.
Dziew­czyna ode­rwała się od jego ust, a on szar­mancko po­chy­lił się i po­ca­ło­wał ją w rękę. Miała to być za­pewne re­kom­pen­sata za to, że nie od­wie­zie jej do domu i że musi wró­cić sama ube­rem. Dziew­czyna za­chi­cho­tała roz­kosz­nie, od­kle­iła się od niego i ru­szyła w stronę drzwi. Przy wyj­ściu od­wró­ciła się jesz­cze i po­słała mu ca­łusa. Stał w miej­scu, cze­kał, aż wyj­dzie. A po­tem pod­szedł do mo­jego sto­lika. Na li­tość bo­ską, nie wy­trzy­mał na­wet kilku mi­nut dla przy­zwo­ito­ści!
– Można? – Wska­zał na krze­sło obok.
Ski­nę­łam głową. Usiadł.
– Nie przy­szedł… – Ra­czej stwier­dził, niż spy­tał.
– Ależ skąd.
Spoj­rzał na mnie zdzi­wiony.
– Nie czeka pani na ni­kogo? By­łem pewny…
– Cze­kam na pana.
Da­łam mu chwilę na prze­tra­wie­nie no­wego kie­runku, jaki ob­rała roz­mowa. Sama wy­ko­rzy­sta­łam tę chwilę na przy­su­nię­cie le­żą­cej na sto­liku ko­mórki i na­kry­cie jej dło­nią. On z ko­lei, wi­dzia­łam to wy­raź­nie na jego twa­rzy, pró­bo­wał w my­ślach różne od­zywki, aż w końcu zde­cy­do­wał się na:
– Czy my się znamy?
Wy­ję­łam z kie­szeni wi­zy­tówkę, prze­su­nę­łam ją po stole w jego kie­runku. Prze­czy­tał „Franka Kruk, pry­watne usługi de­tek­ty­wi­styczne” i zbladł. Przez dłuż­szą chwilę nie wie­dział, co po­wie­dzieć, ale mnie już bo­lała pupa – mieli tu nie­wy­godne krze­sła – więc po­sta­no­wi­łam go wy­rę­czyć.
– Pana teść, czyli oj­ciec pana żony, z którą oże­nił się pan w rów­nym stop­niu dla jej urody, co dla wiel­kiego ma­jątku, no więc pana teść, który, do­dam jesz­cze, ma zwy­czaj na­zy­wać pana go­ło­dup­cem, prze­pra­szam, ale to cy­tat, po­pro­sił mnie, że­bym spraw­dziła, czy rze­czy­wi­ście na­rady w pana fir­mie prze­cią­gają się do późna wie­czo­rem. Bo po­dobno żona się nie­po­koi.
– Ile pani chce?
Nie za­sko­czył mnie sło­wami, tylko fak­tem, że po­sta­wił to py­ta­nie tak szybko. Za­zwy­czaj nie­wierni mę­żo­wie po­trze­bują wię­cej czasu.
Po­krę­ci­łam głową.
– Pro­szę po pro­stu po­dać sumę – na­le­gał.
Za cenę jego kra­wata mo­gła­bym pew­nie wy­re­mon­to­wać sa­mo­chód, a gdyby do­rzu­cić kwotę, którą za­pła­cił za gar­ni­tur, ku­pić dru­gie auto, co prawda uży­wane, ale o ma­łym prze­biegu.
– Otrzy­ma­łam już wy­na­gro­dze­nie za tę sprawę – od­po­wie­dzia­łam.
Mach­nął ręką, bły­ska­jąc ze­gar­kiem, któ­rego ceny nie chciało mi się już sza­co­wać.
– Je­stem pe­wien, że się do­ga­damy.
Pod­nio­słam ko­mórkę. Trzy­ma­łam ją poza za­się­giem jego rąk.
– My­ślę, że le­piej bę­dzie, je­śli do­gada się pan z te­ściem.
Wsu­nę­łam rękę do kie­szeni i wy­ję­łam zło­żoną kartkę. Było na niej kilka wy­dru­ko­wa­nych zdań.
