„Dzień tryfidów” to postapokaliptyczna powieść brytyjskiego pisarza Johna Wyndhama, w latach 50. najbardziej poczytnego pisarza w Wielkiej Brytanii i Australii. Napisana w 1951 roku, w Polsce została wydana po raz pierwszy w 1975 roku.
Billowi Masenowi wydaje się, że ma pecha. Cały świat zachwyca się spektakularnym deszczem meteorów, a on leży w londyńskim szpitalu z porażonym wzrokiem.
Gdy jednak zaniepokojony zniknięciem personelu zdejmuje bandaże, okazuje się, że może się uważać za szczęśliwca – tylko on i garstka innych osób wciąż widzą.
Ślepcy skaczą z okien, zapijają się na śmierć. Ci, którzy nie popadli w czarną rozpacz, wyłapują widzących. Szerzy się zaraza. Masen ucieka na wieś, tam jednak na ludzi polują nowi drapieżcy…
Książka, która będzie cię prześladować do końca życia.
– „Sunday Times”
Najlepszy autor science fiction, jakiego wydała Anglia.
– Stephen King
John Wyndham (właśc. John Wyndham Parkes Lucas Beynon Harris), mistrz literatury SF, urodził się w 1903 roku w Anglii. Imał się różnych zawodów, w 1925 roku zaczął pisać dla amerykańskich czasopism SF i detektywistycznych. Podczas II wojny światowej był cenzorem, jako szyfrant lądował w Normandii. W 1951 roku napisał superbestseller Dzień tryfidów, przetłumaczony na kilkadziesiąt języków. W latach 50. był najbardziej poczytnym pisarzem w Wielkiej Brytanii i Australii. Napisał wiele klasycznych, kultowych powieści SF, wielokrotnie ekranizowanych, m.in. Poczwarki, Kukułcze jaja z Midwich, Przebudzenie Krakena, Chocky. Zmarł w 1969 roku.
Dzień tryfidów
Przekład: Wacława Komarnicka
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 4 czerwca 2024
Początek końca
Kiedy wiemy na pewno, że jest środa, a wszystkie odgłosy rozpoczynającego się dnia wskazują na to, że jest niedziela, coś chyba musi być nie w porządku.
Poczułem to w chwili, gdy się ocknąłem ze snu. Jednakże po całkowitym przebudzeniu zacząłem się wahać. Koniec końców wszystko przemawiało za tym, że się mylę — chociaż nie bardzo rozumiałem, jak to jest możliwe. Czekałem więc, wciąż jeszcze niezupełnie pewien. Po chwili jednak zdobyłem pierwszy obiektywny dowód: gdzieś w oddali zegar wybił, jak mi się zdawało, ósmą. Słuchałem uważnie i podejrzliwie. Wkrótce odezwał się inny zegar, głośny i stanowczy. Wolno, dobitnie wybił bezsprzeczną ósmą. Nie miałem wątpliwości, że coś się musiało stać.
Koniec świata — no, powiedzmy, tego świata, który znałem blisko trzydzieści lat — ominął mnie najczystszym przypadkiem: ocalenie, jeśli się dobrze zastanowić, zwykle jest przypadkowe. Z natury rzeczy w szpitalach znajduje się zawsze sporo pacjentów, a probabilistyka mniej więcej przed tygodniem wybrała mnie na jednego z nich. Mogła mnie wybrać równie dobrze o tydzień wcześniej — w tym wypadku teraz bym tego nie pisał: w ogóle by mnie nie było. Ale traf chciał, że leżałem w szpitalu właśnie w tym czasie, ponadto moje oczy, a ściśle biorąc, całą głowę, szczelnie spowijały bandaże. Dlatego powinienem być wdzięczny losowi czy komukolwiek, kto rządzi probabilistyką. W owej chwili jednak byłem tylko zły, zastanawiając się, co się u licha dzieje, bo leżałem już w szpitalu dość długo, aby wiedzieć, że po siostrze przełożonej najświętszą wyrocznią jest tu zegar.
Bez zegara szpital w ogóle nie mógłby funkcjonować. Co sekunda ktoś spogląda na niego, żeby ustalić czas narodzin, śmierci, podawania leków, posiłków, zapalania i gaszenia światła, rozmów, pracy, snu, odpoczynku, odwiedzin, opatrunków, mycia — i jak dotychczas nakazywał, żeby ktoś zaczynał mnie myć i oporządzać punktualnie trzy minuty po siódmej rano. To głównie dlatego ceniłem sobie separatkę. Gdybym leżał na sali ogólnej, te niemiłe zabiegi zaczynałyby się niepotrzebnie o całą godzinę wcześniej. Ale dzisiaj różne mniej lub bardziej dokładne zegary wciąż i zewsząd wybijały ósmą, a nikt dotąd nie nadszedł.
Mimo że nie cierpiałem, kiedy mnie myto gąbką, i nieraz daremnie prosiłem, by zaprowadzono mnie do łazienki, co wyeliminowałoby ten przykry proces — jego dzisiejszy brak poważnie mnie zaniepokoił. Poza tym mycie z reguły zapowiadało rychłe nadejście śniadania, a byłem już porządnie głodny.
Byłbym pewnie tym wszystkim zirytowany każdego innego dnia, ale ten dzień, środa ósmego maja, miał dla mnie szczególne znaczenie. Chciałem odwalić czym prędzej całe to zawracanie głowy, bo tego właśnie dnia miano mi zdjąć bandaże.
Wymacałem dzwonek i naciskałem go przez całe pięć minut, żeby dać do zrozumienia pielęgniarkom i salowym, co o nich wszystkich myślę.
Czekając na gniewną reakcję, jakiej spodziewałem się po tym alarmie, bacznie nasłuchiwałem.
