Kontynuacja tryptyku kryminalnego „Trzy Cnoty” pióra Marty Guzowskiej, autorki takich znakomitych powieści jak „Ofiara Polikseny”, „Reguła nr 1” czy „Ślepy archeolog”. Co zdarzyło się między swymi, pozostaje między swymi. Czy detektyw Franka Kruk złamie tę niepisaną regułę i odkryję mroczną tajemnicę z pozoru spokojnego Brwinowa?
Franka jest prywatną detektywką, wychowującą samotnie nastoletnią córkę po tym, jak jej mąż zginął w wypadku samochodowym. Ledwo wiąże koniec z końcem, dlatego mieszka w domu ojca w podwarszawskim miasteczku, którego nienawidzi za gęstą atmosferę i wścibstwo.
Pewnego dnia zgłasza się do niej żona byłego komendanta policji w Brwinowie, który kilka dni wcześniej popełnił samobójstwo. Kobieta upiera się, że jej mąż został zamordowany. Franka początkowo nie chce wziąć tej sprawy, bo klientka sugeruje, że okoliczności śmierci męża Franki również nie są takie oczywiste.
Jednak kiedy ginie kolejna osoba, a ojciec Franki zostaje porwany ze szpitala, dociekliwa detektywka dociera do skrywanych od lat tajemnic miasteczka, jego mieszkańców, a nawet swojego męża…
Marta Guzowska – autorka książek kryminalnych i archeolożka, która pracowała w Grecji, Izraelu i Troi. Jako pisarka zadebiutowała w 2012 r. powieścią • Ofiara Polikseny, która zdobyła Nagrodę Wielkiego Kalibru. W roku 2018 została uhonorowana nagrodą Złotego Pocisku za powieść • Reguła nr 1, a w 2019 – nagrodą Czarnego Kapelusza za powieść • Ślepy archeolog. Jest autorką 9 powieści dla dorosłych, współautorką serialu kryminalnego • Lucja Słotka, serii detektywistycznej dla dzieci • Detektywi z Tajemniczej 5, a także serialu audio • Godzina duchów i przewodnika po Wiedniu, w którym mieszka od wielu lat z mężem, dwójką dzieci i psem. • Zabójcza nadzieja to druga część jej nowego tryptyku kryminalnego z prywatną detektywką Franką Kruk w roli głównej.
Zabójcza nadzieja
Seria „Trzy Cnoty”, tom 2
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 15 maja 2024
Rozdział 1
Czekałam w restauracji już od prawie godziny. Nie potrafię zliczyć, ile razy spojrzałam na zegarek w komórce. Dwa razy zadzwoniłam, ale nikt nie odebrał. Dwa razy powiedziałam też kelnerce, głośno i wyraźnie, że czekam na kogoś, więc nie złożę jeszcze zamówienia, mimo to przyszła po raz trzeci, chociaż widziała, że nic się nie zmieniło. Wypiłam już szklankę wody z cytryną i poprosiłam o drugą, a kelnerka obrzuciła mnie oburzonym spojrzeniem, jakbym zajmowała komuś miejsce, chociaż większość stolików była pusta. Oprócz mnie dalej pod ścianą siedziała tylko jedna para.
Zadzwoniłam jeszcze raz i znowu nikt nie odebrał. Kelnerka postawiła przede mną szklankę z wodą i nawet nie poczekała na moje „dziękuję”. Jeśli w ten sposób zachowuje się wobec wszystkich, to i tak pewnie niewiele wyciąga z napiwków.
Z nudów zaczęłam przyglądać się parze pod ścianą. On był wyraźnie starszy, ona wyraźnie młodsza i wyraźnie była to jedna z ich pierwszych randek. Takie rzeczy widać od razu. On miał też wyraźnie więcej forsy. Ona miała na sobie seksowne ciuchy, ale to była głównie Zara, no może Massimo Dutti. Za to jego garnitur, koszula i krawat wyglądały jak z żurnala, to znaczy nigdy wcześniej nie miałam okazji widzieć takich na żywo. Nie, poprawiłam się, ubrania takiej samej jakości i w podobnych cenach nosił mój były chłopak, Łukasz Wolski.
