Pozostaje nam wierzyć, że dokładka ratatouille Wam zasmakuje. A chociaż protokół uczy, że nie życzy się smacznego, bo w ten sposób podaje się w wątpliwość jakość dania, złamiemy go z pełną świadomością, mówiąc: Bon appetit!


„Czytelnicy Naszego zakochanego przewodnika po Francji, czyli dyplomatycznej ratatouille sprawili nam olbrzymią radość, żądając dokładki. Możemy odnieść wrażenie, że nasze upodobanie do Francji przypadło do smaku i zwiększyło apetyt. Dokładkę w stołówkach zazwyczaj nazywało się repetą, co wzięło się od francuskiego czasownika répéter, czyli powtarzać! My jednak powtarzać nie zamierzamy i zaproponujemy nowy zestaw dań. Innymi słowy, będą to nowe eseje czy impresje opisujące nasze kolejne fascynacje i ukochane miejsca.

Zabierzemy czytelników w podróż do Lyonu i Bretanii, wyjaśnimy różnice między winnicami Burgundii i Bordeaux, poprowadzimy po nieznanych zakątkach Paryża, wdrapiemy się na najwyższy szczyt Francji, opowiemy o Francji zamorskiej, doradzimy kilka przepisów kucharskich, polecimy muzea i zabytki rzadko odwiedzane przez turystów, a zakończymy, zgodnie z tradycją wyścigu kolarskiego Tour de France, na Polach Elizejskich.

Pozostaje nam wierzyć, że dokładka ratatouille również zasmakuje. A chociaż protokół uczy, że nie życzy się smacznego, bo w ten sposób podaje się w wątpliwość jakość dania, złamiemy go z pełną świadomością, mówiąc: Bon appetit!”.

Aleksandra i Tomasz Orłowscy

Tomasz Orłowski – wieloletni ambasador Polski we Francji i Monako, a potem we Włoszech i San Marino, szef Protokołu Dyplomatycznego i wiceminister spraw zagranicznych. Dyplomata z zawodu, archeolog i mediewista z wykształcenia, które zdobywał również ze Francji.

Tomasz Orłowski
Dyplomatyczna ratatouille. Dokładka
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 26 marca 2024
 
 