Odgłosy z zewnątrz, jak sobie teraz uświadomiłem, były jeszcze dziwniejsze, niż mi się przedtem zdawało. Były nawet bardziej niedzielne niż w normalną niedzielę — i doszedłem znów do niezachwianego przekonania, że mimo wszystko jest środa.
Dlaczego założyciele szpitala Świętego Merryna uznali za stosowne zbudować go przy niezmiernie ruchliwym skrzyżowaniu w dzielnicy handlowej i narażać w związku z tym nerwy pacjentów na ustawiczną szarpaninę, stanowi pytanie, na które nigdy nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Ale dla tych nielicznych szczęśliwców, których cierpień nie powiększał nadmiernie hałas uliczny, miał on tę zaletę, że pozwalał im — gdy leżeli w łóżku — trzymać, że tak powiem, rękę na pulsie życia. Autobusy jadące na zachód pędziły zazwyczaj z łoskotem, usiłując zdążyć przed czerwonym światłem na rogu; najczęściej jednak świdrujący pisk hamulców i salwa strzałów z tłumika obwieszczały, że im się to nie udało. Po chwili ze skrzyżowania rozlegał się znów warkot i ryk silników, gdy pojazdy, spuszczone ze smyczy przez zielone światło, zaczynały się wspinać po pochyłości. Co pewien czas zdarzała się odmiana: głośny trzask, zgrzyty, a potem przerwa w ruchu — rzecz niezmiernie drażniąca dla kogoś w mojej sytuacji, kto mógł wnioskować o rozmiarach zajścia tylko na podstawie liczby i natężenia dobiegających z ulicy przekleństw. W każdym razie nikt z pacjentów szpitala Świętego Merryna za dnia ani w nocy nie mógł choć na moment uznać, że wszelkie życie ustało tylko dlatego, że chwilowo został wycofany z obiegu.
Ale tego ranka było inaczej. Niepokojąco inaczej, bo tajemniczo. Żadnego turkotu kół, żadnego ryku autobusów — na dobrą sprawę w ogóle nie było słychać jakiegokolwiek pojazdu. Ani zgrzytu hamulców, ani buczenia klaksonów czy nawet człapania koni zaprzężonych do furgonów, które z rzadka tędy przejeżdżały. Nie dobiegał też, jak powinno być o tej porze, różnoraki tupot nóg śpieszących do pracy.
Im dłużej nasłuchiwałem, tym dziwniejsze mi się to wszystko wydawało i tym bardziej mnie niepokoiło. Natężając uwagę, w ciągu mniej więcej dziesięciu minut pięć razy usłyszałem szurające, niepewne kroki, trzy razy niezrozumiałe krzyki z oddali i raz histeryczny kobiecy szloch. Ani razu nie zagruchał gołąb, nie zaćwierkał wróbel. Nic, prócz śpiewu drutów telegraficznych poruszanych wiatrem…
Zaczęło we mnie narastać ohydne uczucie pustki. To samo uczucie miewałem jako dziecko, kiedy wyobrażałem sobie, że w mrocznych kątach sypialni czają się różne potwory; kiedy nie śmiałem wysunąć nogi spod kołdry ze strachu, że jakieś ukryte pod łóżkiem okropieństwo złapie mnie za stopę; kiedy nie śmiałem nawet sięgnąć do przełącznika, bo gdybym się poruszył, jakieś inne okropieństwo mogłoby zaraz na mnie skoczyć. Musiałem zwalczyć to uczucie, podobnie jak musiałem je zwalczać, będąc dzieckiem w ciemnościach. A wcale nie przychodziło mi to łatwiej. Zadziwiające, z ilu rzeczy nie wyrastamy, jak się okazuje, w godzinie próby. Pierwotne, atawistyczne lęki wciąż mnie otaczały, czyhając tylko na sposobność, aby mną owładnąć, i prawie już biorąc mnie we władanie tylko dlatego, że miałem zabandażowane oczy, a ruch uliczny ustał…
Kiedy się trochę wziąłem w garść, spróbowałem się uciec do logicznego rozumowania. Dlaczego zamiera ruch uliczny? Zwykle dlatego, że ulicę zamknięto, żeby dokonać jakichś napraw. Zwykła sprawa. Za chwilę zjawi się brygada z młotami pneumatycznymi i zada nieszczęsnym chorym nową odmianę akustycznych tortur. Ale logiczne rozumowanie miało tę wadę, że nie sposób go było w tym punkcie zatrzymać. Rozwijało się dalej, podkreślając z naciskiem, że nie słychać nawet dalekich odgłosów ruchu samochodowego, nie słychać gwizdu holowników na Tamizie. Nie słyszałem nic aż do chwili, kiedy zegary zaczęły wybijać kwadrans po ósmej.
Pokusa, żeby spojrzeć — tylko rzucić okiem, naturalnie, tylko zerknąć, żeby się zorientować, co się u licha dzieje — była ogromna. A jednak się jej oparłem. Przede wszystkim taki rzut oka stanowił zadanie znacznie bardziej skomplikowane, niżby się mogło zdawać: opatrunek składał się z niemałej ilości waty, gazy i bandaży. Co ważniejsze jednak, bałem się tej próby. Przeszło tydzień kompletnej ślepoty potrafi odstraszyć człowieka od lekkomyślnego traktowania wzroku. Lekarze co prawda zamierzali zdjąć mi tego dnia bandaże, ale mieli je zdjąć w specjalnym, przyćmionym świetle i nie nałożyliby ich na powrót tylko wówczas, gdyby wynik badania moich oczu był pomyślny. A nie wiedziałem, jaki będzie wynik. Mogło się okazać, że uszkodzenie wzroku jest poważne i nieodwracalne. Albo że w ogóle nigdy już nie będę widział. Nic jeszcze na pewno nie wiedziałem…
Zakląłem i znów nacisnąłem guzik dzwonka. Przyniosło mi to pewną ulgę.
