Przewodnik po światach… należących do zmarłych. Mariana Enriquez przemierzyła kontynenty i kraje w dość niecodziennym celu: aby odwiedzić rozsiane po całym świecie cmentarze.


Na stronach książki pojawiają się 24 miejsca: znane i naznaczone historią nekropolie, jak Montparnasse w Paryżu, Highgate w Londynie czy żydowski cmentarz w Pradze, a także inne, ukryte, zrujnowane, odległe lub podszyte tajemnym pięknem. Znajdziemy w niej opowieści o grobach sławnych ludzi – jak Elvisa w Memphis czy Marxa w Londynie. Odkryjemy ekstrawaganckie epitafia, pełne boleści rzeźby, zmysłowe anioły, ślady voodoo w Nowym Orleanie, gotyckie mauzolea, katakumby, szkielety, wampiry, duchy, a także nieprzebrane bogactwo legend i opowieści: o poecie pochowanym na stojąco, o grobie wiernego konia i o zalanym cmentarzu…

Ten wyjątkowy przewodnik podszyty jest nutką grozy, ale znajdziemy w nim też humorystyczne akcenty, odniesienia literackie i nieskrępowaną kronikę osobistych przeżyć, takich jak wyjazd do Hawany w poszukiwaniu zaginionego w tajemniczych okolicznościach gitarzysty zespołu Manic Street Preachers.

Czołowa autorka literatury grozy XXI wieku, w niezwykle błyskotliwym stylu zaprasza czytelnika nie tylko do zgłębienia sekretów kryjących się na cmentarzach, ale też do swojego literackiego świata.

Mariana Enriquez – argentyńska pisarka i dziennikarka. Urodzona w Buenos Aires w 1973 roku uznawana jest za jedną z najważniejszych latynoamerykańskich autorek. Debiutowała w 1995 roku. Jej opowiadania ukazywały się w antologiach i czasopismach na całym świecie. Wydany w 2016 roku tom opowiadań To, co utraciłyśmy w ogniu wdarł się na listy bestsellerów w Argentynie i Hiszpanii. Od tamtej pory został przetłumaczony na trzydzieści języków. Jej powieść Nasza część nocy zdobyła jedną z najważniejszych nagród literackich w świecie hiszpańskojęzycznej literatury, Premio Herralde de Novela, a w 2021 r. znalazła się w finale Międzynarodowej Nagrody Bookera za zbiór opowiadań Niebezpieczeństwa palenia w łóżku.

Mariana Enriquez
Ktoś chodzi po twoim grobie
Przekład: Katarzyna Kozioł-Galvis
Wydawnictwo Czarna Owca/Echa
Premiera: 30 października 2024
 
 


ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA

Cmen­tarz Sta­glieno, Genua, Wło­chy, 1997

Nie wiem, dla­czego Genua zna­la­zła się na naszej tra­sie. To było w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, moja matka zgro­ma­dziła pie­nią­dze na pierw­szą podróż do Europy i wzięła mnie ze sobą. Wymo­głam na niej kilka przy­stan­ków, ale Genui na tej liście nie było. We Wło­szech koniecz­nie chcia­łam odwie­dzić Boma­rzo: nie mogłam prze­ga­pić opi­sa­nego w powie­ści Mujiki Láineza Parku Potwo­rów. I zoba­czy­łam go, prze­szłam przez ogromną pasz­czę orka i zabra­łam kamyk dla mojego naj­lep­szego przy­ja­ciela. Kolej­nym obo­wiąz­ko­wym punk­tem była Wene­cja, przede wszyst­kim ze względu na Byrona i jego wersy I stood in Venice, on the Bridge of Sighs, / A palace and a pri­son on each hand („Na moście wes­tchnień, we wenec­kim gro­dzie / Sta­łem, tu pałac mając, tu wię­zie­nie”)1 z Wędró­wek Childe Harolda; ze względu na Tadzia i na zarazę, a także na zalane zaułki.
Cmen­ta­rza Sta­glieno nie było wśród przy­stan­ków, które tak obse­syj­nie pla­no­wa­łam. Ow­szem, wie­dzia­łam o jego ist­nie­niu. Wie­dzia­łam, że jego efek­towne gro­bowce zdo­bią okładkę płyty Clo­ser i sin­gla Love Will Tear Us Apart grupy Joy Divi­sion. Ale ni­gdy nie lubi­łam Joy Divi­sion i choć groby na okład­kach były prze­piękne, to nie czu­łam potrzeby, by zoba­czyć je w trak­cie podróży.
Kiedy na naszej tra­sie poja­wiła się Genua, Sta­glieno stało się moją nową obse­sją. Nie mia­łam o nim zbyt wielu infor­ma­cji. Wtedy jesz­cze nie byłam kone­serką cmen­ta­rzy. Prze­mie­rzy­łam wzdłuż i wszerz usiany pira­mi­dami i sfink­sami cmen­tarz w La Pla­cie (pełno tam maso­nów), cał­kiem dobrze pozna­łam Reco­letę, zanim jesz­cze stała się atrak­cją tury­styczną i swego rodzaju opu­sto­sza­łym mia­stem sza­rych gro­bow­ców, zanim tury­ści zakor­ko­wali alejkę, przy któ­rej znaj­duje się grób Evy Duarte, i zanim poja­wiły się książki o cmen­tar­nych cie­ka­wost­kach, pomni­kach i z aneg­do­tami o ludziach pogrze­ba­nych żyw­cem. Pod­czas tych spa­ce­rów po Reco­le­cie wybra­łam grób dla sie­bie: jako bie­daczka z przed­mieść nie mam szans, by mnie tam pocho­wano (nie jestem na tyle wysoko uro­dzona ani aż tak sławna), ale chcia­ła­bym, żeby moi przy­ja­ciele – jeśli jesz­cze jacyś zostaną przy mnie do śmierci – roz­sy­pali moje pro­chy w gro­bie Men­dozy Paza, zało­ży­ciela Sto­wa­rzy­sze­nia Ochrony Zwie­rząt. Ma kształt ostro zakoń­czo­nej pira­midy, bez krzyży i innych chrze­ści­jań­skich sym­boli. Wid­nieje na nim napis: „Nic tu nie ma. Tylko kurz i pro­chy. Nic”. Pro­wa­dzą do niego żela­zne drzwi z prę­tami. Roz­sy­pa­nie pro­chów nie sprawi tam trud­no­ści. To będzie mój grób, jeśli tylko moi przy­ja­ciele będą na tyle odważni, by wypeł­nić moją wolę.
Tamte spa­cery były przy­jemne. Ale to wła­śnie Sta­glieno wznie­ciło moją miłość do cmen­ta­rzy. I cóż to była za nie­spo­dzianka. W 1997 roku dzia­łał już inter­net, ale nie w takiej for­mie jak dzi­siaj: nie można było googlo­wać obra­zów i buszo­wać po wszyst­kich zaka­mar­kach nekro­po­lii. Sta­glieno spro­wa­dzało się do sma­ko­wi­tej nazwy, foto­gra­fii w bro­szurce tury­stycz­nej, słów Marka Twa­ina, do miej­sca pochówku Con­stance Lloyd, wdowy po Osca­rze Wil­dzie, do kosz­mar­nej jako­ści zdjęć na niszo­wych por­ta­lach dla gotów. Nasz napięty gra­fik prze­wi­dy­wał, że w Genui spę­dzimy dwie noce. Jedno popo­łu­dnie musiało być prze­zna­czone na Sta­glieno; padło na to dru­gie. Wło­ży­łam kli­szę do nowego apa­ratu, któ­rego nie umia­łam jesz­cze dobrze obsłu­gi­wać.
Pierw­szego wie­czoru, po całym dniu spę­dzo­nym na spa­ce­rach, zwie­dza­niu kościo­łów i pała­ców, zja­dły­śmy z mamą pizzę i posta­no­wi­ły­śmy pójść na kolejny spa­cer po tury­stycz­nej dziel­nicy Strade Nuove, w któ­rej znaj­duje się ponad czter­dzie­ści pała­ców, feno­me­nal­nych Palazzi dei Rolli. To wyda­rzyło się wła­śnie tam, choć cza­sami we wspo­mnie­niach przy­wo­łuję tę scenę przy Gale­rii Uffizi we Flo­ren­cji. Nie wiem, czemu tak się dzieje, bo jestem pewna, że Enzo grał na skrzyp­cach na świe­żym powie­trzu, bez zada­sze­nia nad głową. Ludzie wrzu­cali mu monety do fute­rału wyście­ła­nego czer­woną pod­szewką. Nie był egzal­to­wany, jak to mają w zwy­czaju uliczni arty­ści, a w szcze­gól­no­ści skrzyp­ko­wie. Pamię­tam dokład­nie, że grał z pełną powagą, uno­sząc jedy­nie brew i uśmie­cha­jąc się naboż­nie, ale był powścią­gliwy i sku­piony, bez krzty dra­ma­ty­zmu czy teatral­no­ści. Pamię­tam, że matka powie­działa, że jest cał­kiem dobry. Grał zwy­cza­jowy reper­tuar: Bacha, kaprysy Paga­ni­niego, kon­certy Mozarta. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści swo­ich rówie­śni­ków żyją­cych w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, a już szcze­gól­nie we Wło­szech, nosił krót­kie włosy. Był wysoki, ubrany w czarny gar­ni­tur przy­po­mi­na­jący całun: stary, nieco przy­bru­dzony. Pod mary­narką miał białą koszulę, cienką, nie­mal prze­zro­czy­stą. Poły mary­narki były roz­chy­lone.
