„Statek widmo” Fredericka Marryata, po raz pierwszy opublikowany w 1839 roku, to jedna z najważniejszych powieści gotyckich. Autor, który był zawodowym marynarzem, w sposób doskonały oddał realia marynistyczne oraz polityczno-obyczajowe XVII wieku. Na ich tle snuje porywającą historię opartą na micie tajemniczego „Latającego Holendra”.


„Latający Holender”, czyli legendarny statek widmo, budzi trwogę w sercach żeglarzy wszystkich mórz i oceanów. Przynosi strach, rozpacz i śmierć każdemu, kto na niego trafi. Przeklęty okręt i jego martwa załoga pod dowództwem kapitana Vanderdeckena skazana jest na wieczną tułaczkę, która ma być pokutą za grzechy dowódcy.

Bohaterem powieści jest Filip, syn kapitana Vanderdeckena, któremu dowiaduje się, że istnieje sposób na uratowanie dusz nieszczęsnej załogi „Latającego Holendra” i jego ojca. Musi dostarczyć na pokład statku świętą relikwię, którą kapitan zostawił w rodzinnym domu.

Filip poprzysięga wyrwać ojca z rąk piekielnych mocy i odnaleźć statek. Wstępuje więc w szeregi Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej i wyrusza na trwającą kilkadziesiąt lat podróż pełną przygód, bitew morskich i nadprzyrodzonych zjawisk.

Niniejsze wydanie powieści „Statek widmo” Fredericka Marryata, w nowym przekładzie Marka Króla, zawiera ilustracje Krzysztofa Wrońskiego oraz posłowie Rafała Nawrockiego.

Frederick Marryat
Statek widmo
Przekład: Marek Król
Wydawnictwo Vesper
Premiera: 17 czerwca 2024
 
 

Rozdział I

Około połowy siedemnastego stulecia, na obrzeżach niewielkiego choć ufortyfikowanego miasteczka Terneuzen leżącego na prawym brzegu Skaldy, niemal dokładnie naprzeciwko wyspy Walcheren , przed kilkoma innymi, jeszcze skromniejszymi domostwami, można było ujrzeć niewielki acz schludny domek zbudowany zgodnie z panującymi ówcześnie gustami. Przed laty pomalowano go od frontu na kolor ciemnopomarańczowy, a okna i okiennice miały wtedy barwę żywej zieleni. Do wysokości mniej więcej trzech stóp od poziomu gruntu ściany pokrywały ułożone na przemian niebieskie i białe kafelki. Do domu przylegał niewielki ogród, który według naszej miary miał mniej więcej dwa pręty powierzchni. Po obu bokach tej parcelki wyrastał niewysoki żywopłot z ligustru, a także otaczał ją wypełniony wodą rów na tyle szeroki, by nie dało się go łatwo przeskoczyć. Na wprost frontowych drzwi przerzucono przez niego wąski mostek, dla bezpieczeństwa przechodzących wyposażony w ozdobne, żelazne balustrady. Zdobiące dom żywe niegdyś kolory zdążyły już jednak wyblaknąć. Na okiennych parapetach, framugach i innych drewnianych elementach widać było wyraźnie oznaki szybko postępującego butwienia. Wiele białych i niebieskich płytek zdążyło odpaść, a w ich miejsce nie pojawiły się nowe. Starania, jakimi dawniej otaczano owo domostwo, były równie widoczne, co zaniedbania ostatnich lat.
Wnętrze, zarówno w suterenie jak i na górnym piętrze, podzielone było na cztery izby: dwie większe od frontu i dwie mniejsze z tyłu. Pomieszczenia znajdujące się od frontu można było nazwać obszernymi jedynie w porównaniu z dwoma pozostałymi, jako że miały niewiele więcej niż dwanaście stóp kwadratowych i zaledwie po jednym oknie. Górne piętro, jak to zwykle bywa, przeznaczono na sypialnie. Na dole, w dwóch mniejszych izbach urządzono pralnię i lamus, natomiast jedną z większych przeznaczono na kuchnię i umeblowano kredensami, na których metalowe kuchenne statki, umyte i wypolerowane, lśniły niczym rodowe srebra. Samo pomieszczenie także utrzymane było w wielkim porządku, choć umeblowanie i wyposażenie przedstawiało się dość skromnie. Deski podłogi były białe i tak czyste, że można by na nich położyć cokolwiek bez obawy, że się zabrudzi. Umeblowania dopełniał mocny stół z miękkiego drewna, dwa krzesła z drewnianymi siedziskami i niewielka sofa przeniesiona tutaj z jednej z sypialni. Drugą z izb od frontu przeznaczono na salon, jednak nikt nie potrafił powiedzieć cokolwiek o stylu jej umeblowania, jako że od niemal siedemnastu lat była zamknięta na głucho nawet przed domownikami i żadne ludzkie oko nie spoczęło na tym, co mieściło się wewnątrz.
