Cały świat patrzy na Amerykę – a Ameryka jest głodna zmian. I pełna gniewu. Upadek mitu o amerykańskim śnie, wielka polityka prowadzona w mediach społecznościowych, pogłębiająca się radykalizacja nastrojów, coraz większe znaczenie mniejszości latynoskiej oraz polityczny zastój – tak prezentują się dzisiejsze Stany Zjednoczone.
Według badań Instytutu Gallupa niemal połowa Amerykanów nie odnajduje się już po żadnej ze stron konfliktu między dwoma partiami. Postępująca polaryzacja społeczeństwa sprawia, że zniechęconych obywateli USA motywuje do głosowania potrzeba powstrzymania „drugiej strony” albo chęć zemsty na systemie, który ich zawiódł.
Upadek mitu o amerykańskim śnie, wielka polityka prowadzona w mediach społecznościowych, pogłębiająca się radykalizacja nastrojów, coraz większe znaczenie mniejszości latynoskiej oraz polityczny zastój – tak prezentują się dzisiejsze Stany Zjednoczone. Myśleliśmy, że po pamiętnym szturmie na Kapitol w 2021 roku w USA przyjdzie czas na otrzeźwienie. Tymczasem kilka lat później amerykańska demokracja wciąż zmaga się z tymi samymi problemami.
A kampania prezydencka w 2024 roku również nie należy do spokojnych. Zamach na Donalda Trumpa, nieoczekiwane wycofanie się Joe Bidena na ostatnim etapie kampanii i możliwe zwycięstwo Kamali Harris w walce o Biały Dom – czy pełen dramatycznych zwrotów akcji rok wyborczy przyniesie wyczekiwany przełom w amerykańskiej polityce?
Andrzej Kohut – amerykanista, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich. Współtwórca podcastu i kanału YouTube OSW. Aktualnie prowadzi podcast „Przegląd zagraniczny” w RMF24. Twórca podcastu „Po amerykańsku”. Autor książek „Ameryka. Dom podzielony” oraz „Bitwa o Amerykę”.
Bitwa o Amerykę. Czy to koniec Stanów Zjednoczonych, jakie znamy?
Wydawnictwo Szczeliny/Otwarte
Premiera: 23 października 2024
Witamy z powrotem
„Wiem, że może na to nie wyglądam, ale jestem na tym świecie już od jakiegoś czasu. W moim wieku pewne rzeczy stają się jaśniejsze niż kiedykolwiek wcześniej”1. Osiemdziesięciojednoletni prezydent Joe Biden postanowił pójść w ślady Ronalda Reagana, traktując kwestię swojego wieku z otwartością i humorem. Jednocześnie wykorzystał szansę, by przypomnieć o metryce poprzednika: „Moje życie nauczyło mnie opowiadać się za wolnością i demokracją. Za przyszłością opartą na podstawowych wartościach, które ukształtowały Amerykę. (…) Obecnie inni ludzie w moim wieku patrzą na to inaczej. Amerykańska historia urazy, zemsty i odpłaty – to nie ja”2. Zabieg retoryczny był zgrabny, nie zdołał jednak odwrócić uwagi widzów od sędziwości samego prezydenta.
Za hotelowym oknem rozciągała się nocna panorama Midtown Manhattan. Może nie tak imponująca jak ta, którą można zobaczyć z najwyższych poziomów Empire State Building, ale dla mnie wystarczająco imponująca. Ciemne prostokąty drapaczy chmur, podziurawione setkami rozświetlonych okien, a u ich stóp kilkunasto- i kilkudziesięciopiętrowe budynki z ikonicznymi wieżami ciśnień na dachach. Ósmą Aleją płynęła niezmiennie rzeka samochodów, powoli, bo zatrzymywana przez światła na kolejnych skrzyżowaniach. Nawet tak wysoko wyraźnie było słychać szum silników i klaksony. A na ekranie telewizora Biden, który wygląda, jakby na dzień wystąpienia wypożyczono go z gabinetu figur woskowych.
