Cztery osoby, cztery odmienne charaktery, przedstawiciele różnych środowisk, innych wyznań, wyruszają na poszukiwanie nieśmiertelności obiecanej w starożytnym manuskrypcie o niejasnym pochodzeniu.
Oliver, Timothy, Eli oraz Ned w trakcie przerwy semestralnej ruszają do Arizony, gdzie siedzibę ma mieć tajemnicze bractwo, którego członkowie pokonali śmierć i przestali podlegać naturalnemu cyklowi życia. Od setek lat strzegą tej tajemnicy, a tak w każdym razie każe przypuszczać tajemnicze pismo, zgodnie z którym ceną nieśmiertelności jest ofiara – jedna dobrowolna, jedna narzucona.
Jedynie czterech kandydatów może ubiegać się o nauki. Jedynie dwóch zostanie przyjętych. Samobójstwo i morderstwo – oto cena życia wiecznego.
Czy marzenia o nieśmiertelności to jedynie ułuda? Czy poświęcenie przyjaciół pozwoli uzyskać młodym studentom to, po co przybyli na pustynię? Czy Księga Czaszek stanowi potężny artefakt, czy jedynie pułapkę wabiącą kolejne ofiary bractwa?
Księga czaszek
Przekład: Krzysztof Sokołowski
Seria: Wymiary
Wydawnictwo Vesper
Premiera: 15 maja 2024
1. Eli
Wjeżdżamy do Nowego Jorku od północy, przelotówka z Nowej Anglii. Prowadzi Oliver, jak zwykle. Niezmordowany, rozluźniony, długie jasne włosy powiewają mu na zimnym wietrze wpadającym przez półotwarte okno. Obok niego śpi skulony Timothy. Drugi dzień przerwy wielkanocnej, drzewa wciąż jeszcze nagie, na poboczach zgarnięte ohydne kupy brudnego, poczerniałego śniegu. W Arizonie nie powinno chyba być brudnego śniegu. Ned siedzi obok mnie na tylnym siedzeniu, coś skrobie, zapełnia kolejne strony wymiętoszonego notatnika tymi swoimi bazgrołami mańkuta. W małych ciemnych oczkach demoniczny błysk. Nasz pedałkowaty Dostojewski za trzy grosze. Rycząca ciężarówka zbliżyła się lewym pasem, wyprzedziła nas i nagle skręciła w prawo. Niemal zabrakło nam miejsca. Prawie przerobiła nas na sieczkę. Oliver, klnąc, nacisnął hamulce, aż zapiszczały opony; polecieliśmy do przodu. Moment później szarpnął kierownicą, zjechał na pusty prawy pas; chciał uniknąć zderzenia z jadącym za nami samochodem. Timothy się obudził.
– Co, do jasnej cholery? – zapytał. – Już nawet pospać sobie nie można?
– Przed chwilą omal nie zginęliśmy – odpowiedział mu gwałtownie Ned; pochylając się, wypluł niemal te słowa w wielkie różowe ucho Timothy’ego. – To byłaby dopiero ironia, nie? Na przelotówce z Nowej Anglii ciężarówka rozmazuje po asfalcie czterech obiecujących młodych mężczyzn, podróżujących na zachód po wieczne życie. Nasze smukłe, młode członki rozrzucone na poboczu…
– Wieczne życie – powiedział Timothy i czknął. Oliver się roześmiał.
– Szanse są pół na pół – zauważyłem, i to nie po raz pierwszy. – Egzystencjalna ruletka. Dwóch żyje wiecznie, dwóch umiera.
– Egzystencjalne gówno – odpowiedział mi Timothy. – Rany, ty mnie naprawdę zdumiewasz, Eli. Jak możesz na poważnie wciskać nam ten egzystencjalny kit. W dodatku pewnie w to wierzysz, co?
– A ty nie?
– W Księgę Czaszek? W tę twoją arizońską Shangri-La?
– Jeśli nie wierzysz, to czemu z nami jedziesz?