Okazało się jednak, że nikt się dzwonkami nie interesuje. Teraz już oprócz niepokoju ogarnęła mnie irytacja. Być od kogoś zależnym to rzecz upokarzająca, ale jest jeszcze gorzej, gdy się nie ma od kogo być zależnym. Moja cierpliwość była na wyczerpaniu. Trzeba wreszcie zrobić z tym wszystkim porządek, powiedziałem sobie.
Jeżeli otworzę drzwi na korytarz i narobię piekielnego hałasu, ktoś powinien nadejść, choćby po to, żeby mi powiedzieć, co o mnie myśli. Odrzuciłem koce i wstałem z łóżka. Nie widziałem nigdy pokoju, w którym leżałem, i mimo że orientowałem się na słuch, gdzie są drzwi, wcale niełatwo było je znaleźć. Natrafiłem po drodze na kilka zagadkowych i najzupełniej zbędnych przeszkód, w końcu jednak dotarłem do celu względnie cało, jeśli nie liczyć poobijanych palców u nogi i niewielkiego siniaka na goleni. Wysunąłem głowę na korytarz.
— Hej! — krzyknąłem. — Proszę mi przynieść śniadanie! Pokój czterdziesty ósmy!
Początkowo nie było żadnej odpowiedzi. Po chwili jednak rozległ się chór wrzaskliwych głosów. Były ich chyba setki, ale nie mogłem zrozumieć ani słowa. Zupełnie jakbym nastawił płytę z wrzaskami tłumu, na dobitkę bardzo wrogo usposobionego. Przez krótką, koszmarną chwilę zastanawiałem się, czy nie przeniesiono mnie, gdy spałem, do zakładu dla obłąkanych, może więc to wcale nie jest szpital Świętego Merryna. Wszystkie te głosy brzmiały wręcz nienormalnie. Szybko zatrzasnąłem drzwi, odcinając się od zgiełku, i po omacku wróciłem do łóżka. Łóżko wydawało mi się jedynym bezpiecznym schronieniem w całym tym niepojętym otoczeniu. Jakby dla spotęgowania wrażenia moje uszy przeszyło coś, co sprawiło, że zamarłem, okrywając się kocem. Z dołu, z ulicy, dobiegł krzyk, niesamowity, mrożący krew w żyłach. Rozległ się trzykrotnie, a kiedy wreszcie ucichł, zdawało się, że wciąż jeszcze wibruje w powietrzu.
Dreszcz mnie przeszedł. Na czole pod bandażami czułem piekące krople potu. Zrozumiałem teraz, że dzieje się coś przerażającego, potwornego. Nie mogłem dłużej znieść odosobnienia i bezradności. Musiałem się dowiedzieć, co to wszystko znaczy. Sięgnąłem do bandaży, wymacałem już agrafki, nagle jednak znieruchomiałem z rękami przy głowie.
Przypuśćmy, że kuracja się nie udała? Przypuśćmy, że po zdjęciu bandaży przekonam się, że wciąż nic nie widzę? To byłoby jeszcze gorsze, tysiąc razy gorsze…
Nie miałem odwagi stwierdzić w samotności, że lekarze nie uratowali mi wzroku. A jeżeli nawet uratowali, czy takie raptowne odsłonięcie nie zaszkodzi oczom?
Opuściłem ręce i położyłem się. Byłem wściekły — na siebie, na szpital – i dałem upust tej wściekłości, klnąc głupio i bezsilnie.
Musiała upłynąć dłuższa chwila, zanim odzyskałem równowagę i znów zacząłem się głowić nad jakimś wytłumaczeniem tej piekielnej sytuacji. Nie znalazłem go. Doszedłem tylko do bezwzględnego przekonania, że wbrew wszelkim przedziwnym oznakom jest środa. Poprzedni dzień bowiem musiał się wszystkim wryć w pamięć, a mogłem przysiąc, że dzieli mnie od niego tylko jedna noc.
Znajdziecie w kronikach i archiwach, że we wtorek, siódmego maja, Ziemia przeszła przez chmurę szczątków komety. Jeśli zechcecie, możecie w to nawet uwierzyć — miliony ludzi w to uwierzyły. Może tak było rzeczywiście. Nie mam na to niezbitych dowodów. Wprawdzie nie widziałem, co zaszło, ale wyrobiłem sobie na ten temat własne zdanie. Wiem tylko, że musiałem spędzić wieczór w łóżku, słuchając relacji naocznych świadków o najbardziej, jak twierdzili, zdumiewającym zjawisku niebieskim odnotowanym w dziejach.
A przecież, zanim się cała ta historia zaczęła, nikt nie słyszał nigdy ani słowa o tej rzekomej komecie ani o jej szczątkach.
Dlaczego, gdy do tego doszło, bez przerwy mówił o tym zjawisku sprawozdawca radiowy, skoro każdy, kto mógł chodzić, kuśtykać czy dać się nieść, był albo pod gołym niebem, albo przy oknie, podziwiając największy w historii świata bezpłatny fajerwerk — tego nie wiem. Tak jednak było, a słuchając tej relacji, zrozumiałem jeszcze dokładniej, co to znaczy być niewidomym. Poczułem wreszcie, że jeśli kuracja okaże się nieskuteczna, raczej ze sobą skończę, niż pozostanę w tym stanie.
W wiadomościach przez cały dzień podawano, że tajemnicze jaskrawozielone błyski widziano poprzedniej nocy na niebie Kalifornii. Tyle jednak rzeczy zdarzało się stale w Kalifornii, że trudno było zbytnio się tym przejmować, ale w kolejnych wiadomościach pojawił się ów motyw szczątków komety, no i już pozostał.
