Choć „Mam na imię Folkví” dzieje się w epoce wikingów, Maria Hesselager opowiada o sprawach ponadczasowych: miłości, groźbie utraty i o tym, do czego zdolni jesteśmy się w skrajnych sytuacjach posunąć.


Głęboko niepokojąca powieść osadzona w czasach wikingów.

W położonej na rubieżach osadzie wikingów Folkví i jej brat Áslakr dorastali w komfortowych warunkach, od zawsze związani ze sobą niezwykle mocno. Choroba zabrała ich rodziców, a oni zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej, gdy Folkví zaczęła uczyć się magiczno-akuszerskiego rzemiosła swojej matki. Áslakr wyrusza w swoją pierwszą wyprawę, zostawiając Folkví w mroku niekończącej się zimy. Kiedy wraca, oznajmia, że zaręczył się z poznaną niedawno Gerd. Folkví wpada we wściekłość na bogów u stóp starożytnego drzewa i kontempluje ludzkie namiętności w obliczu zbliżającego się końca dni. Áslakr niebawem ma wziąć ślub, ale najpierw czeka ich brzemienne w skutki lato.

Choć Mam na imię Folkví dzieje się w epoce wikingów, Maria Hesselager opowiada o sprawach ponadczasowych: miłości, groźbie utraty i o tym, do czego zdolni jesteśmy się w skrajnych sytuacjach posunąć.

Maria Hesselager (ur. 1984 r.) – duńska prozaiczka. Studiowała w Skriveskolen for Creative Writing. Mam na imię Folkví to jej pierwsza powieść, za którą otrzymała Nagrodę Munchów-Christensenów za debiut, a także była nominowana do kilku innych laurów.

Maria Hesselager
Mam na imię Folkví
Przekład: Agata Lubowicka
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 22 lipca 2024
 
 


Słońce jeszcze nie wzeszło. To będzie najcieplejszy dzień Żniwnego Miesiąca. Z domu wychodzi Folkví, niosąc na rękach Gerd, oblubienicę brata. Przecina otwarty podwórzec przed dworzyszczem hovdinga, skręca między parę sosen i popycha biodrem drzwi drewnianej chatki.
Ciemne ściany są oświetlane przez cztery pochodnie. Prosty stół, drewniana figura, światło wpadające przez drzwi. Folkví układa Gerd na stole, odgarnia jej włosy i owija je sobie ciasno wokół dłoni. Potem unieruchamia jej głowę ramieniem i przyciska łokieć do jej szyi. Gdy przysuwa czarę do jej ust, Gerd zaciska wargi i rozwiera szeroko oczy, wierzga nogami w powietrzu. Folkví chwyta ją mocniej za włosy i jeszcze silniej napiera łokciem na gardło dziewczyny, aż jej twarz się wykrzywia, mięśnie wiotczeją. Gdy znów próbuje wlać między wargi leżącej wywar z żabiego barszczu, ta przestaje stawiać opór. Część klarownego brunatnego płynu wycieka kącikami ust i obie strużki spotykają się na podbródku, skąd skapują na białą koszulę, i jasnobrązowy wywar wsiąka w splot tkaniny. Folkví puszcza dziewczynę i wychodzi na dwór po wózek. Powietrze ani drgnie, powoli nastaje dzień.