W kuchni, którą już opisaliśmy, siedziały dwie osoby. Jedną z nich była kobieta, z wyglądu około czterdziestoletnia, wyniszczona bólem i cierpieniem. Musiała być kiedyś bardzo urodziwa, bowiem zachowała regularne rysy, szlachetne czoło oraz duże, ciemne oczy. W jej twarzy była jednak jakaś wątłość, wymizerowanie, przez co skóra zdawała się przezroczysta. Kiedy wpadała w zamyślenie, czoło przecinały przedwczesne, głębokie zmarszczki. Błyski pojawiające się od czasu do czasu w jej oczach przywodziły na myśl obłęd. Gdzieś bardzo głęboko musiała tkwić niedająca się usunąć i niepozostawiająca żadnej nadziei przyczyna cierpienia, która w każdym momencie obecna była w jej pamięci. Coś, co ją prześladowało, wyryte w niej na trwałe, czemu kres mogła położyć jedynie śmierć. Kobieta miała na głowie wdowi czepiec, z tych, jakie noszono w tamtych czasach, a jej odzienie, choć schludne i czyste, zdążyło spłowieć od długiego używania. Spoczywała na niewielkiej sofie, o której już wspominaliśmy, a którą zniesiono tu najwyraźniej po to, by ulżyć kobiecie w narastającej słabości.
Na stojącym pośrodku kuchni stole siedział mocno zbudowany, jasnowłosy, rumiany młodzieniec w wieku dziewiętnastu lub dwudziestu lat. Miał przystojną, zuchwałą twarz i potężną posturę. Jego spojrzenie świadczyło o odwadze i determinacji, a gdy beztrosko machał nogami i wymownie pogwizdywał, nie można się było oprzeć wrażeniu, że jest z natury śmiały i przedsiębiorczy, choć zarazem lekkomyślny.
– Filipie, moje najdroższe dziecko, obiecaj mi, że nie pójdziesz na morze – powiedziała kobieta, składając ręce jak do modlitwy.
– Dlaczego nie, matko? – odparł Filip. – Jaki pożytek będzie z tego, że tu zostanę, aby przymierać głodem? Bo, na Boga, niewiele nas od tego dzieli. Muszę coś zrobić dla siebie i dla ciebie. A cóż innego mi pozostało? Wuj van Brennen chce mnie wziąć ze sobą i dać dobrą płacę. Na statku będzie mi dobrze, a pieniądze, które zarobię, wystarczą na twe utrzymanie, tu w domu.
– Filipie… posłuchaj… Jeśli mnie opuścisz, umrę. Prócz ciebie nie mam nikogo na tym świecie. Ach, moje dziecko, jeśli mnie kochasz, a wiem, że kochasz, nie opuszczaj mnie. Jeśli jednak to uczynisz, w żadnym razie nie idź na morze.
Filip przez kilka chwil milczał, pogwizdując, podczas gdy jego matka szlochała.
– Czy prosisz o to tak usilnie dlatego, że ojciec zginął na morzu?
– Och nie! Nie! – zawołała z płaczem kobieta. – Może dla Boga…
– Co „dla Boga”?
– Nic… nic… Bądź miłościw… Boże… bądź miłościw! – odparła matka. Osunęła się z sofy na kolana i pogrążyła w żarliwej modlitwie.
W końcu podniosła się z klęczek i usiadła. Jej twarz była nieco spokojniejsza.
Filip przez chwilę milczał zamyślony, po czym rzekł:
– Prosisz mnie, matko, bym został z tobą na lądzie i głodował… Ciężkie to warunki… Posłuchaj więc, co ja mam do powiedzenia. Ta druga izba, jak długo pamiętam, jest zamknięta na trzy spusty. Nigdy nie chciałaś powiedzieć, dlaczego. Kiedyś jednak usłyszałem… nie mieliśmy wtedy chleba i nie było widoków na powrót wuja… a ty, matko, byłaś na pół oszalała… bywasz taka… sama wiesz najlepiej…
– I cóż usłyszałeś? – zapytała matka z niepokojem w głosie.