Moja matka po wysłu­cha­niu dwóch utwo­rów chciała wró­cić do hotelu, była zmę­czona. Powie­dzia­łam jej, że zostanę jesz­cze chwilę. Usia­dłam wśród tłumu, który zebrał się wokół skrzypka, i tkwi­łam tam tak długo, aż mnie zauwa­żył, uśmiech­nął się i ukło­nił; kla­ska­łam po każ­dym nume­rze.
Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łam chłopca stwo­rzo­nego wprost dla mnie. Kiedy opo­wia­da­łam o nim po powro­cie, zawsze pod­kre­śla­łam – przede wszyst­kim moim kole­żan­kom mówią­cym rze­czy dla mnie nie­po­jęte, jak na przy­kład, że podo­bają im się brzy­dale albo że wolą face­tów bez szyi, męskich, umię­śnio­nych, sze­ro­kich – że Enzo był dla mnie naj­cu­dow­niej­szym stwo­rze­niem, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łam, zgod­nie z moim poję­ciem piękna, nie­oczy­wi­stym, bla­dym i ela­stycz­nym, mrocz­nym i sinym, bli­skim śmierci, a jed­nak weso­łym, bar­dziej podob­nym do zmierz­chu niż nocy. Kiedy zakoń­czył występ – zostały przy nim trzy, może cztery osoby – pode­szłam, by mu pogra­tu­lo­wać i wyja­wić, że nie mówię po wło­sku. Spy­tał, jakim języ­kiem się posłu­guję. Angiel­skim i hisz­pań­skim, odpar­łam. Powie­dział, że jego matka jest Angielką, a ojciec Wło­chem, i że możemy roz­ma­wiać po angiel­sku.
Wło­ski Anglik, pomy­śla­łam, stwór Mary Shel­ley i Byrona. A jed­nak Enzo odwie­dził Anglię led­wie kilka razy i nie chciał zdra­dzić zbyt wiele o swo­jej rodzi­nie. Powie­dział, że jest głodny. Odpar­łam, że zapra­szam go na kola­cję, że mam pie­nią­dze. Zgo­dził się. Był śmiały i bez­wstydny, cho­dził bar­dzo cicho i prze­wyż­szał mnie o dwie głowy. Powie­działam, że raczej podo­bają mi się chłopcy z dłu­gimi wło­sami (znak cza­sów!, teraz już mi prze­szło), ale że dla niego zro­bię wyją­tek. On na to, że dłu­gie włosy u skrzypka są głu­potą, bo zacho­dzą na oczy i zaplą­tują się w struny; że żenują go uliczni skrzyp­ko­wie, któ­rzy trze­pią zapo­co­nymi strą­kami, wyobra­ża­jąc sobie, że są dru­gim Paga­ni­nim.
Zapa­mię­ta­łam cie­nie pod oczami i błę­kitne źre­nice w poli­cyj­nym świe­tle piz­ze­rii, i że kel­ner puścił do niego oko. Włoszki są prze­piękne, ale ja mia­łam wtedy dwa­dzie­ścia pięć lat i byłam ubrana w fio­le­tową sukienkę na srebr­nych ramiącz­kach, którą kupi­łam na ulicz­nym targu. Wyrzu­ci­łam ją nie­cały rok temu, gdy pozby­łam się całej masy ubrań, do któ­rych mia­łam ogromny sen­ty­ment. Teraz mogła­bym ją uży­wać co naj­wy­żej jako koszulkę, i to dość krótką.
Enzo zapro­sił mnie na spa­cer po por­cie. Zdra­dził, że nie może zabrać mnie do sie­bie: miesz­kał w casa occu­pata, squ­acie, w któ­rym wizyty były surowo zabro­nione. Odpar­łam, że w życiu bym nie pomy­ślała, że squ­at­tersi są tacy zasad­ni­czy, i bar­dzo się zdzi­wił. Są jak żoł­nie­rze, powie­dział, bar­dzo rygo­ry­styczni i zdy­scy­pli­no­wani. A ty?, spy­ta­łam. Moje dni są tam poli­czone, odparł; tole­rują mnie, bo przy­no­szę jakieś pie­nią­dze i zaj­muję miej­sce po moim bra­cie, który prze­niósł się do Turynu.
Miesz­kał z kil­koma chło­pa­kami gry­wa­ją­cymi w zespo­łach oraz z anar­chi­stycz­nymi bojów­ka­rzami. O muzy­kach powie­dział tylko, że są okropni i że jeśli chcia­ła­bym zostać na dłu­żej w Genui, to nawet niech mi nie przy­cho­dzi do głowy się z nimi zapo­zna­wać. Ja na to, że słu­cham punka. Odparł, że Włosi nie potra­fią grać punka. A Argen­tyń­czycy?, spy­tał. Odpowie­działam, że nie­któ­rzy. Po chwili odwa­ży­li­śmy się sobie wyznać, że jeśli cho­dzi o rocka i gatunki pokrewne, to zde­cy­do­wa­nie wolimy Anglo­sa­sów.
Opo­wie­dzia­łam mu, że jego gra spodo­bała się mojej matce, i pamię­tam wyraź­nie, że na jego twa­rzy odma­lo­wało się roz­go­ry­cze­nie. Mam talent, przy­znał, ale już dawno temu musia­łem rzu­cić szkołę muzyczną. Nie zdra­dził dla­czego; zro­zu­mia­łam, że nie mogę go o to pytać. W por­cie przy­parł mnie do ściany i poca­ło­wał. Powie­trze pach­niało czy­stym morzem; przy­naj­mniej tak to pamię­tam, czy­ste morze bez ruj­nu­ją­cych wszel­kie dozna­nia na molo domie­szek paliwa, ryb i brudu. Jego ciało pod cienką koszulą było chłodne. Chłodne i blade. Był jak wam­pir, jak posąg. Jak naj­cu­dow­niej­szy chło­piec na świe­cie.
O świ­cie zapro­wa­dził mnie do hotelu. Byłam w nim zako­chana. Na doda­tek był zabawny; tego się nie spo­dzie­wa­łam po naj­cu­dow­niej­szym chłopcu na świe­cie. Spy­tał, co będę robić następ­nego dnia; tak naprawdę to za kilka godzin. Nie pamię­tam, co mu powie­dzia­łam o pla­nach na pora­nek. Po połu­dniu idę na Sta­glieno. Na cmen­tarz? Tak, boisz się? Nie, odparł, po pro­stu ni­gdy tam nie byłem; rodzina mojego ojca nie pocho­dzi z Genui i nikt z bli­skich nie jest tam pocho­wany.
– Chcesz zoba­czyć groby z Joy Divi­sion?
– Nie lubię Joy Divi­sion.
– To świet­nie. Ja też nie.
– Ale są bar­dzo ładne, chcia­ła­bym je zoba­czyć.