Jak to się stało, że głównym pytaniem, jakie wybrzmiewało w rozmowach przed przemówieniem o stanie amerykańskiej unii, było pytanie o to, czy urzędujący prezydent dotrwa do jego końca? Czy nie zastygnie przed publicznością, nie zgubi wątku, nie pomyli się w spektakularny sposób? Biden tego wieczoru nie popełnił żadnej poważnej gafy, choć nie obyło się bez drobnych potknięć. Mówił z energią, w stylu przypominającym bardziej wiecowe przemówienie kandydata niż sprawozdanie prezydenta przed połączonymi izbami Kongresu. Żartował, krytykował swojego poprzednika (starannie unikając przywołania go z imienia i nazwiska), zdobył się nawet na spontaniczne riposty wobec prowokacyjnych zachowań niektórych republikańskich polityków. Demokraci reagowali entuzjastycznie, zapewne z uczuciem ulgi, że prezydent jednak sobie poradził. W komentarzach po przemówieniu republikanie mieli wyraźny problem ze znalezieniem powodów do krytyki. Biden wypadł lepiej, niż można było się spodziewać. Samo to stwierdzenie powinno jednak budzić wątpliwości: cóż to za osiągnięcie dla urzędującego prezydenta i kandydata w nadchodzących wyborach, że udało mu się dobrnąć do końca wystąpienia bez wizerunkowej katastrofy?
Amerykańska demokracja znalazła się w dziwnym momencie. Z badań przeprowadzonych przez Pew Research Center3 wynika, że według obywateli USA najlepszy wiek dla prezydenta obejmującego urząd to 50–60 lat. Tak wskazała niemal połowa ankietowanych. Jedna czwarta uznała, że lepszy byłby kandydat po sześćdziesiątce, a jedna piąta wolałaby kogoś młodszego. Około 3% badanych wskazało na opcję „po siedemdziesiątce lub starszy”. Takie wyniki wydają się spójne z wyborczymi decyzjami Amerykanów w ostatnich dekadach. Jak dotąd najstarszym prezydentem rozpoczynającym swoją pierwszą kadencję był wspomniany Ronald Reagan – inauguracja odbyła się krótko przed jego 70. urodzinami. Kiedy cztery lata później ubiegał się o reelekcję, jego wiek stanowił już przedmiot powszechnych obaw. W czasie debaty telewizyjnej dziennikarz Henry Trewhitt postanowił zapytać go, czy sam nie martwi się, że mógłby nie podołać wyzwaniom, jakie może przynieść prezydentura. „W żadnym razie, panie Trewhitt, i chciałbym, żeby pan wiedział, że nie zamierzam uczynić z wieku tematu tej kampanii. Nie zamierzam wykorzystywać w celach politycznych młodego wieku i braku doświadczenia mojego rywala”4.
Jednak w połowie 2024 roku obydwaj kandydaci byli starsi niż Reagan, kiedy wygłaszał tę słynną ripostę. Ten nieco młodszy, Donald Trump, wyglądał na sprawniejszego i jego wiek mniej zajmował uwagę wyborców. Mogą ich natomiast martwić sprawy karne, bo w jednej z nich zapadł wyrok skazujący i kiedy piszę te słowa, wciąż istnieje ryzyko, że w pewnej chwili Trump trafi za kratki5. Czy wówczas mógłby się sam ułaskawić, czy jednak musiałby zaadaptować celę w taki sposób, by jak najbardziej przypominała Gabinet Owalny? To również niecodzienne pytanie w kontekście wyborów prezydenckich. Kilkanaście lat temu wielu głosujących wyborców postawiło na pierwszego czarnoskórego prezydenta w historii, Baracka Obamę, wierząc, że może poprowadzić kraj ku lepszej przyszłości. W 2016 roku podobną wiarę żywiła inna część elektoratu w stosunku do kandydata, który obiecywał uczynić Amerykę znowu wielką: Donalda Trumpa. W 2024 roku wyborcy stanęli przed dylematem, czy wolą kandydata, który może nie dożyć do końca kadencji, czy takiego, który może ją dokończyć w więzieniu6. Trudno się dziwić, że niemal 60% ankietowanych w sondażu portali Decision Desk HQ i NewsNation7 deklarowało brak entuzjazmu wobec perspektywy kolejnego pojedynku Trump – Biden.
Czytając te słowa, mogłaś lub mogłeś się zorientować, że napisałem je jeszcze przed wyborami, podczas gdy Ty być może znasz już ich rezultat. Nie przejmuj się, to nie oznacza, że książka, którą trzymasz w dłoni, przestała być aktualna. Ponieważ nie chodzi w niej o tę konkretną kampanię i jej rezultat. Chodzi w niej o odpowiedź na bardziej fundamentalne pytanie: co jest nie tak z amerykańskim systemem, że po roku spektakularnych klęsk, o których pisałem w poprzedniej książce (Ameryka. Dom podzielony), przez kolejne lata nie wygenerował alternatywy? Nie pojawił się żaden republikanin, który mógłby popchnąć partię na nowe tory. Ani żaden demokrata, który wzbudziłby więcej entuzjazmu niż prezydent Biden. Nie wyrosła żadna nowa partia, która mogłaby namieszać na amerykańskiej scenie politycznej. Dlaczego wielu wyborców zostało postawionych przed wyborem negatywnym: który z kandydatów w mniejszym stopniu budzi niechęć? Dlaczego potrzebna była katastrofalna debata telewizyjna, by demokraci wreszcie zdecydowali się postawić na innego kandydata?
