„Dzień tryfidów” to postapokaliptyczna powieść brytyjskiego pisarza Johna Wyndhama, w latach 50. najbardziej poczytnego pisarza w Wielkiej Brytanii i Australii. Napisana w 1951 roku, w Polsce została wydana po raz pierwszy w 1975 roku.


Billowi Masenowi wydaje się, że ma pecha. Cały świat zachwyca się spektakularnym deszczem meteorów, a on leży w londyńskim szpitalu z porażonym wzrokiem.

Gdy jednak zaniepokojony zniknięciem personelu zdejmuje bandaże, okazuje się, że może się uważać za szczęśliwca – tylko on i garstka innych osób wciąż widzą.

Ślepcy skaczą z okien, zapijają się na śmierć. Ci, którzy nie popadli w czarną rozpacz, wyłapują widzących. Szerzy się zaraza. Masen ucieka na wieś, tam jednak na ludzi polują nowi drapieżcy…

***

Książka, która będzie cię prześladować do końca życia.
– „Sunday Times”

Najlepszy autor science fiction, jakiego wydała Anglia.
– Stephen King

John Wyndham (właśc. John Wyndham Parkes Lucas Beynon Harris), mistrz literatury SF, urodził się w 1903 roku w Anglii. Imał się różnych zawodów, w 1925 roku zaczął pisać dla amerykańskich czasopism SF i detektywistycznych. Podczas II wojny światowej był cenzorem, jako szyfrant lądował w Normandii. W 1951 roku napisał superbestseller Dzień tryfidów, przetłumaczony na kilkadziesiąt języków. W latach 50. był najbardziej poczytnym pisarzem w Wielkiej Brytanii i Australii. Napisał wiele klasycznych, kultowych powieści SF, wielokrotnie ekranizowanych, m.in. Poczwarki, Kukułcze jaja z Midwich, Przebudzenie Krakena, Chocky. Zmarł w 1969 roku.

John Wyndham
Dzień tryfidów
Przekład: Wacława Komarnicka
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 4 czerwca 2024
 
 

Początek końca

Kiedy wiemy na pewno, że jest środa, a wszyst­kie odgłosy roz­po­czy­na­ją­cego się dnia wska­zują na to, że jest nie­dziela, coś chyba musi być nie w porządku.
Poczu­łem to w chwili, gdy się ock­ną­łem ze snu. Jed­nakże po cał­ko­wi­tym prze­bu­dze­niu zaczą­łem się wahać. Koniec koń­ców wszystko prze­ma­wiało za tym, że się mylę — cho­ciaż nie bar­dzo rozu­mia­łem, jak to jest moż­liwe. Cze­ka­łem więc, wciąż jesz­cze nie­zu­peł­nie pewien. Po chwili jed­nak zdo­by­łem pierw­szy obiek­tywny dowód: gdzieś w oddali zegar wybił, jak mi się zda­wało, ósmą. Słu­cha­łem uważ­nie i podejrz­li­wie. Wkrótce ode­zwał się inny zegar, gło­śny i sta­now­czy. Wolno, dobit­nie wybił bez­sprzeczną ósmą. Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że coś się musiało stać.
Koniec świata — no, powiedzmy, tego świata, który zna­łem bli­sko trzy­dzie­ści lat — omi­nął mnie naj­czyst­szym przy­pad­kiem: oca­le­nie, jeśli się dobrze zasta­no­wić, zwy­kle jest przy­pad­kowe. Z natury rze­czy w szpi­ta­lach znaj­duje się zawsze sporo pacjen­tów, a pro­ba­bi­li­styka mniej wię­cej przed tygo­dniem wybrała mnie na jed­nego z nich. Mogła mnie wybrać rów­nie dobrze o tydzień wcze­śniej — w tym wypadku teraz bym tego nie pisał: w ogóle by mnie nie było. Ale traf chciał, że leża­łem w szpi­talu wła­śnie w tym cza­sie, ponadto moje oczy, a ści­śle bio­rąc, całą głowę, szczel­nie spo­wi­jały ban­daże. Dla­tego powi­nie­nem być wdzięczny losowi czy komu­kol­wiek, kto rzą­dzi pro­ba­bi­li­styką. W owej chwili jed­nak byłem tylko zły, zasta­na­wia­jąc się, co się u licha dzieje, bo leża­łem już w szpi­talu dość długo, aby wie­dzieć, że po sio­strze prze­ło­żo­nej naj­święt­szą wyrocz­nią jest tu zegar.
Bez zegara szpi­tal w ogóle nie mógłby funk­cjo­no­wać. Co sekunda ktoś spo­gląda na niego, żeby usta­lić czas naro­dzin, śmierci, poda­wa­nia leków, posił­ków, zapa­la­nia i gasze­nia świa­tła, roz­mów, pracy, snu, odpo­czynku, odwie­dzin, opa­trun­ków, mycia — i jak dotych­czas naka­zy­wał, żeby ktoś zaczy­nał mnie myć i opo­rzą­dzać punk­tu­al­nie trzy minuty po siód­mej rano. To głów­nie dla­tego ceni­łem sobie sepa­ratkę. Gdy­bym leżał na sali ogól­nej, te nie­miłe zabiegi zaczy­nałyby się nie­po­trzeb­nie o całą godzinę wcze­śniej. Ale dzi­siaj różne mniej lub bar­dziej dokładne zegary wciąż i zewsząd wybi­jały ósmą, a nikt dotąd nie nad­szedł.
Mimo że nie cier­pia­łem, kiedy mnie myto gąbką, i nie­raz darem­nie pro­si­łem, by zapro­wa­dzono mnie do łazienki, co wyeli­mi­no­wa­łoby ten przy­kry pro­ces — jego dzi­siej­szy brak poważ­nie mnie zanie­po­koił. Poza tym mycie z reguły zapo­wia­dało rychłe nadej­ście śnia­da­nia, a byłem już porząd­nie głodny.
Był­bym pew­nie tym wszyst­kim ziry­to­wany każ­dego innego dnia, ale ten dzień, środa ósmego maja, miał dla mnie szcze­gólne zna­cze­nie. Chcia­łem odwa­lić czym prę­dzej całe to zawra­ca­nie głowy, bo tego wła­śnie dnia miano mi zdjąć ban­daże.
Wyma­ca­łem dzwo­nek i naci­ska­łem go przez całe pięć minut, żeby dać do zro­zu­mie­nia pie­lę­gniar­kom i salo­wym, co o nich wszyst­kich myślę.
Cze­ka­jąc na gniewną reak­cję, jakiej spo­dzie­wa­łem się po tym alar­mie, bacz­nie nasłu­chi­wa­łem.
Odgłosy z zewnątrz, jak sobie teraz uświa­do­mi­łem, były jesz­cze dziw­niej­sze, niż mi się przed­tem zda­wało. Były nawet bar­dziej nie­dzielne niż w nor­malną nie­dzielę — i dosze­dłem znów do nie­za­chwia­nego prze­ko­na­nia, że mimo wszystko jest środa.