– Wielu tury­stów przy­jeż­dża tu, żeby zoba­czyć groby z Joy Divi­sion.
– Tak myśla­łam. Pój­dziesz ze mną?
Oczy­wi­ście, odpo­wie­dział. Of course. Pro­sto z cmen­ta­rza miał pójść na uliczne występy. Cmen­tarz zamy­kano o zacho­dzie słońca, gdy zaczy­nał się dzień robo­czy Enza. Obie­cał, że przyj­dzie po mnie tuż po połu­dniu i dotrzy­mał słowa. Pamię­tam nie­ja­sno, że matka nie chciała się zgo­dzić, a jej argu­menty wyda­wały mi się absur­dalne. Poje­cha­li­śmy na cmen­tarz auto­bu­sem; tym razem to on pła­cił. Znów ubrał się w strój roman­tycz­nego skrzypka, w czarny gar­ni­tur i białą koszulę (inną niż poprzed­nio, grub­szą, jesz­cze bar­dziej zużytą), ale na nogach miał czer­wone trampki. Nie rozu­miem, dla­czego nikt się za nim nie oglą­dał, dla­czego nikt nie pod­szedł, by zapro­po­no­wać mu pracę modela, by zro­bić mu zdję­cie, by go prze­le­cieć.
On też nie uwa­żał się za spe­cjalną pięk­ność. Albo tylko tro­chę. Wie­dział, że na nie­które, nie­zbyt liczne, dziew­czyny działa jak wonna tru­ci­zna; wie­dział też, że gdy już uda mu się jakąś uwieść swo­imi chu­dymi bio­drami dwu­na­sto­latka i dłu­gimi pal­cami kosmity, to będzie mógł zro­bić z nią, co tylko zechce.
Cimi­tero Monu­men­tale di Sta­glieno zapiera dech w pier­siach. Brama, kla­syczna imi­ta­cja Par­te­nonu, jest dość sztam­powa. Jed­nak po przej­ściu pierw­szej linii drzew – na tym powsta­łym w 1851 roku cmen­ta­rzu jest pełno roślin­no­ści; przy­po­mina usiany rzeź­bami las, tro­chę w stylu pary­skiego cmen­ta­rza Père Lacha­ise – naszym oczom uka­zały się rzędy pomni­ków. Pamię­tam, że Enzo powie­dział po angiel­sku: What the fuck. Aż się wzdry­gnę­łam od tego stra­chu, piękna i śmie­chu.
Sta­glieno ma dwa roz­le­głe kory­ta­rze. Nie znaj­dują się przy nich nisze, tylko gro­bowce ude­ko­ro­wane pomni­kami tak nie­zwy­kłymi, że pew­nie nie spo­sób zna­leźć podob­nych na żad­nym innym cmen­ta­rzu. Bogate genu­eń­skie rodziny pro­wa­dziły mię­dzy sobą praw­dziwą rywa­li­za­cję o to, kto będzie miał naj­bar­dziej zachwy­ca­jący, poru­sza­jący, cudowny czy zmy­słowy grób.
Nie wiem, czy zoba­czy­łam ten grób jako pierw­szy, ale z całą pew­no­ścią zapa­mię­ta­łam go naj­le­piej. Wtedy jesz­cze nic o nim nie wie­dzia­łam. Z cza­sem udało mi się zna­leźć jakieś infor­ma­cje. Nale­żał do rodziny Del­mas, a auto­rem pomnika jest Luigi Orengo, jeden z naj­waż­niej­szych rzeź­bia­rzy epoki. To on wyko­nał na zamó­wie­nie znaj­du­jącą się na Reco­le­cie rzeźbę stróża Alleno, który zgro­ma­dził pie­nią­dze, by jego nagro­bek wyko­nał naj­lep­szy z naj­lep­szych. Chciał spo­cząć w spo­koju na luk­su­so­wym cmen­ta­rzu, któ­rego pil­no­wał przez całe życie.
Na nagrobku z 1909 roku znaj­duje się inskryp­cja po fran­cu­sku: Et rose, elle a vécu ce que vivent les roses, l’espace d’un matin („Będąc różą, prze­żyła tyle, co kwiat róży: poranka krót­kie mgnie­nie”)2. Nie­boszczką była dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia Maria Fran­ce­sca Del­mas. Na pomniku jest naga, z odkry­tymi prze­pięk­nymi i mło­dziut­kimi pier­siami, ma zamknięte oczy; męż­czy­zna lekko ją unosi, jak gdyby spała lub stra­ciła przy­tom­ność. On jest młody, całuje jej włosy, jedną ręką ujmuje pod kola­nami, jakby chciał ją pod­nieść. To ich ostatni poca­łu­nek. Tak zresztą nazywa się ten pomnik. Męż­czy­zna był jej kochan­kiem. Albo może to śmierć była zako­chana.
Ileż tam było co naj­mniej dwu­znacz­nych rzeźb, a ile nekro­fi­lii. Jak choćby na gro­bie Raf­fa­elego Pie­no­viego, „zamoż­nego kupca, wzoru cnót wsze­la­kich”. Zmarły leży w łóżku przy­kryty cału­nem; wdowa pochyla się nad łożem śmierci, unosi całun, aby spoj­rzeć mu w nie­wi­doczną dla nas, obser­wa­to­rów, twarz. Kobieta uchyla rąbka tajem­nicy śmierci, ale mamy wra­że­nie, że robi to ukrad­kiem, aby nie nakryli jej zapro­szeni na czu­wa­nie goście. Że to sekretna schadzka z mężem, że chce go jesz­cze raz poca­ło­wać, zło­żyć kolejny ostatni poca­łu­nek, a my widzimy ją na chwilę przed nim. Ta wielka mar­mu­rowa rzeźba autor­stwa Gio­van­niego Bat­ti­sty Villi jest tak reali­styczna, że obec­ność śmierci staje się wręcz nama­calna. Robi­łam zdję­cia wszyst­kim napo­ty­ka­nym gro­bow­com. Enzo spy­tał, czy mam wystar­cza­jąco dużo fil­mów – było to dość istotne w epoce sprzed apa­ra­tów cyfro­wych – a ja odpo­wie­dzia­łam, że tak.
Kiedy dotar­li­śmy do grobu rodziny Oneto, Enzo mnie poca­ło­wał. Tuż obok Anioła Zmar­twych­wsta­nia stwo­rzo­nego dla pre­zesa Banca Gene­rale. Tak wła­ści­wie to anie­licy z dłu­gimi lokami, trzy­ma­ją­cej w ręce trąbkę, o nieco kapry­śnym spoj­rze­niu i ape­tycz­nym ciele owi­nię­tym w prze­zro­czy­stą tunikę. Sama nie wiem dla­czego, ale byłam pewna, że ten anioł jest męż­czy­zną. Czy to przez podo­bień­stwo do Enza? Teraz, po latach, podo­bień­stwo znik­nęło. To kobieta, bo ma krą­gło­ści, choć prze­cież anioły nie mają płci. I ten – jak wszyst­kie pozo­stałe – rów­nież jest andro­gi­niczny. Wyraź­nie zmy­słowy i pewny sie­bie, choć okrywa się z fał­szywą skrom­no­ścią.