Znad całego Pacyfiku napływały relacje o nocy rozświetlonej zielonymi meteorami. „Niekiedy przelatywały ich takie roje, jakby wirowało całe niebo”. I tak też pewnie było, jeśli się dobrze nad wszystkim zastanowić.
Gdy linia terminatora przesuwała się na zachód, widoki wcale nie traciły na wspaniałości. Zielone błyski ukazywały się, nawet nim zapadł mrok. Spiker, mówiąc o meteorach w wiadomościach o osiemnastej, zapewniał słuchaczy, że to fenomenalne widowisko, które każdy powinien zobaczyć. Wspomniał też, że meteory wywołują poważne zakłócenia w odbiorze krótkich fal z dalszych odległości, lecz fale średnie, na których mają być nadawane kolejne relacje, są wolne od zakłóceń, przynajmniej na razie. Spiker mógł sobie oszczędzić tej oracji. Sądząc po tym, jakie podniecenie panowało w szpitalu, nie było najmniejszego prawdopodobieństwa, aby ktokolwiek nie obejrzał niebiańskich fajerwerków. Oprócz mnie.
Jakby za mało było komentarzy radiowych, pielęgniarka, która przyniosła kolację, również uznała za stosowne o wszystkim mi opowiedzieć.
— Na niebie jest mnóstwo spadających gwiazd — mówiła. — Wszystkie jaskrawozielone i w ich świetle ludzkie twarze wyglądają upiornie. Tłumy wyległy na ulicę i patrzą, a chwilami jest widno jak za dnia, tyle że w dziwnym kolorze. Co pewien czas przelatuje wielka gwiazda, taka świecąca, aż oczy bolą. Cudowny widok. Mówią, że nigdy jeszcze nic podobnego nie było. Szkoda, że pan nie może tego zobaczyć!
— Tak — przyznałem dość niechętnie.
— Rozsunęłyśmy zasłony w salach, żeby wszyscy mogli oglądać — mówiła dalej. — Gdyby nie miał pan bandaży na oczach, widziałby pan stąd doskonale.
— Naprawdę? — powiedziałem.
— Ale najlepiej się ogląda pod gołym niebem. Podobno tysiące osób zebrały się w parkach i na błoniach. Na wszystkich płaskich dachach też stoi mnóstwo ludzi i patrzy w górę.
— Jak długo ma to potrwać? — spytałem cierpliwie.
— Nie wiem, ale mówi się, że gwiazdy nie świecą już tak mocno jak przedtem. No, ale gdyby nawet dziś zdjęto panu bandaże, wątpię, czy lekarze pozwoliliby panu patrzeć. Na początku musi pan być bardzo ostrożny, a niektóre błyski są szalenie jaskrawe. One… ojej!
— Dlaczego „ojej”? — zapytałem.
— Teraz przeleciała taka świecąca, aż cały pokój zrobił się zielony. Co za szkoda, że pan jej nie widział.
— Tak, tak — powiedziałem. — A teraz niech siostra zrobi mi tę łaskę i już sobie pójdzie.
Próbowałem słuchać radia, ale wydawało takie same okrzyki podziwu i zachwytu, na dodatek zaś wciąż ględziło wykwintną angielszczyzną o „wspaniałym widoku” i „fenomenalnym zjawisku”, aż w końcu miałem wrażenie, że cały świat jest na wielkim balu, na który tylko ja nie dostałem zaproszenia.
Nie mogłem poszukać sobie innej rozrywki, bo szpitalny radiowęzeł nadawał tylko jeden program. Po pewnym czasie zorientowałem się, że widowisko ma się ku końcowi. Spiker ponaglał wszystkich, którzy jeszcze go nie obejrzeli, żeby się pośpieszyli, bo będą żałować do końca życia.
Wszystko jakby się sprzysięgło, aby mnie przekonać, że omija mnie najważniejsza rzecz, dla której właściwie przyszedłem na świat. W końcu miałem tego wszystkiego dość i wyłączyłem radio. Przedtem usłyszałem jeszcze, że zjawiska świetlne tracą szybko na sile i za parę godzin prawdopodobnie wyjdziemy ze strefy odłamków komety.
Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że wszystko to zdarzyło się poprzedniego wieczoru — gdyby się zdarzyło dawniej, musiałbym odczuwać znacznie silniejszy głód, niż odczuwałem w tej chwili. No dobrze, więc co to wszystko może znaczyć? Czyżby cały szpital, ba, całe miasto tak się hucznie bawiło do rana, że dotychczas jeszcze nie zdołało oprzytomnieć?
W tym miejscu tok moich myśli przerwały bliskie i dalekie zegary, niezgranym chórem obwieszczając dziewiątą.
Po raz trzeci z całej siły nacisnąłem dzwonek. Gdy leżałem, czekając na rezultat, usłyszałem za drzwiami jakieś szmery. Składały się jakby z pochlipywań, potknięć i szurania, ponad które wybijał się niekiedy jakiś okrzyk z oddali.
Do mojego pokoju wciąż jednak nikt nie przychodził. Zacząłem znów tracić równowagę psychiczną. Ponownie opadły mnie ohydne zmory z lat dziecinnych. Zdawało mi się, że lada chwila otworzą się niewidzialne drzwi i cichaczem wślizną się potwory. Prawdę mówiąc, nie byłem wcale pewien, czy ktoś się już nie zakradł i nie krąży bezszelestnie po pokoju…
Z natury nie mam nadmiernie wybujałej wyobraźni, przysięgam. Powodem mojego stanu były przeklęte bandaże zasłaniające mi oczy i owe okropne, niesamowite głosy, które odpowiedziały mi, kiedy otworzyłem drzwi na korytarz. W każdym razie uległem zmorom, a kiedy się im ulegnie, olbrzymieją z każdą chwilą. Już teraz przerosły stadium, w którym można by je odpędzić pogwizdywaniem lub głośnym śpiewem.