– Pro­szę to prze­czy­tać – po­wie­dzia­łam. – A po­tem po­wtó­rzyć do ka­mery. Może być wła­snymi sło­wami, byle treść się zga­dzała.
Pa­trzył na mnie przez chwilę, jak­bym trzy­mała w ręku żmiję, a nie pa­pier. A po­tem wy­szarp­nął mi kartkę z ręki. Prze­czy­tał i sap­nął.
– Chyba pani żar­tuje.
Wzru­szy­łam ra­mio­nami.
– Pra­cuję na zle­ce­nie pana te­ścia. Po­pro­sił mnie, żeby od­czy­tał pan tę treść przed ka­merą. Je­śli pan tego nie zrobi, zdję­cia, które pstryk­nę­łam panu z tamtą pa­nią – po­ka­za­łam pod­bród­kiem sto­lik, przy któ­rym wcze­śniej sie­dzieli – a które są wła­sno­ścią mo­jego klienta, tra­fią do pana żony.
Pa­trzył na mnie i nic nie mó­wił.
– Pro­szę się nie spie­szyć. Nie mam na dzi­siaj in­nych zle­ceń – za­pew­ni­łam go.
Nie wy­glą­dał już sek­sow­nie. Wy­glą­dał na ko­le­sia, któ­rym tak na­prawdę był: mar­nego pod­ry­wa­cza, któ­remu na głowę wła­śnie spa­dła lo­dówka wy­rzu­cona z czwar­tego pię­tra. Prze­czy­tał jesz­cze raz treść kartki i od­chrząk­nął. Ode­bra­łam to jako przy­go­to­wa­nie do wy­stępu i włą­czy­łam ka­merę w ko­mórce.
– Czy na­prawdę nie mo­gli­by­śmy się ja­koś do­ga­dać? – spy­tał ża­ło­śnie.
Wy­łą­czy­łam ka­merę.
– Chyba nie chce pan, że­bym to też na­grała, prawda?
Przez chwilę krę­cił głową, a po­tem spoj­rzał mi w oczy. Je­śli szu­kał li­to­ści, tra­fił pod zły ad­res. Nie mam współ­czu­cia dla fa­ce­tów zdra­dza­ją­cych żony, od kiedy się do­wie­dzia­łam, że mój mąż był jed­nym z nich.
– To co, za­czy­namy? – spy­ta­łam re­to­rycz­nie i po­now­nie włą­czy­łam ka­merę.
Fa­cet znowu od­chrząk­nął.
– Ko­cha­nie – po­wie­dział, pa­trząc pro­sto w obiek­tyw – je­stem głu­pim ku­ta­sem. Zro­bi­łem rze­czy, które cię zra­niły. Ale na­prawdę cię ko­cham. I obie­cuję, że to się ni­gdy nie po­wtó­rzy. Ni­gdy!
Rze­czy­wi­ście wy­po­wie­dział się wła­snymi sło­wami, ale od­po­wia­dało to tre­ści z kartki na tyle, że po­sta­no­wi­łam się nie cze­piać. Cho­ciaż wie­dzia­łam, że za dwa mie­siące, naj­da­lej trzy, sy­tu­acja się po­wtó­rzy. Mąż za­cznie prze­sia­dy­wać na ze­bra­niach albo wy­jeż­dżać w de­le­ga­cje, żona po­czuje się sa­motna, a teść po­now­nie po­grozi pa­lusz­kiem. Mąż się po­kaja, żona uspo­koi, a teść znowu wyda tro­chę kasy, cho­ciaż po­dej­rze­wa­łam, że dla niego ho­no­ra­rium de­tek­tywa to jak splu­nąć. Tyle że na­stęp­nym ra­zem nie wy­naj­mie mnie, lecz ko­goś, kogo fa­cet wcze­śniej nie wi­dział na oczy.
Ile ja już się na­oglą­da­łam ta­kich hi­sto­rii!
Scho­wa­łam ko­mórkę do kie­szeni. Wsta­łam.
– To wszystko? – spy­tał.
Nie od­po­wie­dzia­łam, bo to nie miało sensu. Wy­szłam z re­stau­ra­cji, po­zo­sta­wia­jąc mu do za­pła­ce­nia ra­chu­nek za moje dwie szklanki wody.