Dla­czego zało­ży­ciele szpi­tala Świę­tego Mer­ryna uznali za sto­sowne zbu­do­wać go przy nie­zmier­nie ruchli­wym skrzy­żo­wa­niu w dziel­nicy han­dlo­wej i nara­żać w związku z tym nerwy pacjen­tów na usta­wiczną szar­pa­ninę, sta­nowi pyta­nie, na które ni­gdy nie potra­fi­łem zna­leźć odpo­wie­dzi. Ale dla tych nie­licz­nych szczę­śliw­ców, któ­rych cier­pień nie powięk­szał nad­mier­nie hałas uliczny, miał on tę zaletę, że pozwa­lał im — gdy leżeli w łóżku — trzy­mać, że tak powiem, rękę na pul­sie życia. Auto­busy jadące na zachód pędziły zazwy­czaj z łosko­tem, usi­łu­jąc zdą­żyć przed czer­wo­nym świa­tłem na rogu; naj­czę­ściej jed­nak świ­dru­jący pisk hamul­ców i salwa strza­łów z tłu­mika obwiesz­czały, że im się to nie udało. Po chwili ze skrzy­żo­wa­nia roz­le­gał się znów war­kot i ryk sil­ni­ków, gdy pojazdy, spusz­czone ze smy­czy przez zie­lone świa­tło, zaczy­nały się wspi­nać po pochy­ło­ści. Co pewien czas zda­rzała się odmiana: gło­śny trzask, zgrzyty, a potem prze­rwa w ruchu — rzecz nie­zmier­nie draż­niąca dla kogoś w mojej sytu­acji, kto mógł wnio­sko­wać o roz­mia­rach zaj­ścia tylko na pod­sta­wie liczby i natę­że­nia dobie­ga­ją­cych z ulicy prze­kleństw. W każ­dym razie nikt z pacjen­tów szpi­tala Świę­tego Mer­ryna za dnia ani w nocy nie mógł choć na moment uznać, że wszel­kie życie ustało tylko dla­tego, że chwi­lowo został wyco­fany z obiegu.
Ale tego ranka było ina­czej. Nie­po­ko­jąco ina­czej, bo tajem­ni­czo. Żad­nego tur­kotu kół, żad­nego ryku auto­bu­sów — na dobrą sprawę w ogóle nie było sły­chać jakie­go­kol­wiek pojazdu. Ani zgrzytu hamul­ców, ani bucze­nia klak­so­nów czy nawet czła­pa­nia koni zaprzę­żo­nych do fur­go­nów, które z rzadka tędy prze­jeż­dżały. Nie dobie­gał też, jak powinno być o tej porze, róż­no­raki tupot nóg śpie­szą­cych do pracy.
Im dłu­żej nasłu­chi­wa­łem, tym dziw­niej­sze mi się to wszystko wyda­wało i tym bar­dziej mnie nie­po­ko­iło. Natę­ża­jąc uwagę, w ciągu mniej wię­cej dzie­się­ciu minut pięć razy usły­sza­łem szu­ra­jące, nie­pewne kroki, trzy razy nie­zro­zu­miałe krzyki z oddali i raz histe­ryczny kobiecy szloch. Ani razu nie zagru­chał gołąb, nie zaćwier­kał wró­bel. Nic, prócz śpiewu dru­tów tele­gra­ficz­nych poru­sza­nych wia­trem…
Zaczęło we mnie nara­stać ohydne uczu­cie pustki. To samo uczu­cie mie­wa­łem jako dziecko, kiedy wyobra­ża­łem sobie, że w mrocz­nych kątach sypialni czają się różne potwory; kiedy nie śmia­łem wysu­nąć nogi spod koł­dry ze stra­chu, że jakieś ukryte pod łóż­kiem okro­pień­stwo zła­pie mnie za stopę; kiedy nie śmia­łem nawet się­gnąć do prze­łącz­nika, bo gdy­bym się poru­szył, jakieś inne okro­pień­stwo mogłoby zaraz na mnie sko­czyć. Musia­łem zwal­czyć to uczu­cie, podob­nie jak musia­łem je zwal­czać, będąc dziec­kiem w ciem­no­ściach. A wcale nie przy­cho­dziło mi to łatwiej. Zadzi­wia­jące, z ilu rze­czy nie wyra­stamy, jak się oka­zuje, w godzi­nie próby. Pier­wotne, ata­wi­styczne lęki wciąż mnie ota­czały, czy­ha­jąc tylko na spo­sob­ność, aby mną owład­nąć, i pra­wie już bio­rąc mnie we wła­da­nie tylko dla­tego, że mia­łem zaban­da­żo­wane oczy, a ruch uliczny ustał…
Kiedy się tro­chę wzią­łem w garść, spró­bo­wa­łem się uciec do logicz­nego rozu­mo­wa­nia. Dla­czego zamiera ruch uliczny? Zwy­kle dla­tego, że ulicę zamknięto, żeby doko­nać jakichś napraw. Zwy­kła sprawa. Za chwilę zjawi się bry­gada z mło­tami pneu­ma­tycz­nymi i zada nie­szczę­snym cho­rym nową odmianę aku­stycz­nych tor­tur. Ale logiczne rozu­mo­wa­nie miało tę wadę, że nie spo­sób go było w tym punk­cie zatrzy­mać. Roz­wi­jało się dalej, pod­kre­śla­jąc z naci­skiem, że nie sły­chać nawet dale­kich odgło­sów ruchu samo­cho­do­wego, nie sły­chać gwizdu holow­ni­ków na Tami­zie. Nie sły­sza­łem nic aż do chwili, kiedy zegary zaczęły wybi­jać kwa­drans po ósmej.
Pokusa, żeby spoj­rzeć — tylko rzu­cić okiem, natu­ral­nie, tylko zer­k­nąć, żeby się zorien­to­wać, co się u licha dzieje — była ogromna. A jed­nak się jej opar­łem. Przede wszyst­kim taki rzut oka sta­no­wił zada­nie znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wane, niżby się mogło zda­wać: opa­tru­nek skła­dał się z nie­ma­łej ilo­ści waty, gazy i ban­daży. Co waż­niej­sze jed­nak, bałem się tej próby. Prze­szło tydzień kom­plet­nej śle­poty potrafi odstra­szyć czło­wieka od lek­ko­myśl­nego trak­to­wa­nia wzroku. Leka­rze co prawda zamie­rzali zdjąć mi tego dnia ban­daże, ale mieli je zdjąć w spe­cjal­nym, przy­ćmio­nym świe­tle i nie nało­ży­liby ich na powrót tylko wów­czas, gdyby wynik bada­nia moich oczu był pomyślny. A nie wie­dzia­łem, jaki będzie wynik. Mogło się oka­zać, że uszko­dze­nie wzroku jest poważne i nie­od­wra­calne. Albo że w ogóle ni­gdy już nie będę widział. Nic jesz­cze na pewno nie wie­dzia­łem…
Zaklą­łem i znów naci­sną­łem guzik dzwonka. Przy­nio­sło mi to pewną ulgę.