Księga Folkví

Lato ofiary

Wieczorne niebo jest szare, zachmurzone, a Od stoi z dłońmi splecionymi na wysokości krocza, w lekkim rozkroku, z pochylonym karkiem, aż drzwi się otwierają: unosi wtedy głowę i uśmiecha się szeroko, z wnętrza pada na niego pomarańczowy blask. Widziana pod światło Folkví jest ciemną sylwetką. Ma opuchnięte oczy i ochrypły głos, na widok mężczyzny mówi tylko „nie” i z powrotem zatrzaskuje drzwi. Od gapi się na chropowate drewno niepewnie, potrząsa głową i czuje, jak gorąco wpełza mu na policzki. Przez całą drogę przez las obmyślał krótkie anegdoty, które zamierzał jej opowiedzieć, wyobrażał sobie, jak będą siedzieli w cieple paleniska, racząc się napitkiem. Tymczasem ona tak go wita. Właściwie wcale go nie wita. Wraz z tym cały wieczór zmienia się w swoje przeciwieństwo. No i właśnie, myśli Od, jakież to znajome uczucie, gdy radość obraca się w zawód. Od ma zaledwie dwadzieścia jeden lat. Nawet nie chodzi o to, że uważa Folkví za pociągającą, chociaż rzeczywiście tak jest – niekiedy przyłapuje się na tym, że zastyga zapatrzony w nią, kiedy ona na przykład rozmawia z innym albo gdy przebywają na dworze, na chłodnym porannym powietrzu, które potrafi sprawić, że jej skóra promienieje: o tak, Folkví jest rześka niczym wiatr, i jest też silna. Od uwielbia się jej przyglądać, dostrzegać także jej niezgrabność, tam, gdzie węższy tułów spotyka się z biodrami, dziecięcy zapał w jej chodzie. Ledwie kilka dni wcześniej włóczyli się nieprzerwanie przez całą noc, a nad ranem Folkví wskoczyła do fiordu, tylko ona sama, podczas gdy Od siedział na brzegu i się jej przypatrywał. Kiedy wynurzyła się z wody, jej jasna skóra połyskiwała w niebieskawym mroku. Podeszła do niego naga ze swoimi szerokimi biodrami i stanęła przed nim z uśmiechem, ociekająca wodą, po czym wyżęła nad nim swoje długie włosy, opryskując mu twarz. Potem położyła się na trawie i rozmawiali aż do białego rana z twarzami zwróconymi ku sobie, i w tym świetle, w którym on ją widzi, teraz gdy o tym myśli, w tym świetle jest ona upajająca. Naga i jakby nie z tego świata. A jednak to nieprawda, że ona tak wygląda, bo Folkví ma w sobie coś takiego, jakby zależała tylko od siebie samej, jakby napędzał ją jakiś własny cel, Od nie wie, jak to ująć. To ona zawsze nadaje ton ich rozmowom i panującej między nimi atmosferze, co w jego oczach czyni z niej zupełnie obcą istotę. W pewnej mierze on też staje się dla siebie obcy. Robi rzeczy, których by nie rozumiał jeszcze kilka miesięcy temu, zanim ją poznał, rzeczy, o których by powiedział, że nikt nie jest godzien takiego upokorzenia, na przykład teraz, gdy unosi dłoń i ponownie puka do jej drzwi. Żadnego odzewu. Od woła ją po imieniu. Dopiero wtedy Folkví znów otwiera i prawie na niego nie patrzy, tylko opiera dłonie na jego klatce piersiowej i go odpycha. Czego ty nie rozumiesz, Od? – pyta. Wracaj do siebie. On patrzy na jej napuchniętą twarz, nie pragnie niczego poza tym, żeby tutaj zostać, lecz mimo to naciąga na głowę kaptur i odchodzi. Folkví zamyka za nim drzwi, wzburzona niedorzecznością losu, tym, że Od musi powędrować do domu, zawiedziony i niespełniony, wcale nie jest jej to obojętne. Odwiedziny Oda wywołują w niej wściekłość, której nie ma na czym rozładować, i pije teraz jeszcze więcej niż przedtem. Myśli o miłości. Tak niesprawiedliwej. Norny tkają z nici losów niepojęte sploty.