Na ze­wnątrz wcią­gnę­łam głę­boko w płuca zimne, śmier­dzące spa­li­nami po­wie­trze War­szawy. Są­dząc z liczby sa­mo­cho­dów i lu­dzi na uli­cach, pan­de­mia ni­gdy się nie wy­da­rzyła. Ob­ostrze­nia znie­siono z dnia na dzień i wszy­scy żyli tak, jakby nic się nie stało, tylko jesz­cze szyb­ciej, na wszelki wy­pa­dek.
A ja znowu za­czę­łam za­ra­biać. Dzie­więć­dzie­siąt pro­cent, a może na­wet wię­cej zle­ceń pry­wat­nego de­tekty-wa do­ty­czy zdrad mał­żeń­skich. Kiedy nie można było wy­cho­dzić z do­mów, zdrady ustały, bo nie da się ro­man­so­wać w wa­rzyw­niaku albo w ko­lejce do ap­teki. A ra­zem z nimi wy­schło źró­dło mo­ich za­rob­ków. Ale te­raz, kiedy pan­de­mię od­wo­łano, wszystko wy­bu­chło ze zdwo­joną siłą, jakby nie­wierni mał­żon­ko­wie chcieli so­bie po­we­to­wać te ty­go­dnie spę­dzone przy­mu­sowo w do­mo­wych pie­le­szach. Po­wie­dze­nie, że mój te­le­fon się ury­wał, by­łoby grubą prze­sadą, ale mia­łam pracę. I mia­łam forsę, przy­naj­mniej na ży­cie. Wy­glą­dało na to, że sprawy wresz­cie idą w do­brym kie­runku. A przy­naj­mniej w lep­szym.
W sa­mo­cho­dzie zdję­łam pe­rukę, bo swę­działa mnie od niej skóra głowy, i owi­nę­łam szyję sza­li­kiem, bo de­kolt i oko­lice push-upu mia­łam po­kryte gę­sią skórką. Koła kilka razy za­buk­so­wały w brei, którą nie wia­domo czemu cały czas na­zywa się śnie­giem, ale po chwili zła­pały przy­czep­ność i wy­je­cha­łam na jezd­nię.
To, co spa­dało z nieba, nie było ani śnie­giem, ani desz­czem, tylko nie­zi­den­ty­fi­ko­waną masą, którą przy­roda od­pła­cała nam, lu­dziom, za złe trak­to­wa­nie. W końcu de­pre­sja jest po­dobno naj­częst­szą przy­czyną sa­mo­bójstw, a pla­neta z pew­no­ścią ode­tchnę­łaby, gdyby było nas nieco mniej. Sa­mo­chody po­ru­szały się jak żół­wie, bo zima, która w tym roku za­sko­czyła dro­go­wców na sa­mym po­czątku li­sto­pada, na­dal ich za­ska­ki­wała, każ­dego dnia. Pa­dał śnieg i wiał wiatr tak silny, że na nie­za­bu­do­wa­nych od­cin­kach drogi czu­łam, jakby na sa­mo­chód na­pie­rał słoń. Tak, jakby ży­wioły sprzy­się­gły się, żeby zmieść ludz­kość z po­wierzchni Ziemi. Nie­stety ludz­kość jest jak ka­ra­lu­chy. Je­cha­łam więc bar­dzo ostroż­nie, ale do przodu. Tyle że nie mo­głam prze­wi­dzieć, ile tym ra­zem zaj­mie mi jazda do domu. Jed­nak na­wet w naj­gor­szych wa­run­kach droga z War­szawy do Brwi­nowa, zwłasz­cza nocą, nie zaj­muje dłu­żej niż go­dzinę. Za go­dzinę była szansa na go­rący prysz­nic i łóżko. Mia­łam na­dzieję nie­długo za­ko­pać się w po­ścieli, przy­tu­lić do Loli, która – zima czy lato – grzała jak pie­cyk, i za­paść w sen.
Ale wia­domo, czyją matką jest na­dzieja.