– Powiedziałaś wtedy, że w tamtej izbie są pieniądze, które mogą nas ocalić. Potem zaczęłaś krzyczeć, że wolałabyś umrzeć. Co tam się kryje? I dlaczego tak długo była zamknięta? Albo się tego dowiem, albo ruszam na morze.
Od pierwszych słów Filipowej tyrady jego matka zamarła bez ruchu jak posąg. Potem powoli rozchyliła usta, a oczy jej rozbłysły gniewem. Zdawało się, że nie ma dość sił, by odpowiedzieć. Przyłożyła rękę do prawego boku, jakby chciała go ucisnąć, a potem obie ręce, jakby próbowała się uwolnić od jakichś straszliwych katuszy. Wreszcie zachwiała się i pochyliła do przodu, zgięta w pół, a z jej ust rzuciła się krew.
Filip zerwał się na równe nogi i zdołał ją podtrzymać, zanim upadła. Ułożył ją na sofie i z trwogą patrzył na krwotok, który nie ustawał.
– Co ci jest, matko?! – zawołał wreszcie w rozpaczy.
Przez jakiś czas nie była w stanie odpowiedzieć. Obróciła się na bok, by nie zadławić się krwią, która wypływała z jakiejś pękniętej arterii i wkrótce pokryła czerwienią śnieżnobiałe deski podłogi.
– Powiedz, najdroższa matko, jeśli tylko możesz – powtarzał Filip w udręce. – Co mam zrobić? Co mam ci podać? Boże Wszechmogący! Co to jest?
– To śmierć, moje dziecko. Śmierć – rzekła wreszcie biedna kobieta i omdlała.
Zatrwożony Filip wypadł z domu i zaczął wołać na pomoc sąsiadów. Dwie lub trzy sąsiadki przybiegły na wezwanie i gdy tylko Filip zobaczył, że próbują przywrócić matkę do przytomności, pobiegł ile sił w nogach do odległego o milę domu medyka, niejakiego Pootsa – chciwego drania mizernej postury, jednak w zgodnej opinii wszystkich biegłego w swej profesji. Zastawszy Pootsa w domu, zażądał, by ten natychmiast zajął się jego matką.
– Przyjdę… tak, z największą pewnością – odparł Poots, który nie do końca biegle posługiwał się językiem niderlandzkim – tylko… mynheer Vanderdecken… kto mi za to zapłaci?
– Kto zapłaci? Wuj, jak tylko wróci do domu!
– Pański wuj, kapitan van Brennen, już jest mi winien cztery guldeny i to od dawna. Poza tym jego statek może przecież zatonąć.
– Wypłaci panu tamte cztery guldeny i zapłaci za opiekę nad moją matką – zapewnił Filip, którego zaczął ogarniać gniew. – Chodźmy natychmiast! Kiedy pan tu się ze mną handryczy, ona może już nie żyje.
– Właśnie sobie przypomniałem, że nie mogę iść z panem od razu. Najpierw muszę się zająć dzieckiem burmistrza z Terneuzen.
– Słuchaj no, mynheer Poots! – wykrzyknął Filip czerwony z wściekłości. – Albo idziesz pan po dobroci albo pana zawlokę. Dosyć żartów.
W tym momencie medyk naprawdę się wystraszył, bo wszyscy dobrze znali wybuchowy charakter Filipa Vanderdeckena.
– Przybędę niebawem, panie Filipie! Jak tylko będę mógł!
– Pójdziesz od razu, ty nędzny, stary sknero! – wykrzyknął Filip, po czym chwycił niedużego człowieczka za kołnierz i wypchnął go za drzwi.
– Mordują! Mordują! – zaczął krzyczeć Poots, kiedy porywczy młodzieniec zaczął go za sobą wlec.
Filip zatrzymał się, bowiem zauważył, że twarz Pootsa posiniała.
– Mam cię udusić, czy pójdziesz spokojnie? Bo pójdziesz tak czy owak, żywy albo martwy.