Nocą wiatr uderza podmuchami o ściany domu, świerki potężnie szumią. O świcie pada gwałtowny, rzęsisty deszcz. Folkví stoi na dworze oparta o palisadę okalającą siedzibę hovdinga, z dłonią przywartą do gładkiej dębiny. Jest pijana i nieobecna, oddalona od siebie, sterczy na deszczu niczym mała dziwaczna nierówność terenu, prawie nie rejestrując tego, że pada. Właściwie nie zauważa też porannego światła, które jednak przepaja ją pewnym nastrojem, poczuciem, że jakoś to będzie, świat wciąż istnieje. Trudno coś więcej pomyśleć. Trafiła się okazja do krótkiej przerwy w nieszczęściu. Folkví przysiada na jednym z głazów leżących przed palami ogrodzenia i patrzy ponad łąkami w stronę osady, widzi, jak niebo zmienia barwę, podczas gdy deszcz pomału ustaje. Wszędzie panuje cisza i wszystko ma znaczenie: zimne stopy, powolnie zmieniające się niebo, gdy ciemność rozpływa się od dołu. Poufałość wobec siebie. I tak Folkví sobie tutaj siedzi. Trzęsie się z głodu, zimna i przez alkohol, ale kamień, na którym spoczywa, jest wygodny, a w dali ponad świerkowym lasem przez chmury przebija się światło, ranek ma barwy szarości i żółci. Folkví oddycha płytko. Wczoraj nie jest dla niej myślą, tylko czymś fizycznym wypełniającym całe ciało; dziewczyna czuje wyraźnie swoje pośladki w zetknięciu z twardym podłożem. W tej chwili istnieją tylko ona, głaz, łąka, która nastała tutaj na długo przed nią, a także wspinające się słońce. Kamień jest śliski od wody. Jest coś przedziwnego w tym, że czas wciąż płynie, chociaż Áslakr oznajmił, że się żeni. To niezrozumiałe i brutalne, ale słońce nic sobie z tego nie robi, tylko ciągnie swój wóz, dzień po dniu, jest mu to obojętne.

W ciągu doby wiele może się zmienić. Folkví chodzi po domu, na przemian wstaje i siada, nie śpi, nie zaznała chwili spokoju, odkąd Áslakr powiedział jej o swoim planowanym małżeństwie. Potem odszedł. Gdy ona krzyczała, żeby został, on po prostu opuścił dom. Cała ona – zbyt wielka w stosunku do swojej cielesnej powłoki. Wrzeszczenie w samotności wydaje się czymś dziwnym, po wyjściu Áslakra jej rozpacz straciła kształt. Dlatego Folkví pije dużo i bez umiaru, mamrocze zaklęcia, śpiewa pieśni skierowane do bogów, chociaż oni nie mogą jej w niczym pomóc, przywołuje ich tylko. Ujrzyjcie mnie w chwilach nieszczęścia. O dom uderzył konar. Folkví wzywała Freję, która uśmierza sercowe udręki, ale nic to nie pomogło, w piersi nadal tkwi ból. Powietrze wciąż nie chce dotrzeć do płuc, gdy ona tak siedzi na mżącym deszczu. Twarz Áslakra, sposób, w jaki ją chwycił, aby uprzedzić jej ciosy, jego dłonie, kiedy mówił, jego nastrój z początku wieczoru, i to, że Folkví ciągle musi zginać kark. Zaciska powieki na wspomnienie tego, jak próbowała go złapać i zatrzymać przy sobie, na co on zaprotestował, wyswobodził się, powiedział: Folkví! Nie chcę. A ona tak się wyszykowała, podekscytowana tym, co miał jej do powiedzenia, w jego zachowaniu było coś uroczystego, kiedy ją spytał, czy będzie wieczorem w domu, bo muszą coś omówić. Dlaczego nie teraz, chciała wiedzieć, na co on odrzekł: Teraz nie, chcę, żebyśmy mieli dość czasu, olśniło ją wtedy, Áslakr zerwał z Gerd, pomyślała, bo wydawało się jej, że patrzył na nią tak otwarcie. Sądziła, że się w nią wpatruje, i poczuła, jak w jej dłonie wstępuje ciepło, jak rwie ją ku niemu w podbrzuszu, nie mogła się bardziej pomylić, zakrywa ręką twarz: wyszykowała się przed jego przyjściem, wychyliła kilka czar z jedną z niewolnic, niemal ze śpiewem na ustach przechadzała się po ich domu rodzinnym, ciągle wszystko przestawiając, żeby czas szybciej zleciał. Pokonała Gerd. Uczucie ulgi w całym ciele, wieczór spoczywał przed nią jak obietnica. Kiedy zjawił się Áslakr, ona, już pijana, ujęła jego twarz i pocałowała go tuż po tym, jak się odezwał, bo nie widziała powodu, żeby wszystko przebiegało tak uroczyście, on nie powinien mieć takiej zmartwionej miny, dlaczego zachowuje się z taką powagą. Czyż nie rozumie, że wszystko się ułoży? Znajdą jakiś sposób. Trzeba otworzyć drzwi i wejść do środka, a oni właśnie te drzwi otworzyli. Trzymała mocno dłoń na jego karku, ale on się jej wyrwał i pokręcił głową. Nie, Folkví. Nie o to chodzi. Zaręczyłem się.