Przełknęłam ślinę i skoncentrowałam się. To nie był dobry moment, żeby myśleć o Wolskim.
Znowu spojrzałam na parę pod ścianą. Wyraźnie było widać, że to jej bardziej zależy. Wpatrywała się w niego jak w obrazek, on natomiast pozwalał sobie od czasu do czasu zerknąć na mnie. Nie dziwiłam mu się, naprawdę postarałam się tego wieczora. Miałam nową fryzurę, nowy kolor włosów, staranny makijaż i bluzkę z dekoltem, a pod nią push-up. Nawet paznokcie zrobiłam, chociaż decyduję się na to rzadko, bo nie rozumiem, po co tyle wysiłku, skoro za dzień, dwa lakier i tak zacznie odpadać. Połyskiwały czerwienią, kiedy bawiłam się telefonem, bo już naprawdę nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić.
Ona coś powiedziała, on uśmiechnął się uprzejmie i z lekkim przymusem. A potem on coś powiedział, a ona roześmiała się perliście. Dobrze to robiła. Nawet ja dałabym się nabrać, gdyby śmiała się tak z moich dowcipów, a byłam przecież prywatną detektywką i niejedno widziałam.
Zrobiło mi się trochę smutno. Było jasne, że on też już niejedno widział i że, owszem, skorzysta z okazji, żeby się dobrać do młodego, ładnego ciała, ale ona nie będzie z tego wiele miała. Może jakąś biżuterię, perfumy albo drogą torebkę, ale na pewno nie samochód, nie dom i nie bogatego męża.
Zawibrował mój telefon. Poderwałam głowę, ale to znowu była ta kobieta. Nie miałam ochoty z nią rozmawiać, chociaż najwyraźniej to do niej nie docierało. Odrzuciłam rozmowę i położyłam komórkę na stoliku. Łyknęłam wody. Kelnerka ze swojego stanowiska koło drzwi do kuchni rzuciła mi złowrogie spojrzenie.
Właśnie się zastanawiałam, ile jeszcze będę musiała tu siedzieć i czy mnie w końcu nie wyproszą, kiedy dziewczyna wstała. Facet w bardzo drogim garniturze też wstał, bo nawet jeśli zamierzał ją tylko przelecieć, chciał również uchodzić za dżentelmena. Pocałował ją dwa razy w policzek, a ona namiętnie wpiła się w jego usta, więc pozwolił swojej ręce opaść na jej pośladek, doskonale uwypuklony pod obcisłą sukienką, i pozostać tam przez dłuższą chwilę. Jednocześnie spojrzał na mnie, upewniając się, czy to widzę. Skurwysyn.
Dziewczyna oderwała się od jego ust, a on szarmancko pochylił się i pocałował ją w rękę. Miała to być zapewne rekompensata za to, że nie odwiezie jej do domu i że musi wrócić sama uberem. Dziewczyna zachichotała rozkosznie, odkleiła się od niego i ruszyła w stronę drzwi. Przy wyjściu odwróciła się jeszcze i posłała mu całusa. Stał w miejscu, czekał, aż wyjdzie. A potem podszedł do mojego stolika. Na litość boską, nie wytrzymał nawet kilku minut dla przyzwoitości!
– Można? – Wskazał na krzesło obok.
Skinęłam głową. Usiadł.
– Nie przyszedł… – Raczej stwierdził, niż spytał.
– Ależ skąd.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Nie czeka pani na nikogo? Byłem pewny…
– Czekam na pana.
Dałam mu chwilę na przetrawienie nowego kierunku, jaki obrała rozmowa. Sama wykorzystałam tę chwilę na przysunięcie leżącej na stoliku komórki i nakrycie jej dłonią. On z kolei, widziałam to wyraźnie na jego twarzy, próbował w myślach różne odzywki, aż w końcu zdecydował się na:
– Czy my się znamy?