– Bo w marcu w Arizonie jest ciepło.
Użył przeciwko mnie tego swojego lekkiego, swobodnego tonu goja z dobrego Country Clubu; tonu, którym zawsze się tak znakomicie posługiwał, a którym ja zawsze tak strasznie pogardzałem. Stało za nim osiem pokoleń z tymi ich najpewniejszymi, arystokratycznymi pieniędzmi.
– Przyda mi się zmiana scenerii, człowieku.
– I to wszystko? – zapytałem. – Czy to cała głębia twojego filozoficznego i emocjonalnego zaangażowania w tę podróż? Nabierasz mnie, Timothy. Bóg jeden wie, czemu czujesz, że nawet wobec czegoś tak wielkiego musisz udawać chłodnego i zblazowanego. Ten twój najpoprawniejszy akcent. Jakże arystokratycznie dajesz do zrozumienia, że poświęcenie, jakiekolwiek poświęcenie, jest czymś grubiańskim i nie przystoi…
– Proszę, oszczędź mi teraz kazań – powiedział Timothy. – Nie mam nastroju na analizy etniczne. Właściwie jestem trochę zmęczony.
Mówił to uprzejmie, przerywając dyskusję z kłopotliwie natrętnym Żydkiem w najbardziej przyjacielski, waspowski sposób. Najmocniej nienawidzę Timothy’ego właśnie wtedy, gdy zaczyna mi świecić w oczy tymi swoimi genami, kiedy daje do zrozumienia z właściwą klasom wyższym i tak dla niego naturalną modulacją głosu, że jego przodkowie stworzyli ten wielki kraj, podczas gdy moi kopali ziemniaki w litewskich lasach.
– Chcę się przespać – dodał, a do Olivera powiedział: – Patrz trochę uważniej na tę cholerną szosę, dobra? I obudź mnie, kiedy dojedziemy do Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy.
Głos Timothy’ego zmienił się lekko, kiedy nie mówił do mnie, kiedy nie przemawiał już do skomplikowanego, denerwującego przedstawiciela obcej, odpychającej, lecz być może wyższej rasy. Teraz był wiejskim arystokratą zwracającym się z poleceniem do prostego parobka – we wzajemnym stosunku tych dwóch nie było nic intrygującego. Nie żeby Oliver był aż tak prosty, ale oczywiście ten właśnie egzystencjalny obraz jego osoby tkwił w świadomości Timothy’ego i funkcjonował jako definicja ich wzajemnych stosunków niezależnie od rzeczywistości. Timothy ziewnął i znów zapadł w sen. Oliver ostro przydepnął gaz i wystartowaliśmy w pogoń za ciężarówką, która spowodowała to całe zamieszanie. Wyprzedziliśmy ją, Oliver zmienił pas i zajechał tuż przed jej maskę, kusząc kierowcę możliwością powtórzenia zabawy od nowa.
Zaniepokojony obejrzałem się za siebie – ciężarówka, czerwono-zielony potwór, niemal najeżdżała nam na zderzak. Wysoko w górze majaczyła twarz szofera – płonąca gniewem, ponura, napięta: szerokie niedogolone policzki, zimne zmrużone oczy, zaciśnięte usta. Zmiótłby nas z drogi, gdyby tylko mógł. Biły od niego wibracje nienawiści. Nienawidził nas za to, że jesteśmy młodzi, przystojni (ja! przystojny!), że mamy czas i gelt na college, w którym nabijają nam głowy mnóstwem nieużytecznej wiedzy. Tam na górze przysiadł ignorant, hurrapatriota. Płaska głowa pod przetłuszczoną, płócienną czapką. Mocniej kochający ojczyznę, bardziej moralny od nas; ciężko pracujący Amerykanin. Litował się nad sobą, bo utknął za czterema dzieciakami, co to myślą tylko o dobrej zabawie. Chciałem poprosić Olivera, żeby przyspieszył, nim ciężarówka nas zmiażdży, ale Oliver jechał równo środkowym pasem, strzałka prędkościomierza stała nieruchomo na siedemdziesiątce. Zwalniał ciężarówkę. Oliver potrafi być bardzo uparty.