Kuli się, gdy uderza w nią podmuch wiatru. Wpatruje się w liść leżący u jej stóp. To niemożliwe, że ona nie jest tym, za czym on tęskni. Ale nie ma więcej do stracenia, i Folkví wstaje, bo jej zdaniem Áslakr nie myśli jasno. Spotkał Gerd, no ile razy, chyba tylko ten jeden, i od razu ma zostać jego żoną? Podczas gdy Folkví zna od zawsze. I za jej plecami, na myśl o tym Folkví rozrywa powietrze sztywno rozczapierzonymi palcami, za moimi plecami zawarł umowę o zaręczynach.

Wiatr się wzmaga, spódnice kleją się mokrym zimnem do nóg, gdy Folkví przystaje przed domem członków hirdu i upija łyk z bukłaka. To, czego nigdy się nie powiedziało ani nie zrobiło, też kształtuje nasze życie, i tak Folkví puka do drzwi. W zmarzniętych knykciach czuć ból. Áslakr! – krzyczy, odsuwając od siebie myśli o Odzie, o tym, że stoi przed drzwiami brata tak samo, jak Od zeszłego wieczoru stał przed jej drzwiami, bo za nic w świecie nie chce, żeby Áslakr czuł do niej to, co ona do Oda, żywił wobec niej to samo dobrotliwe poczucie winy. Lecz nikt na tym świecie nie jest w stanie poczuć się tak samo, jak ktoś inny, w gruncie rzeczy właśnie w tym tkwi problem. Áslakr otwiera, a ona się mu przypatruje, szaroniebieskie oczy błyszczą na twarzy ogorzałej od słońca. I te jego rysy – młode i wyraziste. Za gorącym czołem Folkví widzi jego duszę. Pragnie go obmywać i dbać o niego, rozczesywać jego długie włosy. Chce go też ukarać. Folkví, mruczy brat. Nie wydaje się zaskoczony ani zadowolony z jej przyjścia. Właśnie spałem. Odsuwa się od drzwi, żeby weszła do środka, przyciąga dla niej stołek, którego nogi szurają o klepisko. W izbie jest ciemno. W palenisku tli się żar, przez dymnik wpada trochę światła, ale to nie wystarcza, żeby rozjaśnić długie pomieszczenie. Áslakr ziewa, podaje Folkví pled, jesteś przemoczona, mówi, omijając ją wzrokiem. Ona okrywa się pledem, ale nadal nic się nie dzieje, słowa pozostają nieobecne. Zmarznięte, zaczerwienione palce chwytają jego dłoń, wiatr świszcze po kątach. Folkví ma wrażenie, jakby twarz źle na niej leżała. W rysach tkwi ciężar, skóra ściąga się wokół ust, tam, gdzie wiek odciśnie kiedyś swoje piętno w postaci długich pionowych bruzd biegnących ku wargom. Jej wzrok pozostaje utkwiony w pęknięciu w stole. Cóż, odzywa się Áslakr. Uwalnia swoją dłoń, ponownie ziewa. Nie bardzo mam co dodać do tego, co powiedziałem wczoraj.