Przedmowa
 
Byłem szcze­gól­nie zaszczy­cony, gdy Tomasz Orłow­ski popro­sił mnie o napi­sa­nie przed­mowy do jego książki. To silny znak przy­jaźni i uzna­nia z jego strony, znamy się bowiem od ponad trzy­dzie­stu lat. Pozna­li­śmy się w Paryżu na początku lat 90., kiedy Tomasz wybrał karierę dyplo­ma­tyczną u zmierz­chu reżimu komu­ni­stycz­nego. Ja sam byłem wów­czas mło­dym dyplo­matą odpo­wie­dzial­nym za Pol­skę i Europę Środ­kowo-Wschod­nią w Mini­ster­stwie Spraw Zagra­nicz­nych. Bar­dzo miło wspo­mi­nam naszą wspólną pracę i wymianę doświad­czeń. Tomasz dał mi wiele klu­czy do lep­szego zro­zu­mie­nia Pol­ski, za co jestem mu nie­zmier­nie wdzięczny.
Ciężko pra­co­wa­li­śmy razem nad tym, żeby Fran­cja i Pol­ska stwo­rzyły silne więzi naj­głę­biej zako­rze­nione w Euro­pie. Tomasz zawsze był zaan­ga­żo­wa­nym dyplo­matą, dyplo­matą z prze­ko­na­nia, i bar­dzo wcze­śnie dołą­czył do tych, któ­rzy widzieli Pol­skę jako część Europy, Pol­skę zako­twi­czoną w Euro­pie.
Muszę powie­dzieć, że związki Toma­sza z Fran­cją, jego przy­wią­za­nie do niej i stałe zain­te­re­so­wa­nie jej życiem poli­tycz­nym, kul­tu­ral­nym i arty­stycz­nym czy­nią go wiel­kim przy­ja­cie­lem i znawcą naszego kraju.
Pod­czas swo­ich poby­tów we Fran­cji (w tym sied­miu lat jako amba­sa­dor) Tomasz podró­żo­wał po naszym kraju wię­cej niż kto­kol­wiek inny, spo­ty­ka­jąc się z wie­loma przy­wód­cami poli­tycz­nymi, przed­się­bior­cami i posta­ciami kul­tury. Fran­cja zawsze zaj­mo­wała szcze­gólne miej­sce w ser­cach autora i jego żony Alek­san­dry, któ­rzy są zago­rza­łymi fran­ko­fo­nami i fran­ko­fi­lami.
Nie zapo­mnia­łem rów­nież o tym, co Tomasz zro­bił w Pol­sce jako wice­pre­zes Pol­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Kawa­le­rów Legii Hono­ro­wej, poma­ga­jąc we wznie­sie­niu pomni­ków gene­rała de Gaulle’a i Marii Skło­dow­skiej-Curie w War­sza­wie oraz popier­sia Geo­r­ges’a Clémenceau, które mia­łem zaszczyt zain­au­gu­ro­wać wraz z nim pod­czas mojej misji w War­sza­wie w 2022 roku.
Tomasz Orłow­ski jest nie­za­stą­pio­nym przy­ja­cie­lem Fran­cji, który zawsze słu­żył swoją otwar­to­ścią i wiel­ko­dusz­no­ścią naszym dwu­stron­nym sto­sun­kom i dia­lo­gowi mię­dzy naszymi dwoma kra­jami. Z tych wszyst­kich powo­dów zachę­cam do prze­czy­ta­nia kon­ty­nu­acji Naszego zako­cha­nego prze­wod­nika po Fran­cji, czyli dyplo­ma­tycz­nej rata­to­uille, a także pierw­szego tomu, jeśli jesz­cze go nie prze­czy­ta­li­ście.

Frédéric Bil­let,
dyrek­tor Pro­to­kołu Pań­stwo­wego i Wyda­rzeń Dyplo­ma­tycz­nych,
były amba­sa­dor Fran­cji w Pol­sce (2019–2023)

Il n’exi­ste aucun pays auquel la France soit plus sen­ti­men­ta­le­ment liée que la Polo­gne.
Nie ma takiego dru­giego kraju, z któ­rym Fran­cja jest rów­nie zwią­zana emo­cjo­nal­nie jak Pol­ska1.