Wiele lat póź­niej dowie­dzia­łam się, że bijący od niego ero­tyzm (rzeźba powstała w 1917 roku) siał zgor­sze­nie wśród jemu współ­cze­snych, ale zara­zem był tak fascy­nu­jący, że jego repliki znaj­dują się obec­nie na wielu cmen­ta­rzach. Zna­la­złam je w Limie i we Frank­fur­cie, a zawsze, gdy go widzę, przy­po­mi­nam sobie palce Enza wplą­tane w ramiączka mojej czar­nej sukienki. Wybra­łam ją, bo choć była bar­dzo krótka i kosz­mar­nie obci­sła, kolo­rem naj­bar­dziej paso­wała mi do oka­zji; zało­ży­łam do niej buty All Star, też czarne. Kiedy dotar­li­śmy do Anioła Mon­te­ver­dego, Enzo nie miał już na sobie mary­narki: scho­wał ją do ple­caka, w któ­rym nosił skrzypce.
Ruszy­li­śmy dalej. Oglą­da­li­śmy kolejne prze­jawy cier­pie­nia, tak samo nie­sto­sowne, choć już mniej zmy­słowe. Zakon­nica z umie­ra­ją­cym dziec­kiem na rękach, wzno­sząca bła­ga­nia o ukró­ce­nie jego mąk. Dwóch nie­wy­so­kich męż­czyzn w za dużych mary­nar­kach i bez kape­lu­szy wyma­ga­nych przez żałobną kin­dersz­tubę, sto­ją­cych przy wej­ściu do grobu i pod­trzy­mu­ją­cych się nawza­jem w cier­pie­niu. Natu­ral­nej wiel­ko­ści. Nie rozu­miem, dla­czego nie mia­łem o tym poję­cia, powie­dział Enzo. Spy­ta­łam: Nikt nie mówi o tym cmen­ta­rzu? Jasne, że mówią, odparł, ale ni­gdy nie zwra­ca­łem na to uwagi.
– Nie wycho­wa­łem się w Genui.
– Ach, nie? To gdzie?
– W Bolo­nii. Mój ojciec jest pro­fe­so­rem na uni­wer­sy­te­cie. Rodzice miesz­kają w Bolo­nii. Ja podró­żuję.
To wszystko, co chciał mi powie­dzieć. Pew­nie powie­działby wię­cej, ale prze­cież spę­dzi­li­śmy ze sobą mniej niż dzie­sięć godzin, a on nie był szcze­gól­nie roz­mowny. Albo to ja byłam zbyt gada­tliwa.
Kolejna naga kobieta, w stylu art nouveau, z wło­sami uło­żo­nymi jak w latach dwu­dzie­stych, sku­lona, obej­mu­jąca się za ramiona, z wzro­kiem wbi­tym w poło­żoną na krzyżu czaszkę. Kuca­jąca kobieta o ogrom­nym biu­ście i błysz­czą­cych oczach, z liściem lau­ro­wym we wło­sach. Sto­jąca na gro­bie baba z pie­kła rodem. Grób rodziny Canale z prze­śliczną śpiącą dziew­czyną o dłu­gich roz­rzu­co­nych na poduszce wło­sach i anie­licą śmierci, znów kobietą – z opa­ską na gło­wie – która w pośpie­chu chce ją zabrać; w jej peł­nym lito­ści spoj­rze­niu kryje się les­bij­ska cie­ka­wość. A na gro­bie rodziny Fas­sio prze­piękne, szczu­płe i smu­kłe zwłoki owi­nięte w całun.
Nie pamię­tam kolej­no­ści gro­bów. Mogła­bym ją odtwo­rzyć, bo łatwo zdo­być prze­wod­niki po Sta­glieno. Pra­gnę jed­nak zacho­wać w pamięci ten chaos. La Noc­cio­lina (sprze­daw­czyni orze­chów) była kobietą z ludu, biedną i pra­co­witą, która han­dlu­jąc kasz­ta­nami i sło­dy­czami, oszczę­dzała grosz do gro­sza, by posta­wiono jej pomnik wśród boga­czy. Teraz Cate­rina Cam­po­do­nico stoi tam na pie­de­stale, z koszy­kiem w dłoni, dumna. Na pły­cie nagrob­nej wyryto modli­twę w jej dia­lek­cie. Enzo odczy­tał mi ją, a gdy doszedł do frag­mentu, w któ­rym sprze­daw­czyni pro­siła o pacierz za jej duszę, nagle zamilkł. Obró­ci­łam się i ujrza­łam, że ma wil­gotne oczy; nie sta­rał się tego ukryć. Cate­rina mówi o sobie nastę­pu­jąco: „Sprze­da­jąc dro­bia­zgi przy kościo­łach Acqu­asanta, Garbo i San Cipriano, sta­wia­jąc czoło nie­przy­ja­znej pogo­dzie, zdo­by­łam środki, by zabez­pie­czyć się na sta­rość oraz zyskać nie­śmier­tel­ność dzięki temu pomni­kowi, który ja, Cate­rina Cam­po­do­nico (zwana la Paesana) posta­wi­łam sobie jesz­cze za życia”. Czym sprze­daw­czyni kasz­ta­nów tak bar­dzo go poru­szyła? Podał mi rękę i ruszy­li­śmy wzdłuż gale­rii, aż natra­fi­li­śmy na rzeźbę, któ­rej nie mogło zabrak­nąć, Danse Maca­bre, przed­sta­wia­jącą Śmierć sple­cioną w tańcu z młodą kobietą; śre­dnio­wieczny motyw, który do dziś roz­ta­cza roman­tyczną wizję obec­no­ści śmierci wśród żywych. Powie­dzia­łam: Enzo, powi­nie­neś coś zagrać. Nie, pokrę­cił głową, przyjdą straż­nicy. Ale można by to było zro­bić. W nocy.
Pew­nie myślał port­fe­lem, ale pew­nie też wyobra­żał sobie, jak daje krótki kon­cert przed tą wysoką dorodną dziew­czyną, tań­czącą ze szkie­le­tem – okry­tym cału­nem, co czy­niło go jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­ją­cym – trzy­ma­ją­cym ją kości­stą dło­nią za rękę. Ni­gdy nie zapo­mnę tego tańca ze Śmier­cią odzianą w czarną maskę. To także dzieło Mon­te­ver­dego, tego od Anioła.
Prze­szli­śmy też koło pomnika rodziny Rim­baud, tego, który poja­wia się na okładce Clo­ser; kolejna kobieta leżąca na gro­bie, zakry­wa­jąca twarz dło­nią w geście eks­ta­tycz­nego bólu i orga­zmu. Enzo chciał odwie­dzić zale­sioną część cmen­ta­rza. Wśród roślin, drzew oraz gotyc­kich i kla­sy­cy­stycz­nych kapli­czek odkry­wa­li­śmy pomniki scho­wane w alej­kach poro­śnię­tych mchem.