– Dobrze… – rzekł Poots, z trudem łapiąc oddech – pójdę… ale pan jeszcze przed nocą będziesz gnił w więzieniu… jeśli zaś idzie o twą matkę, ja nie… nie, że ja nie… mynheer Filipie… może mi pan wierzyć.
– No to posłuchaj mnie pan uważnie, mynheer Poots – odparł Filip. – Jest pewne jak Bóg na niebie, że jak nie pójdziesz ze mną, to uduszę cię już teraz. A jeśli pójdziesz i nie zrobisz dla mojej biednej, co będziesz mógł, zamorduję cię tam. Wiesz, że zawsze dotrzymuję słowa, więc posłuchaj mej rady i spokojnie chodź ze mną. Jak tylko sprzedam płaszcz, dostaniesz zapłatę. I to sowitą.
Ostatnia uwaga Filipa odniosła zapewne większy skutek, niż wcześniejsze groźby. Poots był nader mizernej postury i młodzieniec trzymał go w mocnym uścisku niczym dziecko. Ponieważ domostwo medyka stało na uboczu, więc na jakąkolwiek pomoc mógł liczyć dopiero w pobliżu domu Vanderdeckena. Postanowił zatem, że pójdzie: po pierwsze dlatego, że Filip obiecał mu zapłatę, po drugie dlatego, że i tak nie miał innego wyjścia.
Kiedy wszystko zostało już ustalone, pospieszyli do domu Filipa. Na miejscu zastali jego matkę w ramionach dwóch sąsiadek, które obmywały jej skronie octem. Była świadoma, jednak nie mogła mówić. Poots zarządził, by przeniesiono ją na górę, do łoża, wlał jej do gardła jakąś miksturę, po czym razem z Filipem wrócili do jego domu po lekarstwa.
– Niech pan to od razu poda matce. – Poots wręczył mu flakonik. – Teraz pójdę zbadać dziecko burmistrza, a potem do was wrócę.
– Tylko niech pan nie próbuje mnie oszukać – powiedział Filip, spoglądając groźnie na doktora.
– Skądże znowu! Pańskiemu wujowi, van Brennenowi, nie zaufałbym w sprawie zapłaty, ale jeśli pan obiecał… Wiem, że pan zawsze dotrzymuje słowa. Za godzinę będę u pańskiej matki. Teraz niech pan nie traci czasu.
Młodzieniec pospieszył do domu. Kiedy podał lekarstwo, krwotok ustał, a po pół godzinie chora mogła już wydać z siebie szept. Drobny doktorek rzeczywiście się zjawił, dokładnie zbadał pacjentkę, po czym zszedł do kuchni, gdzie czekał Filip.
– Panie Filipie, na Allaha, zrobiłem, co było w mojej mocy, ale nie mam wielkich nadziei, że pańska matka wstanie z łóżka. Przeżyje dzień, może dwa. Nie liczyłbym na więcej. To nie moja wina – powiedział Poots nadto lekkim tonem.
– Wiem… To wola Nieba – rzekł ze smutkiem Filip.
– Ale pan mi zapłaci? – upewnił się medyk po krótkiej chwili.
– Tak! – potwierdził gromkim głosem Filip, którego pytanie Pootsa wyrwało z zadumy.
Znowu na chwilę zapadło milczenie, po czym doktor mówił dalej:
– Czy mam przyjść jutro, mynheer Filip? Pan wie, że to będzie pana kosztowało kolejnego guldena. Może nie ma sensu marnować czasu i pieniędzy?
– Niech pan przyjdzie. Niech pan przychodzi nawet co godzinę i liczy sobie, ile pan uważa. Dostanie pan zapłatę – rzekł Filip, krzywiąc usta w grymasie pogardy.
– Cóż… jak pan sobie życzy. Jak ona umrze, dom i meble będą należały do pana, więc oczywiście będzie je można sprzedać. Dobrze, przyjdę. Będzie pan miał pieniędzy bez liku. Jeśli dom będzie do wynajęcia, chciałbym móc pierwszy złożyć ofertę.
Filip uniósł rękę, jakby chciał zmiażdżyć mynheer Pootsa, który szybko cofnął się do kąta.
– To znaczy… dopiero po pogrzebie – dodał Poots przymilnie.
– Precz, nędzniku! – powiedział Filip, po czym ukrył twarz w dłoniach i opadł na okrwawioną sofę.