CHAR­LES DE GAULLE

Czytel­nicy Naszego zako­cha­nego prze­wod­nika po Fran­cji, czyli dyplo­ma­tycz­nej rata­to­uille spra­wili nam olbrzy­mią radość, żąda­jąc dokładki. Możemy odnieść wra­że­nie, że nasze upodo­ba­nie do Fran­cji przy­pa­dło do smaku i zwięk­szyło ape­tyt. Naj­wy­raź­niej spraw­dza się w tym powie­dze­nie l’appe­tit vient en man­ge­ant, czyli mądrość, że ape­tyt przy­cho­dzi w miarę jedze­nia, a nam – jak doświad­czo­nemu kucha­rzowi – pozo­staje przy­go­to­wać dokładkę naszej rata­to­uille. Dokładkę, którą w sto­łów­kach szkol­nych i stu­denc­kich zazwy­czaj nazy­wało się repetą, co prze­cież wzięło się od fran­cu­skiego cza­sow­nika répéter, czyli powta­rzać! My jed­nak powta­rzać nie zamie­rzamy i zamiast dokładki tego, co już zasma­ko­wało, zapro­po­nu­jemy nowy zestaw dań. Innymi słowy, będą to nowe eseje czy też impre­sje opi­su­jące nasze kolejne fascy­na­cje i uko­chane miej­sca, któ­rych nie zdo­ła­li­śmy ująć w pierw­szym tomie.
Ujmu­jąc rzecz skró­towo, spo­tkały nas dwa rodzaje reak­cji czy­tel­ni­ków na nasze opo­wie­ści, wspo­mnie­nia i wska­zówki. Pierw­szym stało się posłu­gi­wa­nie się Naszym zako­cha­nym prze­wod­ni­kiem dosłow­nie jako vade­me­cum, czyli książką towa­rzy­szącą w podróży. Nie­któ­rzy posta­no­wili zwie­dzać wraz z nim Fran­cję, zacho­dzić w mniej znane tury­stom uliczki, do rza­dziej odwie­dza­nych zabyt­ków, a nawet pla­no­wać na jego pod­sta­wie całą trasę. Inni zaglą­dali do opi­sa­nych restau­ra­cji w poszu­ki­wa­niu nie­za­po­mnia­nych przez nas sma­ków czy do zacho­wa­nych w naszej pamięci winia­rzy. Był to zupeł­nie nie­ocze­ki­wany i bar­dzo miły aspekt naszej książki, jako że, szcze­rze mówiąc, nie nada­li­śmy jej sys­te­ma­tycz­no­ści prze­wod­nika i nie przy­szło nam do głowy poda­wać adre­sów kon­kret­nych miejsc. Choć nie­raz sły­sze­li­śmy już o tury­stach odwie­dza­ją­cych z książką pod pachą naszą ulu­bioną pary­ską restau­ra­cyjkę Au Petit Ton­neau. A już naj­więk­szą, bo nie­spo­dzie­waną radość spra­wił mi jeden z moich wcze­śniej­szych sze­fów, mini­ster spraw zagra­nicz­nych, czło­wiek doświad­czony i bywały w świe­cie, kiedy mi powie­dział, że po jej prze­czy­ta­niu uznał, że będzie ją zabie­rał w każdą kolejną podróż do Fran­cji.
Dru­gim typem reak­cji były pyta­nia o mia­sta, regiony i zabytki, któ­rych Nasz zako­chany prze­wod­nik nie uwzględ­nił. Dla­czego zabra­kło tajem­nic cel­tyc­kiej Bre­ta­nii, jak można było w ogóle pisać o kli­ma­tach Bur­gun­dii i nie porów­nać ich z win­ni­cami Bor­de­aux czy pomi­nąć Lyon, maje­sta­tyczną galij­ską metro­po­lię, którą, jak mawiał Léon Dau­det, oble­wają trzy rzeki: Rodan, Saona i Beau­jo­lais (ta ostat­nia jest nazwą miej­sco­wego nie­wy­szu­ka­nego, acz miłego winka zna­nego z wcze­snego odkor­ko­wy­wa­nia). Odpo­wiedź jest tak banal­nie pro­sta, że aż wsty­dliwa. Nasza książka tak się roz­ro­sła, że w pew­nym momen­cie zde­cy­do­wa­li­śmy się arbi­tral­nie prze­rwać pisa­nie, słusz­nie sądząc, że nawet naj­bar­dziej życz­liwy wydawca, jakim jest dla nas REBIS, nie zaak­cep­to­wałby jesz­cze grub­szego tomu! Sprawę ujmu­jąc bar­dziej prak­tycz­nie, vade­me­cum, zatem książka, którą ewen­tu­al­nie weź­mie się z sobą w podróż, nie może mieć roz­mia­rów i wagi foliału wyma­ga­ją­cego spe­cjal­nego pul­pitu, żeby go na nim roz­ło­żyć. No i tak powstało zamy­ka­jące dal­szą dys­ku­sję wyja­śnie­nie, ale po tro­sze rów­nież skryte życze­nie, że jeśli czy­tel­nicy polu­bią Nasz zako­chany prze­wod­nik, to pomy­ślimy o jego kon­ty­nu­acji.