Zoba­czy­li­śmy bladą nagą kobietę, leżącą nie­ru­chomo na czymś w rodzaju noszy. Ilu musiało się koło niej poło­żyć, pomy­śla­łam; ilu sza­leń­ców przy­cho­dzi tu i speł­nia fan­ta­zje w zupeł­nej ciszy. Pogła­dzi­łam nie­ru­chomą kobietę po dłoni. Nie­da­leko znaj­do­wała się inna kobieta, rzu­cona na wielki głaz; jej powy­gi­nane ciało ukła­dało się pod naj­bar­dziej ero­tycz­nym kątem z moż­li­wych, na boku, z jedną z nie­wiel­kich piersi skie­ro­waną ku niebu, a drugą przy kwia­tach róży, z wyra­zem roz­ko­szy, a może jed­nak śmierci, Erosa i Tana­tosa. Cóż to za sza­leń­stwo?, spy­ta­łam Enza, a on pokrę­cił głową. Pod oczami miał wiel­kie sińce z nie­wy­spa­nia. To twoja wina, powie­dział, śmie­jąc się: wiedźmy, która nie pozwala mi spać i zmu­sza do cho­dze­nia po sek­sow­nych cmen­ta­rzach. Jakiś anioł lub demon porzu­cił ją po miło­snych unie­sie­niach, dodał. Okrą­żył kilka razy tę powy­krzy­wianą kobietę z nagim brzu­chem i pod­wi­niętą nogą, despe­racko pra­gnącą piesz­czot: kobietę z grobu rodziny Bur­rano.
Zoba­czy­li­śmy kilku nesto­rów rodu w oto­cze­niu rodzin, żon, dzieci i wnu­ków: nie­które rzeźby były więk­sze od innych. Zoba­czy­li­śmy matkę tulącą do sie­bie ubra­nie zmar­łego syna. Szu­ka­łam grobu Con­stance Lloyd, ale nie udało mi się go zna­leźć. Weszli­śmy po kamien­nych, oto­czo­nych drze­wami scho­dach na ukrytą w lesie ścieżkę i tra­fi­li­śmy na gro­bo­wiec Ita­lina Iaco­mel­lego.
Krzyk­nę­łam, a Enzo zaklął gło­śno po wło­sku. Mały Ita­lino bawi się obrę­czą. Ma led­wie pięć lat. Zmarł 16 sierp­nia 1925 roku. Tak głosi jego nagro­bek. Sza­le­niec zaata­ko­wał go, gdy bawił się na ulicy. Za figurą chłopca znaj­dują się nie­wi­doczne dla niego dło­nie, wycho­dzące z ziemi, czy też ści­ślej z plat­formy, na któ­rej usta­wiony jest pomnik. Dwie wiel­kie pozba­wione ciała dło­nie, które za chwilę go schwy­tają. I choć – obecny na przy­kład w fil­mach – motyw prze­bi­ja­ją­cych się przez cmen­tarną zie­mię rąk zawsze mnie prze­ra­żał, zbli­ży­łam się do zro­bio­nego z brązu grobu, w któ­rym chło­piec został pocho­wany razem z rodzi­cami.
Chodźmy, powie­dział Enzo. Jestem głodny. Boję się.
Zeszli­śmy po scho­dach. Natra­fi­li­śmy na dziew­czynę tak piękną, że Enzo znów przy­sta­nął. Leżała na kamie­niu, a jej bar­dzo dłu­gie włosy spły­wały mię­dzy pier­siami i zakry­wały waginę. Gła­dziła się po wło­sach ze zgię­tym nad głową łok­ciem, cał­ko­wi­cie samotna.
Enzo zapro­wa­dził mnie na drugą stronę, na gładką część grobu i uniósł tak, bym mogła go objąć w pasie nogami. Odło­żył ple­cak na zie­mię i zaczął mnie pie­ścić dłu­gimi pal­cami. Pamię­tam, że się wsty­dzi­łam, bo majtki mia­łam wil­gotne od potu, pamię­tam te wszyst­kie nagie pomniki sple­cione w tańcu ze Śmier­cią i nie­bie­skie oczy Enza.
Ni­gdy nie spy­ta­łam go o wiek. Pew­nie miał nieco ponad dwa­dzie­ścia lat, jak ja. Wszedł we mnie deli­kat­nie, a potem stał się bru­talny; moje plecy ocie­rały się o kamień, a nie­opo­dal na łożu leżała mar­twa naga dziew­czyna (czy kobiety po śmierci były roz­bie­rane?), z zamknię­tymi oczami; na szczę­ście, bo nie widziała, jak pie­przy­li­śmy się cicho w poobied­nim upale, pod błę­kit­nym nie­bem. Ona była tak zimna; my byli­śmy tacy mło­dzi.
Wyszli­śmy ze Sta­glieno, obej­mu­jąc się w pasie, jak zako­chani w sobie od lat. Odpro­wa­dzi­łam go na miej­sce, w któ­rym miał grać kon­cert, naprze­ciwko pałacu. W auto­bu­sie pie­ścił języ­kiem moje zadra­pa­nia na ple­cach; tym razem inni pasa­że­ro­wie na nas patrzyli. Z przy­ganą. Z zazdro­ścią.
Kiedy skoń­czył występ, powie­dzia­łam mu, że muszę poin­for­mo­wać matkę, że żyję (było to w cza­sach sprzed tele­fo­nów komór­ko­wych) i spy­ta­łam, gdzie spo­tkamy się póź­niej. Następ­nego dnia jecha­łam pocią­giem do Medio­lanu. Potem, zale­d­wie dzień póź­niej, mia­łam lot do Lon­dynu. Nie mogłam zostać dłu­żej we Wło­szech. Enzo nie chciał zjeść ze mną kola­cji. Powie­dział, że jest zmę­czony, że zarwał poprzed­nią noc. Ale ja wyjeż­dżam!, krzyk­nę­łam. Pamię­tam, że wrza­snę­łam bar­dzo gło­śno, pła­cząc na słabo oświe­tlo­nej ulicy. Jeśli chcesz, pójdę cię poże­gnać na dwo­rzec, powie­dział. Kaza­łam mu spier­da­lać i ucie­kłam w nadziei, że za mną pobie­gnie. Nie zro­bił tego.
Dotar­łam do hotelu. Moja matka wła­śnie wycho­dziła na kola­cję. Była zła, że znik­nę­łam na tak długo. Kiedy zoba­czyła, że pła­czę, prze­stra­szyła się. Opo­wie­dzia­łam jej o wszyst­kim, powie­dzia­łam, żeby sobie poszła, rzu­ci­łam się na łóżko i pła­ka­łam, głodna jak wilk. Chcia­łam, żeby Enzo wró­cił skru­szony, z kawał­kiem zim­nej pizzy. Wyobra­ża­łam sobie, jak zja­wia się w hote­lo­wym lobby, wysoki i blady jak rzeźby zmar­łych, z kar­to­no­wym pudeł­kiem w jed­nej, a piwem w dru­giej ręce, z uśmie­chem na ustach; ze skrzyp­cami w ple­caku. Nie wró­cił. Nie wró­cił już ni­gdy. Matka przy­nio­sła mi połówkę zim­nej pizzy, którą łap­czy­wie pożar­łam, po czym zasnę­łam, oglą­da­jąc w tele­wi­zji powtórkę mają­cego śre­dnio­wieczne korze­nie wyścigu kon­nego w Sie­nie.
– Ten chło­pak wygląda jak nar­ko­man – powie­działa matka, a ja znowu się roz­pła­ka­łam.