Wjeżdżaliśmy do Nowego Jorku jakąś autostradą przecinającą Bronx. Dla mnie to ziemia nieznana. Jestem chłopakiem z Manhattanu, znam tylko metro. Nie mam nawet prawa jazdy. Autostrady, automobile, stacje benzynowe, budki do pobierania opłat – artefakty naszej cywilizacji, z którymi miałem do tej pory najzupełniej przypadkowy kontakt. Szkoła: przyglądam się dzieciakom z przedmieść najeżdżającym centrum podczas weekendów, z dziewczynami, każdy we własnym samochodzie, a obok każdego na siedzeniu złotowłosa siksa – nie mój świat, zupełnie nie mój świat. A przecież mieli po szesnaście, siedemnaście lat, tak jak ja. Mnie jednak wydawali się półbogami. Łazili po Strip od dziewiątej do wpół do drugiej w nocy, a później wracali do Larchmond, do Lawrence, do Upper Montclair, zatrzymywali się na jakiejś cichej, usłanej liśćmi uliczce, włazili z dziewczynami na tylne siedzenie samochodu, w świetle księżyca błyskały białe uda, spadały majtki, rozpinał się rozporek, szybkie pchnięcie, stęknięcia, jęki. A w tym czasie ja jechałem metrem, linia West Side. Ma to pewien wpływ na rozwój seksualny. Nie przerąbiesz dziewczyny w metrze. A jak z rąbaniem jej na stojąco w windzie jadącej na piętnaste piętro domu przy Riverside Drive? Co ze zrobieniem tego na smołowanym dachu bloku mieszkalnego, osiemdziesiąt metrów nad West End Avenue, dopychasz się do orgazmu wśród łażących wokół gołębi krytykujących technikę i gruchających śmiechem z pryszczy na twym tyłku?
Dorastać na Manhattanie to zupełnie inne życie, pełne niedogodności i niewygód rujnujących okres dojrzewania. A smukłe dzieciaki z własnymi samochodami mogą pofiglować sobie z dziewczynami w czterokołowych motelach. Oczywiście my, którzy dorastaliśmy wśród miejskich niewygód, wyrobiliśmy w sobie kompensujące je bogactwo uczuć. Mamy pełniejsze, bardziej interesujące dusze, umocnione przeciwieństwami losu. Klasyfikując ludzi według moich własnych kryteriów, zawsze oddzielałem tych, którzy prowadzą, od tych, którzy nie prowadzą. Oliverowie i Timothy’owie z jednej strony, tacy jak Eli z drugiej. Słuszność nakazuje, by Ned przynależał do mojej grupy, do niekierowców, myślicieli, moli książkowych, introwertyków; zbolałych, upośledzonych pasażerów metra. Ale on ma prawo jazdy. Jeszcze jeden dowód jego zboczonej natury.