No i stało się to, co się stać miało. Książka natra­fiła na krań­cowo nie­ko­rzystny czas, albo­wiem jej pre­zen­ta­cja odbyła się w Insty­tu­cie Fran­cu­skim w War­sza­wie wie­czo­rem 10 marca 2020 roku. Było to trzy dni przed decy­zją o lock­dow­nie, który dra­stycz­nie ogra­ni­cza­jąc wyj­ścia i wyjazdy, odmie­nił nasze życie na ponad dwa lata. Dla­tego trzeba było zre­zy­gno­wać z jej sze­roko pomy­śla­nej pro­mo­cji. Mimo to sprze­dała się bar­dzo dobrze. Zgoda, nie tak jak nowy Harry Pot­ter, lecz jak na debiut lite­racki i dość nie­okre­ślony gatu­nek, nie­bę­dący prze­cież ani prze­wod­ni­kiem tury­stycz­nym, ani wspo­mnie­niami dyplo­ma­tycz­nymi, ani ese­istyką kul­tu­ralną, wynik prze­rósł ocze­ki­wa­nia.
Bo była jesz­cze jedna reak­cja odbior­ców, spra­wia­jąca mi chyba naj­wię­cej przy­jem­no­ści. To pochwała pol­sz­czy­zny, lek­ko­ści i bogac­twa języka, które doce­niło wiele osób, a mimo całej nie­sto­sow­no­ści obno­sze­nia się z takim uzna­niem, muszę ją przy­to­czyć. Otóż przez więk­szość doro­słego życia pisa­łem depe­sze dyplo­ma­tyczne i to na nich ostrzy­łem swój styl. Spe­cy­fika tego gatunku, który z natury rze­czy jest cał­ko­wi­cie poufny, powo­duje, że nie ma szans tra­fić do szer­szej wia­do­mo­ści wcze­śniej niż pod koniec tego wieku, kiedy to upły­nie usta­wowy czas utaj­nia­nia depesz. Przy­cho­dzi mi więc wąt­pić, że nieco więk­sze grono czy­tel­ni­ków wyrobi sobie na ich pod­sta­wie opi­nię o moim pisa­niu.
Ale czymże jest depe­sza dyplo­ma­tyczna? Moż­li­wie naj­peł­niej­szym obra­zem obcego kraju, jego rze­czy­wi­stej sytu­acji, cha­rak­te­ry­styką jego przy­wód­ców lub oceną poli­tyki, opar­tych na sta­nie wie­dzy amba­sa­dora, który stara się je przy­bli­żyć, pozwo­lić zro­zu­mieć czy poczuć spe­cy­fikę swo­jemu odda­lo­nemu lub nie­zo­rien­to­wa­nemu mini­ste­rial­nemu adre­sa­towi. Buduje więc wize­ru­nek kraju w miarę moż­no­ści tak wyra­zi­sty i nama­calny, jakby był trój­wy­mia­rowy, wspiera się oso­bi­stym wyczu­ciem i intu­icją, lecz nie posuwa się ni­gdy do nad­mier­nego subiek­ty­wi­zmu czy chciej­stwa. Gięt­ko­ścią języka, dzie­le­niem się wra­że­niami, traf­no­ścią porów­nań, zaska­ku­jącą cza­sem argu­men­ta­cją stara się wpły­nąć na poglądy swo­jego czy­tel­nika lub na ich zmianę. Legen­darna „długa depe­sza”, którą w począt­kach 1946 roku wysłał z Moskwy ame­ry­kań­ski dyplo­mata Geo­rge Ken­nan, cał­ko­wi­cie odmie­niła poli­tykę USA wobec sta­li­ni­zmu. Zro­zu­mie­nie istoty zagro­że­nia, jakie niósł on dla świata, zna­la­zło wyraz w przy­ję­tej przez pre­zy­denta Tru­mana dok­try­nie con­ta­in­ment, sku­tecz­nego powstrzy­ma­nia sowiec­kiej zabor­czo­ści. Ostat­nia depe­sza opusz­cza­ją­cego w 1979 roku Paryż amba­sa­dora bry­tyj­skiego sir Nicho­lasa Hen­der­sona, pro­wo­ka­cyj­nie zaty­tu­ło­wana „Schy­łek Bry­ta­nii: jego przy­czyny i kon­se­kwen­cje”, pomo­gła pani That­cher jako nowemu sze­fowi rządu okre­ślić cele poli­tyki zagra­nicz­nej.