Wyjęłam z kieszeni wizytówkę, przesunęłam ją po stole w jego kierunku. Przeczytał „Franka Kruk, prywatne usługi detektywistyczne” i zbladł. Przez dłuższą chwilę nie wiedział, co powiedzieć, ale mnie już bolała pupa – mieli tu niewygodne krzesła – więc postanowiłam go wyręczyć.
– Pana teść, czyli ojciec pana żony, z którą ożenił się pan w równym stopniu dla jej urody, co dla wielkiego majątku, no więc pana teść, który, dodam jeszcze, ma zwyczaj nazywać pana gołodupcem, przepraszam, ale to cytat, poprosił mnie, żebym sprawdziła, czy rzeczywiście narady w pana firmie przeciągają się do późna wieczorem. Bo podobno żona się niepokoi.
– Ile pani chce?
Nie zaskoczył mnie słowami, tylko faktem, że postawił to pytanie tak szybko. Zazwyczaj niewierni mężowie potrzebują więcej czasu.
Pokręciłam głową.
– Proszę po prostu podać sumę – nalegał.
Za cenę jego krawata mogłabym pewnie wyremontować samochód, a gdyby dorzucić kwotę, którą zapłacił za garnitur, kupić drugie auto, co prawda używane, ale o małym przebiegu.
– Otrzymałam już wynagrodzenie za tę sprawę – odpowiedziałam.
Machnął ręką, błyskając zegarkiem, którego ceny nie chciało mi się już szacować.
– Jestem pewien, że się dogadamy.
Podniosłam komórkę. Trzymałam ją poza zasięgiem jego rąk.
– Myślę, że lepiej będzie, jeśli dogada się pan z teściem.
Wsunęłam rękę do kieszeni i wyjęłam złożoną kartkę. Było na niej kilka wydrukowanych zdań.
– Proszę to przeczytać – powiedziałam. – A potem powtórzyć do kamery. Może być własnymi słowami, byle treść się zgadzała.
Patrzył na mnie przez chwilę, jakbym trzymała w ręku żmiję, a nie papier. A potem wyszarpnął mi kartkę z ręki. Przeczytał i sapnął.
– Chyba pani żartuje.
Wzruszyłam ramionami.
– Pracuję na zlecenie pana teścia. Poprosił mnie, żeby odczytał pan tę treść przed kamerą. Jeśli pan tego nie zrobi, zdjęcia, które pstryknęłam panu z tamtą panią – pokazałam podbródkiem stolik, przy którym wcześniej siedzieli – a które są własnością mojego klienta, trafią do pana żony.
Patrzył na mnie i nic nie mówił.
– Proszę się nie spieszyć. Nie mam na dzisiaj innych zleceń – zapewniłam go.
Nie wyglądał już seksownie. Wyglądał na kolesia, którym tak naprawdę był: marnego podrywacza, któremu na głowę właśnie spadła lodówka wyrzucona z czwartego piętra. Przeczytał jeszcze raz treść kartki i odchrząknął. Odebrałam to jako przygotowanie do występu i włączyłam kamerę w komórce.
– Czy naprawdę nie moglibyśmy się jakoś dogadać? – spytał żałośnie.
Wyłączyłam kamerę.
– Chyba nie chce pan, żebym to też nagrała, prawda?
Przez chwilę kręcił głową, a potem spojrzał mi w oczy. Jeśli szukał litości, trafił pod zły adres. Nie mam współczucia dla facetów zdradzających żony, od kiedy się dowiedziałam, że mój mąż był jednym z nich.
– To co, zaczynamy? – spytałam retorycznie i ponownie włączyłam kamerę.
Facet znowu odchrząknął.
– Kochanie – powiedział, patrząc prosto w obiektyw – jestem głupim kutasem. Zrobiłem rzeczy, które cię zraniły. Ale naprawdę cię kocham. I obiecuję, że to się nigdy nie powtórzy. Nigdy!