Wreszcie zadałem sobie rozstrzygające pytanie. Co wolę: zdjąć bandaże, narażając się na niebezpieczeństwo utraty wzroku, czy pozostawać w ciemnościach, we władzy coraz bardziej paraliżującego strachu?
Gdyby się to działo dzień lub dwa wcześniej, nie wiem, co bym zrobił — prawdopodobnie w końcu to samo — ale tego dnia mogłem sobie przynajmniej powiedzieć: tam do diabła, jeżeli tylko będę rozsądny, nic strasznego nie może się stać. Ostatecznie bandaże mają być dziś zdjęte. Zaryzykuję.
Jedno muszę zapisać sobie na plus. Nie byłem aż tak opętany lękiem, żeby gwałtownie zerwać bandaże. Miałem dość rozwagi i opanowania, aby wstać z łóżka i spuścić zasłony, nim się zabrałem do odpinania agrafek.
Gdy już zdjąłem opatrunek i przekonałem się, że widzę w półmroku, poczułem ulgę, jakiej nigdy dotąd nie doznałem. Mimo to, upewniwszy się, że pod łóżkiem lub w innych zakamarkach nie ukrywają się złoczyńcy lub potwory, podparłem klamkę drzwi oparciem krzesła. Dopiero wtedy zdołałem wziąć się w ryzy. Nakazałem sobie spędzenie całej godziny na stopniowym przyzwyczajaniu się do pełnego światła dziennego. Pod koniec byłem już pewien, że dzięki szybkiej pierwszej pomocy, a następnie dobremu leczeniu wzrok mam równie dobry jak przedtem. Ale wciąż nikt nie przychodził.
Na dolnej półce stolika przy łóżku znalazłem ciemne okulary, przygotowane na wypadek, gdyby mi były potrzebne. Włożyłem je przezornie, nim podszedłem do okna. Dolna jego część nie otwierała się, miałem więc ograniczone pole widzenia. Zerkając na dół i w bok, dostrzegłem w oddali kilka osób. Szły ulicą dziwnie wolno, jakby bez celu. Najbardziej jednak i od razu uderzyła mnie ostrość, czystość zarysów wszystkiego, na co patrzyłem. Nawet dalekie szczyty domów za przeciwległymi dachami widać było niezwykle wyraźnie. Wtem dostrzegłem, że z żadnego komina, dużego ani małego, nie wydobywa się dym…
Moje ubranie znalazłem porządnie zawieszone w szafie. Kiedy je włożyłem, od razu poczułem się normalniej. W papierośnicy znalazłem jeszcze kilka papierosów. Zapaliłem jednego i bardzo szybko doszedłem do stanu, w którym, mimo że wszystko wciąż było niezaprzeczenie dziwne, nie mogłem już zrozumieć, dlaczego właściwie byłem przedtem tak bliski paniki.
Niełatwo odtworzyć w pamięci nasz pogląd na świat w owych czasach. Musimy teraz być znacznie bardziej samodzielni, bardziej polegać na sobie. Ale wtedy wiele spraw szło ustalonym od wieków trybem, wiele rzeczy było ze sobą ściśle powiązanych. Każdy z nas dzień w dzień pełnił swoje ściśle określone funkcje w ściśle określonym miejscu, bez trudu więc można było wziąć nawyk i zwyczaj za prawo natury i tym większy się odczuwało wstrząs, jeżeli coś ów ustalony tryb nagle zakłóciło.
Gdy się spędziło pół życia w takim, a nie innym układzie społecznym, zmiana koncepcji tego układu nie jest sprawą pięciu minut. Teraz, kiedy spoglądamy wstecz na ówczesne stosunki, ogrom tego, czego nie wiedzieliśmy i nie chcieliśmy wiedzieć o swoim życiu codziennym, nie tylko zdumiewa, lecz wręcz budzi zgrozę. Ja na przykład nie miałem właściwie pojęcia o najprostszych sprawach: o tym, jak i kto dostarcza mi żywność, skąd się bierze świeża woda, jak się tka i szyje noszone przeze mnie ubranie, jak działa kanalizacja — warunek zdrowia mieszkańców miast. Nasze życie zależało od sieci niezliczonych specjalistów, z których każdy mniej lub bardziej kompetentnie wykonywał swoje zadanie i oczekiwał tego samego od innych. Dlatego też było dla mnie czymś nie do uwierzenia, żeby w szpitalu mogła zapanować całkowita dezorganizacja. Byłem pewien, że ktoś gdzieś panuje nad sytuacją, pech tylko chciał, że ten ktoś zapomniał o pokoju numer czterdzieści osiem.
Gdy jednak znów podszedłem do drzwi i wyjrzałem na korytarz, uświadomiłem sobie ponad wszelką wątpliwość, że cokolwiek się stało, dotyczy to nie tylko pojedynczego mieszkańca pokoju numer czterdzieści osiem.
W pobliżu nie było akurat nikogo, z daleka słyszałem tylko przytłumiony gwar, dobiegało mnie też szuranie czyichś kroków, a od czasu do czasu donośniejszy okrzyk odbijający się echem w pustych korytarzach. Nic jednak nie przypominało wrzasków, przed którymi przedtem zatrzasnąłem drzwi. Tym razem nie próbowałem już nikogo przywołać. Wyszedłem cicho z pokoju.
Dlaczego cicho? Sam nie wiem. Coś mnie do tego skłoniło.
