Powieść autora głośnych „Taśm rodzinnych” i „Książki o przyjaźni”. Toskania, słońce, kilkoro przyjaciół, dom na wzgórzu, dwa miesiące wolnego i wróżba, która głosi, że wszystko się rozpadnie.
„Znaki zodiaku” to zanurzona we współczesności opowieść o grach z tożsamością, klasowych napięciach i pragnieniu nowego życia. Maciej Marcisz w swojej kolejnej książce zadaje pytania o miłość, przyjaźń i wielość naszych osobowości.
Maks jest pisarzem. Sławę przyniosła mu autobiograficzna trylogia, w której przedstawił swoje dzieciństwo spędzone w biednej, dysfunkcyjnej rodzinie.
Jest tylko jeden problem – ktoś twierdzi, że ta historia została zmyślona.
Jego przyjaciółka Ida właśnie się zaręczyła. Szkoda tylko, że praca w biurze tłumaczeń ją wypala – do tego stopnia, że pewnego ranka wychodzi z domu i błąka się po mieście, a w końcu zgłasza do szpitala psychiatrycznego.
Pogubieni przyjaciele wyjeżdżają na wakacje do włoskiej rezydencji wspólnej znajomej.
Idealne warunki, by odpocząć i wreszcie ułożyć sobie spójną wizję życia.
Lub też kompletnie je zniszczyć.
Pierwsza karta. Przeszłość. Dziewiątka mieczy. Koszmar, z którego się budzisz, a następnie zdajesz sobie sprawę, że jest rzeczywistością. Smutek, rozpacz, obawa przed tym, co najgorsze. Niezgoda na to, co jest. Pola spogląda w niebo, Ida traci resztki ironicznego uśmiechu, Maks spuszcza wzrok. Julian wyciąga kolejną kartę. Na obrazku mężczyzna, ni to wesoły, ni to smutny, zwisa z drzewa głową w dół, powieszony za lewą nogę, i wpatruje się w każdego, kto na niego spojrzy. Jego twarz nie wyraża cierpienia. – Druga karta. Teraźniejszość. Wisielec. Zatrzymanie się w czasie, niechęć do kroczenia naprzód. Karta wskazuje na moment zawahania, pauzę. By zyskać nowy punkt widzenia, potrzebujemy czasu.
Maciej Marcisz – pisarz, zawodowo związany z branżą wydawniczą, autor • Taśm rodzinnych (W.A.B., 2019), jednego z najczęściej komentowanych debiutów ostatnich lat, i • Książki o przyjaźni (W.A.B., 2021). Jego opowiadania ukazywały się na łamach „Wakatu”, „Pisma”, „Vogue’a Polska” i „Gazety Wyborczej”. Wraz z przyjaciółką prowadzi Nowy Klub Czytelniczy. Pochodzi ze Śląska, mieszka w Warszawie.
Znaki zodiaku
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 5 czerwca 2024
Osoby
Maks – pisarz, przyjaciel Idy i Poli
Ida – tłumaczka, przyjaciółka Maksa i narzeczona Karola
Pola – przyjaciółka Maksa i współwłaścicielka toskańskiego domu
Julian – domorosły astrolog i tarocista, również współwłaściciel toskańskiego domu
Karol – narzeczony Idy
Czerwiec
Czy w czerwcu zawsze było…
Czy w czerwcu zawsze było tak gorąco? Mężczyzna w taksówce ociera pot z czoła i tępo wpatruje się w ekran telefonu. Obserwuje symbol samochodu na mapie. Ten nie chce się poruszyć. Mężczyzna uruchamia aparat i zaczyna oglądać swoją twarz pod różnymi kątami, co chwila przybierając inną minę. Najpierw uśmiecha się do obiektywu jak stary przyjaciel i odczekuje chwilę. Następnie robi typową dla siebie minę dobrego wnuczka lub zaradnego synusia. Potem zamyślonego intelektualisty. Próbuje bardziej seksownie, wraca do grymasu dobrego wnuczka. Przegląda zdjęcia, usuwa wszystkie. Wraca do nieruchomego symbolu samochodu w aplikacji. Pochyla się w stronę kierowcy.