Ten historyczny moment może prowokować do postawienia jeszcze innego pytania: czy ów polityczny marazm to oznaka trudnych czasów zmiany, jaką przechodzą dziś Stany Zjednoczone, czy raczej odbicie ich upadku?
Szukając odpowiedzi, odbyłem dwie podróże. Pierwsza była peregrynacją w czasie. Zaczynając od końca lat osiemdziesiątych, wędrowałem od kampanii do kampanii, przyglądając się zwłaszcza marketingowym zabiegom, ówczesnym aferom i skandalom, a także tematom, które nadawały ton tamtym starciom wyborczym. Wgląd w przeszłe kampanie pozwala na przyjrzenie się obecnej z szerszej perspektywy. Wyścigi wyborcze bazują na silnych emocjach, w dobie ostrej polaryzacji być może nawet silniejszych niż w przeszłości. Przyglądając się polityce z bliska, łatwo im ulec, przejmując przesadnie alarmistyczny ton jej głównych bohaterów. Mam nadzieję, że ta pierwsza retrospektywna wyprawa pozwoliła mi się przed tym zagrożeniem uchronić.
Drugą podróż odbyłem w świecie rzeczywistym, na przełomie lutego i marca 2024 roku. Wyruszając z Florydy, stopniowo przemieszczałem się na północ, aż do Nowego Jorku. Podróżowałem wynajętym samochodem lub transportem publicznym. Spałem w najtańszych motelach, apartamentach i hotelach. Obserwowałem życie prowincji i największych miast. Rozmawiałem z ludźmi ocierającymi się o wielką politykę, ale również z tymi, którzy obcują z nią tylko za pośrednictwem ekranów telewizorów i smartfonów. Albo już dawno przestali ją śledzić, nie wierząc, by miała im coś do zaoferowania.
– Witamy z powrotem – powiedział celnik, oddając mi paszport, do którego ledwie zajrzał.
1 Wszystkie cytaty, przytoczenia itp. – z wyjątkiem cytatów z dzieł, których tłumacze zostali wskazani w bibliografii – w przekładzie Andrzeja Kohuta.
2 Remarks of President Joe Biden – State of the Union Address As Prepared for Delivery, [w:] https://www.whitehouse.gov/briefing-room/speeches-remarks/2024/03/07/remarks-of-president-joe-biden-state-of-the-union-address-as-prepared-for-delivery-2/ (tu i dalej dostęp do źródeł internetowych: 1.07.2024).
3 K. Lin, A. Dunn, About Half of Americans Say the Best Age for a U.S. President Is in Their 50s, [w:] https://www.pewresearch.org/short-reads/2023/07/06/about-half-of-americans-say-the-best-age-for-a-us-president-is-in-their-50s.
4 October 21, 1984 Debate Transcript, [w:] https://www.debates.org/voter-education/debate-transcripts/october-21-1984-debate-transcript/.
5 30 maja 2024 roku ława przysięgłych uznała Trumpa winnym w procesie toczącym się przeciwko niemu w Nowym Jorku – sprawa dotyczyła tak zwanych pieniędzy za milczenie, które prawnik Trumpa, Michael Cohen, przekazał aktorce porno Stormy Daniels, aby ta zachowała milczenie na temat swojego romansu z Trumpem w 2006 roku. Trump był oskarżony o sfałszowanie dokumentów księgowych, by ukryć fakt, że zwrócił Cohenowi pieniądze za poniesione przez niego wydatki, a także o to, że starając się zachować w tajemnicy ów romans, oszukał amerykańskich wyborców w 2016 roku. W czasie powstawania tej książki sentencja wyroku nie była jeszcze znana.
6 Szanse na to, by Trump sprawował urząd z więzienia, nie są wielkie. W przypadku wyroków w sprawach stanowych ich wykonanie najprawdopodobniej zostałoby zawieszone do czasu zakończenia jego kadencji. W przypadku wyroków federalnych Trump najpewniej wywarłby nacisk na Departament Sprawiedliwości, by te sprawy zostały zarzucone, albo (gdyby wcześniej doszło do skazania) spróbowałby sam się ułaskawić. Sytuacja byłaby jednak bez precedensu. Zdarzało się natomiast w przeszłości, że kandydat startował w wyborach, przebywając w więzieniu.