Po niedługim czasie Folkví kładzie się na wbudowanej ławie, podczas gdy Áslakr krząta się po izbie i zajmuje różnymi drobiazgami. Później podchodzi, kładzie się za nią i obejmuje ją w talii, tym silnym ramieniem porośniętym jasnymi włoskami. Ona je przytrzymuje i tak leżą na szerokiej ławie przy palenisku. Folkví czuje na karku jego oddech, zapada w otaczającą ją ciemność, Áslakr ją chroni. Za zamkniętymi oczami obraca się świat, ale ona nareszcie może spać, może być spokojna, bo tuż obok jest on. Są tutaj jego zapach, woń baranic, zimna podłoga, a na zewnątrz drzewa i deszcz. Gdy jej oczy pozostają zamknięte, dźwięki i zapachy zlewają się ze sobą, co dowodzi, że wszystko jest na swoim miejscu, właśnie teraz, a ona może poddać się zmęczeniu i zaznać odrobiny spokoju jak dziecko.

Po przebudzeniu leży nieruchomo, rozglądając się po izbie. Mruga powiekami. Nastało już przedpołudnie. Drzwi są otwarte, dzień wciąż jest pochmurny, ale zrobiło się jaśniej. Folkví czuje za plecami pustkę, Áslakr wstał, może już dawno. Serce bije mocno w piersi. Gdzie mógł zniknąć? Z lewego kącika oka do nasady nosa spływa łza, powoli i spokojnie przetacza się po jego grzbiecie i dalej po prawym policzku, od którego się nie odrywa, dopóki nie zniknie we włosach.