Rzeczywiście wypowiedział się własnymi słowami, ale odpowiadało to treści z kartki na tyle, że postanowiłam się nie czepiać. Chociaż wiedziałam, że za dwa miesiące, najdalej trzy, sytuacja się powtórzy. Mąż zacznie przesiadywać na zebraniach albo wyjeżdżać w delegacje, żona poczuje się samotna, a teść ponownie pogrozi paluszkiem. Mąż się pokaja, żona uspokoi, a teść znowu wyda trochę kasy, chociaż podejrzewałam, że dla niego honorarium detektywa to jak splunąć. Tyle że następnym razem nie wynajmie mnie, lecz kogoś, kogo facet wcześniej nie widział na oczy.
Ile ja już się naoglądałam takich historii!
Schowałam komórkę do kieszeni. Wstałam.
– To wszystko? – spytał.
Nie odpowiedziałam, bo to nie miało sensu. Wyszłam z restauracji, pozostawiając mu do zapłacenia rachunek za moje dwie szklanki wody.
Na zewnątrz wciągnęłam głęboko w płuca zimne, śmierdzące spalinami powietrze Warszawy. Sądząc z liczby samochodów i ludzi na ulicach, pandemia nigdy się nie wydarzyła. Obostrzenia zniesiono z dnia na dzień i wszyscy żyli tak, jakby nic się nie stało, tylko jeszcze szybciej, na wszelki wypadek.
A ja znowu zaczęłam zarabiać. Dziewięćdziesiąt procent, a może nawet więcej zleceń prywatnego detekty-wa dotyczy zdrad małżeńskich. Kiedy nie można było wychodzić z domów, zdrady ustały, bo nie da się romansować w warzywniaku albo w kolejce do apteki. A razem z nimi wyschło źródło moich zarobków. Ale teraz, kiedy pandemię odwołano, wszystko wybuchło ze zdwojoną siłą, jakby niewierni małżonkowie chcieli sobie powetować te tygodnie spędzone przymusowo w domowych pieleszach. Powiedzenie, że mój telefon się urywał, byłoby grubą przesadą, ale miałam pracę. I miałam forsę, przynajmniej na życie. Wyglądało na to, że sprawy wreszcie idą w dobrym kierunku. A przynajmniej w lepszym.
W samochodzie zdjęłam perukę, bo swędziała mnie od niej skóra głowy, i owinęłam szyję szalikiem, bo dekolt i okolice push-upu miałam pokryte gęsią skórką. Koła kilka razy zabuksowały w brei, którą nie wiadomo czemu cały czas nazywa się śniegiem, ale po chwili złapały przyczepność i wyjechałam na jezdnię.
To, co spadało z nieba, nie było ani śniegiem, ani deszczem, tylko niezidentyfikowaną masą, którą przyroda odpłacała nam, ludziom, za złe traktowanie. W końcu depresja jest podobno najczęstszą przyczyną samobójstw, a planeta z pewnością odetchnęłaby, gdyby było nas nieco mniej. Samochody poruszały się jak żółwie, bo zima, która w tym roku zaskoczyła drogowców na samym początku listopada, nadal ich zaskakiwała, każdego dnia. Padał śnieg i wiał wiatr tak silny, że na niezabudowanych odcinkach drogi czułam, jakby na samochód napierał słoń. Tak, jakby żywioły sprzysięgły się, żeby zmieść ludzkość z powierzchni Ziemi. Niestety ludzkość jest jak karaluchy. Jechałam więc bardzo ostrożnie, ale do przodu. Tyle że nie mogłam przewidzieć, ile tym razem zajmie mi jazda do domu. Jednak nawet w najgorszych warunkach droga z Warszawy do Brwinowa, zwłaszcza nocą, nie zajmuje dłużej niż godzinę. Za godzinę była szansa na gorący prysznic i łóżko. Miałam nadzieję niedługo zakopać się w pościeli, przytulić do Loli, która – zima czy lato – grzała jak piecyk, i zapaść w sen.
Ale wiadomo, czyją matką jest nadzieja.