Roz­dział 2

Znowu za­dzwo­niła, kiedy skrę­ci­łam z prze­lo­tówki. Sama je­stem so­bie winna, że tym ra­zem ode­bra­łam. My­śla­łam, że to oj­ciec albo Miśka. A te­le­fon z domu o tej po­rze za­wsze wy­wo­łuje u mnie dreszcz stra­chu w dol­nej czę­ści krę­go­słupa.
– Pro­szę się nie roz­łą­czać – po­wie­działa.
– Pro­szę do mnie wię­cej nie dzwo­nić! – krzyk­nę­łam, po czym moc­niej za­ci­snę­łam dło­nie na kie­row­nicy, bo sa­mo­cho­dem za­rzu­ciło na śnie­go­wej brei. Na szczę­ście droga była pu­sta. Brwi­nów to zde­cy­do­wa­nie nie jest mia­sto, które ni­gdy nie za­sy­pia.
Zre­du­ko­wa­łam pręd­kość jesz­cze bar­dziej, po­nie­waż boczne ulice w ogóle nie wi­działy dzi­siaj pługa śnież­nego. I zro­bi­łam to w samą porę. Przy no­wym osie­dlu, które w ze­szłym roku za­częli bu­do­wać kilka prze­cznic od mo­jego domu, coś wy­sko­czyło na jezd­nię. Naj­pierw po­my­śla­łam, że to mały pies, po­tem, że duży kot, ale nie mo­głam się przyj­rzeć, bo jed­no­cze­śnie wci­ska­łam ha­mu­lec w pod­łogę i trzy­ma­łam z ca­łych sił kie­row­nicę. Ale sa­mo­cho­dem i tak za­rzu­ciło, usta­wił się bo­kiem i po chwili za­trzy­mał kilka cen­ty­me­trów od par­kanu.
– Pani Franko? – usły­sza­łam w te­le­fo­nie. – Jest tam pani?
Po­woli wzię­łam głę­boki wdech, pu­ści­łam kie­row­nicę i wy­sia­dłam z sa­mo­chodu. To nie był pies ani kot. To była płachta sza­rej fo­lii, którą wiatr przy­wiał z bu­dowy.
– Pani Franko?
– Pro­szę prze­stać do mnie dzwo­nić!
– Po­trze­buję pani po­mocy.
– Ale ja nie po­tra­fię pani po­móc. A gdy­bym na­wet po­tra­fiła, nie chcę! Nie zmusi mnie pani! To cią­gle jesz­cze wolny kraj!
No i pro­szę, znowu krzy­cza­łam. Zero pro­fe­sjo­na­li­zmu.
– Pani Franko… – za­częła, a ja na­ci­snę­łam czer­woną ikonkę słu­chawki.
Ści­ska­łam te­le­fon w dłoni, ale nie za­dzwo­nił wię­cej. Serce mi wa­liło. Do domu mia­łam już nie­da­leko, ale nie mo­głam pro­wa­dzić w ta­kim sta­nie. Zro­bi­łam kilka wde­chów. Głę­boko wcią­gnę­łam lo­do­wate po­wie­trze. Po­krę­ci­łam głową, aż mi chrup­nęło w karku. Wsia­dłam, za­pa­li­łam sil­nik i po­woli ru­szy­łam. Sta­ra­łam się sku­pić na dro­dze, śli­skiej i słabo oświe­tlo­nej, a miej­scami zu­peł­nie ciem­nej, i nie my­śleć już o te­le­fo­nach od tej baby.
Uda­wało mi się to mniej wię­cej przez pięć mi­nut. Do mo­mentu, kiedy skrę­ci­łam w moją uliczkę i zo­ba­czy­łam za­par­ko­wa­nego przed furtką bia­łego mer­ce­desa.
Wy­sia­dła, gdy tylko do­strze­gła świa­tła mo­jego sa­mo­chodu. Miała na so­bie biały weł­niany płaszcz, który na­wet na tym upior­nym wi­chrze trze­po­tał ma­low­ni­czo, a nie roz­pacz­li­wie jak poły mo­jej kurtki. Gdyby choć pięć mi­nut sie­działa w tym płasz­czu w po­ciągu albo w tram­waju, już by zsza­rzał, ale był nie­ska­zi­telny, wi­dzia­łam to na­wet w świe­tle la­tarni.