Po chwili Filip Vanderdecken był znowu przy łożu matki, którą zastał w dużo lepszym stanie. Sąsiadki, które musiały zająć się własnymi sprawami, zostawiły ich samych. Biedna kobieta, wyczerpana utratą krwi, spała przez wiele godzin, ani na chwilę nie wypuszczając z rąk dłoni Filipa, który czuwał nad nią pogrążony w ponurych rozmyślaniach.
Wdowa przebudziła się około pierwszej w nocy. Rzekła słabym głosem do syna:
– Kochany, zapalczywy chłopcze, czy aż tak długo trzymałam cię przy sobie niczym więźnia?
– Byłem tu z własnej woli, matko. Nie zostawię cię, póki całkiem nie wydobrzejesz.
– Ja już nie wydobrzeję, Filipie. Czuję, że dopomina się o mnie śmierć. Ach, synu, gdyby nie ty, pożegnałabym ten świat z radością! Ja umieram już od dawna, Filipie. I od dawna modlę się o śmierć.
– Ale dlaczego? Przecież się starałem!
– To prawda, moje dziecko. To prawda. I niech ci to Bóg wynagrodzi. Często widziałam, jak powściągasz swój temperament, jak się miarkujesz, by oszczędzić matce przykrości, nawet kiedy twój gniew był słuszny. Przed kilkoma dniami nawet głód nie skłonił cię do nieposłuszeństwa. Pewnie myślałeś, że mój upór… kiedy nie zdradzałam ci jego przyczyny… bierze się z głupoty albo z szaleństwa. Czekaj… zaraz… znowu… będę mogła… mówić.
Obróciła głowę spoczywającą na poduszce i przez kilka minut leżała w milczeniu. Kiedy zebrała siły, ciągnęła dalej:
– Niekiedy zapewne bywałam obłąkana… prawda, Filipie? I Bóg jeden wie, że w sercu skrywałam sekret, który każdą żonę mógłby doprowadzić do szaleństwa. Prześladował mnie dniem i nocą, niszczył umysł, osłabiał rozsądek, a teraz… nareszcie… dzięki Bogu, pokonał tę ziemską powłokę. Klamka zapadła, Filipie, jestem pewna. Czekam jeszcze tylko, by wyznać ci wszystko… a przecież nie chcę ci tego wyznać… bo spadnie to na twą głowę, tak jak spadło na moją.
– Matko, zaklinam cię – rzekł z powagą Filip – niech usłyszę ten złowrogi sekret. Czy niebo ma w nim udział, czy piekło, ja się nie lękam. Niebiosa krzywdy mi nie zrobią, a szatanowi zdołam się oprzeć.
– Wiem, ile masz w sobie odwagi i dumy. Znam siłę twego umysłu. Jeśli kto podźwignie brzemię tak straszliwej opowieści, to właśnie ty. Mój umysł, niestety, był o wiele za słaby, i widzę teraz, że muszę ci o wszystkim opowiedzieć.
Zamilkła, wracając myślą do tego, co miała mu wyjawić. Przez długą chwilę po jej zapadniętych policzkach płynęły rzęsiste łzy. Potem jakby odzyskała siły i powzięła postanowienie.
– Chcę ci opowiedzieć o twym ojcu. Ludzie myślą, że zaginął na morzu, że utonął.
– A czy tak nie było, matko? – zapytał zdumiony Filip.
– Ach, nie!
– Wszakże od dawna nie żyje?
– Nie… tak… a jednak… nie… – rzekła wdowa, zakrywając oczy.
„Jest myślami gdzie indziej” – pomyślał Filip, mimo to zapytał:
– Gdzież więc jest?
Wdowa uniosła się nieco i widoczne drżenie przeszło przez całe jej ciało, gdy wyrzuciła z siebie:
– Jest na sądzie za życia!
Biedna kobieta znowu opadła na poduszkę i nakryła głowę kołdrą, jakby chciała się skryć przed wspomnieniami. Filip był tak zdumiony, że nie mógł wykrztusić ani słowa. Zapadła długa cisza, aż wreszcie Filip, nie mogąc dłużej znieść napięcia, wyszeptał:
– Sekret… matko… nie zwlekaj… muszę go poznać.