– Przepraszam, wiem, że nie może pan nic zrobić, ale może jednak mógłby pan coś zrobić?
Kierowca wzdycha i przesuwa palcem po tablecie przyczepionym do deski rozdzielczej.
– Na pana miejscu poczekałbym, aż dojedziemy do metra, i wysiadł. Inaczej będzie pan stać w nieskończoność.
Idzie za radą kierowcy, maszeruje przez upalne miasto, czuje słodki zapach pudru z gofrów i lodów z automatu, wreszcie dochodzi do celu. Mija bramę uniwersytetu i zaczyna odczuwać głupi lęk. Nieważne, ile lat będzie miał i co w życiu udowodni, na zawsze pozostaną mu koszmary o niezaliczonych kolokwiach i egzaminie z gramatyki opisowej. Tyle straszniejszych rzeczy przydarza nam się w życiu, a nasze mózgi ciągle wracają do matur i kartkówek. Władza instytucji edukacyjnych nad naszą wyobraźnią jest naprawdę niesamowita, myśli.
Przed budynkiem wydziału czeka na niego pani doktor.
– Dawno tu pana nie było?
– Wyszedłem kiedyś z zajęć i już nie wróciłem. Z dziesięć lat? Może więcej.
– To witamy z powrotem. Studenci trochę się spóźniają.
– Wiadomo. Jeszcze zapalę.
– To ja też.
Mężczyzna próbuje ukryć rozczarowanie. Liczył na jeszcze chwilę odosobnienia.
– Trzeci raz w finale, gratuluję. Trzymam kciuki, żeby tym razem dostał pan tę nagrodę. Uważam, że nie ma pan konkurencji. Już naprawdę mogliby ją panu dać.
– Dziękuję. To bardzo miłe.
– Za pierwszym razem, rozumiem, debiut, chcieli odczekać. Za drugim to już było dziwne. Ale teraz naprawdę muszą. Należy się panu.
– No, zobaczymy.
Pięć minut później mężczyzna wchodzi do sali, w której czeka około czterdziestu osób. Na stole obok dużego dzbanka z wodą i cytryną leżą książki podpisane jego imieniem i nazwiskiem: Maks Ludwik. Ktoś podchodzi do komputera, ktoś testuje dźwięk, relacja online się zacina, ale jest już za późno, by ją naprawić. Niech idzie, jak jest.
Młoda studentka, najprawdopodobniej przewodnicząca koła naukowego, siada obok niego. Przejęta swoją rolą w najlepszym tego słowa znaczeniu. Ogarnia go coś w rodzaju czułości. Myśli o tych wszystkich przygotowanych dziewczynach, które spotkał w swoim życiu, to dzięki nim świat się nie rozpada.
Zaczyna się spotkanie. Na pytania odpowiada przyjaźnie, z wystudiowaną bezkompromisowością.
– Pana książki opowiadają historię biedy i upokorzenia. Wychował się pan w dysfunkcyjnej rodzinie, w upadającej wsi, w domu bez toalety. Pokazuje pan, jak wygląda gorzka prawda o Polsce, ta, której często nie chcemy znać. Pana dzieciństwo było wyjątkowo ciężkie, pełne niedostatku. Proszę powiedzieć: jak zaczęła się pana przygoda z pisaniem?
– W mojej wiejskiej rodzinie byłem pierwszą osobą, która czytała książki. I w żadnym z dzieł nie znalazłem świata mojego dzieciństwa. Nigdzie, dosłownie. Jakbyśmy nie istnieli. Musiałem o nim opowiedzieć. Opowiedzieć o wykluczonych, porzuconych przez władzę, żyjących w skrajnej nędzy i nieustannym poniżeniu. Kiedy byłem dzieckiem, moja mama powtarzała: „Nikt się nami nie interesuje, nikt o nas nie mówi”. Chciałem to zmienić.