– Pani Franko, bar­dzo pro­szę, niech pani mnie wy­słu­cha.
Jej słowa le­dwo prze­bi­jały się przez wy­cie wia­tru.
– Dzwo­nię na po­li­cję.
– Tu wolno par­ko­wać. I wolno dzwo­nić do lu­dzi, zwłasz­cza do tych, któ­rzy wy­ko­nują za­wód pry­wat­nego de­tek­tywa i upu­blicz­niają swój nu­mer te­le­fonu. Jak pani słusz­nie po­wie­działa, to jesz­cze cią­gle wolny kraj.
Nie­stety miała ra­cję.
Uzna­łam, że nie będę tra­cić czasu na otwie­ra­nie bramy. Sa­mo­chód może zo­stać na ulicy, chęt­nie zo­ba­czy­ła­bym de­li­kwenta, który chciałby go ukraść. Zresztą na po­dwórku było więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że na dach auta spad­nie ja­kaś ga­łąź. Ru­szy­łam do furtki. A ona za mną. I nie prze­sta­wała mó­wić, prze­krzy­ku­jąc wiatr, a ja nie mo­głam za­mknąć jej ust, bo już się zgo­dzi­ły­śmy co do na­dal pa­nu­ją­cej w tym kraju wol­no­ści.
– Mój mąż nie po­peł­nił sa­mo­bój­stwa, pani Franko.
To już sły­sza­łam. Wspo­mi­nała o tym z pięć razy, za­nim prze­sta­łam od­bie­rać od niej te­le­fony.
– Ktoś go za­bił. I upo­zo­ro­wał sa­mo­bój­stwo.
Wes­tchnę­łam. Za dużo kry­mi­na­łów. Za dużo kry­mi­na­łów się pi­sze, za dużo wy­daje i za dużo lu­dzi się nimi za­czy­tuje. Wło­ży­łam rękę do kie­szeni kurtki, po­tem do dru­giej, ale klu­cza do furtki w nich nie było.
– Pro­szę od­kryć prawdę.
Zsu­nę­łam z ra­mie­nia to­rebkę. Miała roz­miar A3 i była wy­pchana po brzegi.
– Tylko pani może mi po­móc.
Za­nu­rzy­łam w to­rebce rękę po ło­kieć. Mia­łam na­dzieję, że usły­szę zna­jome brzę­cze­nie i wy­ło­wię te cho­lerne klu­cze bez wy­rzu­ca­nia ca­łej za­war­to­ści na chod­nik. Nie­stety baba ga­dała, wiatr wył i ra­zem za­głu­szali wszyst­kie inne dźwięki.
– Nie mogę – wark­nę­łam. – Nie je­stem cu­do­twór­czy­nią.
– Do­brze za­płacę.
Tak, to miało zna­cze­nie. Praca de­tek­tywa to na­dal było za­ję­cie z nie­pew­nym ju­trem. Im wię­cej zdo­łam odło­żyć, tym pew­niej­sze ono bę­dzie. Nie gar­dzi­łam żad­nym zle­ce­niem. Ale tego nie chcia­łam się pod­jąć i już.
– Do­bre wy­na­gro­dze­nie nie zwięk­sza mo­ich umie­jęt­no­ści czy­nie­nia cu­dów – od­burk­nę­łam. Przy­kuc­nę­łam i za­czę­łam wyj­mo­wać z to­rebki po ko­lei cały mój do­by­tek. Na chod­niku le­żał śnieg, na jezdni też, więc ukła­da­łam rze­czy na ko­la­nach.
– Pani Franko. – Baba w bia­łym płasz­czu ude­rzyła w ża­ło­sny ton. – Je­śli pani mi nie po­może, nikt tego nie zrobi.
Wy­ję­łam wszystko, a tego cho­ler­nego klu­cza nie było! Zgu­bi­łam go? Wo­la­łam nie dzwo­nić o tej po­rze, żeby nie bu­dzić na­sto­let­niej córki, która musi rano wstać do szkoły. Ale wy­glą­dało na to, że mogę nie mieć wy­boru. Nie spę­dzę nocy pod furtką, zwłasz­cza z tą wa­riatką.