Radował mnie powrót do Nowego Jorku, nawet jeżeli przejeżdżało się tylko przez miasto, tak jak my teraz, w drodze na Złoty Zachód. To był mój świat, a w każdym razie będzie, gdy z nieznanego Bronxu wyjedziemy na Manhattan. Tanie księgarnie, budki z parówkami i sokiem z papai, muzea, kinoteatry (my, nowojorczycy, nie nazywaliśmy ich kinoteatrami, ale oni tak), tłumy. Dotyk, gęstość. Witamy w Koszernym Kraju. Widok miły oczom po miesiącach spędzonych w niewoli pastoralnej dziczy Nowej Anglii, rozłożyste drzewa, szerokie aleje, białe kościoły kongregacjonalistów, błękitnoocy ludzie. Jak dobrze uciec od prostoty naszego kampusu, prostoty w stylu Ivy League, i znów odetchnąć skażonym powietrzem. Noc na Manhattanie i… na zachód! W stronę pustyni. W szpony Powierników Czaszek. Pomyślałem o ozdobnych stronach starego manuskryptu, o archaicznym piśmie, o zdobionych ornamentami marginesach kart; osiem uśmiechniętych czaszek (siedmiu z nich brakowało dolnych szczęk, a mimo to potrafiły się uśmiechać!), każda wyrysowana w małym polu ujętym w kolumny. Dajemy ci życie wieczne. Jakże nierealna wydawała się ta cała historia z nieśmiertelnością, teraz gdy na południowym zachodzie liny mostu Waszyngtona błyszczały kolorowymi lampkami jak zdobione klejnotami, po prawej biły w niebo jakże mieszczańskie wieże Riverdale, odgradzając nas od horyzontu, a przed nami czekała czosnkowa rzeczywistość Manhattanu. Chwila gwałtownego zwątpienia. Zwariowana ucieczka przed rzeczywistością. Jesteśmy głupcami, biorąc to na serio, jesteśmy głupcami, inwestując chociaż grosz z naszego psychicznego kapitału w tę dziwaczną fantazję. Dajmy sobie spokój z Arizoną. Jedźmy raczej na Florydę: Fort Lauderdale, Daytona Beach. Pomyśl o tych wszystkich opalonych, chętnych dupciach czekających, by podebrali je inteligentni chłopcy z północy. I – jak to się już zdarzało przy innych okazjach – Ned jakby czytał w moich myślach. Rzucił mi ostre, kpiące spojrzenie i powiedział cicho:
– Nie umrzeć nigdy. Strzał w ciemno! Ale czy rzeczywiście może w tym być coś z prawdy?
2. Ned
Prawdziwie fascynujące, prawdziwie wyzywające, obiecujące mi prawdziwą satysfakcję estetyczną jest to, że dwóch z nas musi zginąć, by dwaj wyzwoleni zostali od śmierci. Takie warunki stawiają Powiernicy Czaszek; oczywiście cały czas zakładając, że po pierwsze, Eli prawidłowo przetłumaczył rękopis, i po drugie, to, co nam powiedział, ma jakiś sens. Myślę, że tłumaczenie musi być prawidłowe; Eli jest niesamowicie precyzyjny w kwestiach filologicznych – lecz zawsze trzeba założyć, że istnieje możliwość oszustwa, zaaranżowanego, być może, przez niego samego. Albo że to wszystko nonsens. Czy Eli gra z nami w jakąś skomplikowaną grę? Oczywiście jest zdolny do wszystkiego, chytry Żydek, wyuczony zaskakujących sztuczek getta, klecący skomplikowaną fikcję, tak by zwabić trzech bezradnych gojów na zagładę; rytualna krwawa łaźnia na pustyni. „Załatwcie najpierw tego chudego, tego pedała, wsadźcie mu płonący miecz w jego pokalaną dupę”. Najprawdopodobniej przypisuję Eliemu więcej przewrotności, niż jej rzeczywiście posiada, przenoszę na niego moją gorączkową, zwichrowaną, androgyniczną niestabilność. A on wydaje się szczery – sympatyczny, żydowski chłopak. Z grupy czterech kandydatów podejmujących próbę jeden musi oddać się śmierci dobrowolnie, drugi zaś stać się ofiarą ocalałej dwójki. Sic dixit liber calvariarum. Tak