– To bardzo ciekawe, opowieści o społecznych nizinach doprowadziły pana do awansu klasowego. Czy ma pan jeszcze coś wspólnego z tamtym życiem, tamtymi ludźmi? Czy ma pan jeszcze prawo ich reprezentować?
– Mam prawo reprezentować wyłącznie siebie. Nigdy nie miałem się za trybuna ludowego, nigdy się nim nie ogłosiłem. Jeśli już, zrobiły to za mnie media. Ale tego nie jestem w stanie kontrolować.
Maks bada nastroje na sali, bacznie przygląda się publiczności. Występuje w roli szacownego byłego studenta, który odniósł sukces i dowiódł swojej wartości, a jednak ma poczucie, że jest egzaminowany. Całe życie ktoś go egzaminuje.
– Czy byłby pan tak szczery, gdyby nie przedwczesna śmierć pana rodziców? Historie przedstawione w książkach są do bólu intymne, niekiedy naturalistyczne, bolesne i wstydliwe. Czy napisałby je pan tak samo, gdyby rodzice żyli?
– Nie wiem. Pożar domu rodziców, którym, jak państwo może wiedzą, kończy się moja druga powieść, był dla mnie tragedią, zdecydowanie największą tragedią, ale i, nie boję się tego przyznać, błogosławieństwem. Te traumatyczne zdarzenia sprawiły, że dziś odpowiadam wyłącznie za siebie, nie muszę się cenzurować. Myślę, że bez tego byłbym kimś innym. Możliwe, że w ogóle nie zostałbym pisarzem.
– A jak pan myśli, kim by pan był?
– Może nauczycielem? Kochałem się w moich nauczycielkach polskiego.
– Zwróciłam uwagę na opisy fizyczności. Choćby na fragmenty o spracowanych dłoniach matki w trzeciej powieści. Aż się popłakałam, czytając. Bardzo mnie poruszyły i wiem, że nie tylko mnie. Jak bardzo dziedziczymy traumę?
Zaczyna odpowiadać. Widać, że słyszał te pytania już wielokrotnie. Jego odpowiedzi są spójne, okrągłe, niemal syntetyczne. Przybiera przećwiczone w taksówce miny. Przywołuje bolesny grymas, który ma podkreślić trudność w udzielaniu tak szczerych odpowiedzi. Ale tak naprawdę bije od niego samozadowolenie.
– Pana książki wpisują się w szersze narodowe przebudzenie. Nagle odkrywamy swoje chłopskie korzenie, poznajemy historię naszych dziadków i babek, zaczynamy rozmawiać o przywileju. Jak pan sądzi, dlaczego akurat teraz?
Również i na to pytanie Maks ma gotową odpowiedź.
Studenci zaczynają się wiercić. Można odnieść wrażenie, że kręci im się w głowie od okrągłości jego wypowiedzi. Trzy osoby jak na dany znak wstają i wychodzą z sali. Po nich kolejne dwie spoglądają na siebie porozumiewawczo i najwyraźniej ośmielone, także się wymykają.
Maks pozwala, by jego twarz zapadła się, stała się otępiała, brzydka i bez żadnego wyrazu. Urywa odpowiedź w środku zdania. Dlaczego wychodzą? Czy powiedział coś złego? Znowu oblał egzamin, nie zadowolił tłumu, nie utrzymał uwagi.
– Wszystko w porządku? – pyta prowadząca.
– Tak, proszę kontynuować.
– Chciałabym teraz porozmawiać o studiach. Jak pan wspomina studia na naszym wydziale?
Maks wygląda na wytrąconego z równowagi. Przeżywa tych, którzy wyszli. Nie przybiera żadnej konkretnej miny.