Oka­zało się jed­nak, że nikt się dzwon­kami nie inte­re­suje. Teraz już oprócz nie­po­koju ogar­nęła mnie iry­ta­cja. Być od kogoś zależ­nym to rzecz upo­ka­rza­jąca, ale jest jesz­cze gorzej, gdy się nie ma od kogo być zależ­nym. Moja cier­pli­wość była na wyczer­pa­niu. Trzeba wresz­cie zro­bić z tym wszyst­kim porzą­dek, powie­dzia­łem sobie.
Jeżeli otwo­rzę drzwi na kory­tarz i naro­bię pie­kiel­nego hałasu, ktoś powi­nien nadejść, choćby po to, żeby mi powie­dzieć, co o mnie myśli. Odrzu­ci­łem koce i wsta­łem z łóżka. Nie widzia­łem ni­gdy pokoju, w któ­rym leża­łem, i mimo że orien­to­wa­łem się na słuch, gdzie są drzwi, wcale nie­ła­two było je zna­leźć. Natra­fi­łem po dro­dze na kilka zagad­ko­wych i naj­zu­peł­niej zbęd­nych prze­szkód, w końcu jed­nak dotar­łem do celu względ­nie cało, jeśli nie liczyć poobi­ja­nych pal­ców u nogi i nie­wiel­kiego siniaka na goleni. Wysu­ną­łem głowę na kory­tarz.
— Hej! — krzyk­ną­łem. — Pro­szę mi przy­nieść śnia­da­nie! Pokój czter­dzie­sty ósmy!
Począt­kowo nie było żad­nej odpo­wie­dzi. Po chwili jed­nak roz­legł się chór wrza­skli­wych gło­sów. Były ich chyba setki, ale nie mogłem zro­zu­mieć ani słowa. Zupeł­nie jak­bym nasta­wił płytę z wrza­skami tłumu, na dobitkę bar­dzo wrogo uspo­so­bio­nego. Przez krótką, kosz­marną chwilę zasta­na­wia­łem się, czy nie prze­nie­siono mnie, gdy spa­łem, do zakładu dla obłą­ka­nych, może więc to wcale nie jest szpi­tal Świę­tego Mer­ryna. Wszyst­kie te głosy brzmiały wręcz nie­nor­mal­nie. Szybko zatrza­sną­łem drzwi, odci­na­jąc się od zgiełku, i po omacku wró­ci­łem do łóżka. Łóżko wyda­wało mi się jedy­nym bez­piecz­nym schro­nie­niem w całym tym nie­po­ję­tym oto­cze­niu. Jakby dla spo­tę­go­wa­nia wra­że­nia moje uszy prze­szyło coś, co spra­wiło, że zamar­łem, okry­wa­jąc się kocem. Z dołu, z ulicy, dobiegł krzyk, nie­sa­mo­wity, mro­żący krew w żyłach. Roz­legł się trzy­krot­nie, a kiedy wresz­cie ucichł, zda­wało się, że wciąż jesz­cze wibruje w powie­trzu.
Dreszcz mnie prze­szedł. Na czole pod ban­da­żami czu­łem pie­kące kro­ple potu. Zro­zu­mia­łem teraz, że dzieje się coś prze­ra­ża­ją­cego, potwor­nego. Nie mogłem dłu­żej znieść odosob­nie­nia i bez­rad­no­ści. Musia­łem się dowie­dzieć, co to wszystko zna­czy. Się­gną­łem do ban­daży, wyma­ca­łem już agrafki, nagle jed­nak znie­ru­cho­mia­łem z rękami przy gło­wie.
Przy­pu­śćmy, że kura­cja się nie udała? Przy­pu­śćmy, że po zdję­ciu ban­daży prze­ko­nam się, że wciąż nic nie widzę? To byłoby jesz­cze gor­sze, tysiąc razy gor­sze…
Nie mia­łem odwagi stwier­dzić w samot­no­ści, że leka­rze nie ura­to­wali mi wzroku. A jeżeli nawet ura­to­wali, czy takie rap­towne odsło­nię­cie nie zaszko­dzi oczom?
Opu­ści­łem ręce i poło­ży­łem się. Byłem wście­kły — na sie­bie, na szpi­tal – i dałem upust tej wście­kło­ści, klnąc głu­pio i bez­sil­nie.
Musiała upły­nąć dłuż­sza chwila, zanim odzy­ska­łem rów­no­wagę i znów zaczą­łem się gło­wić nad jakimś wytłu­ma­cze­niem tej pie­kiel­nej sytu­acji. Nie zna­la­złem go. Dosze­dłem tylko do bez­względ­nego prze­ko­na­nia, że wbrew wszel­kim prze­dziw­nym ozna­kom jest środa. Poprzedni dzień bowiem musiał się wszyst­kim wryć w pamięć, a mogłem przy­siąc, że dzieli mnie od niego tylko jedna noc.
Znaj­dzie­cie w kro­ni­kach i archi­wach, że we wto­rek, siód­mego maja, Zie­mia prze­szła przez chmurę szcząt­ków komety. Jeśli zechce­cie, może­cie w to nawet uwie­rzyć — miliony ludzi w to uwie­rzyły. Może tak było rze­czy­wi­ście. Nie mam na to nie­zbi­tych dowo­dów. Wpraw­dzie nie widzia­łem, co zaszło, ale wyro­bi­łem sobie na ten temat wła­sne zda­nie. Wiem tylko, że musia­łem spę­dzić wie­czór w łóżku, słu­cha­jąc rela­cji naocz­nych świad­ków o naj­bar­dziej, jak twier­dzili, zdu­mie­wa­ją­cym zja­wi­sku nie­bie­skim odno­to­wa­nym w dzie­jach.
A prze­cież, zanim się cała ta histo­ria zaczęła, nikt nie sły­szał ni­gdy ani słowa o tej rze­ko­mej kome­cie ani o jej szcząt­kach.
Dla­czego, gdy do tego doszło, bez prze­rwy mówił o tym zja­wi­sku spra­woz­dawca radiowy, skoro każdy, kto mógł cho­dzić, kuś­ty­kać czy dać się nieść, był albo pod gołym nie­bem, albo przy oknie, podzi­wia­jąc naj­więk­szy w histo­rii świata bez­płatny fajer­werk — tego nie wiem. Tak jed­nak było, a słu­cha­jąc tej rela­cji, zro­zu­mia­łem jesz­cze dokład­niej, co to zna­czy być nie­wi­do­mym. Poczu­łem wresz­cie, że jeśli kura­cja okaże się nie­sku­teczna, raczej ze sobą skoń­czę, niż pozo­stanę w tym sta­nie.
W wia­do­mo­ściach przez cały dzień poda­wano, że tajem­ni­cze jaskra­wo­zie­lone bły­ski widziano poprzed­niej nocy na nie­bie Kali­for­nii. Tyle jed­nak rze­czy zda­rzało się stale w Kali­for­nii, że trudno było zbyt­nio się tym przej­mo­wać, ale w kolej­nych wia­do­mo­ściach poja­wił się ów motyw szcząt­ków komety, no i już pozo­stał.