mówi Księga Czaszek. Widzicie, jo tyz godom po cezariańsku! Dwóch na śmierć, dwóch na życie; wspaniała równowaga, czterokątna mandala. Drżę w więzach zwątpienia, wisząc między śmiercią a nieśmiertelnością. Dla filozofa Eliego ta przygoda jest mroczną wersją zakładu Pascala, egzystencjalistyczną podróżą po zagładę lub nieskończoność. Dla Neda, przyszłego artysty, to kwestia estetyczna, kwestia treści wypełniającej formę. Który z nas podda się losowi? Oliver, ze swoim gwałtownym głodem życia, jak przystało na farmera ze środkowego zachodu, przypnie się do butelki pełnej nieskończoności, będzie musiał, nawet przez chwilę nie pogodzi się z możliwością znalezienia się między tymi, którzy muszą odejść, by inni mogli żyć. A Timothy, oczywiście, opuści Arizonę nietknięty i nieśmiertelny, radośnie machając szczęśliwym czepkiem. Jego rasę hoduje się po to, by zwyciężała. Jak mógłby sobie pozwolić na śmierć, skoro ma pieniądze złożone w banku na swoje nazwisko? Ma na co czekać. Wyobraźcie sobie sześć procent rocznie od kapitału złożonego, powiedzmy, na osiemnaście milionów lat. Będzie właścicielem wszechświata! Całego wszechświata! Ci dwaj są więc pewnymi kandydatami do nieśmiertelności. Tym samym Eli i Ned muszą się poddać wyrokom losu lub zostać im poddani. Pozostałe role szybko znajdują aktorów. Eli zostanie, oczywiście, zabity; przecież Żyd zawsze jest ofiarą, prawda? Będą padać mu do stóp, wdzięczni za to, że w kurzu archiwów znalazł ścieżkę do bramy wiodącej ku wiecznemu życiu, a we właściwym momencie rytuału cap! – złapią go i dadzą mu łupnia, szybka porcja cyklonu B. Ostateczne rozwiązanie problemu Eliego. Pozostawia to mnie jako ochotnika na ofiarne samospalenie. „Decyzja – mówi Eli, cytując odpowiedni rozdział i wers Księgi Czaszek – musi być w pełni dobrowolna, wyrastać z czystej chęci ofiarowania siebie albo nie wyzwoli odpowiednich wibracji”. W porządku, panowie. Jestem na wasze usługi. Powiedzcie słowo, a zrobię dla was więcej, niż mogę. Decyzja w pełni dobrowolna, prawdopodobnie pierwsza taka decyzja w moim życiu. Ale – dwa życzenia. Stawiam dwa warunki. Timothy, musisz sięgnąć do swych milionów z Wall Street i opłacić przyzwoite wydanie moich wierszy, ładna okładka, dobry papier, krytyczna przedmowa kogoś, kto się zna na rzeczy – Trilling, Auden, Lowell, ktoś tego kalibru. Jeśli umrę dla ciebie, Timothy, jeśli przeleję mą krew, byś mógł żyć wiecznie – czy zrobisz to dla mnie? I Oliver – od ciebie także będę wymagał przysługi, szanowny panie. Quid pro quo to sine qua non, jak by powiedział Eli. W ostatnim dniu życia chcę spędzić z tobą godzinę na osobności, mój ty drogi i przystojny przyjacielu. Chcę przeorać ugór twego niewinnego ciała. Bądź w końcu mój, ukochany Oliverze! Obiecuję, że nie będę szczędził wazeliny. Twoje gładkie, płonące, niemal bezwłose ciało, twarde pośladki atlety, słodka, nietknięta, świeża jak pączek róży pupcia… dla mnie, Oliverze, dla mnie, dla mnie, tylko dla mnie! Oddam ci moje życie, jeśli ty na jeden wieczór oddasz mi swój tyłek. Czyż nie jestem romantyczny? A twój dylemat – czyż nie jest rozkoszny? Pójdź, Oliverze… albo nic z tego. I pójdziesz. Nie jesteś przecież żadnym tam purytaninem, jesteś człowiekiem praktycznym, zawsze pierwszym do zysku. Dostrzeżesz korzyści, jakie przyniesie ci ta uległość. Tak będzie lepiej dla ciebie. Dogódź małemu pedałkowi, Oliverze… albo nic z tego.