– Teraz mogę już wyznać wszystko – rzekła z powagą. – Słuchaj zatem, mój synu. Twój ojciec miał naturę bardzo podobną do twojej. I oby jego okrutny los stał się dla ciebie nauką, kochane dziecko! Był śmiałkiem i, jak mówią, świetnym marynarzem. Nie urodził się tutaj, lecz w Amsterdamie, jednak nie chciał tam mieszkać, bowiem pozostał przy religii katolickiej. Jak wiesz, wedle naszej wiary Holendrzy są heretykami. Minęło już siedemnaście lat, może trochę więcej, gdy na swym dzielnym statku o nazwie Amsterdammer pożeglował z cennym ładunkiem do Indii . To była jego trzecia wyprawa na tamte morza i gdyby tak spodobało się Bogu, miała być ostatnia, bowiem statek zakupił jedynie za część swych oszczędności, a kolejna podróż przyniosłaby mu fortunę. Często rozmawialiśmy o tym, co będziemy robić po jego powrocie. Nasze plany były dla mnie pociechą, kiedy myślałam o czekającej nas rozłące, bo bardzo go kochałam, a on zawsze był dla mnie bardzo dobry i czuły. Kiedy wypłynął, ileż nadziei wiązałam z jego powrotem! Dola marynarskich żon jest zaiste nie do pozazdroszczenia. Wiele miesięcy samotnego wpatrywania się w długi knot świecy i wsłuchiwania się w wycie wiatru wróżące nieszczęście: katastrofę i wdowieństwo. Po sześciu miesiącach od jego wyjścia w morze miałam przed sobą jeszcze cały, długi, ponury rok wyczekiwania na powrót męża. Pewnej nocy… kiedy ty, moje dziecko, już smacznie spałeś… Byłeś wtedy dla mnie jedyną pociechą w mej samotności. Kiedy zatem czuwałam nad twoim snem, ty się uśmiechnąłeś i jakbyś powiedział „mama”. Ucałowałam twe nieświadome niczego usta, uklękłam i zaczęłam się modlić. Modliłam się o Boże błogosławieństwo dla ciebie, moje dziecko, i dla niego, nie wiedząc, że ciąży już na nim ta straszliwa klątwa.
Przerwała na chwilę, żeby zaczerpnąć oddechu, a potem wróciła do swej opowieści. Filip nie był w stanie wydać z siebie głosu. Chłonął słowa matki, wpatrując się w nią z rozchylonymi ustami.
– Zostawiłam cię i zeszłam na dół do tej izby, której drzwi od tamtej strasznej nocy już zawsze pozostały zamknięte. Usiadłam i czytałam, bo wiatr był silny, a żonom marynarzy rzadko udaje się zasnąć podczas wichury. Było po północy. Lało jak z cebra. Poczułam dziwny lęk, nie wiedziałam dlaczego. Wstałam z sofy, zanurzyłam palec w wodzie święconej i przeżegnałam się. Gwałtowny podmuch wiatru zahuczał wokół domu, zwiększając jeszcze mój niepokój. Miałam złe przeczucia… straszliwe przeczucia. Nagle, najpewniej za sprawą wiatru, okno i okiennice rozwarły się na oścież. Świeca zgasła, a ja zostałam w całkowitych ciemnościach. Krzyknęłam przestraszona. Po chwili zdołałam się opanować, a gdy chciałam zamknąć okno, ujrzałam jak powoli wchodzi przez nie do izby… twój ojciec. Tak, Filipie! To był twój ojciec!
– Miłosierny Boże! – wymamrotał Filip głosem bliskim szeptu.
– Miałam zamęt w głowie. On był już w środku i mimo ciemności widziałam jego postać i rysy twarzy tak wyraźnie, jak w biały dzień. Lęk sprawiał, że chciałam uciekać, a obecność ukochanego człowieka kazała mi biec do niego. Stałam więc bez ruchu, a rozdzierające me serce wzruszenia nie pozwalały mi wydobyć głosu. Kiedy znalazł się w środku, okna i okiennice zatrzasnęły się za nim, a świeca ponownie zapłonęła. Wtedy pomyślałam, że to duch i zemdlałam.
Kiedy wróciły mi zmysły, leżałam na sofie i czułam w swej dłoni inną dłoń, zimną (Ach, jaką zimną!) i ociekającą wodą. To mnie uspokoiło i zapomniałam o nadprzyrodzonych znakach, jakie towarzyszyły jego przybyciu. Pomyślałam, że przydarzyło mu się coś złego i wrócił do domu. Otworzyłam oczy, ujrzałam ukochanego męża i rzuciłam się w jego ramiona. Odzienie miał przemoczone deszczem i czułam, jakbym tuliła do siebie bryłę lodu, lecz nic, Filipie, nie zdoła ostudzić miłości kobiety. Przyjmował moje pieszczoty, lecz ich nie oddawał. Milczał jakby zamyślony i nieszczęśliwy.