Mam na imię Folkví

W wieku piętnastu lat stała w paradnej sali u hovdinga, dziwnie samotna w swoim nowym, dorosłym ciele, kiedy podszedł do niej ojciec i pocałował ją w policzek. Próbował powiedzieć jej coś mądrego i pouczającego, ale ona nie zrozumiała jego mamrotania przez panujący dookoła gwar, skinęła tylko głową i uśmiechnęła się, a po chwili z ukłuciem niepokoju ujrzała, jak rodzice opuszczają ucztę wyprawioną w dniu przesilenia słonecznego. Jakaś jej część pragnęła rozepchnąć tłoczących się wszędzie ludzi i pobiec za rodzicami, dogonić ich w odległości kilku kroków od langhusa i z lekka zdyszanym głosem oznajmić, że ona w zasadzie też jest zmęczona i wróci z nimi do domu. Dosyć miała wrażeń tego wieczoru, który już zdążył się okazać przytłaczający: na zmianę zatracać się w tańcu i odczuwać tę potężną wspólną siłę, którą on jest, całkowicie zapominając o sobie… Niczym powstająca między ludźmi energia, przez którą tancerze tracą swoją odrębność. Jest się tylko korowodem i zmieniającymi się partnerami, powtórzeniem i stałymi krokami: puszcza się ręce kobiet i wychodzi ku stojącemu naprzeciwko mężczyźnie, początkowa systematyczność, najpierw dygnięcie w lewo, później w prawo. Pięty uderzają o podłogę, dłonie chwytają w talii, czoła się stykają i rozpoczyna się wirowanie. Ta woń, te oszałamiające dźwięki w tle – szarpanych strun, przytupów, pokrzykiwań, sala kręci się aż do zawrotów głowy. Odchylić się w tył w mocnym uścisku partnera i wraz z nim obracać się wokół jakiegoś niewidzialnego punktu, skupiona i wyzwolona. Znowu chwytanie kobiecych rąk, powrót do kręgu, trochę bardziej spocone dłonie, mocniej zarumienione twarze tancerzy, spokojniejsze kroki, i od początku. Nowy partner, drobniejsze ciało, ale równie pewne prowadzenie.
A więc na zmianę zatracanie się w tańcu, bycie zabawą – i zwracanie uwagi na pozostałych, na utkwione w tobie spojrzenia, te wszystkie drobne znaki wymieniane między sobą, które nie należą do energii wspólnej zabawy, ale do ludzi i ich hierarchii. Kto przyłącza się do grona rozmawiających, a kto je opuszcza? Czyje słowa wywołują kiwanie głowami, śmiech i pełne zainteresowania uśmiechy, a kto bardziej piskliwie musi walczyć o dojście do głosu, walczyć o swoje poglądy, ciągle spodziewać się reakcji niedowierzania i tego, że mu przerwą, nim zdąży dokończyć.
Folkví zwróciła uwagę na młodzieńca, którego nigdy wcześniej nie widziała i który najwyraźniej nie znał nikogo z obecnych na uczcie, a w każdym razie nikogo, kto chciałby się do niego przyznać. Był trochę starszy od niej, miał jakieś szesnaście, może siedemnaście lat i z rękawami naciągniętymi na dłonie tak bardzo, jak tylko się dało, jakby miały wszystko zakryć – w dodatku jego tunika o niecodziennym kroju zakrywała także część szyi – stał skrępowany w ciemności przy ścianie z należącą do dworu hovdinga zdobioną srebrną czarą w dłoniach. Ciągle się w nią wpatrywał, obracał, pewnie po to, aby odgrodzić się od pozostałych gości, pomyślała Folkví. Zupełnie jakby widoczność sprawiała mu wyraźny dyskomfort, stał uwięziony między tańczącymi w korowodzie po jednej stronie i pełnymi stołami po drugiej, sam pośród ludzi skorych do zabawy, ale dziewczyny nie poruszyła jego samotność, tylko to, że sama obecność tego młodzieńca na uczcie zdradzała jego pragnienie uczestniczenia w świętowaniu wraz z resztą, bycia częścią wspólnoty, która wyraźnie śmiertelnie go przerażała i tylko potwierdzała to, co mówił całym sobą: uczucie osamotnienia rosło wraz z pragnieniem jego przezwyciężenia. Prawie nie do zniesienia wydawała się myśl, że jeszcze przed wyjściem z domu – czy skąd tam przybył, przypuszczalnie z osady kupieckiej – młodzieniec zmierzył się wzrokiem z góry do dołu, niechętnie, a jednak z pewną dozą próżności, myśląc o sobie z nienawiścią, lecz robiąc sobie pewne nadzieje, nie zmusiłby się do wyjścia za drzwi, gdyby nie ten niepokój i odrobina nadziei podszeptującej: a jeśli coś cię ominie? Może spotkasz jakąś miłą dziewczynę, albo może jeśli ktoś powie to i to, odpowiem mu tak i tak, co wywoła uśmiechy na twarzach zebranych. Albo przynajmniej nawiążę z kimś rozmowę, podczas której będę mógł opowiedzieć o ostatnich paru dniach, jak to dałem radę złowić całe mnóstwo ryb. Siedząca przy długim stole Folkví przypatrywała mu się z pewnej odległości, miał urodziwe, nieco grubo ciosane rysy twarzy, ciemne włosy i chociaż nie widziała jego nóg, była pewna, że kolana lekko się stykają. Jego obecność nie dawała jej spokoju, chciała do niego podejść i z nim porozmawiać, ale nie zdołała wymyślić jak. Żaden pomysł nie przychodził jej do głowy i młodzieniec wciąż stał samotnie. Nagle rzucił jej szybkie spojrzenie, na pewno wyczuł, że na niego patrzyła, może odebrał to jako drwinę, mimo że Folkví naprawdę miała na myśli coś przeciwnego; nie chciała z niego drwić, tylko go wesprzeć. Utkwił wzrok w jakimś punkcie za jej plecami, aby zasygnalizować, że niby przypadkowo powiódł spojrzeniem po pomieszczeniu i równie przypadkowo o nią zahaczył. W rzeczywistości jednak się na nią patrzył, a ona na niego, istniał między nimi kontakt wzrokowy, lecz ani on się nie uśmiechnął, ani ona, a teraz było za późno. Chociaż może niezupełnie, natomiast jeśli Folkví miała do niego podejść, stanąć obok i ze wzrokiem skierowanym w stronę tancerzy powiedzieć: Witaj. Mam na imię Folkví, powinna to zrobić właśnie teraz. Ta chwila dzieje się w tym momencie. Musi czym prędzej nastąpić, jeśli ma do niej dojść. Tętno dziewczyny przyspieszyło, poczuła, jak jej ciało drży. Co najgorszego może się zdarzyć? Ze swojego miejsca przy stole – nie miała pojęcia, o czym rozmawiają otaczający ją ludzie, uśmiechała się tylko od czasu do czasu, gdy ktoś się roześmiał – ujrzała, jak nieznajomy unosi czarę do ust. Następnie obrócił ją w dłoni, aby spienić resztkę piwa, wypił duszkiem zawartość, po czym nie patrząc na Folkví, ruszył przejściem wzdłuż ściany, tuż za stołami. Poczuła, jakby coś się w niej zapadło. Uśmiechnęła się przepraszająco do siedzącego przy stole towarzystwa, zanim wstała z ławy i podjęła próbę dogonienia nieznajomego, ale między nimi znajdowało się zbyt wielu ludzi, w pomieszczeniu było za ciemno i młodzieniec zniknął gdzieś w tłumie. Folkví przeciskała się między rzędami ław, lecz nigdzie go nie widziała. Pewnie wyszedł odetchnąć świeżym powietrzem, albo raczej udał się do domu, bo gdy stanęła w drzwiach, na podwórcu też go nie dostrzegła. Zdyszana i trochę niepoznająca samej siebie, tkwiła przy wejściu i patrzyła na rozgwieżdżone niebo. Jaka szkoda.
Zarówno to wrażenie, jak i setki innych, zwłaszcza uświadomienie sobie, że mężczyźni zaczęli inaczej się do niej zwracać, inaczej na nią patrzeć, ale też i ona zaczęła inaczej na nich reagować – gdy czuła na sobie czyjeś spojrzenie, potrafiła odwzajemnić je tak głęboko i bezwstydnie, że patrzący uciekał wzrokiem, a ona przeżywała mały triumf z powodu tej gry. Spróbowała kręcenia biodrami, jakież to proste! Działało, a było takie łatwe. Upatrzyć sobie ofiarę, a potem przesuwać się wzdłuż stołów, przy których biesiadnicy śpiewali, wznosili toasty albo siedzieli pogrążeni w rozmowie, jej wybranek mógł być mężczyzną, chociaż nie wykluczała też kobiet, i ze spojrzeniem utkwionym w delikwencie podchodzić coraz bliżej, z lekko pochyloną głową, ale nie spuszczając zeń wzroku, widzieć, jak potrafi wytrącić go z rozmowy, sprawić, że wodzi za nią oczami albo stara się przybrać obojętny wyraz twarzy, i dopiero gdy dzieliło ją od niego kilka kroków, spuścić wzrok i przejść obok.
Folkví, która miała za sobą długi wieczór, nagle uznała, że nie ma sił dłużej uczestniczyć w zabawie, i zapragnęła wrócić do domu, gdzie czas stał w miejscu, przez moment czuła się zagubiona, właściwie też trochę wstawiona, ale wtedy podszedł do niej Áslakr i szepnął jej coś do ucha, na co ona się zaśmiała. Ich ciała dzieliła tylko odrobina pustej przestrzeni. Nachylił się, oparł czoło o bok jej głowy, położył dłoń na jej talii. Folkví przeszył prąd. Pragnienie ryknięcia na całą salę, ale stała nieruchomo, niemal jak odrętwiała.