W tym pełnym ech budynku trudno było określić, skąd dobiegają dźwięki, ale z jednej strony korytarz kończył się balkonem francuskim — przez zasłonę widać było cień balustrady — poszedłem więc w przeciwnym kierunku. Skręciwszy za róg, opuściłem skrzydło separatek i znalazłem się w szerszym korytarzu.
W pierwszej chwili zdawało mi się, że jest pusty, ale gdy ruszyłem dalej, zauważyłem postać, która wyłoniła się z zaciemnionego kąta. Był to mężczyzna w czarnej marynarce i sztruksowych spodniach, na ramiona miał narzucony biały kitel. Pomyślałem, że to pewnie jeden z lekarzy, zdziwiło mnie tylko, że trzyma się ściany i idzie jakby po omacku.
— Dzień dobry — powiedziałem.
Stanął jak wryty. Twarz, którą do mnie zwrócił, była ziemista i przerażona.
— Kim pan jest? — spytał niepewnie.
— Nazywam się Masen — odparłem. — William Masen. Jestem pacjentem… Pokój czterdzieści osiem. Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego…
— Pan widzi? — przerwał mi szybko.
— Widzę doskonale. Nie gorzej niż przedtem — zapewniłem go. — Znakomicie mnie wyleczono. Co prawda nikt nie przyszedł, żeby mi zdjąć bandaże, więc zdjąłem je sam. Chyba nic się złego nie stało? Starałem się…
Przerwał mi znowu:
— Pan będzie łaskaw zaprowadzić mnie do mojego gabinetu. Muszę natychmiast zatelefonować.
Nie od razu zrozumiałem, o co mu chodzi, ale od chwili, kiedy się tego ranka obudziłem, wszystko wprawiało mnie w oszołomienie.
— Gdzie to jest? — spytałem.
— Piąte piętro, zachodnie skrzydło. Na drzwiach jest tabliczka: doktor Soames.
— Dobrze — odparłem nieco zdziwiony. — A gdzie jesteśmy teraz?
Mężczyzna potrząsnął głową, twarz miał ściągniętą i zirytowaną.
— Skąd, u diabła, mam wiedzieć? — rzucił gniewnie. — Pan ma oczy, do jasnej cholery. Niech ich pan użyje. Nie widzi pan, że jestem ślepy?
Nic nie wskazywało na to, że jest ślepy. Oczy miał szeroko otwarte i zdawało się, że patrzy wprost na mnie.
— Proszę chwilę zaczekać — powiedziałem. Rozejrzałem się dokoła. Znalazłem dużą cyfrę „5” wymalowaną na ścianie, na wprost drzwi do windy. Wróciłem i powiedziałem mu.
— Dobrze. Niech mnie pan weźmie pod rękę — nakazał. — Od drzwi windy skręci pan na prawo. Potem pierwszy korytarz na lewo, trzecie drzwi.
Zastosowałem się do wskazówek. Po drodze nie spotkaliśmy nikogo, w pokoju zaprowadziłem go do biurka i podałem mu słuchawkę. Słuchał przez chwilę. Potem zmacał ręką aparat i niecierpliwie zastukał w widełki. Powoli wyraz twarzy mu się zmienił. Bruzdy irytacji i niepokoju wygładziły się. Był teraz po prostu zmęczony, bardzo zmęczony. Położył słuchawkę na biurku. Przez kilka sekund stał w milczeniu, jak gdyby wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Potem odwrócił głowę.
— Nic z tego, telefon nie działa. Pan jeszcze tutaj? — dodał.
— Tak — powiedziałem.
Przesunął palcami po kancie biurka.
— W którą stronę jestem zwrócony? Gdzie to przeklęte okno? — spytał z nawrotem gniewu.
— Tuż za panem — odrzekłem.
Odwrócił się i ruszył do okna, wyciągając obie ręce. Obmacał starannie parapet, futryny i cofnął się o krok. Zanim się zorientowałem, co robi, rzucił się z całej siły na okno, przebił szybę i wypadł na zewnątrz…
Nie wyjrzałem za nim. Tak czy owak, było to piąte piętro.
Kiedy wreszcie zdołałem się poruszyć, ciężko opadłem na krzesło. Wyjąłem papierosa z pudełka na biurku i zapaliłem go rozdygotanymi rękami. Siedziałem tak przez kilka minut, czekając, aż się uspokoję i przejdą mi mdłości. Po chwili minęły. Wyszedłem z pokoju i wróciłem na korytarz, na którym spotkałem doktora Soamesa. Kiedy tam dotarłem, wciąż jeszcze kręciło mi się w głowie.
Na odległym końcu szerokiego korytarza były drzwi do sali ogólnej. Szyby miały matowe z wyjątkiem owali przejrzystego szkła na wysokości oczu. Sądziłem, że znajdę tam kogoś, kto ma dyżur i komu będę mógł powiedzieć o doktorze.
Otworzyłem drzwi. Wewnątrz było dość ciemno. Zasłony przypuszczalnie zaciągnięto po wczorajszym wieczornym widowisku i dotychczas ich nie rozsunięto.
— Siostro? — spytałem.
— Nie ma jej — odpowiedział męski głos. — Co więcej, nie przychodzi już od Bóg wie ilu godzin. Może rozsuniesz te sakramenckie zasłony, koleś, i wpuścisz trochę światła. Nie wiem, co się dzisiaj stało z tym zafajdanym szpitalem.
— Dobra — powiedziałem.
Jeżeli nawet w szpitalu zapanował chaos, nie widziałem powodu, aby nieszczęśni chorzy mieli leżeć w ciemnościach.
Rozsunąłem zasłony najbliższego okna, wpuszczając jaskrawe promienie słońca. Była to sala chirurgiczna. Leżało tu ze dwudziestu pacjentów, wszyscy unieruchomieni. Przeważnie złamania nóg i kilka amputacji, na ile zdołałem ocenić.