„Williamie!” – zawołałam. – „Williamie Vanderdecken przemów do swej ukochanej Katarzyny!”
„Przemówię, bo niewiele mam czasu” – odparł z wielką powagą.
„Nie! Nie wrócisz przecież na morze! Straciłeś statek, ale jesteś bezpieczny. Czy znowu mam cię utracić?”
„Niestety! Nie zamartwiaj się teraz, tylko słuchaj, bo naprawdę czasu mam niewiele. Nie utraciłem statku, Katarzyno… To siebie wydałem na zatracenie! Nie mów nic, tylko słuchaj. Nie jestem martwy, ale nie jestem też żywy. Błąkam się, zawieszony między tym światem a światem duchów. Słuchaj, co mam ci do powiedzenia.
Przez dziewięć tygodni próbowałem na przekór żywiołom obejść smagany sztormami Przylądek . Daremnie. Straszliwie przy tym przeklinałem. Przez następne dziewięć tygodni nadal żeglowaliśmy wbrew przeciwnym wiatrom i prądom, jednak ani trochę nie posuwaliśmy się do przodu. I wtedy bluźniłem… tak… straszliwie bluźniłem. Jednak nie ustępowałem. Wyczerpana długim wysiłkiem załoga chciała, bym zawrócił do Zatoki Stołowej. Odmówiłem… więcej nawet… stałem się mordercą… mimo woli, co prawda… ale jestem mordercą. Nasz pilot sprzeciwił mi się i namówił marynarzy, by mnie związali. Kiedy chwycił mnie za kołnierz, uderzyłem go w napadzie wściekłości. On się zatoczył, a wtedy nagle statek przechylił się na fali, pilot wypadł za burtę i utonął. Jednak nawet ta straszna śmierć mnie nie powstrzymała. I poprzysiągłem na relikwię Krzyża Świętego, która spoczywa teraz na twojej szyi, że dopnę swego na przekór sztormom, morzom i błyskawicom, na przekór niebu i piekłu, nawet gdybym miał się kołatać po morzach do Dnia Sądu.
Moja przysięga została usłyszana. Potwierdził to huk gromów i potoki siarkowego ognia. Na statek spadł huragan i zabrał podarte na strzępy żagle. Zaczęły się nad nami przetaczać fale ogromne niczym góry, a w samym środku piętrzącej się nad nami chmury, która okryła nas całunem ciemności, rozjarzyły się wypisane żywym ogniem słowa: DO DNIA SĄDU.
Słuchaj, Katarzyno, bo niewiele mam czasu. Pozostała mi jedna jedyna nadzieja i dla niej pozwolono mi się tu pojawić. Weź ten list. – Położył na stole zapieczętowane pismo. – Przeczytaj go, kochana, i spróbuj mi pomóc, jeśli potrafisz. Przeczytaj go! Teraz żegnaj, mój czas minął”.
Okno i okiennice znowu gwałtownie się rozwarły, zgasło światło, a sylwetka mojego męża jakby uniosła się w czarnym przestworze. Kiedy wypłynął przez okno, zerwałam się i krzycząc szaleńczo pobiegłam za nim z rozpostartymi ramionami. Ujrzałam jeszcze jego postać unoszoną szybko niczym błyskawica na skrzydłach wichury, aż stał się plamką światła i wreszcie zniknął. Okno się zatrzasnęło, świeca znów zapłonęła. Zostałam sama!
– Boże bądź litościw! Mój rozum! Filipie! – wykrzyknęła nagle biedna kobieta. – Nie zostawiaj mnie! Błagam! Nie!
Przy tych słowach oszalała z rozpaczy wdowa uniosła się z pościeli i padła w ramiona syna. Trwała tak bez ruchu dobrą chwilę, a gdy zaniepokojony tym Filip ułożył ją delikatnie na posłaniu, głowa opadła jej do tyłu, ukazując białka wywróconych oczu. Wdowa Vanderdecken odeszła z tego świata.

 
Wesprzyj nas