7 T. Suter, Vast Majority of Voters in New Poll Unenthusiastic about Trump-Biden Rematch, [w:] https://thehill.com/homenews/campaign/4419421-vast-majority-voters-unenthusiastic-trump-biden-rematch.
Podstarzały rockman Donald Trump
Zaczęło się od tego, że pomyliłem miasta. Planowałem dotrzeć na jeden z wieców Donalda Trumpa i zakładałem, że okazja nadarzy się w związku z prawyborami w Karolinie Południowej, które tak czy inaczej planowałem obserwować. Trop był dobry. Kilka dni wcześniej na stronie byłego prezydenta pojawiła się informacja o spotkaniu. Nazwa miejscowości niewiele mi mówiła, więc szybko sprawdziłem na internetowej mapie i okazało się, że znajduje się ona w sąsiedztwie dużego miasta o nazwie zaczynającej się na „ch”. Mózg podpowiedział mi, że musi chodzić o Charleston, największy ośrodek w tym stanie. Zadowolony, zarejestrowałem się na wydarzenie. I dopiero dzień przed wyznaczonym terminem przyszło mi do głowy, żeby dokładniej sprawdzić adres. Okazało się, że wcale nie chodziło o Charleston, od którego byłem już całkiem niedaleko, ale o Charlotte, miasto, które co prawda leży w Karolinie Północnej, ale jego rozległe przedmieścia sięgają sąsiedniego stanu. I właśnie tam, w hali sportowej należącej do Winthrop University w Rock Hill, odbędzie się wiec. W efekcie na miejsce dotarłem dosyć późno, mimo iż organizatorzy podkreślali, że lepiej się nie ociągać.
Nietrudno było się zorientować dlaczego. Do położonej na niewielkim wzgórzu hali ciągnęła się długa na przynajmniej kilkaset metrów kolejka. Wejście do środka zajęło mi prawie godzinę, więc miałem sporo czasu, by przyjrzeć się uczestnikom wydarzenia. Tłum zdecydowanie nie był jednorodny. Starsi, biali ludzie w czerwonych czapkach z hasłem „Make America Great Again”. Ludzie w patriotycznej odzieży, na przykład w butach ozdobionych amerykańskimi flagami. Rodziny z małymi dziećmi. Nastolatki, dla których zapewne było to jedno z pierwszych politycznych doświadczeń. Latynosi, rozmawiający między sobą po hiszpańsku. Studenci, którzy przyszli trochę z ciekawości, a trochę dla zgrywy – jeden okrył się flagą z wielkim napisem „TRUMP”, inny miał przypinkę wyrażającą poparcie dla Joe Bidena. W pewnej chwili poprosił mnie o zrobienie zdjęcia czarnoskóry mężczyzna z długimi warkoczykami i w bluzie, na której widniała podobizna Trumpa wyszyta z cekinów. Chciał uwiecznić siebie na tle tłumu oczekujących na spotkanie z byłym prezydentem. Wzdłuż kolejki przemieszczali się sprzedawcy, ciągnący za sobą wózki wypełnione gadżetami promującymi Trumpa albo obrażającymi Bidena, często w wulgarny sposób. Tłum witał te hasła ze śmiechem. Nie dało się jednak zauważyć gniewu. To nie było zgromadzenie fanatyków albo wyznawców kultu jednostki (zarzut, że Trump zbudował wokół siebie kult jednostki, od lat pojawia się w liberalnych mediach). Przypominało to raczej wiejski festyn połączony z koncertem znanej i lubianej kapeli rockowej. Przyszło wielu ciekawskich, ale też podstarzali fani, którzy niejeden koncert już widzieli, lecz chcieliby jeszcze raz usłyszeć ulubione przeboje na żywo. Zastanawiałem się, jak takie zgromadzenie przyjmie obcego, którego akcent od razu zdradza obcokrajowca, zetknąłem się jednak wyłącznie z uprzejmością, częściej okazywaną na amerykańskiej prowincji.
Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że spotkanie z Trumpem przypomina raczej wydarzenie rozrywkowe, show, wizytę cyrku w miasteczku. Coś, czego znaczna część uczestników nie traktuje do końca poważnie. Zakładają odpowiednie barwy, skandują właściwe hasła i podnoszą kartonowe plansze, ale robią to, ponieważ tak właśnie należy zachowywać się podczas meczu.