– Oj, nie wiem… Czułem się tu bardzo źle. Wyobcowany. Myślałem, że będę studiował literaturę, a tymczasem dominowała gramatyka opisowa języka polskiego i inne takie przedmioty… nie rozumiałem, czemu one służą, byłem samotny. Kiedy dostałem się na studia, rozpierała mnie duma, że trafiłem na Uniwersytet Warszawski, a potem zorientowałem się, że znalazłem się w gronie ponad dwustu nie zawsze rozgarniętych osób. Miałem kompleks polonisty. Wszyscy dookoła śmiali się ze studentów polonistyki. I bałem się bezrobocia. Nieustannie miałem wrażenie, że powinienem robić coś innego niż to, co robię. Ale nie wiedziałem co.
Prowadząca dziękuje za odpowiedź, choć nie wygląda na wdzięczną. Maks patrzy w stronę widowni i dostrzega pięknego chłopaka, zasłanianego wcześniej przez studentów, którzy wyszli.
Postawny chłopak z dłuższymi, czarnymi, kręconymi włosami kiwa do niego głową, jakby zgadzając się, z tym, co mówi. Wygląda znajomo, tak chyba działają atrakcyjni ludzie, odnosimy wrażenie, że gdzieś już ich widzieliśmy. Maks uśmiecha się do niego delikatnie.
– A gdyby miał pan powiedzieć, co dały panu studia?
– Dostosowałem się do pewnej klasy społecznej. Dowiedziałem się, co zamawia się do picia, będąc w towarzystwie, kiedy jest darmowy dzień w Zachęcie, jak się zachowywać i ubierać, no i jak poruszać się po mieście. Kiedy zaczynałem studia, proszę to sobie wyobrazić, nie było jeszcze mobilnego internetu. Więc chodziłem z mapą i nieustannie się gubiłem.
Chłopak nagradza Maksa uśmiechem.
– No i ostatnie pytanie, może trochę sztampowe, ale naprawdę jestem ciekawa. Nad czym pan obecnie pracuje?
– Szczerze, to nie wiem. Nad wszystkim i niczym. Chwilowo nie pracuję. Opisałem już całą moją rodzinę… jak pani zauważyła, lata pisania mnie zmieniły, ale jeszcze nie wiem, kim dzisiaj jestem. Muszę odnaleźć własne miejsce, również w pisaniu. Przepraszam za tę nieskładną odpowiedź.
Maks zapada się w sobie, ma przeszklone oczy, po chwili zaczyna się śmiać, ale nikt z publiczności nie potrafi powiedzieć dlaczego. Na chwilę ukrywa twarz w dłoniach. Mówi, że to alergia. Prowadząca wraz z doktorką wręczają mu zawinięty w bibułę bukiet składający się z plastikowych tubek wypełnionych na przemian herbatą i kawą. Zaczyna podpisywać książki. Ostatni w kolejce jest piękny chłopak. Pachnie mydłem.
– Wziąłbym podpis, ale czytałem e-booki – oznajmia. – Bardzo podobały mi się pana odpowiedzi. Szczególnie te ostatnie. Takie szczere.
– Dziękuję.
– Szkoda, że nie jest pan tak szczery w swoich książkach.
– Słucham?
– Pisałem pracę na temat pana powieści. I zacząłem kopać. Parę rzeczy mi się nie zgadzało. A potem zaczęło mi się nie zgadzać coraz więcej. – Chłopak zniża głos do szeptu. – W pana książkach jest bardzo dużo kłamstw. Pana rodzinie wcale nie było tak ciężko. Udaje pan biedniejszego, niż pan kiedykolwiek był. To dość niesmaczne.
– Ale…
– Pracuję nad filmem. Niewykluczone, że jeszcze się zobaczymy.
Chłopak odchodzi i zostawia Maksa z bibułowym bukietem w dłoniach.
Cześć, Maks…
Cześć, Maks!
Tęsknię. Kiedy do Ciebie dzwonię, zawsze akurat jesteś zajęty i ostatecznie dawno nie rozmawialiśmy, więc pomyślałam, że zdam Ci dłuższy raport z mojego życia.