— No, nie grzeb się, koleś, rozsuń zasłony — odezwał się ten sam głos.
Odwróciłem się i spojrzałem na mówiącego. Był to ciemnowłosy barczysty mężczyzna o ogorzałej cerze. Siedział na łóżku zwrócony twarzą wprost do mnie — i do światła. Zdawało się, że patrzy mi prosto w oczy, podobnie jak jego sąsiad i następny chory…
Przez kilka sekund wpatrywałem się w niego bez słowa. Tyle czasu trwało, nim zrozumiałem.
— Zasłony… chyba się zacięły… — powiedziałem wreszcie. — Poszukam kogoś, żeby się nimi zajął.
Uciekłem z sali.
Znów chwyciły mnie dreszcze. Czułem, że przydałby mi się kieliszek czegoś mocniejszego. Zaczęło mi z wolna coś świtać. Trudno było uwierzyć, że wszyscy mężczyźni z tamtej sali oślepli tak jak ten lekarz, a przecież…
Winda była nieczynna, ruszyłem więc na dół po schodach. Na następnym piętrze zapanowałem nad sobą i zebrałem się na odwagę, żeby zajrzeć do innej sali. Pościel na łóżkach była tu w nieładzie. Sądziłem w pierwszej chwili, że sala jest pusta, okazało się jednak, że nie — niezupełnie. Dwóch mężczyzn w szpitalnej bieliźnie leżało na podłodze. Jeden zalany był krwią z niezagojonej rany, drugi wyglądał tak, jakby chwycił go jakiś gwałtowny atak. Obaj nie żyli. Reszta chorych znikła.
Kiedy wróciłem znów na schody, zdałem sobie sprawę, że większość odgłosów, które przez cały czas słyszałem, dobiega z dołu i że są teraz wyraźniejsze i bliższe. Wahałem się przez chwilę, ale nie było innej rady, jak iść dalej na dół.
Na następnym zakręcie o mało się nie potknąłem o mężczyznę, który leżał w półmroku. U stóp schodów zaś leżał ktoś, kto się o niego potknął — i zginął, rozbijając głowę o kamienne stopnie.
Wreszcie dotarłem do ostatniego zakrętu, skąd mogłem widzieć główny hol. Najwidoczniej wszyscy chorzy, którzy mogli się poruszać, instynktownie skierowali się tutaj z myślą o znalezieniu pomocy lub o wydostaniu się na zewnątrz. Może niektórzy się wydostali. Główne drzwi wejściowe były otwarte na oścież, ale większość chorych nie zdołała do nich trafić. Zwarty tłum mężczyzn i kobiet — prawie wszyscy w szpitalnej bieliźnie — wolno i bezradnie kręcił się w koło. Tych, którzy znajdowali się z brzegu, ten obrotowy ruch przyciskał bezlitośnie do wystających marmurowych ozdób lub przygniatał do ścian. Raz po raz ktoś się potykał. Jeżeli mimo naporu ciał padał, niewielka była szansa, że się jeszcze podniesie.
Wyglądało to… cóż, widzieliście zapewne rysunki Dorégo przedstawiające grzeszników w piekle. Ale Doré nie mógł odtworzyć dźwięków: szlochów, cichych jęków, wybijających się od czasu do czasu okrzyków rozpaczy.
Nie mogłem znieść tego widoku dłużej niż minutę. Uciekłem z powrotem na górę.
Miałem uczucie, że powinienem jakoś tym ludziom pomóc. Może wyprowadzić ich na ulicę i przynajmniej położyć kres temu okropnemu, powolnemu krążeniu w ścisku. Ale jedno spojrzenie wystarczyło, by zrozumieć, że nigdy nie zdołam dostać się do drzwi, żeby ich wyprowadzić. Poza tym, gdyby mi się to nawet udało, gdybym ich wyprowadził — co dalej?
Usiadłem na stopniu i ukryłem twarz w dłoniach, wciąż mając w uszach te potworne dźwięki. Kiedy wreszcie trochę oprzytomniałem, zacząłem szukać i znalazłem inne schody. Były to wąskie schody dla personelu, które zaprowadziły mnie do tylnego wyjścia na podwórze.
Być może niezbyt dobrze opowiadam tę część historii. Cała sprawa była tak niespodziewana i wstrząsająca, że przez pewien czas usilnie starałem się nie pamiętać szczegółów. W tamtej chwili miałem wrażenie, że wszystko to jest okropnym snem, z którego bezskutecznie usiłuję się obudzić. Kiedy wyszedłem na podwórze, wciąż jeszcze niezupełnie wierzyłem w to, co widziałem.
Jednego tylko byłem pewien: czy to rzeczywistość, czy koszmar, potrzeba mi odrobiny alkoholu jak jeszcze nigdy w życiu.
W bocznej uliczce za bramą podwórza nie było nikogo, ale prawie naprzeciw znajdował się bar. Pamiętam jego nazwę — „The Alamein Arms”. U góry, na kutej żelaznej klamrze, wisiała tablica z podobizną wicehrabiego Montgomery, pod nią zaś były szeroko otwarte drzwi. Ruszyłem prosto ku nim.
Wejście do baru dało mi na chwilę rozkoszne poczucie normalności. Był prozaicznie i znajomo podobny do dziesiątków innych barów.
Ale chociaż w tej części baru nie było nikogo, w przyległym tak zwanym salonie coś się niewątpliwie działo. Usłyszałem stęknięcie. Z głośnym hukiem wyskoczył korek z butelki. Pauza. Potem jakiś głos powiedział:
— Gin, do ciężkiej cholery! Precz z ginem!
Rozległ się ogłuszający brzęk, a potem śmiech kogoś dobrze już wstawionego.