Wrzu­ci­łam rze­czy z po­wro­tem do to­rebki i wtedy klu­cze wy­pa­dły na chod­nik. Za­cze­piły się o port­fel. Pod­nio­słam się i skrzy­wi­łam, kiedy strzyk­nęło mi w ko­la­nie. Nie­na­wi­dzi­łam zimy, a był do­piero li­sto­pad!
Wsu­nę­łam klucz do zamka i prze­krę­ci­łam. Baba dała krok do przodu, jakby chciała wejść za mną. Na wszelki wy­pa­dek szybko za­trza­snę­łam jej furtkę przed no­sem.
– Pani Franko, niech mi pani po­zwoli opo­wie­dzieć wszystko po ko­lei. Wtedy sama pani zro­zu­mie.
Nie ro­zu­mia­łam wła­snego ży­cia i by­łam cał­ko­wi­cie nie­za­in­te­re­so­wana ro­zu­mie­niem cu­dzego. Szcze­gól­nie tego na­tręt­nego babsz­tyla, który mó­wił co­raz gło­śniej, w miarę jak od­da­la­łam się od furtki.
– Musi mi pani po­móc! Prze­cież do­sko­nale pani wie, jak to boli, kiedy mąż po­peł­nia sa­mo­bój­stwo!
Od­wró­ci­łam się na pię­cie.
– Mój mąż miał wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy.
– To pani tak twier­dzi.
– Tak samo uważa po­li­cja. – Wcią­gnę­łam głę­boko po­wie­trze. – Na­prawdę ro­zu­miem pani ból – wy­gło­si­łam wy­świech­taną for­mułkę – ale nie mogę po­móc. Przy­kro mi.
Od­wró­ci­łam się, żeby odejść, i zo­ba­czy­łam otwarte drzwi domu. I sto­jącą w nich Miśkę, która obu­rącz przy­trzy­my­wała skrzy­dło, żeby nie za­trza­snął go wiatr.
– Mamo, o czym mówi ta pani?
Kurwa, se­rio? Jesz­cze to?
– Ta pani bre­dzi, có­reczko – od­po­wie­dzia­łam naj­spo­koj­niej, jak umia­łam. – Chodź do środka, bo się za­zię­bisz, a ju­tro mu­sisz wstać…
Spró­bo­wa­łam ją ob­jąć, ale się wy­rwała.
– Dla­czego ona mówi, że tata po­peł­nił sa­mo­bój­stwo?
– Nie wiem – wes­tchnę­łam. Je­śli będę tak wzdy­chać na zim­nie, sama się prze­zię­bię. – Nie od­po­wia­dam za to, co my­śli i mówi ta pani. Chodź.
Miśka nie drgnęła. Od­wró­ci­łam się do furtki. Baba w bia­łym płasz­czu na­dal stała przy siatce.
– Ko­cha­nie, czy mo­żemy o tym po­roz­ma­wiać w domu? – spró­bo­wa­łam. – Jest zimno i późno i mu­sisz ju­tro rano wstać…
– Ale skąd ona to wie?
Okej, wdech, wy­dech i jesz­cze raz.
– Nie wie tego.
– To dla­czego tak mówi?
Nie mia­łam na to od­po­wie­dzi.
– Czy mo­żemy z nią po­roz­ma­wiać?
– Nie!
We­szłam do środka. Chcia­łam, żeby Miśka też we­szła i że­bym mo­gła za­mknąć za nią drzwi. Okrop­nie cią­gnęło, a ogrze­wa­nie kosz­tuje. Po­wie­dzia­łam to gło­śno.
– Mam to gdzieś! – wrza­snęła Miśka. – Ta pani chce nam po­wie­dzieć coś waż­nego o ta­cie, a ty nie chcesz słu­chać. Nic cię nie ob­cho­dzi!
Bo nie mogę już znieść wię­cej bólu. Ale tego nie po­wie­dzia­łam. Sta­łam tam tylko i wdy­cha­łam zimne po­wie­trze.
– Nie ru­szę się stąd, do­póki z nią nie po­roz­ma­wiamy – oznaj­miła moja córka i za­plo­tła ręce na piersi.