Znad całego Pacy­fiku napły­wały rela­cje o nocy roz­świe­tlo­nej zie­lo­nymi mete­orami. „Nie­kiedy prze­la­ty­wały ich takie roje, jakby wiro­wało całe niebo”. I tak też pew­nie było, jeśli się dobrze nad wszyst­kim zasta­no­wić.
Gdy linia ter­mi­na­tora prze­su­wała się na zachód, widoki wcale nie tra­ciły na wspa­nia­ło­ści. Zie­lone bły­ski uka­zy­wały się, nawet nim zapadł mrok. Spi­ker, mówiąc o mete­orach w wia­do­mo­ściach o osiem­na­stej, zapew­niał słu­cha­czy, że to feno­me­nalne wido­wi­sko, które każdy powi­nien zoba­czyć. Wspo­mniał też, że mete­ory wywo­łują poważne zakłó­ce­nia w odbio­rze krót­kich fal z dal­szych odle­gło­ści, lecz fale śred­nie, na któ­rych mają być nada­wane kolejne rela­cje, są wolne od zakłó­ceń, przy­naj­mniej na razie. Spi­ker mógł sobie oszczę­dzić tej ora­cji. Sądząc po tym, jakie pod­nie­ce­nie pano­wało w szpi­talu, nie było naj­mniej­szego praw­do­po­do­bień­stwa, aby kto­kol­wiek nie obej­rzał nie­biań­skich fajer­wer­ków. Oprócz mnie.
Jakby za mało było komen­ta­rzy radio­wych, pie­lę­gniarka, która przy­nio­sła kola­cję, rów­nież uznała za sto­sowne o wszyst­kim mi opo­wie­dzieć.
— Na nie­bie jest mnó­stwo spa­da­ją­cych gwiazd — mówiła. — Wszyst­kie jaskra­wo­zie­lone i w ich świe­tle ludz­kie twa­rze wyglą­dają upior­nie. Tłumy wyle­gły na ulicę i patrzą, a chwi­lami jest widno jak za dnia, tyle że w dziw­nym kolo­rze. Co pewien czas prze­la­tuje wielka gwiazda, taka świe­cąca, aż oczy bolą. Cudowny widok. Mówią, że ni­gdy jesz­cze nic podob­nego nie było. Szkoda, że pan nie może tego zoba­czyć!
— Tak — przy­zna­łem dość nie­chęt­nie.
— Roz­su­nę­ły­śmy zasłony w salach, żeby wszy­scy mogli oglą­dać — mówiła dalej. — Gdyby nie miał pan ban­daży na oczach, widziałby pan stąd dosko­nale.
— Naprawdę? — powie­dzia­łem.
— Ale naj­le­piej się ogląda pod gołym nie­bem. Podobno tysiące osób zebrały się w par­kach i na bło­niach. Na wszyst­kich pła­skich dachach też stoi mnó­stwo ludzi i patrzy w górę.
— Jak długo ma to potrwać? — spy­ta­łem cier­pli­wie.
— Nie wiem, ale mówi się, że gwiazdy nie świecą już tak mocno jak przed­tem. No, ale gdyby nawet dziś zdjęto panu ban­daże, wąt­pię, czy leka­rze pozwo­li­liby panu patrzeć. Na początku musi pan być bar­dzo ostrożny, a nie­które bły­ski są sza­le­nie jaskrawe. One… ojej!
— Dla­czego „ojej”? — zapy­ta­łem.
— Teraz prze­le­ciała taka świe­cąca, aż cały pokój zro­bił się zie­lony. Co za szkoda, że pan jej nie widział.
— Tak, tak — powie­dzia­łem. — A teraz niech sio­stra zrobi mi tę łaskę i już sobie pój­dzie.
Pró­bo­wa­łem słu­chać radia, ale wyda­wało takie same okrzyki podziwu i zachwytu, na doda­tek zaś wciąż glę­dziło wykwintną angielsz­czy­zną o „wspa­nia­łym widoku” i „feno­me­nal­nym zja­wi­sku”, aż w końcu mia­łem wra­że­nie, że cały świat jest na wiel­kim balu, na który tylko ja nie dosta­łem zapro­sze­nia.
Nie mogłem poszu­kać sobie innej roz­rywki, bo szpi­talny radio­wę­zeł nada­wał tylko jeden pro­gram. Po pew­nym cza­sie zorien­to­wa­łem się, że wido­wi­sko ma się ku koń­cowi. Spi­ker pona­glał wszyst­kich, któ­rzy jesz­cze go nie obej­rzeli, żeby się pośpie­szyli, bo będą żało­wać do końca życia.
Wszystko jakby się sprzy­się­gło, aby mnie prze­ko­nać, że omija mnie naj­waż­niej­sza rzecz, dla któ­rej wła­ści­wie przy­sze­dłem na świat. W końcu mia­łem tego wszyst­kiego dość i wyłą­czy­łem radio. Przed­tem usły­sza­łem jesz­cze, że zja­wi­ska świetlne tracą szybko na sile i za parę godzin praw­do­po­dob­nie wyj­dziemy ze strefy odłam­ków komety.
Nie ule­gało dla mnie wąt­pli­wo­ści, że wszystko to zda­rzyło się poprzed­niego wie­czoru — gdyby się zda­rzyło daw­niej, musiał­bym odczu­wać znacz­nie sil­niej­szy głód, niż odczu­wa­łem w tej chwili. No dobrze, więc co to wszystko może zna­czyć? Czyżby cały szpi­tal, ba, całe mia­sto tak się hucz­nie bawiło do rana, że dotych­czas jesz­cze nie zdo­łało oprzy­tom­nieć?
W tym miej­scu tok moich myśli prze­rwały bli­skie i dale­kie zegary, nie­zgra­nym chó­rem obwiesz­cza­jąc dzie­wiątą.
Po raz trzeci z całej siły naci­sną­łem dzwo­nek. Gdy leża­łem, cze­ka­jąc na rezul­tat, usły­sza­łem za drzwiami jakieś szmery. Skła­dały się jakby z pochli­py­wań, potknięć i szu­ra­nia, ponad które wybi­jał się nie­kiedy jakiś okrzyk z oddali.
Do mojego pokoju wciąż jed­nak nikt nie przy­cho­dził. Zaczą­łem znów tra­cić rów­no­wagę psy­chiczną. Ponow­nie opa­dły mnie ohydne zmory z lat dzie­cin­nych. Zda­wało mi się, że lada chwila otwo­rzą się nie­wi­dzialne drzwi i cicha­czem wśli­zną się potwory. Prawdę mówiąc, nie byłem wcale pewien, czy ktoś się już nie zakradł i nie krąży bez­sze­lest­nie po pokoju…
Z natury nie mam nad­mier­nie wybu­ja­łej wyobraźni, przy­się­gam. Powo­dem mojego stanu były prze­klęte ban­daże zasła­nia­jące mi oczy i owe okropne, nie­sa­mo­wite głosy, które odpo­wie­działy mi, kiedy otwo­rzy­łem drzwi na kory­tarz. W każ­dym razie ule­głem zmo­rom, a kiedy się im ule­gnie, olbrzy­mieją z każdą chwilą. Już teraz prze­ro­sły sta­dium, w któ­rym można by je odpę­dzić pogwiz­dy­wa­niem lub gło­śnym śpie­wem.