Rozdział 2
Znowu zadzwoniła, kiedy skręciłam z przelotówki. Sama jestem sobie winna, że tym razem odebrałam. Myślałam, że to ojciec albo Miśka. A telefon z domu o tej porze zawsze wywołuje u mnie dreszcz strachu w dolnej części kręgosłupa.
– Proszę się nie rozłączać – powiedziała.
– Proszę do mnie więcej nie dzwonić! – krzyknęłam, po czym mocniej zacisnęłam dłonie na kierownicy, bo samochodem zarzuciło na śniegowej brei. Na szczęście droga była pusta. Brwinów to zdecydowanie nie jest miasto, które nigdy nie zasypia.
Zredukowałam prędkość jeszcze bardziej, ponieważ boczne ulice w ogóle nie widziały dzisiaj pługa śnieżnego. I zrobiłam to w samą porę. Przy nowym osiedlu, które w zeszłym roku zaczęli budować kilka przecznic od mojego domu, coś wyskoczyło na jezdnię. Najpierw pomyślałam, że to mały pies, potem, że duży kot, ale nie mogłam się przyjrzeć, bo jednocześnie wciskałam hamulec w podłogę i trzymałam z całych sił kierownicę. Ale samochodem i tak zarzuciło, ustawił się bokiem i po chwili zatrzymał kilka centymetrów od parkanu.
– Pani Franko? – usłyszałam w telefonie. – Jest tam pani?
Powoli wzięłam głęboki wdech, puściłam kierownicę i wysiadłam z samochodu. To nie był pies ani kot. To była płachta szarej folii, którą wiatr przywiał z budowy.
– Pani Franko?
– Proszę przestać do mnie dzwonić!
– Potrzebuję pani pomocy.
– Ale ja nie potrafię pani pomóc. A gdybym nawet potrafiła, nie chcę! Nie zmusi mnie pani! To ciągle jeszcze wolny kraj!
No i proszę, znowu krzyczałam. Zero profesjonalizmu.
– Pani Franko… – zaczęła, a ja nacisnęłam czerwoną ikonkę słuchawki.
Ściskałam telefon w dłoni, ale nie zadzwonił więcej. Serce mi waliło. Do domu miałam już niedaleko, ale nie mogłam prowadzić w takim stanie. Zrobiłam kilka wdechów. Głęboko wciągnęłam lodowate powietrze. Pokręciłam głową, aż mi chrupnęło w karku. Wsiadłam, zapaliłam silnik i powoli ruszyłam. Starałam się skupić na drodze, śliskiej i słabo oświetlonej, a miejscami zupełnie ciemnej, i nie myśleć już o telefonach od tej baby.
Udawało mi się to mniej więcej przez pięć minut. Do momentu, kiedy skręciłam w moją uliczkę i zobaczyłam zaparkowanego przed furtką białego mercedesa.
Wysiadła, gdy tylko dostrzegła światła mojego samochodu. Miała na sobie biały wełniany płaszcz, który nawet na tym upiornym wichrze trzepotał malowniczo, a nie rozpaczliwie jak poły mojej kurtki. Gdyby choć pięć minut siedziała w tym płaszczu w pociągu albo w tramwaju, już by zszarzał, ale był nieskazitelny, widziałam to nawet w świetle latarni.
– Pani Franko, bardzo proszę, niech pani mnie wysłucha.
Jej słowa ledwo przebijały się przez wycie wiatru.
– Dzwonię na policję.
– Tu wolno parkować. I wolno dzwonić do ludzi, zwłaszcza do tych, którzy wykonują zawód prywatnego detektywa i upubliczniają swój numer telefonu. Jak pani słusznie powiedziała, to jeszcze ciągle wolny kraj.
Niestety miała rację.