Następ­nego dnia pokłó­ci­ły­śmy się na dworcu kole­jo­wym. Nie mogły­śmy pod­nieść jej walizki, cięż­kiej i wypeł­nio­nej książ­kami, które kupi­ły­śmy we Flo­ren­cji, Rzy­mie i Wene­cji. Zarzu­ci­łam jej kon­sump­cjo­nizm. Krzyk­nę­łam: Jak niby mamy ją nieść za dzie­sięć dni, skoro już dzi­siaj się nie da? Aku­rat co do tego mia­łam rację, ale byłam nie­spra­wie­dliwa i okrutna.
Enzo, rzecz jasna, nie przy­szedł na dwo­rzec, żeby mnie poże­gnać. Prze­pła­ka­łam całą drogę do Medio­lanu. Moja matka do dziś myśli, że to przez naszą kłót­nię i moje odwieczne humory.
I tak wła­śnie zako­cha­łam się w cmen­ta­rzach.

MALACARA

Cmen­tarz w Tre­ve­lin, Chu­but, Argen­tyna, 2009

W poło­wie XIX wieku grupa Walij­czy­ków posta­no­wiła porzu­cić rodzinne zie­mie i osiąść w Pata­go­nii; ści­ślej, w pro­win­cji Chu­but. Walia od wie­ków była dys­kry­mi­no­wana i wyko­rzy­sty­wana przez Zjed­no­czone Kró­le­stwo; wielu jej miesz­kań­ców uwa­żało, że z cza­sem stracą swój język, reli­gię i toż­sa­mość. W 1865 roku, na statku „Mimosa” przy­była pierw­sza grupa imi­gran­tów, stu pięć­dzie­się­ciu trzech Walij­czy­ków: męż­czyzn, kobiet i dzieci. Mimo wielu nie­do­god­no­ści, począw­szy od pro­ble­mów z argen­tyń­skim Kon­gre­sem, który odmó­wił uzna­nia nie­za­leż­nej walij­skiej kolo­nii, aż po wie­ści, że zie­mie poło­żone na połu­dnie od Río Negro wcale nie są żyzne, zja­wili się 28 lipca tegoż roku. Na miej­scu cze­kało ich, eufe­mi­stycz­nie rzecz ujmu­jąc, roz­cza­ro­wa­nie. Jeden z kolo­ni­za­to­rów napi­sał w liście do żony, która pozo­stała w Walii: „Być może uznasz, że tutaj nie da się zaznać szczę­ścia”.
Przy­byli zimą. Zie­mia była twarda i zimna. Plaża pie­kiel­nie nie­przy­ja­zna (dotarli na pół­wy­sep Valdés). Żad­nych domów, ludzi czy dróg. Tro­chę zwie­rząt, głów­nie krów, ale nie potra­fili ich doić. Nie byli rol­ni­kami, nie umieli zbie­rać psze­nicy czy polo­wać na gwa­nako. Ci, któ­rzy zapro­jek­to­wali kolo­nię i przy­byli tam nieco wcze­śniej, nie wyko­nali dobrej roboty. A jed­nak nowi osad­nicy prze­żyli dzięki pomocy rdzen­nego ludu Pata­go­nii, Tehu­el­czów, któ­rym zro­biło się ich żal. Poda­ro­wali im mięso i nauczyli pod­staw łowiec­twa i rybac­twa.
Miej­sce zej­ścia na ląd Walij­czycy nazwali Puerto Madryn, a 15 wrze­śnia zało­żyli mia­sto – Raw­son – i z bie­giem lat zbu­do­wali sys­temy nawad­nia­nia i nauczyli się zbie­rać plony, przez co przy­było tam wię­cej osad­ni­ków. Następ­nie zało­żyli Gaiman, naj­waż­niej­szą kolo­nię walij­ską w argen­tyń­skiej Pata­go­nii.
To wła­śnie tam, w Gaiman, w 1885 roku odbyło się klu­czowe spo­tka­nie. Walij­czycy wysłali list do guber­na­tora Chu­but, Luisa Fon­tany, pro­sząc go o pomoc w zna­le­zie­niu bar­dziej żyznych ziem u pod­nóża Andów, na któ­rych wznie­śliby nową osadę. Potrze­bo­wali wspar­cia finan­so­wego dla eks­pe­dy­cji popro­wa­dzo­nej przez doświad­czo­nego prze­wod­nika, Johna Daniela Evansa.
Rok wcze­śniej Evans stał się boha­te­rem spek­ta­ku­lar­nej ucieczki. Pod­czas jed­nej z wypraw wraz z trójką przy­ja­ciół został zaata­ko­wany przez rdzen­nych miesz­kań­ców. Towa­rzy­sze zgi­nęli, zamor­do­wani: Evans prze­żył, ponie­waż jego koń Mala­cara wido­wi­skowo prze­sko­czył kanion, odda­la­jąc go od agre­so­rów. Miej­sce tej masa­kry nosi nazwę Doliny Męczen­ni­ków.
Osta­tecz­nie grupa Evansa wyru­szyła 16 paź­dzier­nika 1885 roku. Gdy dotarli do bar­dziej przy­ja­znych ziem przy­po­mi­na­ją­cych im Walię, zało­żyli Colo­nia 16 de Octu­bre, czyli kolo­nię 16 paź­dzier­nika. A nieco póź­niej także Tre­ve­lin. Zie­mie te wyda­wały tak świetne plony, że w cza­sach, gdy nie usta­lono jesz­cze wszyst­kich gra­nic, upo­mniało się o nie Chile. W 1902 roku zor­ga­ni­zo­wano ple­bi­scyt, w któ­rym osad­nicy jed­no­gło­śnie opo­wie­dzieli się za pozo­sta­niem w Argen­ty­nie. Szkoła nr 18, w któ­rej odbył się ple­bi­scyt – odda­lona o dzie­więć kilo­me­trów od Tre­ve­lin, walij­skiej kolo­nii w Andach – stoi do dziś w świet­nym sta­nie.
Tre­ve­lin znaj­duje się w pobliżu parku naro­do­wego Los Aler­ces. Jest nie­wiel­kim mia­stem nad rzeką Percy, o nie­zwy­kłej uro­dzie, w któ­rym roi się od róż, tuli­pa­nów i walij­skich flag (zie­lono-czer­wono-bia­łych, z fan­ta­stycz­nym smo­kiem). Znaj­dują się tam dwie her­ba­ciar­nie, jedna bar­dziej popu­larna od dru­giej; w szcze­gól­no­ści warta jest uwagi Nain Mag­gie. Do niej usta­wiają się dłu­gie kolejki i tam obo­wiąz­kowo trzeba zoba­czyć zdję­cia babci, któ­rej to miej­sce zawdzię­cza nazwę, oraz jej białe ręka­wiczki z dłu­gimi jak u widma pal­cami, wyeks­po­no­wane w witrynce powie­szo­nej na ścia­nie, nad domo­wymi cia­stami i słod­ko­ściami.
Cmen­tarz w Tre­ve­lin znaj­duje się na obrze­żach mia­sta i jest odda­lony od cen­trum około trzech kilo­me­trów. W ładny dzień można tam pójść pie­chotą; na wio­dą­cej do niego dro­dze nie ma drzew, za to widać góry i roz­cią­ga­jące się nad hory­zon­tem błę­kitne niebo. Jest stale otwarty. Rosną tam sosny i krzewy różane, a – czego nie widzia­łam wcze­śniej na żad­nym innym cmen­ta­rzu – w wielu niszach i na tere­nach wyzna­czo­nych pod groby znaj­dują się kartki z napi­sem „Zare­zer­wo­wane”. Są tam też feno­me­nalne nagrobki w kształ­cie posta­wio­nych na ziemi pro­sto­pa­dło­ścien­nych cemen­to­wych blo­ków, bez infor­ma­cji o tym, kto jest pod nimi pocho­wany; ewi­dent­nie tam ktoś leży, bo u szczytu tych blo­ków, cza­sem pokry­tych mozai­kami, stoją kwiaty.
Ilość Jone­sów, Tho­ma­sów i Evan­sów przy­tła­cza. To tutaj znaj­duje się grób uro­dzo­nego w 1862 roku Johna Daniela Evansa (był bar­dzo młody w chwili star­cia z lud­no­ścią rdzenną w Doli­nie Męczen­ni­ków; swoją drogą, to jedyna odno­to­wana utarczka pomię­dzy Walij­czy­kami a rdzen­nymi miesz­kań­cami Pata­go­nii). W swo­ich dzien­ni­kach Evans odno­to­wał, że w roku 1888, pod­czas jed­nej z wypraw przez pusty­nię, tra­fił do obozu pracy w Val­che­cie, gdzie spo­tkał jed­nego ze swych rdzen­nych przy­ja­ciół. Pisze:
Pró­bo­wali się poro­zu­mieć, mówiąc tro­chę po hisz­pań­sku, a tro­chę po walij­sku: Poco bara, chiñor, poco bara, chiñor („Chleba, panie”) […]. Począt­kowo go nie roz­po­zna­łem, ale gdy zoba­czy­łem, jak bie­gnie wzdłuż dru­tów, krzy­cząc BARA, BARA, zatrzy­ma­łem się przy nim. To był mój przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa, mój pustynny brat, z któ­rym nie­raz dzie­li­łem się chle­bem. Wyda­rze­nie to napeł­niło me serce cier­pie­niem i smut­kiem, czu­łem się bez­u­ży­teczny, czu­łem, że nie mogę nic pora­dzić na jego głód, nie­wolę, na wieczne wygna­nie po tym, jak nie­gdyś był panem i władcą pata­goń­skich ziem, a teraz zamknięto go na tak nie­wiel­kim tere­nie […]. Po jakimś cza­sie wró­ci­łem po niego, z odpo­wied­nią ilo­ścią pie­nię­dzy, by uwol­nić go za wszelką cenę i zawieźć do domu, ale on na mnie nie cze­kał, umarł z żalu krótko po mojej wizy­cie w Val­che­cie.