Wresz­cie zada­łem sobie roz­strzy­ga­jące pyta­nie. Co wolę: zdjąć ban­daże, nara­ża­jąc się na nie­bez­pie­czeń­stwo utraty wzroku, czy pozo­sta­wać w ciem­no­ściach, we wła­dzy coraz bar­dziej para­li­żu­ją­cego stra­chu?
Gdyby się to działo dzień lub dwa wcze­śniej, nie wiem, co bym zro­bił — praw­do­po­dob­nie w końcu to samo — ale tego dnia mogłem sobie przy­naj­mniej powie­dzieć: tam do dia­bła, jeżeli tylko będę roz­sądny, nic strasz­nego nie może się stać. Osta­tecz­nie ban­daże mają być dziś zdjęte. Zary­zy­kuję.
Jedno muszę zapi­sać sobie na plus. Nie byłem aż tak opę­tany lękiem, żeby gwał­tow­nie zerwać ban­daże. Mia­łem dość roz­wagi i opa­no­wa­nia, aby wstać z łóżka i spu­ścić zasłony, nim się zabra­łem do odpi­na­nia agra­fek.
Gdy już zdją­łem opa­tru­nek i prze­ko­na­łem się, że widzę w pół­mroku, poczu­łem ulgę, jakiej ni­gdy dotąd nie dozna­łem. Mimo to, upew­niw­szy się, że pod łóż­kiem lub w innych zaka­mar­kach nie ukry­wają się zło­czyńcy lub potwory, pod­par­łem klamkę drzwi opar­ciem krze­sła. Dopiero wtedy zdo­ła­łem wziąć się w ryzy. Naka­za­łem sobie spę­dze­nie całej godziny na stop­nio­wym przy­zwy­cza­ja­niu się do peł­nego świa­tła dzien­nego. Pod koniec byłem już pewien, że dzięki szyb­kiej pierw­szej pomocy, a następ­nie dobremu lecze­niu wzrok mam rów­nie dobry jak przed­tem. Ale wciąż nikt nie przy­cho­dził.
Na dol­nej półce sto­lika przy łóżku zna­la­złem ciemne oku­lary, przy­go­to­wane na wypa­dek, gdyby mi były potrzebne. Wło­ży­łem je prze­zor­nie, nim pod­sze­dłem do okna. Dolna jego część nie otwie­rała się, mia­łem więc ogra­ni­czone pole widze­nia. Zer­ka­jąc na dół i w bok, dostrze­głem w oddali kilka osób. Szły ulicą dziw­nie wolno, jakby bez celu. Naj­bar­dziej jed­nak i od razu ude­rzyła mnie ostrość, czy­stość zary­sów wszyst­kiego, na co patrzy­łem. Nawet dale­kie szczyty domów za prze­ciw­le­głymi dachami widać było nie­zwy­kle wyraź­nie. Wtem dostrze­głem, że z żad­nego komina, dużego ani małego, nie wydo­bywa się dym…
Moje ubra­nie zna­la­złem porząd­nie zawie­szone w sza­fie. Kiedy je wło­ży­łem, od razu poczu­łem się nor­mal­niej. W papie­ro­śnicy zna­la­złem jesz­cze kilka papie­ro­sów. Zapa­li­łem jed­nego i bar­dzo szybko dosze­dłem do stanu, w któ­rym, mimo że wszystko wciąż było nie­za­prze­cze­nie dziwne, nie mogłem już zro­zu­mieć, dla­czego wła­ści­wie byłem przed­tem tak bli­ski paniki.
Nie­ła­two odtwo­rzyć w pamięci nasz pogląd na świat w owych cza­sach. Musimy teraz być znacz­nie bar­dziej samo­dzielni, bar­dziej pole­gać na sobie. Ale wtedy wiele spraw szło usta­lo­nym od wie­ków try­bem, wiele rze­czy było ze sobą ści­śle powią­za­nych. Każdy z nas dzień w dzień peł­nił swoje ści­śle okre­ślone funk­cje w ści­śle okre­ślo­nym miej­scu, bez trudu więc można było wziąć nawyk i zwy­czaj za prawo natury i tym więk­szy się odczu­wało wstrząs, jeżeli coś ów usta­lony tryb nagle zakłó­ciło.
Gdy się spę­dziło pół życia w takim, a nie innym ukła­dzie spo­łecz­nym, zmiana kon­cep­cji tego układu nie jest sprawą pię­ciu minut. Teraz, kiedy spo­glą­damy wstecz na ówcze­sne sto­sunki, ogrom tego, czego nie wie­dzie­li­śmy i nie chcie­li­śmy wie­dzieć o swoim życiu codzien­nym, nie tylko zdu­miewa, lecz wręcz budzi zgrozę. Ja na przy­kład nie mia­łem wła­ści­wie poję­cia o naj­prost­szych spra­wach: o tym, jak i kto dostar­cza mi żyw­ność, skąd się bie­rze świeża woda, jak się tka i szyje noszone przeze mnie ubra­nie, jak działa kana­li­za­cja — waru­nek zdro­wia miesz­kań­ców miast. Nasze życie zale­żało od sieci nie­zli­czo­nych spe­cja­li­stów, z któ­rych każdy mniej lub bar­dziej kom­pe­tent­nie wyko­ny­wał swoje zada­nie i ocze­ki­wał tego samego od innych. Dla­tego też było dla mnie czymś nie do uwie­rze­nia, żeby w szpi­talu mogła zapa­no­wać cał­ko­wita dez­or­ga­ni­za­cja. Byłem pewien, że ktoś gdzieś panuje nad sytu­acją, pech tylko chciał, że ten ktoś zapo­mniał o pokoju numer czter­dzie­ści osiem.
Gdy jed­nak znów pod­sze­dłem do drzwi i wyj­rza­łem na kory­tarz, uświa­do­mi­łem sobie ponad wszelką wąt­pli­wość, że cokol­wiek się stało, doty­czy to nie tylko poje­dyn­czego miesz­kańca pokoju numer czter­dzie­ści osiem.
W pobliżu nie było aku­rat nikogo, z daleka sły­sza­łem tylko przy­tłu­miony gwar, dobie­gało mnie też szu­ra­nie czy­ichś kro­ków, a od czasu do czasu dono­śniej­szy okrzyk odbi­ja­jący się echem w pustych kory­ta­rzach. Nic jed­nak nie przy­po­mi­nało wrza­sków, przed któ­rymi przed­tem zatrza­sną­łem drzwi. Tym razem nie pró­bo­wa­łem już nikogo przy­wo­łać. Wysze­dłem cicho z pokoju.