Wie­dzia­łam, że mówi se­rio. Nie od dzi­siaj była na­sto­latką. Przed­ra­miona miała po­kryte gę­sią skórką. I stała boso.
– Miśka, jest… – Zer­k­nę­łam na wy­świe­tlacz ko­mór-ki. – Cho­lera, już wpół do pierw­szej. A ty mu­sisz ju­tro…
– Nie ob­cho­dzi mnie to! Masz z nią po­roz­ma­wiać!
Jak to jest, że kiedy już mi się wy­da­wało, że pra­wie prze­ła­ma­łam ja­kąś ba­rierę i za­czę­łam nor­mal­nie do­ga­dy­wać się z moim dziec­kiem, ono wska­kuje na wyż­szy po­ziom? Bie­rze udział w ja­kimś kon­kur­sie na naj­pa­skud­niej­szą na­sto­latkę wo­je­wódz­twa? Czy to się ni­gdy nie skoń­czy?
– Miśka…
Unio­sła tylko pod­bró­dek i jesz­cze moc­niej za­plo­tła ra­miona. Trzę­sła się z zimna.
– Niech pani przy­je­dzie ju­tro o dzie­sią­tej! – krzyk­nę­łam w stronę furtki.
– Je­stem wtedy w szkole – za­pro­te­sto­wała Miśka.
– Do­kład­nie. Z tą pa­nią naj­pierw po­roz­ma­wiam ja. I wszystko ci po­wtó­rzę. Obie­cuję. – Wie­dzia­łam, że nie do­trzy­mam słowa.
O dziwo nie kłó­ciła się dłu­żej. Mu­siało jej być na­prawdę zimno.
– Ju­tro o dzie­sią­tej – po­wtó­rzy­łam w kie­runku furtki.
– Dzię­kuję, pani Franko! Bar­dzo dzię­kuję! Na­prawdę!
Ko­bieta wsia­dła do mer­ce­desa i za­trza­snęła za sobą drzwi. A ja za­trza­snę­łam swoje.

Roz­dział 3

Wła­ści­wie mo­głam ją za­pro­sić od razu w nocy, bo i tak nie zmru­ży­łam oka – mimo go­rą­cego prysz­nica i spoj­rzeń Loli, która da­wała mi ja­sno do zro­zu­mie­nia, że noc jest od spa­nia, a nie od prze­wra­ca­nia się w łóżku z boku na bok. W końcu da­łam za wy­graną i wsta­łam, a Lola od razu za­jęła moją po­duszkę.
Ze­szłam na dół. Skrzy­pie­nie każ­dego schodka roz­le­gało się w ci­szy nocy jak wy­strzał, ba­łam się, że obu­dzę Miśkę. Ale ona spała moc­nym snem czło­wieka po­zba­wio­nego więk­szych pro­ble­mów. A ja pro­ble­mów mia­łam tyle, że gdy­bym za każdy do­stała zło­tówkę, do końca ży­cia mo­gła­bym nie kiw­nąć pal­cem w bu­cie.
Miesz­ka­łam w roz­pa­da­ją­cym się sta­rym domu, który już na­wet nie krzy­czał o re­mont, bo nie miał siły, tylko ci­chutko ję­czał. Chyba jesz­cze tro­chę bra­ko­wało do tego, żeby za­czął prze­cie­kać dach, ale gdy­bym zna­la­zła na pod­ło­dze ka­łużę po desz­czu, wcale by mnie to nie zdzi­wiło. I nie mu­szę chyba do­da­wać, że cho­ciaż za­ra­bia­łam, na re­mont nie mia­łam pie­nię­dzy.