Uznałam, że nie będę tracić czasu na otwieranie bramy. Samochód może zostać na ulicy, chętnie zobaczyłabym delikwenta, który chciałby go ukraść. Zresztą na podwórku było większe prawdopodobieństwo, że na dach auta spadnie jakaś gałąź. Ruszyłam do furtki. A ona za mną. I nie przestawała mówić, przekrzykując wiatr, a ja nie mogłam zamknąć jej ust, bo już się zgodziłyśmy co do nadal panującej w tym kraju wolności.
– Mój mąż nie popełnił samobójstwa, pani Franko.
To już słyszałam. Wspominała o tym z pięć razy, zanim przestałam odbierać od niej telefony.
– Ktoś go zabił. I upozorował samobójstwo.
Westchnęłam. Za dużo kryminałów. Za dużo kryminałów się pisze, za dużo wydaje i za dużo ludzi się nimi zaczytuje. Włożyłam rękę do kieszeni kurtki, potem do drugiej, ale klucza do furtki w nich nie było.
– Proszę odkryć prawdę.
Zsunęłam z ramienia torebkę. Miała rozmiar A3 i była wypchana po brzegi.
– Tylko pani może mi pomóc.
Zanurzyłam w torebce rękę po łokieć. Miałam nadzieję, że usłyszę znajome brzęczenie i wyłowię te cholerne klucze bez wyrzucania całej zawartości na chodnik. Niestety baba gadała, wiatr wył i razem zagłuszali wszystkie inne dźwięki.
– Nie mogę – warknęłam. – Nie jestem cudotwórczynią.
– Dobrze zapłacę.
Tak, to miało znaczenie. Praca detektywa to nadal było zajęcie z niepewnym jutrem. Im więcej zdołam odłożyć, tym pewniejsze ono będzie. Nie gardziłam żadnym zleceniem. Ale tego nie chciałam się podjąć i już.
– Dobre wynagrodzenie nie zwiększa moich umiejętności czynienia cudów – odburknęłam. Przykucnęłam i zaczęłam wyjmować z torebki po kolei cały mój dobytek. Na chodniku leżał śnieg, na jezdni też, więc układałam rzeczy na kolanach.
– Pani Franko. – Baba w białym płaszczu uderzyła w żałosny ton. – Jeśli pani mi nie pomoże, nikt tego nie zrobi.
Wyjęłam wszystko, a tego cholernego klucza nie było! Zgubiłam go? Wolałam nie dzwonić o tej porze, żeby nie budzić nastoletniej córki, która musi rano wstać do szkoły. Ale wyglądało na to, że mogę nie mieć wyboru. Nie spędzę nocy pod furtką, zwłaszcza z tą wariatką.
Wrzuciłam rzeczy z powrotem do torebki i wtedy klucze wypadły na chodnik. Zaczepiły się o portfel. Podniosłam się i skrzywiłam, kiedy strzyknęło mi w kolanie. Nienawidziłam zimy, a był dopiero listopad!
Wsunęłam klucz do zamka i przekręciłam. Baba dała krok do przodu, jakby chciała wejść za mną. Na wszelki wypadek szybko zatrzasnęłam jej furtkę przed nosem.
– Pani Franko, niech mi pani pozwoli opowiedzieć wszystko po kolei. Wtedy sama pani zrozumie.
Nie rozumiałam własnego życia i byłam całkowicie niezainteresowana rozumieniem cudzego. Szczególnie tego natrętnego babsztyla, który mówił coraz głośniej, w miarę jak oddalałam się od furtki.
– Musi mi pani pomóc! Przecież doskonale pani wie, jak to boli, kiedy mąż popełnia samobójstwo!
Odwróciłam się na pięcie.
– Mój mąż miał wypadek samochodowy.
– To pani tak twierdzi.
– Tak samo uważa policja. – Wciągnęłam głęboko powietrze. – Naprawdę rozumiem pani ból – wygłosiłam wyświechtaną formułkę – ale nie mogę pomóc. Przykro mi.
Odwróciłam się, żeby odejść, i zobaczyłam otwarte drzwi domu. I stojącą w nich Miśkę, która oburącz przytrzymywała skrzydło, żeby nie zatrzasnął go wiatr.