Dla­czego cicho? Sam nie wiem. Coś mnie do tego skło­niło.
W tym peł­nym ech budynku trudno było okre­ślić, skąd dobie­gają dźwięki, ale z jed­nej strony kory­tarz koń­czył się bal­ko­nem fran­cu­skim — przez zasłonę widać było cień balu­strady — posze­dłem więc w prze­ciw­nym kie­runku. Skrę­ciw­szy za róg, opu­ści­łem skrzy­dło sepa­ra­tek i zna­la­złem się w szer­szym kory­tarzu.
W pierw­szej chwili zda­wało mi się, że jest pusty, ale gdy ruszy­łem dalej, zauwa­ży­łem postać, która wyło­niła się z zaciem­nio­nego kąta. Był to męż­czy­zna w czar­nej mary­narce i sztruk­so­wych spodniach, na ramiona miał narzu­cony biały kitel. Pomy­śla­łem, że to pew­nie jeden z leka­rzy, zdzi­wiło mnie tylko, że trzyma się ściany i idzie jakby po omacku.
— Dzień dobry — powie­dzia­łem.
Sta­nął jak wryty. Twarz, którą do mnie zwró­cił, była zie­mi­sta i prze­ra­żona.
— Kim pan jest? — spy­tał nie­pew­nie.
— Nazy­wam się Masen — odpar­łem. — Wil­liam Masen. Jestem pacjen­tem… Pokój czter­dzie­ści osiem. Chciał­bym się dowie­dzieć, dla­czego…
— Pan widzi? — prze­rwał mi szybko.
— Widzę dosko­nale. Nie gorzej niż przed­tem — zapew­ni­łem go. — Zna­ko­mi­cie mnie wyle­czono. Co prawda nikt nie przy­szedł, żeby mi zdjąć ban­daże, więc zdją­łem je sam. Chyba nic się złego nie stało? Sta­ra­łem się…
Prze­rwał mi znowu:
— Pan będzie łaskaw zapro­wa­dzić mnie do mojego gabi­netu. Muszę natych­miast zate­le­fo­no­wać.
Nie od razu zro­zu­mia­łem, o co mu cho­dzi, ale od chwili, kiedy się tego ranka obu­dzi­łem, wszystko wpra­wiało mnie w oszo­ło­mie­nie.
— Gdzie to jest? — spy­ta­łem.
— Piąte pię­tro, zachod­nie skrzy­dło. Na drzwiach jest tabliczka: dok­tor Soames.
— Dobrze — odpar­łem nieco zdzi­wiony. — A gdzie jeste­śmy teraz?
Męż­czy­zna potrzą­snął głową, twarz miał ścią­gniętą i ziry­to­waną.
— Skąd, u dia­bła, mam wie­dzieć? — rzu­cił gniew­nie. — Pan ma oczy, do jasnej cho­lery. Niech ich pan użyje. Nie widzi pan, że jestem ślepy?
Nic nie wska­zy­wało na to, że jest ślepy. Oczy miał sze­roko otwarte i zda­wało się, że patrzy wprost na mnie.
— Pro­szę chwilę zacze­kać — powie­dzia­łem. Rozej­rza­łem się dokoła. Zna­la­złem dużą cyfrę „5” wyma­lo­waną na ścia­nie, na wprost drzwi do windy. Wró­ci­łem i powie­dzia­łem mu.
— Dobrze. Niech mnie pan weź­mie pod rękę — naka­zał. — Od drzwi windy skręci pan na prawo. Potem pierw­szy kory­tarz na lewo, trze­cie drzwi.
Zasto­so­wa­łem się do wska­zó­wek. Po dro­dze nie spo­tka­li­śmy nikogo, w pokoju zapro­wa­dzi­łem go do biurka i poda­łem mu słu­chawkę. Słu­chał przez chwilę. Potem zma­cał ręką apa­rat i nie­cier­pli­wie zastu­kał w widełki. Powoli wyraz twa­rzy mu się zmie­nił. Bruzdy iry­ta­cji i nie­po­koju wygła­dziły się. Był teraz po pro­stu zmę­czony, bar­dzo zmę­czony. Poło­żył słu­chawkę na biurku. Przez kilka sekund stał w mil­cze­niu, jak gdyby wpa­try­wał się w prze­ciw­le­głą ścianę. Potem odwró­cił głowę.
— Nic z tego, tele­fon nie działa. Pan jesz­cze tutaj? — dodał.
— Tak — powie­dzia­łem.
Prze­su­nął pal­cami po kan­cie biurka.
— W którą stronę jestem zwró­cony? Gdzie to prze­klęte okno? — spy­tał z nawro­tem gniewu.
— Tuż za panem — odrze­kłem.
Odwró­cił się i ruszył do okna, wycią­ga­jąc obie ręce. Obma­cał sta­ran­nie para­pet, futryny i cof­nął się o krok. Zanim się zorien­to­wa­łem, co robi, rzu­cił się z całej siły na okno, prze­bił szybę i wypadł na zewnątrz…

 

Nie wyj­rza­łem za nim. Tak czy owak, było to piąte pię­tro.
Kiedy wresz­cie zdo­ła­łem się poru­szyć, ciężko opa­dłem na krze­sło. Wyją­łem papie­rosa z pudełka na biurku i zapa­li­łem go roz­dy­go­ta­nymi rękami. Sie­dzia­łem tak przez kilka minut, cze­ka­jąc, aż się uspo­koję i przejdą mi mdło­ści. Po chwili minęły. Wysze­dłem z pokoju i wró­ci­łem na kory­tarz, na któ­rym spo­tka­łem dok­tora Soamesa. Kiedy tam dotar­łem, wciąż jesz­cze krę­ciło mi się w gło­wie.
Na odle­głym końcu sze­ro­kiego kory­ta­rza były drzwi do sali ogól­nej. Szyby miały matowe z wyjąt­kiem owali przej­rzy­stego szkła na wyso­ko­ści oczu. Sądzi­łem, że znajdę tam kogoś, kto ma dyżur i komu będę mógł powie­dzieć o dok­to­rze.
Otwo­rzy­łem drzwi. Wewnątrz było dość ciemno. Zasłony przy­pusz­czal­nie zacią­gnięto po wczo­raj­szym wie­czor­nym wido­wi­sku i dotych­czas ich nie roz­su­nięto.
— Sio­stro? — spy­ta­łem.
— Nie ma jej — odpo­wie­dział męski głos. — Co wię­cej, nie przy­cho­dzi już od Bóg wie ilu godzin. Może roz­su­niesz te sakra­menc­kie zasłony, koleś, i wpu­ścisz tro­chę świa­tła. Nie wiem, co się dzi­siaj stało z tym zafaj­da­nym szpi­ta­lem.
— Dobra — powie­dzia­łem.
Jeżeli nawet w szpi­talu zapa­no­wał chaos, nie widzia­łem powodu, aby nie­szczę­śni cho­rzy mieli leżeć w ciem­no­ściach.