— Lustro! Po diabła komu lustra?
Nowy strzał korka.
— Znów ten przeklęty gin — stwierdził głos, bardzo zawiedziony. — Precz z ginem!
Tym razem butelka uderzyła o coś miękkiego, spadła na podłogę i zatrzymała się. Z bulgotem wypływała z niej zawartość.
— Hej! — zawołałem. — Chciałbym się czegoś napić!
Zapadła cisza.
— Kim pan jest? — po chwili nieufnie zapytał głos.
— Jestem ze szpitala — powiedziałem. — Chcę wypić kielicha.
— Nie pamiętam pańskiego głosu. Pan widzi?
— Tak.
— To na miłość boską, doktorku, przeskocz przez ladę i znajdź mi butelkę whisky.
— W tej sprawie, owszem, mogę być doktorem — oświadczyłem. Wdrapałem się przez ladę i spojrzałem w bok. Stał tam mężczyzna z wielkim brzuchem, czerwoną twarzą i siwiejącymi wąsikami, ubrany tylko w spodnie i koszulę bez kołnierzyka. Był już mocno wstawiony. Najwidoczniej nie mógł się zdecydować, czy otworzyć butelkę, którą trzymał w ręce, czy użyć jej w charakterze broni.
— Jeśli pan nie jest lekarzem, to kim pan jest? — spytał podejrzliwie.
— Byłem pacjentem, ale potrzeba mi kielicha jak najlepszemu lekarzowi — odparłem. — To, co pan trzyma, to znowu gin — dodałem.
— Ach, tak! Pieprzony gin — rzekł i cisnął go precz. Butelka z trzaskiem i brzękiem wyleciała przez szybę.
— Niech mi pan lepiej odda ten korkociąg — powiedziałem.
Wziąłem z półki butelkę whisky, otworzyłem ją i podałem mu wraz ze szklaneczką. Dla siebie wziąłem mocny koniak, wypiłem na raz i zaraz nalałem sobie drugi. Po chwili ręce przestały mi tak gwałtownie drżeć.
Spojrzałem na swego towarzysza. Pił whisky prosto z butelki.
— Zaleje się pan — ostrzegłem.
Odjął butelkę od ust i zwrócił ku mnie głowę. Przysiągłbym, że mnie widzi.
— Zaleję się! Do diabła, już jestem zalany — stwierdził z pogardą.
Miał tak absolutną słuszność, że nic już do tego nie dodałem. Rozmyślał chwilę ponuro, po czym oznajmił:
— Muszę się upić. Muszę być dużo bardziej pijany. — Nachylił się do mnie. — Wie pan co? Jestem ślepy. Żeby pan wiedział: ślepy jak kret. Wszyscy są ślepi jak krety. Oprócz pana. Dlaczego pan nie jest ślepy jak kret?
— Nie wiem — odparłem.
— To ta przeklęta kometa, niech ją cholera! Ona wszystkiemu winna. Zielone gwiazdy spadające — a teraz wszyscy są ślepi jak krety. Pan widział zielone spadające gwiazdy?
— Nie — wyznałem.
— Otóż to. Najlepszy dowód. Pan ich nie widział: nie jest pan ślepy. Wszyscy inni widzieli — zatoczył łuk ramieniem — wszyscy są ślepi jak krety. Ścierwo nie kometa, powiadam.
Nalałem sobie trzeci kieliszek koniaku, zastanawiając się, czy on nie ma racji.
— Wszyscy są ślepi? — powtórzyłem.
— Właśnie. Wszyscy. Pewnie wszyscy na świecie. Oprócz pana — dodał jakby po namyśle.
— Skąd pan wie? — spytałem.
— Nic prostszego. Słuchaj pan! — powiedział.
Staliśmy obok siebie, opierając się o szynkwas, i nasłuchiwaliśmy. Nic nie było słychać, nic prócz szelestu gazety, którą wiatr pędził pustą ulicą. W tej okolicy z pewnością nie było tak cicho od tysiąca lat.
— Rozumie pan, co mam na myśli? Jasna sprawa — powiedział mężczyzna.
— Tak — odrzekłem wolno. — Tak… rozumiem, co pan ma na myśli.
Doszedłem do wniosku, że muszę iść dalej. Nie wiedziałem dokąd. Czułem tylko, że muszę dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co się dzieje.
— Jest pan właścicielem baru? — zapytałem.
— A jeśli nawet, to co? — odparł znów nieufnie.
— Tylko tyle, że muszę komuś zapłacić za trzy podwójne koniaki.
— Daj pan spokój.
— Ależ niech pan posłucha…
— Daj pan spokój, powiadam. Wie pan dlaczego? Bo po co nieboszczykowi pieniądze? A ja jestem nieboszczyk… tak jakbym już był. Jeszcze tylko parę łyków.
Wyglądał bardzo krzepko na swój wiek i powiedziałem mu to.
— Po co żyć, jak człowiek jest ślepy? — zapytał gniewnie. — Tak powiedziała moja żona. I miała rację, tylko że ona miała więcej odwagi. Kiedy się przekonała, że dzieciaki też są ślepe, co zrobiła? Zabrała je do naszego łóżka i odkręciła gaz. Tak zrobiła. A mnie zabrakło odwagi, żeby przy nich zostać. Moja żona była dzielną kobietą, dzielniejszą ode mnie. Ale ja też się zbiorę na odwagę. Wrócę tam do nich niedługo, gdy już będę dość pijany.
Co tu było mówić? Słowa były bezcelowe, tylko go drażniły. W końcu znalazł po omacku schody i z butelką w ręce poszedł na górę. Nie próbowałem go zatrzymać ani iść za nim, odprowadziłem tylko spojrzeniem. Potem dopiłem koniak i wyszedłem na cichą ulicę.