Nie mia­łam też pie­nię­dzy, żeby wy­nieść się gdzie in­dziej. Rok temu mój mąż zgi­nął w wy­padku sa­mo­cho­do­wym i za­raz po­tem oka­zało się, że praca de­tek­tywki, cho­ciaż cie­kawa i świet­nie na­da­jąca się do za­ba­wia­nia lu­dzi na im­pre­zach („Na­prawdę śle­dzisz lu­dzi, ko­chana?”, „Masz ta­kie oku­lary na pod­czer­wień?”, „A mi­kro­fon w dłu­go­pi­sie?”), przy­nosi za mało pie­nię­dzy, że­bym mo­gła utrzy­mać sie­bie i na­sto­latkę w war­szaw­skim miesz­ka­niu. Więc je sprze­da­łam i wró­ci­łam z pod­ku­lo­nym ogo­nem do Brwi­nowa, do domu ojca. Po­tem zaś wy­bu­chła pan­de­mia, a ja utknę­łam w czar­nej dziu­rze wy­peł­nio­nej gę­stym kle­jem, który ha­mo­wał wszyst­kie moje ru­chy.
Gdy ucie­kłam z tego mia­steczka jesz­cze na stu­diach, wy­da­wało mi się po pro­stu małe i nudne. Chcia­łam od ży­cia cze­goś wię­cej niż cią­głego spo­ty­ka­nia na uli­cach tych sa­mych osób i plo­tek w wa­rzyw­niaku. Kiedy wró­ci­łam, zro­zu­mia­łam, że jest jesz­cze go­rzej. To mia­steczko było zło­wro­gie. Lu­dzie wie­dzieli rze­czy, o któ­rych nie mó­wili, tak jak w domu al­ko­ho­lika nie mówi się o wódce. I jak w domu al­ko­ho­lika wszy­scy miesz­kańcy Brwi­nowa opa­no­wali do per­fek­cji po­ja­wia­nie się we wła­ści­wych miej­scach we wła­ści­wym cza­sie, a uni­ka­nie miejsc i cza­sów nie­wła­ści­wych. Nie­kiedy mia­łam wra­że­nie, że to nie mia­steczko, tylko rój, kilka ty­sięcy osób kie­ro­wa­nych jedną my­ślą, a po­śród nich obcy, tacy jak ja, to­le­ro­wani, ale ni­gdy nie­do­pusz­czani do prawdy. Za to ob­ser­wo­wani. Nie­ustan­nie ob­ser­wo­wani.
I kiedy już by­łam pewna, że do końca ży­cia będę tkwić w miej­scu, gdzie każdy z mi­ja­nych na ulicy lu­dzi (a przy­naj­mniej więk­szość) do­sko­nale wie, kim je­stem, i pa­mięta mnie ze szkoły, gdzie nie mogę na­wet przez chwilę po­zo­stać ano­ni­mowa, i że już nic gor­szego nie może mi się w ży­ciu przy­tra­fić, moja nie­spełna szes­na­sto­let­nia córka wdała się w ro­mans z moim (tak, moim, nie swoim!) ko­legą z li­ceum. Po­tem do­wie­dzia­łam się, że mąż mnie zdra­dzał, oczy­wi­ście za­nim zgi­nął w tym cho­ler­nym wy­padku. Ko­bieta, z którą ro­man­so­wał, młod­sza ode mnie o do­brych dzie­sięć lat i wyż­sza o do­brych dzie­sięć cen­ty­me­trów, za to chud­sza o co naj­mniej dzie­sięć kilo, naj­pierw za­przy­jaź­niła się z moją córką, a po­tem ura­to­wała mi ży­cie. Mój wie­kowy oj­ciec spadł ze scho­dów i zła­mał so­bie szyjkę ko­ści udo­wej, a ja by­łam wdzięczna opatrz­no­ści, że tylko na tym się skoń­czyło. A jakby tego było mało, w moim ży­ciu po­ja­wił się Łu­kasz Wol­ski. Wielka mi­łość w li­ceum, a obec­nie mi­lio­ner. I psy­cho­pa­tyczny prze­stępca, który naj­pierw omal nie za­bił ca­łej mo­jej ro­dziny i ko­chanki męża, a po­tem uciekł. Po­li­cja wciąż nie wie, gdzie on prze­bywa.
I te­raz jesz­cze ta ko­bieta. Baba w bia­łym mer­ce­de­sie i w bia­łym weł­nia­nym płasz­czu, ele­gant­szym niż wszystko, co kie­dy­kol­wiek mia­łam, która upie­rała się, że jej mąż nie po­peł­nił sa­mo­bój­stwa. Za to była pewna, że zro­bił to mój.

 
Wesprzyj nas