Roz­su­ną­łem zasłony naj­bliż­szego okna, wpusz­cza­jąc jaskrawe pro­mie­nie słońca. Była to sala chi­rur­giczna. Leżało tu ze dwu­dzie­stu pacjen­tów, wszy­scy unie­ru­cho­mieni. Prze­waż­nie zła­ma­nia nóg i kilka ampu­ta­cji, na ile zdo­ła­łem oce­nić.
— No, nie grzeb się, koleś, roz­suń zasłony — ode­zwał się ten sam głos.
Odwró­ci­łem się i spoj­rza­łem na mówią­cego. Był to ciem­no­włosy bar­czy­sty męż­czy­zna o ogo­rza­łej cerze. Sie­dział na łóżku zwró­cony twa­rzą wprost do mnie — i do świa­tła. Zda­wało się, że patrzy mi pro­sto w oczy, podob­nie jak jego sąsiad i następny chory…
Przez kilka sekund wpa­try­wa­łem się w niego bez słowa. Tyle czasu trwało, nim zro­zu­mia­łem.
— Zasłony… chyba się zacięły… — powie­dzia­łem wresz­cie. — Poszu­kam kogoś, żeby się nimi zajął.
Ucie­kłem z sali.
Znów chwy­ciły mnie dresz­cze. Czu­łem, że przy­dałby mi się kie­li­szek cze­goś moc­niej­szego. Zaczęło mi z wolna coś świ­tać. Trudno było uwie­rzyć, że wszy­scy męż­czyźni z tam­tej sali ośle­pli tak jak ten lekarz, a prze­cież…
Winda była nie­czynna, ruszy­łem więc na dół po scho­dach. Na następ­nym pię­trze zapa­no­wa­łem nad sobą i zebra­łem się na odwagę, żeby zaj­rzeć do innej sali. Pościel na łóż­kach była tu w nie­ła­dzie. Sądzi­łem w pierw­szej chwili, że sala jest pusta, oka­zało się jed­nak, że nie — nie­zu­peł­nie. Dwóch męż­czyzn w szpi­tal­nej bie­liź­nie leżało na pod­ło­dze. Jeden zalany był krwią z nie­za­go­jo­nej rany, drugi wyglą­dał tak, jakby chwy­cił go jakiś gwał­towny atak. Obaj nie żyli. Reszta cho­rych zni­kła.
Kiedy wró­ci­łem znów na schody, zda­łem sobie sprawę, że więk­szość odgło­sów, które przez cały czas sły­sza­łem, dobiega z dołu i że są teraz wyraź­niej­sze i bliż­sze. Waha­łem się przez chwilę, ale nie było innej rady, jak iść dalej na dół.
Na następ­nym zakrę­cie o mało się nie potkną­łem o męż­czy­znę, który leżał w pół­mroku. U stóp scho­dów zaś leżał ktoś, kto się o niego potknął — i zgi­nął, roz­bi­ja­jąc głowę o kamienne stop­nie.
Wresz­cie dotar­łem do ostat­niego zakrętu, skąd mogłem widzieć główny hol. Naj­wi­docz­niej wszy­scy cho­rzy, któ­rzy mogli się poru­szać, instynk­tow­nie skie­ro­wali się tutaj z myślą o zna­le­zie­niu pomocy lub o wydo­sta­niu się na zewnątrz. Może niektó­rzy się wydo­stali. Główne drzwi wej­ściowe były otwarte na oścież, ale więk­szość cho­rych nie zdo­łała do nich tra­fić. Zwarty tłum męż­czyzn i kobiet — pra­wie wszy­scy w szpi­tal­nej bie­liź­nie — wolno i bez­rad­nie krę­cił się w koło. Tych, któ­rzy znaj­do­wali się z brzegu, ten obro­towy ruch przy­ci­skał bez­li­to­śnie do wysta­ją­cych mar­mu­ro­wych ozdób lub przy­gnia­tał do ścian. Raz po raz ktoś się poty­kał. Jeżeli mimo naporu ciał padał, nie­wielka była szansa, że się jesz­cze pod­nie­sie.
Wyglą­dało to… cóż, widzie­li­ście zapewne rysunki Dorégo przed­sta­wia­jące grzesz­ni­ków w pie­kle. Ale Doré nie mógł odtwo­rzyć dźwię­ków: szlo­chów, cichych jęków, wybi­ja­ją­cych się od czasu do czasu okrzy­ków roz­pa­czy.
Nie mogłem znieść tego widoku dłu­żej niż minutę. Ucie­kłem z powro­tem na górę.
Mia­łem uczu­cie, że powi­nie­nem jakoś tym ludziom pomóc. Może wypro­wa­dzić ich na ulicę i przy­naj­mniej poło­żyć kres temu okrop­nemu, powol­nemu krą­że­niu w ści­sku. Ale jedno spoj­rze­nie wystar­czyło, by zro­zu­mieć, że ni­gdy nie zdo­łam dostać się do drzwi, żeby ich wypro­wa­dzić. Poza tym, gdyby mi się to nawet udało, gdy­bym ich wypro­wa­dził — co dalej?
Usia­dłem na stop­niu i ukry­łem twarz w dło­niach, wciąż mając w uszach te potworne dźwięki. Kiedy wresz­cie tro­chę oprzy­tom­nia­łem, zaczą­łem szu­kać i zna­la­złem inne schody. Były to wąskie schody dla per­so­nelu, które zapro­wa­dziły mnie do tyl­nego wyj­ścia na podwó­rze.
Być może nie­zbyt dobrze opo­wia­dam tę część histo­rii. Cała sprawa była tak nie­spo­dzie­wana i wstrzą­sa­jąca, że przez pewien czas usil­nie sta­ra­łem się nie pamię­tać szcze­gó­łów. W tam­tej chwili mia­łem wra­że­nie, że wszystko to jest okrop­nym snem, z któ­rego bez­sku­tecz­nie usi­łuję się obu­dzić. Kiedy wysze­dłem na podwó­rze, wciąż jesz­cze nie­zu­peł­nie wie­rzy­łem w to, co widzia­łem.
Jed­nego tylko byłem pewien: czy to rze­czy­wi­stość, czy kosz­mar, potrzeba mi odro­biny alko­holu jak jesz­cze ni­gdy w życiu.
W bocz­nej uliczce za bramą podwó­rza nie było nikogo, ale pra­wie naprze­ciw znaj­do­wał się bar. Pamię­tam jego nazwę — „The Ala­mein Arms”. U góry, na kutej żela­znej klam­rze, wisiała tablica z podo­bi­zną wiceh­ra­biego Mont­go­mery, pod nią zaś były sze­roko otwarte drzwi. Ruszy­łem pro­sto ku nim.
Wej­ście do baru dało mi na chwilę roz­koszne poczu­cie nor­mal­no­ści. Był pro­za­icz­nie i zna­jomo podobny do dzie­siąt­ków innych barów.
Ale cho­ciaż w tej czę­ści baru nie było nikogo, w przy­le­głym tak zwa­nym salo­nie coś się nie­wąt­pli­wie działo. Usły­sza­łem stęk­nię­cie. Z gło­śnym hukiem wysko­czył korek z butelki. Pauza. Potem jakiś głos powie­dział:
— Gin, do cięż­kiej cho­lery! Precz z ginem!