Następnego dnia prawie wcale się nie widzieli, Áslakr ćwiczył z ojcem, a Folkví robiła porządki, zamiatała i prała, opuszki jej palców były pomarszczone i różowe, siedziała pochylona nad balią z uśmiechem skierowanym tylko do siebie i potrząsała głową. Dopiero wieczorem odwinęła rękawy, usiadła w wysokiej trawie rosnącej tuż przy murze i zaczęła wyrywać pojedyncze źdźbła. Tkwiło w niej pragnienie, którego nie mogła zdusić: żeby Áslakr położył dłoń na jej nagim brzuchu. Stojące nisko słońce miało czerwoną barwę. Powietrze nieco się ochłodziło, i ziemia po pewnym czasie. Spojrzenie Áslakra, kiedy jej się przypatrywał, niepozostawiające wątpliwości, przepełnione wewnętrzną wolą, Folkví czuła to teraz wyraźnie, jak coś pozostającego w ukryciu, a mimo to prawdziwego. Tyle że właśnie stało się widoczne. Tak to odbierała. Podniosła wzrok i w tym samym momencie nad szczytem wzgórza ukazały się najpierw włosy Áslakra, potem czoło, aż wyłoniła się cała jego postać zmierzająca ścieżką ku ich domowi, szedł tym swoim charakterystycznym krokiem, lekko uginając kolana. Jasne włosy zwisały wokół twarzy. Pozdrowił ją nieznacznym ruchem dłoni, po czym z powrotem wbił wzrok w ziemię przed swoimi stopami.