Oczekiwanie na Trumpa się przedłużało. Z głośników płynęły przeboje: It’s a Man’s Man’s Man’s World Jamesa Browna, Suspicious Minds Elvisa Presleya czy Losing My Religion R.E.M. Kilka tygodni później media obiegła informacja, że są to utwory z ulubionej playlisty Trumpa, dostępnej zresztą na Spotify pod żartobliwą nazwą Deejay T (DJT to inicjały Trumpa)8. Były prezydent w swojej rezydencji Mar-a-Lago na Florydzie sam kontroluje muzykę, posługując się iPadem. Tylko on może regulować głośność.
Wreszcie na scenie pojawił się gubernator Karoliny Południowej Henry McMaster, by zapowiedzieć „człowieka, którego nie trzeba przedstawiać” – i oto, kołysząc się do dźwięków muzyki, wyłonił się sam Donald Trump. Przystawał co kilka kroków, żeby pozdrawiać wiwatującą na stojąco publiczność. Jakaś kobieta krzyknęła:
– O mój Boże, to naprawdę on, naprawdę go widzę!
Znowu powróciły do mnie skojarzenia z koncertem podstarzałej gwiazdy rocka.
Pod sceną znaleźli się najbardziej oddani zwolennicy byłego prezydenta. Tacy, którzy przybyli na miejsce kilka godzin przed spotkaniem tylko po to, by zapewnić sobie kontakt wzrokowy z polityczną gwiazdą. To się zresztą opłaciło. W trakcie wiecu okazało się, że Trump doskonale zna niektórych z nich, indywidualnie się z nimi wita i zachwala ich zgromadzeniu jako wspaniałych patriotów (wzbudzając burzę oklasków). Inną grupą, która wręcz oczekiwała na wyróżnienie ze strony prezydenta, był „dwór”. Grupa polityków wędrujących za Trumpem, by wyrazić swoje poparcie i przy okazji ogrzać się w jego blasku, zyskując w oczach elektoratu MAGA (Make America…). Senatorowie, kongresmeni, lokalni działacze. Byron Donalds, Nancy Mace, budząca ogromny entuzjazm Marjorie Taylor Greene. Senator Tim Scott, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej sam ubiegał się o republikańską nominację. Jednak, ponieważ sondaże nie dawały mu żadnych szans, w listopadzie 2023 roku postanowił zawiesić kampanię i wyrazić zdecydowane poparcie dla Trumpa, być może licząc na rolę w potencjalnej administracji. Trump przyjął ten hołd i teraz zachwalał Scotta jako tego, „który potrafi lepiej promować Donalda Trumpa niż samego siebie”. Scott przyjął ten wątpliwy komplement z uśmiechem. Sala nagrodziła go oklaskami.
Minęła mnie dziewczyna z napisem „Let’s go, Brandon” na koszulce. Kariera tego politycznego mema zaczęła się w 2021 roku. Niechętni prezydentowi Bidenowi fani sportu skandowali na trybunach „Fuck Joe Biden”. Do incydentu doszło podczas wyścigów samochodowych NASCAR na torze Talladega Superspeedway w Alabamie. Zawody wygrał niejaki Brandon Brown. Podczas wywiadu ze zwycięzcą reporterka telewizji NBC nie zrozumiała, co dzieje się wśród publiczności, i zinterpretowała okrzyki jako wyraz poparcia dla kierowcy: „Let’s go, Brandon”. Republikańscy przeciwnicy Bidena byli zachwyceni. Co ciekawe, Bidenowi udało się do pewnego stopnia „odwojować” tego mema. W internecie popularne stały się obrazkowe żarty przedstawiające prezydenta z laserami zamiast oczu. „Dark Brandon” stał się jednym z ulubionych żartów samego Bidena, który publicznie korzystał z kubka ozdobionego taką właśnie swoją podobizną.