Badaczka ucho­dzą­cych za naj­do­sko­nal­sze w histo­rii rela­cji dyplo­ma­tów wenec­kich napi­sała o nich: „to gatu­nek lite­racki sui gene­ris o kon­wen­cjo­nal­nej nar­ra­cji, prze­my­śla­nej wykładni, nie­na­śla­du­jący innych form, choć bar­dzo podobny do tego, co nazy­wamy komen­ta­rzem lub memo­ria­łem, nie będąc dokład­nie ani jed­nym, ani dru­gim”2. Wygląda na to, że takie jest nasze pisa­nie. Przy­bli­ża­nie czy­tel­ni­kom nie­po­wta­rzal­no­ści Fran­cji przy uży­ciu wszel­kich dostęp­nych nam spo­so­bów prze­ko­ny­wa­nia. Pierw­szym z nich jest spraw­ność języka, o któ­rym Roland Bar­thes powie­dział: „Język to skóra: ocie­ram swój język o inne. To tak, jak­bym miał słowa jako palce albo palce na końcu moich słów”3. Wraż­li­wość dotyku oddana sło­wem, które stara się wyra­zić wszyst­kie pozo­stałe dozna­nia – spoj­rze­nia, brzmie­nia, smaku, zapa­chu i stylu będą­cego czymś istot­niej­szym niż talent i gust, jak twier­dził Pierre Car­din.
Sta­ram się ope­ro­wać pol­sz­czy­zną moż­li­wie wpraw­nie i zręcz­nie, aby dosto­so­wać ją do potrzeby wyra­że­nia wszyst­kich niu­an­sów i wyra­fi­no­wa­nia fran­cu­skiej kul­tury, jej gry słów i nie­do­po­wie­dzeń. Dosto­so­wać do języka Kar­te­zju­sza, Moliera i Wol­tera, któ­rzy wydo­byli z niego wszystko, co złoży się na klu­czowy ter­min con­ci­sion, a zatem zwię­złość, co ozna­cza w rze­czy­wi­sto­ści traf­ność doboru słów. Tę wewnętrzną sprzecz­ność opartą na nie­do­po­wie­dze­niach i tre­ści­wo­ści naj­le­piej ujął Bal­zac, pisząc, że „miłość jest rów­nie wielką papla­niną jak zwię­zło­ścią”4. Podob­nie jest z nami, któ­rzy przy­zna­li­śmy się w Naszym zako­cha­nym prze­wod­niku, że Fran­cję tkli­wie kochamy w jej wszyst­kich zale­tach i wadach, w jej wiel­ko­ści i małost­ko­wo­ści, „w jej rosz­cze­niu do uni­wer­sa­li­zmu, tej mie­szance bez­czel­no­ści i bra­ter­stwa, odwo­ła­niu do wiel­kich uczuć i ego­istycz­nych inte­re­sów”5. Bo musimy zacho­wać wobec niej ten umiar i peł­nię wyma­gane od dyplo­ma­tycz­nej depe­szy.
Nie spo­sób mi w tym kon­tek­ście zapo­mnieć roz­mowy toczo­nej przed dwoma laty z bli­skim fran­cu­skim przy­ja­cie­lem, pod­czas któ­rej dzie­li­łem się swoim odczu­ciem, że postępy popu­li­zmu w Euro­pie nie są zja­wi­skiem doty­ka­ją­cym jedy­nie mniej ugrun­to­wane i kró­cej funk­cjo­nu­jące demo­kra­cje. Odpo­wie­dział mi: Masz rację, to zja­wi­sko dużo szer­sze, ale w żad­nym przy­padku nie doty­czy Fran­cji. Te słowa pobrzmie­wały mi w uszach, kiedy w ostat­nich tygo­dniach przed pierw­szą turą wybo­rów pre­zy­denc­kich w kwiet­niu 2022 roku oba­wiano się powszech­nie, że zwy­cięży w nich popu­li­styczna kan­dy­datka Marine Le Pen, a w czerw­co­wych wybo­rach do par­la­mentu lewi­cowi popu­li­ści z Nupes i pra­wi­cowi z Ras­sem­ble­ment natio­nal zdo­byli połowę man­da­tów i jedy­nie wsku­tek braku moż­li­wo­ści stwo­rze­nia wspól­nej koali­cji pro­gra­mo­wej nie uzy­skali więk­szo­ści nie­zbęd­nej do rzą­dze­nia kra­jem.