3. Timothy
Eli traktuje to znacznie poważniej niż my. Myślę, że tak jest w porządku, w końcu przecież on odkrył wszystko i zorganizował całą wyprawę. W każdym razie to on ma tę półmistyczną cechę, tę mglistą, wschodnioeuropejską dzikość umożliwiającą człowiekowi poważne zaangażowanie w coś, co w ostatecznym rozrachunku musi się okazać wytworem wyobraźni. Przypuszczam, że to cecha żydowska, związana z kabałą i czym tam jeszcze. W każdym razie ja uważam to za cechę żydowską, wraz z dużą inteligencją, fizycznym tchórzostwem i pasją robienia pieniędzy, ale co ja, do cholery, w ogóle wiem o Żydach? Tylko przyjrzeć się nam, siedzącym w tym samochodzie. Oliver jest najbardziej inteligentny, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Ned jest tchórzem – wystarczy na niego spojrzeć, a już się kuli. Ja mam pieniądze, choć Bóg mi świadkiem, że nie mam nic wspólnego z ich robieniem. Tyle o tak zwanych cechach żydowskich. A mistycyzm? Czy Eli jest mistykiem? A może po prostu Eli nie chce umrzeć. Czy jest w tym coś szczególnie mistycznego?
Nie. W tym nie. Lecz jeśli chodzi o wiarę, że gdzieś na pustyni żyją nieśmiertelni wygnańcy z Babilonii, Egiptu, czy z czegoś tam jeszcze; o wiarę, że jeśli pojawisz się wśród nich i wypowiesz właściwe słowa, to złożą i na ciebie przywilej nieśmiertelności… O Jezu! Kto by to kupił? Eli, tak. I może Oliver. Ned? Nie. Nie Ned. Ned nie wierzy w nic – nawet w siebie samego. I nie ja. O to możemy się założyć.
To po co z nimi jadę?
Jest tak, jak powiedziałem Eliemu: o tej porze roku w Arizonie jest cieplej. I lubię podróżować. Myślę też, że może to być zabawne doświadczenie – patrzeć, jak się wszystko rozwija, jak moi najbliżsi przyjaciele po omacku szukają swego przeznaczenia wśród arizońskiej pustyni. Po co w ogóle iść na studia, jeśli nie po to, by zbierać interesujące doświadczenia, powiększać znajomość ludzkiej natury i oczywiście dobrze się bawić? Poszedłem na studia nie po to, żeby uczyć się astronomii lub geologii. Tylko żeby patrzeć, jak inni ludzie robią z siebie dupków – tak, to prawdziwa nauka, prawdziwa rozrywka! Jak stwierdził mój ojciec, kiedy wysyłał mnie na pierwszy rok; przypomniawszy mi najpierw, że reprezentuję ósme pokolenie Winchesterów – mężczyzn idących do naszej wielkiej, starej szkoły: „Nigdy nie zapominaj o jednym, Timothy: właściwym przedmiotem studiów ludzkości jest człowiek. Sokrates powiedział to trzy tysiące lat temu i jego słowa nigdy nie straciły swej wiecznej prawdy”. W rzeczywistości, jak odkryłem na wykładach z angielskiego na drugim roku, powiedział to Pope w XVIII wieku, ale mniejsza z tym. Uczysz się, obserwując innych – zwłaszcza jeśli sam straciłeś szansę na wykształcenie swego charakteru wśród przeciwności losu, nieco za dobrze wybierając sobie prapradziadków. Stary powinien zobaczyć mnie teraz, jeżdżącego po kraju z Żydem, pedałem i parobkiem. Przypuszczam, że by to zaaprobował tylko wtedy, gdy nigdy nie zapomnę, iż jestem od nich lepszy.