Mimo że wiec w Rock Hill odbywał się w trakcie republikańskich prawyborów i na drodze do walki o prezydenturę Trump musiał pokonać jeszcze Nikki Haley, to jednak zarówno dla niego, jak i dla zgromadzonych w hali to właśnie Biden był kluczowym przeciwnikiem. Przez pierwsze kilkadziesiąt minut swojego wystąpienia Trump kilkakrotnie atakował urzędującego prezydenta, o Haley nie wspominając ani razu. Kartonowe plansze, przygotowane przez organizatorów, wzywały do „zwolnienia z pracy” Bidena („Fire Biden”). Od początku prawyborów Trump trzymał się takiej taktyki. Zachowywał się tak, jakby prawyborcza rywalizacja w obozie republikańskim go nie dotyczyła. Nie brał udziału w debatach. Sporadycznie pojawiał się na wiecach. Nie kupował zbyt wielu reklam. Przekonywał, że rywale ścigają się co najwyżej o odległe drugie miejsce. Początkowo nawet pojawiały się głosy, że postępowanie byłego prezydenta może zostać uznane przez wyborców za arogancję i odbić się negatywnie na jego notowaniach. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Trump utrzymywał prowadzenie w sondażach, a nawet zwiększał swoją przewagę. Wygrywał w kolejnych stanach, a rywale stopniowo wycofywali się z wyścigu. Nawet Ron DeSantis, który po znakomitych wyborach w 2022 roku, kiedy utrzymał fotel gubernatora Florydy, był przedstawiany jako potencjalny następca Trumpa, szybko odpadł z wyścigu. Najdłużej walczyła Nikki Haley.
„Nikki Haley chce podnieść wam wiek uprawniający do Social Security o dziesięć lat – mówi Trump zgromadzonym. Social Security to rządowy program, element systemu emerytalnego. Pełne świadczenie przysługuje tym, którzy ukończyli 67 lat. – Ona wam tego nie powie, ale to właśnie planuje zrobić” – podkreśla jeszcze raz. Siwy mężczyzna, który siedzi kilka krzesełek dalej, zaczyna głośno buczeć. Nikt nie zadaje oczywistego pytania, skąd właściwie Trump wziął tę informację. Ale to właśnie kluczowy problem. Zgromadzeni ignorują nieścisłości i konfabulacje w wypowiedziach byłego prezydenta, a czasem nagradzają je oklaskami, nawet kiedy ich oczywista sprzeczność z rzeczywistością aż kłuje w oczy. Na przykład kiedy Trump upiera się, że na wiec przyszło tak wielu ludzi, że nie wszyscy zmieścili się w środku i sam widział, że trzeba było wystawić na zewnątrz głośniki, by jego wystąpienia mogli wysłuchać również ci, którym nie udało się wejść. Jeden rzut oka na widownię uświadamia, że to nieprawda. Organizatorzy bardzo sprawnie kierowali tłumem, by miejsca za Trumpem i po bokach były wypełnione. Tyle bowiem widzą telewizyjne kamery. Jednak za podestem dla mediów pustych krzesełek pozostało sporo, obiekt jest wypełniony może w 80%. Nie ma mowy, by komuś, kto chciał, nie udało się wejść. Dla każdego na sali musiało to być oczywiste, a mimo to wiele osób wiwatowało i przyklaskiwało tej wypowiedzi. Co ciekawe, Trump nie do końca zmyślił historię z głośnikami. Musiałem opuścić wiec przed końcem, mogłem się zatem na własne oczy przekonać, że żadnych tłumów przed wejściem nie było. W ogóle prawie nikogo tam nie było. Ale jeden ze sprzedawców koszulek i czapek rozstawił na swoim straganie niewielki głośniczek, z którego rzeczywiście dobiegał głos byłego prezydenta.
Wyborcy akceptują te nieścisłości, bo ich zdaniem zasadniczo Trump ma rację. Przecież Haley wspominała o konieczności podniesienia wieku emerytalnego (co prawda nie wszystkim, bo zmiana miałaby się zacząć od tych, którzy dopiero wchodzą na rynek pracy, a w dodatku nigdy nie mówiła, że należałoby go podnieść o dekadę, ale kto by się przejmował szczegółami). Dla elektoratu MAGA kandydatura Haley to wytwór waszyngtońskich elit i grupy najbogatszych darczyńców, więc nie tak trudno uwierzyć, że może ona posiadać sekretne plany, którymi na razie się nie dzieli. Uczestników wiecu było bardzo dużo, z pewnością więcej niż na innych wydarzeniach politycznych, więc jakie znaczenie miało z ich perspektywy, czy przyszło ich tysiąc więcej lub mniej i czy rzeczywiście tłumy pozostały na zewnątrz? Jest jeszcze druga przyczyna tej nieczułości na fakty: wiele przybyłych osób zwyczajnie nie słuchało Trumpa zbyt uważnie. Były prezydent jest obecny w polityce już prawie dekadę (swój start w wyborach ogłosił jeszcze w 2015 roku) i wszyscy doskonale wiedzą, czego się po nim spodziewać. Nie dało się nie zauważyć, że kiedy Trump zbyt długo mówi o szczegółach swojej polityki gospodarczej albo imigracyjnej, uwaga słuchaczy odpływa. Zaczynają się ciche rozmowy, ktoś patrzy w telefon, ktoś inny rozgląda się po sali. Ostatni raz odwołam się do porównania z koncertem rockowym: oni nie przyszli tu wysłuchiwać eksperymentalnych, nowych utworów, oni przyszli usłyszeć największe hity. I Donald Trump doskonale o tym wie. Jak na prawdziwego showmana przystało, czuje, kiedy entuzjazm sali spada i trzeba na nowo podgrzać atmosferę gromkim okrzykiem.