Punkt pierwszy jest taki, że nadal nienawidzę swojej pracy i jestem prawie pewna, że ona mnie zabija, a już na pewno wyjaławia. Czasem budzę się rano z bardzo intensywną i niemal cielesną świadomością własnej śmiertelności. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że umrzemy. Kiedyś. Ale ja w takich chwilach czuję, że to naprawdę się wydarzy. Pewnie rozumiesz, o co mi chodzi. Budzę się i myślę: skoro to pewne, że umrę, czy naprawdę powinnam robić to, co teraz robię? Spędzać dziesięć godzin mojego skończonego życia w miejscu, które pewnie jeszcze bardziej je skróci? I jakie to ma znaczenie, skoro już wkrótce i tak zostanę zastąpiona przez sztuczną inteligencję?
Punkt drugi. Moja terapeutka z wielką przykrością oznajmiła, że jest zmuszona znowu podnieść ceny. Mówiąc to, machała nóżką, na której, nie żartuję, znajdował się bucik od Saint Laurenta. Sprawdziłam potem, ile kosztują takie buty. O podwyżce poinformowała mnie po sesji, na której opowiadałam o moich zmartwieniach finansowych, o tym, że nie wiem, czy kiedykolwiek będzie nas stać z Karolem na kupienie mieszkania w tym mieście. Po prostu nie mogę. W dobie kryzysu psychicznego terapeuci i psychiatrzy stali się jakąś nową arystokracją, którą hołubimy i której nienawidzimy, nie sądzisz? Dwieście pięćdziesiąt złotych za czterdzieści pięć minut rozmowy? Nosz kurwa.
Pamiętasz, jak żartowaliśmy kiedyś, że gdy kończysz studia i nadal nie wiesz, co zrobić ze swoim życiem, to masz dwa wyjścia: zajść w ciążę albo wyjechać do Berlina? Odwiedziła nas na dwie noce moja dawna koleżanka Julia. Może ją pamiętasz. Na mieszkaniu w Berlinie oparła całą swoją osobowość. Czułam, że próbuje mi sprzedać wizję jakiegoś niezwykłego miejskiego sukcesu, który polega na… chodzeniu do fajnych miejsc i imprezowaniu z fajnymi ludźmi. Mówiła: „wiesz, w Berlinie jest inaczej”. A ja miałam wrażenie, że w Berlinie po prostu nie widać tak bardzo, że nie jesteś nikim szczególnym. Chciałam jej powiedzieć: dziewczyno, kogo próbujesz oszukać? Ja już całkowicie zaakceptowałam, że moje życie to porażka. Nie ma powodów, żebyś nie przyznała się do tego samego. Mam wrażenie, że ludzie wyjeżdżają do Berlina, by wreszcie móc być sobą, a kiedy wracają, okazują się tacy jak wszyscy, po berlińsku sformatowani. Przesadzam? Może. Krzywdzę, upraszczam? Na szczęście przy Tobie mogę.
Jeśli chodzi o smutne spotkania, to odwiedziłam też rodziców. Uderzyło mnie to, że naprawdę się zestarzeli. Bardzo długo mieli w mojej głowie nieokreślone wczesne pięćdziesiąt lat, aż tu nagle zrobili się dziaduszkami. Kocham ich, naprawdę. Ale też widzę, że powoli odpadają od tego świata. Co znowu skłoniło mnie do refleksji, że umrą. Może to zabrzmi okropnie, ale myślę, że powinieneś się cieszyć, że nie doświadczysz starzenia się swoich rodziców.
Wiesz, że jesteśmy już w wieku średnim? Przeraża mnie to trochę. Czyli bardzo. Z drugiej strony czytałam gdzieś, że nasze pokolenie może nie przechodzić kryzysu wieku średniego, bo jesteśmy na to zbyt biedni i zbyt zapracowani. Czyli są jakieś pozytywy.