Ned dowiedział się od Eliego pierwszy. Widziałem, jak się do siebie tulą i coś szepcą. Ned się śmiał. „Nie nabieraj mnie, człowieku” – mówił i Eli się czerwienił. Ned i Eli bardzo się przyjaźnią; przypuszczam, że to dlatego, iż obaj są chudzi i słabi i należą do gnębionych mniejszości. Od początku było jasne, że wśród naszej czwórki zawsze oni będą przeciw Oliverowi i mnie. Dwóch intelektualistów przeciw dwóm osiłkom, żeby to powiedzieć jak najdobitniej. Dwóch zboczeńców przeciw dwóm… Cóż, to nie tak, Eli nie jest pedałem, mimo uporu wuja Clarka, który twierdzi, że wszyscy Żydzi muszą być pedałami niezależnie od tego, czy wiedzą o tym, czy nie. Ale Eli sprawia wrażenie pedała z tym swoim seplenieniem i z tym, jak chodzi. Tak naprawdę wydaje się bardziej pedałem niż Ned. Czy Eli goni za dziewczynami tak rozpaczliwie, bo pragnie coś ukryć? W każdym razie najpierw byli Eli i Ned, szepczący i szeleszczący papierami. Później wtajemniczyli w to Olivera. „Czy nie moglibyście powiedzieć i mnie – spytałem – o czym, do cholery, tak dyskutujecie w tajemnicy?” Myślę, że sprawiało im przyjemność wykluczenie mnie i pokazanie, jak to jest być obywatelem drugiej kategorii. A może po prostu doszli do wniosku, że roześmieję się im w twarz? Ale w końcu się złamali. Oliver był ich ambasadorem.
– Co robisz na Wielkanoc? – zapytał.
– Może Bermudy? Floryda. Nassau. – Jeszcze nawet o tym nie myślałem.
– A co byś powiedział na Arizonę?
– O co chodzi?
Oliver odetchnął głęboko.
– Eli badał jakieś niezwykłe rękopisy z biblioteki – powiedział, jakby nieśmiały i zmieszany – i trafił na coś, co nazywa się Księgą Czaszek. To coś najwyraźniej leżało w magazynie z pięćdziesiąt lat i nikt tego nie przetłumaczył. Eli to zbadał i sądzi…
Że Powiernicy Czaszek rzeczywiście istnieją i że dopuszczą nas do swych tajemnic. Eli, Ned i Oliver mają w każdym razie zamiar pojechać tam i się rozejrzeć. Zapraszają mnie do kompanii. Dlaczego? Bo mam pieniądze? Bo mam wdzięk? No, w rzeczywistości to dlatego, że kandydaci mogą być przyjęci tylko wtedy, gdy przyjadą w grupach po czterech, a ponieważ w ogóle mieszkamy razem, to wydaje się logiczne i…
I tak dalej. Powiedziałem, że pojadę, dla draki. Kiedy tata był w moim wieku, szukał złóż uranu w belgijskim Kongu. Nie znalazł ich, ale próbował. Ja też mogę sobie popolować na duchy. Powiedziałem im, że pojadę. I zapomniałem o wszystkim na czas egzaminów. Dopiero później Eli wtajemniczył mnie w niektóre reguły gry. Spośród czterech kandydatów najwyżej dwóch mogło osiągnąć wieczność, a dwóch musiało umrzeć. Zgrabny kawałek melodramatu. Eli spojrzał mi prosto w oczy. „Teraz już wiesz, co ryzykujesz – powiedział – i możesz się wycofać, jeśli chcesz”. Wziął mnie na widelec, szukał śladów rdzawej wody w mej błękitnej krwi. Roześmiałem mu się w oczy. „To niezłe szanse” – odrzekłem.
4. Ned
Garść wrażeń, nim podróż ta zmieni nas na zawsze, bo zmienić nas musi. Środa wieczór, ? marca, zbliżamy się do miasta Nowy Jork.