Roz­legł się ogłu­sza­jący brzęk, a potem śmiech kogoś dobrze już wsta­wio­nego.
— Lustro! Po dia­bła komu lustra?
Nowy strzał korka.
— Znów ten prze­klęty gin — stwier­dził głos, bar­dzo zawie­dziony. — Precz z ginem!
Tym razem butelka ude­rzyła o coś mięk­kiego, spa­dła na pod­łogę i zatrzy­mała się. Z bul­go­tem wypły­wała z niej zawar­tość.
— Hej! — zawo­ła­łem. — Chciał­bym się cze­goś napić!
Zapa­dła cisza.
— Kim pan jest? — po chwili nie­uf­nie zapy­tał głos.
— Jestem ze szpi­tala — powie­dzia­łem. — Chcę wypić kie­li­cha.
— Nie pamię­tam pań­skiego głosu. Pan widzi?
— Tak.
— To na miłość boską, dok­torku, prze­skocz przez ladę i znajdź mi butelkę whi­sky.
— W tej spra­wie, ow­szem, mogę być dok­to­rem — oświad­czy­łem. Wdra­pa­łem się przez ladę i spoj­rza­łem w bok. Stał tam męż­czy­zna z wiel­kim brzu­chem, czer­woną twa­rzą i siwie­ją­cymi wąsi­kami, ubrany tylko w spodnie i koszulę bez koł­nie­rzyka. Był już mocno wsta­wiony. Naj­wi­docz­niej nie mógł się zde­cy­do­wać, czy otwo­rzyć butelkę, którą trzy­mał w ręce, czy użyć jej w cha­rak­te­rze broni.
— Jeśli pan nie jest leka­rzem, to kim pan jest? — spy­tał podejrz­li­wie.
— Byłem pacjen­tem, ale potrzeba mi kie­li­cha jak naj­lep­szemu leka­rzowi — odpar­łem. — To, co pan trzyma, to znowu gin — doda­łem.
— Ach, tak! Pie­przony gin — rzekł i cisnął go precz. Butelka z trza­skiem i brzę­kiem wyle­ciała przez szybę.
— Niech mi pan lepiej odda ten kor­ko­ciąg — powie­dzia­łem.
Wzią­łem z półki butelkę whi­sky, otwo­rzy­łem ją i poda­łem mu wraz ze szkla­neczką. Dla sie­bie wzią­łem mocny koniak, wypi­łem na raz i zaraz nala­łem sobie drugi. Po chwili ręce prze­stały mi tak gwał­tow­nie drżeć.
Spoj­rza­łem na swego towa­rzy­sza. Pił whi­sky pro­sto z butelki.
— Zaleje się pan — ostrze­głem.
Odjął butelkę od ust i zwró­cił ku mnie głowę. Przy­siągł­bym, że mnie widzi.
— Zaleję się! Do dia­bła, już jestem zalany — stwier­dził z pogardą.
Miał tak abso­lutną słusz­ność, że nic już do tego nie doda­łem. Roz­my­ślał chwilę ponuro, po czym oznaj­mił:
— Muszę się upić. Muszę być dużo bar­dziej pijany. — Nachy­lił się do mnie. — Wie pan co? Jestem ślepy. Żeby pan wie­dział: ślepy jak kret. Wszy­scy są ślepi jak krety. Oprócz pana. Dla­czego pan nie jest ślepy jak kret?
— Nie wiem — odpar­łem.
— To ta prze­klęta kometa, niech ją cho­lera! Ona wszyst­kiemu winna. Zie­lone gwiazdy spa­da­jące — a teraz wszy­scy są ślepi jak krety. Pan widział zie­lone spa­da­jące gwiazdy?
— Nie — wyzna­łem.
— Otóż to. Naj­lep­szy dowód. Pan ich nie widział: nie jest pan ślepy. Wszy­scy inni widzieli — zato­czył łuk ramie­niem — wszy­scy są ślepi jak krety. Ścierwo nie kometa, powia­dam.
Nala­łem sobie trzeci kie­li­szek koniaku, zasta­na­wia­jąc się, czy on nie ma racji.
— Wszy­scy są ślepi? — powtó­rzy­łem.
— Wła­śnie. Wszy­scy. Pew­nie wszy­scy na świe­cie. Oprócz pana — dodał jakby po namy­śle.
— Skąd pan wie? — spy­ta­łem.
— Nic prost­szego. Słu­chaj pan! — powie­dział.
Sta­li­śmy obok sie­bie, opie­ra­jąc się o szynk­was, i nasłu­chi­wa­li­śmy. Nic nie było sły­chać, nic prócz sze­le­stu gazety, którą wiatr pędził pustą ulicą. W tej oko­licy z pew­no­ścią nie było tak cicho od tysiąca lat.
— Rozu­mie pan, co mam na myśli? Jasna sprawa — powie­dział męż­czy­zna.
— Tak — odrze­kłem wolno. — Tak… rozu­miem, co pan ma na myśli.
Dosze­dłem do wnio­sku, że muszę iść dalej. Nie wie­dzia­łem dokąd. Czu­łem tylko, że muszę dowie­dzieć się cze­goś wię­cej o tym, co się dzieje.
— Jest pan wła­ści­cie­lem baru? — zapy­ta­łem.
— A jeśli nawet, to co? — odparł znów nie­uf­nie.
— Tylko tyle, że muszę komuś zapła­cić za trzy podwójne koniaki.
— Daj pan spo­kój.
— Ależ niech pan posłu­cha…
— Daj pan spo­kój, powia­dam. Wie pan dla­czego? Bo po co nie­bosz­czy­kowi pie­nią­dze? A ja jestem nie­bosz­czyk… tak jak­bym już był. Jesz­cze tylko parę łyków.
Wyglą­dał bar­dzo krzepko na swój wiek i powie­dzia­łem mu to.
— Po co żyć, jak czło­wiek jest ślepy? — zapy­tał gniew­nie. — Tak powie­działa moja żona. I miała rację, tylko że ona miała wię­cej odwagi. Kiedy się prze­ko­nała, że dzie­ciaki też są ślepe, co zro­biła? Zabrała je do naszego łóżka i odkrę­ciła gaz. Tak zro­biła. A mnie zabra­kło odwagi, żeby przy nich zostać. Moja żona była dzielną kobietą, dziel­niej­szą ode mnie. Ale ja też się zbiorę na odwagę. Wrócę tam do nich nie­długo, gdy już będę dość pijany.
Co tu było mówić? Słowa były bez­ce­lowe, tylko go draż­niły. W końcu zna­lazł po omacku schody i z butelką w ręce poszedł na górę. Nie pró­bo­wa­łem go zatrzy­mać ani iść za nim, odpro­wa­dzi­łem tylko spoj­rze­niem. Potem dopi­łem koniak i wysze­dłem na cichą ulicę.

 
Wesprzyj nas