Mam też dla Ciebie nowinę. Otóż… od kilku dni jestem zaręczona. Wydarzyło się to zupełnie zwyczajnie. Zdychaliśmy właśnie z Karolem po pracy, oglądając serial, którego nie mieliśmy siły wyłączyć, i wtedy on spytał, czy nie powinniśmy wziąć ślubu. Odpowiedziałam, że powinniśmy. I już. Chwilę potem zaczęliśmy się zastanawiać, czy z prezentów ślubnych udałoby nam się zebrać pieniądze na wkład własny na mieszkanie, przy założeniu, że rodzice dołożyliby się do wesela, ale nie wiem, czy tak będzie. Niby się cieszę, ale tak naprawdę cała ta sytuacja raczej mnie zdołowała. Nie umiem jeszcze powiedzieć dlaczego.
Niedawno sobie uświadomiłam, że początek lata zawsze mnie stresuje. Kiedy jest ciemno i zimno, mój smutek jest mniej widoczny, mogę go łatwiej ukryć. Zimą bycie smutną i zmęczoną uchodzi na sucho. Ale kiedy ta okropna przyroda, na którą zresztą mam alergię, budzi się do życia i wszyscy krzyczą, że nareszcie słońce, nareszcie jasno, moje ciało się napina.
Postanawiam sobie wtedy, że tym razem naprawdę skorzystam z lata, odwiedzę nadrzeczne plaże, otwarte baseny, fotogeniczne atrakcje, festiwale farb i świateł. A potem czuję się wiecznie niegotowa, zbyt blada i zbyt zmęczona na to wszystko. Wpatruję się w lato głównie na ekranie telefonu i mówię sobie: jeszcze nie teraz. Wakacyjny czas mija i jest po kłopocie. Niby żałuję, że znowu się nie udało, tak sobie mówię, ale głęboko w środku czuję ulgę, że wreszcie minęło i świat nie każe mi tak agresywnie się cieszyć.
Czasem tęsknię za dawnymi czasami, wiesz. Znalazłam ostatnio zdjęcia ze studiów, jest Twój okropny i uroczy pokój w akademiku, ale też nasza grupa teatralna i spektakl, którym chcieliśmy włączyć się w walkę o równouprawnienie kobiet. Było tak lekko i zabawnie. Wszystko wydawało nam się możliwe. Nic nie było wykluczone. Bardzo lubię tamtych nas, Maks, nasz czas wtedy. Mam wrażenie, że naprawdę żyłam i przede wszystkim byłam po prostu zdrowa. Może o to chodzi.
Podsumowując: chyba nie czuję się zbyt dobrze. Wiem, że się do tego przyzwyczaiłeś. Ja też się przyzwyczaiłam. Czasem nie potrafię już odróżnić zwykłego „niedobrze” od „naprawdę niedobrze”.
Umówimy się na rozmowę? Napiszesz mi, co u Ciebie? A może będziesz kiedyś w moich okolicach? Aha. Jeśli odpiszesz mi na ten przydługi list jakimś śmiesznym filmikiem, to obiecuję, że się mocno wkurwię.
Dziękuję za uwagę, Twoja Ida.
PS Napisałabym, że przepraszam za ten wyrzyg, ale dobrze wiem, że uwielbiasz takie długie wiadomości. Jedyne, czego się obawiam, to tego, że każdy z moich listów archiwizujesz i kiedyś je wykorzystasz w którejś ze swoich powieści. Ale tak naprawdę zaakceptowałam już ryzyko, z którym wiąże się przyjaźń z Tobą. Jako że pracuję z moją kosztowną terapeutką nad tym, by myśleć o relacjach w sposób mniej transakcyjny, ale bardzo mi to nie wychodzi, informuję Cię, że niniejszym uiszczam za tę naszą przyjaźń opłatę. Buziaczki.
PS 2 Uwielbiam się żegnać. To takie dramatyczne!
PS 3 Jeśli kiedyś popełnię samobójstwo, to najpewniej zrobię to dla przyjemności napisania listów pożegnalnych. Teraz już naprawdę pa, pa.