Można jednak również zauważyć, że są tematy, które elektryzują publiczność. Ci, którzy przysypiali, kiedy Trump po raz setny udowadniał, że za jego czasów gospodarka miała się wspaniale, a teraz zmierza ku zagładzie, i ci, których w czasie jego tyrady o wiatrakach i samochodach elektrycznych zmobilizował jedynie slogan: „Drill, baby, drill!” (znany jeszcze z kampanii w 2008 roku, oznaczający przyzwolenie na intensyfikację wydobycia paliw kopalnych w USA), ożywili się, gdy zaczął mówić o nielegalnej imigracji. Już wcześniej gubernator Henry McMaster, który jako gospodarz zapowiadał występ Trumpa, podkreślił, że mieszkańców Karoliny Południowej interesują wyłącznie sprawy dotyczące ich stanu i właśnie bezpieczeństwo południowej granicy. A jej szczelność od lat budzi wątpliwości – wystarczy przypomnieć, że jednym z kluczowych postulatów Trumpa w 2016 roku była budowa potężnego muru granicznego, za który miałby zapłacić Meksyk (sic!).
Szczyt kryzysu imigracyjnego w Stanach Zjednoczonych nie przypada jednak na rok 2016. Temat był medialnie nośny ze względu na obrazki napływające z Europy, ale liczba prób nielegalnego przekraczania amerykańskiej granicy, która osiągnęła apogeum na początku XXI wieku, systematycznie spadała. Istotną rolę odegrał kryzys finansowy z 2008 roku. Statystyki pokazują wyraźnie, że ówczesne problemy gospodarcze USA drastycznie zmniejszyły popularność tego kraju wśród potencjalnych imigrantów9. Dojście do władzy Donalda Trumpa spowodowało dalszy spadek nielegalnej imigracji do USA, zauważalny, choć nie bardzo znaczący. Lecz już w czasie jego kadencji trend zaczął się odwracać. Za tę zmianę odpowiadała presja migracyjna z nowych kierunków. Jeszcze w czasie kampanii wyborczej Trump skupiał się przede wszystkim na imigrantach z Meksyku, choć w nowej fali istotną rolę odgrywali uciekinierzy z „północnego trójkąta”: Hondurasu, Salwadoru i Gwatemali. Liczba prób nielegalnego przekroczenia amerykańskiej granicy zaczęła szybko rosnąć, o czym świadczą statystyki zatrzymań przez służby graniczne. Lecz w 2020 roku przyszła pandemia, a wraz z nią nie tylko strach przed zarażeniem, który mógł zniechęcić część potencjalnych imigrantów, ale także radykalne przepisy sanitarne umożliwiające natychmiastową deportację osób próbujących nielegalnie przedostać się do USA. To zaś zmieniało wiele.
Amerykańskie służby nie mogą nikogo powstrzymać przed przekroczeniem granicy. Mogą jedynie zatrzymać tego, kto zrobił to nielegalnie. Jednak zgodnie z prawem międzynarodowym ta osoba może poprosić o azyl w USA, powołując się na zagrożenia czyhające na nią w kraju pochodzenia. Procedura rozpatrywania wniosku azylowego – wobec przeciążenia amerykańskiego systemu – ciągnie się często rok lub dwa lata. Po takim czasie, nawet jeśli wniosek zostanie rozpatrzony negatywnie, niedoszły azylant bywa trudny do znalezienia. Dwa lata to wystarczająco dużo, by zniknąć i urządzić sobie życie w Stanach Zjednoczonych. Na początku 2021 roku szacowano, że w USA żyje ponad 10 milionów nieudokumentowanych imigrantów. Dzieje się tak mimo setek tysięcy deportacji każdego roku. Co ciekawe, zarówno podczas drugiej kadencji Obamy, jak i podczas kadencji Bidena liczba deportacji była wyższa niż w czasie rządów Trumpa – choć w przypadku Bidena powód wydaje się oczywisty: sama liczba nieudokumentowanych imigrantów drastycznie wzrosła.