– Mamo, o czym mówi ta pani?
Kurwa, serio? Jeszcze to?
– Ta pani bredzi, córeczko – odpowiedziałam najspokojniej, jak umiałam. – Chodź do środka, bo się zaziębisz, a jutro musisz wstać…
Spróbowałam ją objąć, ale się wyrwała.
– Dlaczego ona mówi, że tata popełnił samobójstwo?
– Nie wiem – westchnęłam. Jeśli będę tak wzdychać na zimnie, sama się przeziębię. – Nie odpowiadam za to, co myśli i mówi ta pani. Chodź.
Miśka nie drgnęła. Odwróciłam się do furtki. Baba w białym płaszczu nadal stała przy siatce.
– Kochanie, czy możemy o tym porozmawiać w domu? – spróbowałam. – Jest zimno i późno i musisz jutro rano wstać…
– Ale skąd ona to wie?
Okej, wdech, wydech i jeszcze raz.
– Nie wie tego.
– To dlaczego tak mówi?
Nie miałam na to odpowiedzi.
– Czy możemy z nią porozmawiać?
– Nie!
Weszłam do środka. Chciałam, żeby Miśka też weszła i żebym mogła zamknąć za nią drzwi. Okropnie ciągnęło, a ogrzewanie kosztuje. Powiedziałam to głośno.
– Mam to gdzieś! – wrzasnęła Miśka. – Ta pani chce nam powiedzieć coś ważnego o tacie, a ty nie chcesz słuchać. Nic cię nie obchodzi!
Bo nie mogę już znieść więcej bólu. Ale tego nie powiedziałam. Stałam tam tylko i wdychałam zimne powietrze.
– Nie ruszę się stąd, dopóki z nią nie porozmawiamy – oznajmiła moja córka i zaplotła ręce na piersi.
Wiedziałam, że mówi serio. Nie od dzisiaj była nastolatką. Przedramiona miała pokryte gęsią skórką. I stała boso.
– Miśka, jest… – Zerknęłam na wyświetlacz komór-ki. – Cholera, już wpół do pierwszej. A ty musisz jutro…
– Nie obchodzi mnie to! Masz z nią porozmawiać!
Jak to jest, że kiedy już mi się wydawało, że prawie przełamałam jakąś barierę i zaczęłam normalnie dogadywać się z moim dzieckiem, ono wskakuje na wyższy poziom? Bierze udział w jakimś konkursie na najpaskudniejszą nastolatkę województwa? Czy to się nigdy nie skończy?
– Miśka…
Uniosła tylko podbródek i jeszcze mocniej zaplotła ramiona. Trzęsła się z zimna.
– Niech pani przyjedzie jutro o dziesiątej! – krzyknęłam w stronę furtki.
– Jestem wtedy w szkole – zaprotestowała Miśka.
– Dokładnie. Z tą panią najpierw porozmawiam ja. I wszystko ci powtórzę. Obiecuję. – Wiedziałam, że nie dotrzymam słowa.
O dziwo nie kłóciła się dłużej. Musiało jej być naprawdę zimno.
– Jutro o dziesiątej – powtórzyłam w kierunku furtki.
– Dziękuję, pani Franko! Bardzo dziękuję! Naprawdę!
Kobieta wsiadła do mercedesa i zatrzasnęła za sobą drzwi. A ja zatrzasnęłam swoje.
Rozdział 3
Właściwie mogłam ją zaprosić od razu w nocy, bo i tak nie zmrużyłam oka – mimo gorącego prysznica i spojrzeń Loli, która dawała mi jasno do zrozumienia, że noc jest od spania, a nie od przewracania się w łóżku z boku na bok. W końcu dałam za wygraną i wstałam, a Lola od razu zajęła moją poduszkę.
Zeszłam na dół. Skrzypienie każdego schodka rozlegało się w ciszy nocy jak wystrzał, bałam się, że obudzę Miśkę. Ale ona spała mocnym snem człowieka pozbawionego większych problemów. A ja problemów miałam tyle, że gdybym za każdy dostała złotówkę, do końca życia mogłabym nie kiwnąć palcem w bucie.