Witaj, Áslakr, powiedziała ochryple, gdy znalazł się na tyle blisko, że mógł ją usłyszeć. Siądź tutaj ze mną. Wraz z jego nadejściem odżyła, z jej ust popłynął potok słów. Mówiła o wszystkim, tylko nie o uczcie. Spytała o jego samopoczucie, zachowywała się jak dziecko: oparła mu głowę o ramię, położyła dłonie na jego klatce piersiowej, przykucnęła przodem do niego i chwyciła go za rękę, żeby się jej przyjrzeć, ani na chwilę nie przestając mówić. Najpierw spód dłoni ze wszystkimi liniami, po których wodziła palcem wskazującym, potem jej wierzch i brudne paznokcie. Za każdym razem, gdy Áslakr się odzywał, miała chęć mu przerwać, roześmiać się. W kim się kochasz? – spytała, trzymając jego dłoń między swoimi dłońmi, zaczęła czyścić mu paznokcie. W Aud, prawda? Spojrzał na nią. W nikim, odparł po chwili milczenia. Nie jestem zakochany. Uśmiechnął się i cofnął dłoń, wtedy Folkví położyła mu głowę na kolanach. Powiodła wzrokiem po otwartym podwórcu, na którym ludzie ucinali sobie z kimś pogawędkę albo zajmowali się swoimi sprawami, ktoś ciągnął konia do stajni. Wieczór był łagodny, ziemia zimna. Ciało zdawało się ogromne. I ciągle ten tkwiący w piersi krzyk, jakby jakiś głośny ryk, nie mogła się pozbyć rzężenia i łaskotania pod żebrami. Pragnęła krzyczeć ze wszystkich sił. Pragnęła przyprzeć go do ziemi, z dłońmi na jego ramionach, powalić go i unieruchomić. Wciąż jednak trzymała mu głowę na kolanach, patrząc na powoli zapadający zmierzch, podczas gdy Áslakr z roztargnieniem przeczesywał palcami jej włosy i przemawiał spokojnym głosem. Dzisiaj radził sobie z łukiem lepiej niż kiedykolwiek. Było to dziwne uczucie.

*

Gdy była mała, ktoś zawsze musiał nad nią czuwać. Nocami przywierała do matki, zwijała się w kłębek, pragnęła jeszcze bardziej się skurczyć i tylko leżeć z twarzą wtuloną w jej pachę. Matka była zwierzęciem. Miękka skóra na jej brzuchu, do której Folkví mogła przycisnąć swoje rozgrzane rączki, i półsenne, leniwe ruchy jej ciała; przestań, Folkví, to nic miłego. Wtedy oplatała jej brzuch swoimi dziecięcymi ramionami, pod pledami czuć było wełną i tym przedziwnym dorosłym łonem kobiety, woń przypominająca zwierzęcą. Folkví mogłaby zawsze tutaj spać. Matce nie wolno było zniknąć. Podczas tych długich nocy myśli prześlizgiwały się między różnymi przeżyciami, wyobrażeniami, marzeniami, gigantyczni jotunowie ciągnęli ją za kostki, ale wtedy wystarczyło obrócić się na drugi bok, poczuć bliskość leżącego obok ciała, a myśli zaczynały płynąć w innym kierunku, pociągając ją ze sobą. Gdy rano pojawiało się światło, Folkví najchętniej nie otwierałaby oczu, była zamkniętą przestrzenią, dobudowaną do matki. Na jej potylicy spoczywała dłoń. Tak łatwej relacji nie nawiąże już z nikim, szerokie białe uda poruszające się pod pledami, światło i woń, delikatna pieszczota mówiąca: śpij dalej.

 
Wesprzyj nas