Prezydent Biden utrzymał w mocy niektóre elementy polityki imigracyjnej Trumpa. Na przykład aż do maja 2023 roku, przez ponad dwa lata jego kadencji, obowiązywał niesławny Title 42, regulacja umożliwiająca natychmiastową deportację ze względu na warunki sanitarne (której medialna nazwa wzięła się od stosownego rozdziału w amerykańskim kodeksie). Jednak publiczny wizerunek Bidena był inny. Jeszcze w czasie kampanii wyborczej zdecydowanie krytykował administrację Trumpa za niehumanitarne podejście do imigrantów. W pierwszym dniu swojej prezydentury odwołał niektóre z rozporządzeń poprzednika, na przykład to zakazujące wjazdu do USA obywatelom wybranych państw muzułmańskich. Dlatego zarówno Amerykanie, jak i najprawdopodobniej potencjalni imigranci postrzegali nowego prezydenta jako dużo łagodniejszego w kwestii imigracji. Do tego strach przed pandemią osłabł, a powody, dla których liczba nieudokumentowanych imigrantów zaczęła rosnąć jeszcze w czasie kadencji Trumpa, nie zniknęły. W efekcie ostatnie lata przyniosły kryzys imigracyjny przerastający skalą ten z początku XXI wieku. Od początku prezydentury Bidena do czerwca 2024 roku doszło do ponad 8 milionów prób nielegalnego przekroczenia amerykańskiej granicy10.
Kryzys dotknął przede wszystkim stany graniczące z Meksykiem, ale nie tylko: gubernator Teksasu Greg Abbott, nie mogąc poradzić sobie z problemem, postanowił „podzielić się” nim z mieszkańcami liberalnych metropolii. Podstawionymi autobusami oczekujący na rozpatrzenie wniosków azylowych powędrowali do Nowego Jorku, Waszyngtonu i Chicago. Gubernator Florydy Ron DeSantis poszedł o krok dalej i wysłał grupę imigrantów samolotem na Martha’s Vineyard, urokliwą wysepkę u wybrzeży Massachusetts, którą uwielbiają elity ze Wschodniego Wybrzeża. Ten niecodzienny krok spowodował, że największe miasta Ameryki szybko przestały sobie radzić z napływem nowych ludzi. Szczególnie dotkliwie odczuł to Nowy Jork, którego prawo nakazuje władzom metropolii zapewnienie schronienia każdemu, kto o to poprosi. Zarówno burmistrz miasta, jak i gubernator stanu Nowy Jork stali się zagorzałymi krytykami polityki imigracyjnej administracji federalnej.
Temat nielegalnej imigracji ma więc w tej chwili olbrzymie znaczenie, a dla Trumpa stanowi niemal darmowe paliwo polityczne. Wystarczy dbać, by sytuacja nie uległa znaczącej poprawie: politycy związani z byłym prezydentem zablokowali w Kongresie ustawę, która dawała administracji nowe kompetencje w walce z kryzysem na granicy. Trump miał po cichu przekonywać, że lepiej byłoby niczego teraz nie uchwalać, pozwolić, by notowania Bidena dalej spadały, a na uporanie się z problemem przyjdzie czas, kiedy już ponownie obejmie najwyższy urząd. Głośno zaś dodawał, że lepiej nie mieć żadnego prawa niż złe prawo, i podkreślał, że polityka „otwartych granic” Bidena prowadzi do wzrostu przestępczości w kraju. Na wiecu w Rock Hill wspomniał o zdarzeniu, do którego doszło zaledwie dzień wcześniej: w Georgii zamordowano studentkę uprawiającą jogging. Policja aresztowała Wenezuelczyka, który przebywał w USA nielegalnie i był już wielokrotnie zatrzymywany przez organy ścigania.
8 J. VandeHei, M. Allen, Behind the Curtain: How Trump’s Mind Works, [w:] https://www.axios.com/2024/04/04/donald-trump-news-mar-a-lago.
9 Apprehensions and Expulsions Registered by the United States Border Patrol from the 1990 Fiscal Year to the 2022 Fiscal Year, [w:] https://www.statista.com/statistics/329256/alien-apprehensions-registered-by-the-us-border-patrol.
10 Southwest Land Border Encounters, [w:] https://www.cbp.gov/newsroom/stats/southwest-land-border-encounters.