Dba­łość o piękno języka pozwala zło­żyć hołd opi­sy­wa­nym rze­czom i oddać sza­cu­nek czy­tel­ni­kowi, do któ­rego wyobraźni chcemy tra­fić. Dla­tego nie znajdą tutaj Pań­stwo wielu słów, które ostat­nimi czasy zachwa­ściły nasz język. Nie tylko dla­tego, że rażą płyt­ko­ścią, ale przede wszyst­kim dla­tego, że zdra­dzają zupełny brak wysiłku, żeby odma­lo­wać całe piękno rze­czy w ich uro­dzie i sma­kach. Na posłu­gi­wa­nie się takimi wyświech­ta­nymi fra­ze­sami język fran­cu­ski zna­lazł wła­ściwe okre­śle­nia. Nadał im nazwę cliché, czyli kli­sza, bo kopiuje, zamiast two­rzyć, co za nim prze­jęły inne języki włącz­nie z naszym. Sto­suje także iro­niczne okre­śle­nia lieux com­muns albo idées reçues, co pol­ski oddał jako komu­nały albo pusto­sło­wie. Gustave Flau­bert, chcąc wal­czyć ze śmiesz­no­ścią takich śmie­cio­wych bana­łów, zebrał je jako „rejestr myśli wytwor­nych” w kpiar­ski Dic­tion­na­ire des idées reçues prze­ło­żony kon­ge­nial­nie przez Jana Gon­do­wi­cza jako Słow­nik komu­na­łów6, któ­rego lek­turę pole­camy dla ucie­chy czy­tel­ni­ków.
Pra­gniemy dzie­lić się inten­syw­no­ścią odczuć, aby zacie­ka­wić lub pozwo­lić puścić wodze wyobraźni, więc nie znajdą Pań­stwo w naszych opi­sach „kli­ma­tycz­no­ści”, „kul­to­wo­ści” czy „uro­kli­wo­ści”, słów wytry­chów, które nie­po­rad­nie pró­bują prze­ka­zać czy­tel­ni­kom nie­sta­ran­nej i powierz­chow­nej prozy wyjąt­ko­wość, nie­po­wta­rzal­ność, uni­ka­to­wość opi­sy­wa­nych rze­czy, a które zamiast tego są dzi­wacz­nie powy­krę­cane i znie­kształ­cone. Nie dowie­dzą się Pań­stwo tutaj, że coś jest „dedy­ko­wane”, czyli zare­zer­wo­wane do jakieś celu, bo dedy­kuje się książki lub pio­senki, czy też „eks­klu­zywne”, bo to zna­czy luk­su­sowe, a nie – jak spo­tyka się nagmin­nie w pra­sie i rekla­mach – wyłączne. To nie prze­sadny puryzm, jaki wykpi­wał Sło­wacki – „Estrada! jakie słowo! Ja przy­swoić wolę wyraz wscho­do­wi­dow­nia”7 – tylko ocza­ro­wa­nie bogac­twem wła­snego języka.
Wybra­li­śmy kolejną dzie­siątkę naszych ulu­bio­nych obra­zów i sma­ków Fran­cji. Znów są mię­dzy nimi kra­iny geo­gra­ficzne, pamiątki piękna i prze­szło­ści, trasy fla­no­wa­nia, tego „włó­cze­nia się bez planu według per­spek­tyw, a nie prze­wod­ni­ków”8, jak scha­rak­te­ry­zo­wał to genial­nie Zbi­gniew Her­bert, mini­malna dawka ency­klo­pe­dy­zmu, wła­sne wspo­mnie­nia, smaki potraw i win. Ten wybór jest natu­ral­nie bar­dzo oso­bi­sty, oparty na tym, co znamy naj­le­piej i lubimy naj­bar­dziej, zgod­nie z przy­jętą for­mułą zako­cha­nego prze­wod­nika. Zako­cha­nego prze­wod­nika, który różni się od kla­sycz­nych prze­wod­ni­ków tury­stycz­nych tym, że można go czy­tać, nie pla­nu­jąc podróży do Fran­cji, ale rów­nie dobrze wio­ząc go z sobą jako vade­me­cum, towa­rzy­sza wędrówki, gdyby przy­szła ochota zejść z utar­tych szla­ków.
Na koniec wypada nam wyra­zić radość, że jest nas o wiele wię­cej, fran­ko­lub­nych, nie zgorzk­nial­ców, któ­rzy mówią o Fran­cji jedy­nie to, że zawdzię­cza nam wie­dzę o uży­wa­niu widelca, a w 1939 roku nas zdra­dziła!
Alek­san­dra i Tomasz Orłow­scy