TIMOTHY: Różowy i złoty. Pięciocentymetrowa warstwa tłuszczu na potężnych, twardych mięśniach. Wielki, masywny, byłby dobrym obrońcą w futbolu, gdyby chciało mu się spróbować. Niebieskie, protestanckie oczy, zawsze kpiące z rozmówcy. Wskazuje ci właściwe miejsce z przyjaznym uśmiechem. Manieryzmy amerykańskiej arystokracji. Strzyże się na jeża – w naszych czasach! – i w ten sposób daje światu do zrozumienia, że należy tylko do siebie. Zadaje sobie sporo trudu, by udawać leniwego i szorstkiego. Wielki kot, drzemiący lew. Strzeż się! Lwy są znacznie inteligentniejsze, niż można się po nich spodziewać, i biegają znacznie szybciej, niż spodziewają się tego ich ofiary.
ELI: Biel i czerń. Delikatny, kruchy. Oczy jak paciorki. Trzy centymetry wyższy ode mnie, ale i tak niski. Cienkie, zmysłowe usta, mocny podbródek, na głowie gęste asyryjskie loki. Taka blada, bardzo biała skóra; nigdy się nie opalał. Powinien się golić już w godzinę po ogoleniu. Morze gęstych włosów na piersi i udach; wyglądałby na mocnego, gdyby nie był taki niezdarny. Ma pecha z dziewczynami. Doszedłbym z nim do czegoś, ale nie jest w moim typie – jesteśmy za bardzo podobni. Sprawia wrażenie bezbronnego. Szybki, pojętny umysł; Eli nie jest tak głęboki, jak sądzi, ale i nie jest głupi. W zasadzie typ średniowiecznego scholastyka.
JA: Żółć i zieleń. Ruchliwy, mały elf, pokrywający zręcznością niezgrabne jądro swej istoty. Miękkie, wijące się, złotobrązowe włosy unoszą się jak nimb wokół mej głowy. Czoło wysokie i – niech to diabli! – coraz wyższe. „Wyglądasz jak postać z Fra Angelica” – powiedziały mi kiedyś jednego wieczoru dwie dziewczyny; chyba chodziły na ten sam wykład z historii sztuki. Bardzo przypominam księdza. Tak mi powtarzała matka, widziała we mnie łagodnego monsignore pocieszającego tych o zranionym sercu. Przepraszam, mamusiu. Papież nie chce podobnych do mnie. Dziewczyny chcą, intuicja mówi im, że jestem pedałem, i mimo wszystko narzucają mi się, dla nich to pewnie wyzwanie. Szkoda, strata. Jestem niezłym poetą, piszę średnie opowiadania. Gdyby mi na tym zależało, wziąłbym się za powieść. Spodziewam się umrzeć młodo. Czuję, że takie jest wymaganie romantyzmu. By utrzymać się w roli, muszę nieustannie rozważać samobójstwo.
OLIVER: Różowy i złoty jak Timothy, ale poza tym – cóż za różnica! Timothy jest jak potężna, brutalna kolumna, Oliver przypomina stożki. Twarz i ciało ma nieprawdopodobne, jak u gwiazdy filmowej: dwa metry wzrostu, szerokie ramiona, smukłe biodra. Doskonałe proporcje. Typ silny i cichy. Jest piękny, wie o tym i ma to gdzieś. Chłopak z farmy w Kansas, rysy otwarte i szczere. Długie włosy tak jasne, że niemal białe. Z tyłu wygląda jak bardzo wysoka dziewczyna, tylko talię ma inną. Muskuły nie sterczą mu jak u Timothy’ego; są płaskie i długie. Oliver nikogo nie oszuka tą swoją solidnością wieśniaka. Za błękitnymi oczami kryje się duch głodny wrażeń. Żyje we wrzącym Nowym Jorku umysłu, snując ambitne plany. A jednak bije z niego jakieś szlachetne promieniowanie. Gdybym tylko mógł oczyścić się w tym jasnym blasku! Gdybym tylko mógł!
NASZ WIEK: Timothy: 22 od zeszłego miesiąca; Ja: 21 i 1/2; Oliver: 21 w styczniu; Eli 20 i 1/2.
Timothy – Wodnik
Ja – Skorpion
Oliver – Koziorożec
Eli – Panna.