Grób zmar­łego w 1943 roku Evansa jest wyko­nany z suro­wego czar­nego mar­muru i wid­nieje na nim kilka tabli­czek upa­mięt­nia­ją­cych go w nastę­pu­jący spo­sób: „Nowa­tor­ski, przed­się­bior­czy, pra­co­wity. Pod­po­rząd­ko­wał życie spra­wie postępu w regio­nie”. Towa­rzy­stwo roz­woju Tre­ve­lin nazywa go „Juan Evans”; to samo imię wid­nieje na tabliczce rodzin­nej. Tylko na pierw­szej, z epi­ta­fium napi­sa­nym po walij­sku – z listu do Rzy­mian, z cyta­tem o wie­rze, Bogu i proś­bie o zjed­no­cze­nie w rodzi­nie – jest wspo­mniany pod angiel­skim imie­niem.
Na gro­bie leży tylko kilka zasu­szo­nych kwia­tów i nie wydaje się, by ktoś o niego prze­sad­nie dbał, jeśli nie liczyć sznu­rów pod­trzy­mu­ją­cych odkle­ja­jący się mar­mur. Obok został pocho­wany jego syn Mil­ton Evans, a nie­opo­dal znaj­duje się grób jego dru­giej żony, zmar­łej w 1950 roku Annie Hughes, z epi­ta­fium napi­sa­nym po walij­sku.
Epi­ta­fia na więk­szo­ści sta­rych gro­bów są dłu­gie i napi­sane w tym języku. To iry­tu­jące: choć zapi­suję je w notat­niku, walij­ski wygląda i brzmi strasz­nie dziw­nie, przez co nie wiem póź­niej, czy „d” to „o” albo jesz­cze coś innego; zaj­muje mi to dużo czasu. Jedyną osobą w mie­ście, którą odwa­ży­łam się pro­sić o pomoc w roz­szy­fro­wa­niu zna­cze­nia słów, jest star­szy męż­czy­zna o bar­dzo jasnych wło­sach. Powie­dział mi, że nie znosi języka swo­ich rodzi­ców i że posłu­gi­wał się nim w dzie­ciń­stwie, ale na szczę­ście już go zapo­mniał. Jest lato, więc dwu­ję­zyczna szkoła stoi zamknięta. Nie drążę tematu; na pewno znajdę kogoś, kto pomoże mi je odczy­tać.
Jesz­cze tego samego dnia jasno­włosy męż­czy­zna, chyba z lito­ści, pró­buje roz­szy­fro­wać moje notatki i mówi: „Mowa tu o zmar­łych w tej pięk­nej doli­nie, a może to dedy­ka­cja dla zmar­łego w tej pięk­nej doli­nie w wieku czter­dzie­stu lat, ale nie­wiele wię­cej rozu­miem”. W Tre­ve­lin sporo osób włada walij­skim, ale myślę, że wolę zacho­wać treść epi­ta­fiów w tajem­nicy, strzec sekretu ukry­tego w lite­rach pozor­nie połą­czo­nych na chy­bił tra­fił, ukła­da­ją­cych się w język podobny do szy­fru. Nie pytam o nic wię­cej.
Nain Mag­gie, zało­ży­cielka super­po­pu­lar­nej her­ba­ciarni, leży w skrom­nym gro­bie z pro­stą inskryp­cją: „Twoje nauki, twój przy­kład, twoje uro­cze aneg­doty pozo­staną z nami na zawsze. Wnuki i pra­wnuki”. Jej pełne imię brzmiało Mar­ga­ret Fre­eman de Jones. Kolejna z Jone­sów. Zupeł­nie jak pocho­wany nie­opo­dal Tho­mas D., zmarły w 1912 roku. Albo jak leżąca tuż obok Eli­za­beth, która – z tego, co udało mi się odczy­tać z napi­sa­nego po walij­sku nagrobka z prze­tar­tymi już lite­rami – zmarła w 1911 roku i uro­dziła się w… Kan­sas! Albo jak Lle­wel­lyn, prze­chrzczony ku wygo­dzie wszyst­kich na Leonarda.
Jest tu też pocho­wany Austra­lij­czyk, nie­jaki Robert Ale­xan­der Day, zmarły w 1966 roku w wieku sie­dem­dzie­się­ciu jeden lat. Na gro­bie znaj­duje się logo Austra­lian Impe­rial Force (sił zało­żo­nych w celu walki poza gra­ni­cami kraju w trak­cie wojen świa­to­wych; druga Impe­rial Force prze­stała ist­nieć w 1947 roku) i cytat: Lest we for­get, powszech­nie uży­wany w Austra­lii dla upa­mięt­nie­nia żoł­nie­rzy pole­głych w wiel­kich woj­nach. I choć Robert zmarł tutaj, był star­szym sier­żan­tem 15. bata­lionu: ozna­cza to, że słu­żył pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej i wal­czył w bitwie o Gal­li­poli (w Tur­cji). Ta zakoń­czona bru­talną i krwawą porażką bitwa roz­po­częła się 25 kwiet­nia 1915 roku. Tego dnia w Austra­lii obcho­dzi się ANZAC Day, upa­mięt­nia­jący wete­ra­nów wszyst­kich wojen, ale to nie wszystko: to naj­bar­dziej uro­czy­sty dzień w roku, dzień jed­no­ści naro­do­wej, w któ­rym o świ­cie odby­wają się spe­cjalne uro­czy­sto­ści.
Dziwne, że na nagrobku Roberta Daya nie ma wzmianki o bitwie o Gal­li­poli, być może wycią­gnę­łam zbyt daleko idące wnio­ski, ale jego bata­lion na pewno wal­czył w Tur­cji. Być może dołą­czył do niego póź­niej: ci, któ­rzy prze­żyli Gal­li­poli, zostali wysłani do fran­cu­skich oko­pów.
Jed­nak naj­słyn­niej­szy i naj­licz­niej odwie­dzany grób w Tre­ve­lin poło­żony jest poza cmen­ta­rzem i nie leży w nim żaden czło­wiek. Znaj­duje się w muzeum Car­tref Taid (Dom Dziadka), kie­ro­wa­nym przez Clery Evans, wnuczkę Johna. To grób konia Mala­cary. Można go zna­leźć na patio muzeum, będą­cego jed­no­cze­śnie domem Clery. Wej­ście jest cokol­wiek nie­po­ko­jące. Na bra­mie wiszą roz­miesz­czone z arty­stycz­nym zacię­ciem czaszki zwie­rząt, koni i owiec. Są tam też drew­niane domki dla pta­ków, umo­co­wane na sze­ro­kich pniach pośród buj­nych koron drzew. Wygląda to jak wej­ście do domu cza­row­nicy z dzie­cię­cych baśni. Podej­rze­wam, że takie mogło być zamie­rze­nie. Na przy­kład na jed­nym z drzew wisi drew­niana tabliczka z napi­sem: „Pomyśl tu życze­nie i zawiąż żółtą wstążkę na sta­rym dębie”. I fak­tycz­nie, jacyś zwie­dza­jący okrę­cili wokół pnia kilka żół­tych wstą­żek. Ogród jest bar­dzo duży, z przy­strzy­żo­nym traw­ni­kiem, żół­tymi i czer­wo­nymi różami, sosnami i starą stud­nią. W głębi, pod wierz­bami, znaj­duje się grób Mala­cary. Zmarł w 1909 roku, prze­żyw­szy trzy­dzie­ści jeden lat, a jego wła­ści­ciel zapla­no­wał to miej­sce pochówku już wcze­śniej. W roku 1927, na prośbę Evansa, hisz­pań­ski fry­zjer Arte­mio López, tuż po prze­pro­wadzce do Tre­ve­lin, wyrył w kamie­niu tablicę nagrobną Mala­cary. Napis na niej głosi: „Tu leżą szczątki mojego konia Mala­cary, który 3 kwiet­nia 1884 roku, gdy wra­ca­łem z Kor­dy­liery, ura­to­wał mi życie pod­czas ataku Indian w Doli­nie Męczen­ni­ków. RIP, John D. Evans”. Obecna tabliczka została ufun­do­wana przez wła­dze pro­win­cji Chu­but.

Clery, wnuczka i dyrek­torka tego eklek­tycz­nego muzeum, zarzeka się, że koń został pocho­wany wła­śnie tam. Jego grób można zoba­czyć o każ­dej porze, nawet gdy muzeum jest zamknięte (otwiera się wyłącz­nie w sezo­nie), ale lepiej zwie­dzić go w towa­rzy­stwie Clery, która w 2008 roku opu­bli­ko­wała dzien­niki swo­jego dziadka. Jest kobietą twardą i, jak mówi, tak samo upartą jak dzia­dek. Uważa, że gdyby nie jej rodzina i prze­pro­wa­dzony w mie­ście ple­bi­scyt, cała Pata­go­nia nale­ża­łaby do Chile. Pozuje obok grobu konia, który – ratu­jąc życie Joh­nowi Evan­sowi – pomógł spra­wie argen­tyń­skiej Pata­go­nii.

 
Wesprzyj nas