Mieszkałam w rozpadającym się starym domu, który już nawet nie krzyczał o remont, bo nie miał siły, tylko cichutko jęczał. Chyba jeszcze trochę brakowało do tego, żeby zaczął przeciekać dach, ale gdybym znalazła na podłodze kałużę po deszczu, wcale by mnie to nie zdziwiło. I nie muszę chyba dodawać, że chociaż zarabiałam, na remont nie miałam pieniędzy.
Nie miałam też pieniędzy, żeby wynieść się gdzie indziej. Rok temu mój mąż zginął w wypadku samochodowym i zaraz potem okazało się, że praca detektywki, chociaż ciekawa i świetnie nadająca się do zabawiania ludzi na imprezach („Naprawdę śledzisz ludzi, kochana?”, „Masz takie okulary na podczerwień?”, „A mikrofon w długopisie?”), przynosi za mało pieniędzy, żebym mogła utrzymać siebie i nastolatkę w warszawskim mieszkaniu. Więc je sprzedałam i wróciłam z podkulonym ogonem do Brwinowa, do domu ojca. Potem zaś wybuchła pandemia, a ja utknęłam w czarnej dziurze wypełnionej gęstym klejem, który hamował wszystkie moje ruchy.
Gdy uciekłam z tego miasteczka jeszcze na studiach, wydawało mi się po prostu małe i nudne. Chciałam od życia czegoś więcej niż ciągłego spotykania na ulicach tych samych osób i plotek w warzywniaku. Kiedy wróciłam, zrozumiałam, że jest jeszcze gorzej. To miasteczko było złowrogie. Ludzie wiedzieli rzeczy, o których nie mówili, tak jak w domu alkoholika nie mówi się o wódce. I jak w domu alkoholika wszyscy mieszkańcy Brwinowa opanowali do perfekcji pojawianie się we właściwych miejscach we właściwym czasie, a unikanie miejsc i czasów niewłaściwych. Niekiedy miałam wrażenie, że to nie miasteczko, tylko rój, kilka tysięcy osób kierowanych jedną myślą, a pośród nich obcy, tacy jak ja, tolerowani, ale nigdy niedopuszczani do prawdy. Za to obserwowani. Nieustannie obserwowani.
I kiedy już byłam pewna, że do końca życia będę tkwić w miejscu, gdzie każdy z mijanych na ulicy ludzi (a przynajmniej większość) doskonale wie, kim jestem, i pamięta mnie ze szkoły, gdzie nie mogę nawet przez chwilę pozostać anonimowa, i że już nic gorszego nie może mi się w życiu przytrafić, moja niespełna szesnastoletnia córka wdała się w romans z moim (tak, moim, nie swoim!) kolegą z liceum. Potem dowiedziałam się, że mąż mnie zdradzał, oczywiście zanim zginął w tym cholernym wypadku. Kobieta, z którą romansował, młodsza ode mnie o dobrych dziesięć lat i wyższa o dobrych dziesięć centymetrów, za to chudsza o co najmniej dziesięć kilo, najpierw zaprzyjaźniła się z moją córką, a potem uratowała mi życie. Mój wiekowy ojciec spadł ze schodów i złamał sobie szyjkę kości udowej, a ja byłam wdzięczna opatrzności, że tylko na tym się skończyło. A jakby tego było mało, w moim życiu pojawił się Łukasz Wolski. Wielka miłość w liceum, a obecnie milioner. I psychopatyczny przestępca, który najpierw omal nie zabił całej mojej rodziny i kochanki męża, a potem uciekł. Policja wciąż nie wie, gdzie on przebywa.
I teraz jeszcze ta kobieta. Baba w białym mercedesie i w białym wełnianym płaszczu, elegantszym niż wszystko, co kiedykolwiek miałam, która upierała się, że jej mąż nie popełnił samobójstwa. Za to była pewna, że zrobił to mój.