Lyon, metropolia między wielkimi rzekami i winnicami


 
W cza­sach mojej stu­denc­kiej mło­do­ści spę­dza­nej w rodzi­mej Łodzi spo­tka­łem się po raz pierw­szy z nazwą Lyonu jako jej mia­sta part­ner­skiego we Fran­cji. Dzielni dzien­ni­ka­rze naj­chęt­niej nazy­wali Łódź „pol­skim Lyonem”, skąd­inąd podob­nie jak i „pol­skim Man­che­ste­rem”, z racji podob­nego zna­cze­nia prze­my­słu włó­kien­ni­czego w ich histo­rii. Jed­nak przy­znajmy, że podo­bień­stwa roz­woju nie były aż tak oczy­wi­ste. Potem przy­szło porów­na­nie Lyonu i Łodzi jako miast kine­ma­to­gra­fii, tego pierw­szego ze względu na braci Lumière, któ­rzy tam wła­śnie nakrę­cili pierw­szy film, i tego dru­giego z powodu słyn­nej na świe­cie szkoły fil­mo­wej i trzech wytwórni fil­mo­wych. Mimo to zde­cy­do­wa­nie wię­cej dzie­liło wytworną i bogatą metro­po­lię malow­ni­czo roz­ło­żoną na wzgó­rzach mię­dzy Roda­nem i Saoną od pro­le­ta­riac­kiego i do nie­dawna jesz­cze bar­dzo zanie­dba­nego mia­sta roz­cią­ga­ją­cego się wzdłuż głów­nej ulicy Piotr­kow­skiej.
Moje pierw­sze wra­że­nia zwią­zane z Lyonem były umiar­ko­wa­nie korzystne. Mia­sto, gdzie na pierw­szą kola­cję pole­cono mi spró­bo­wać mózg tka­cza, cervelle de canut, lekko mnie wystra­szyło. Dla wyja­śnie­nia: lubię móż­dżek, a jesz­cze bar­dziej cie­lęcą gło­wi­znę, tête de veau, obfi­cie pod­laną wybor­nym sauce gri­bi­che, zio­ło­wym wine­gre­tem z kapa­rami i sie­ka­nymi jaj­kami na twardo, na którą nie­odmien­nie pole­cam sko­czyć w Paryżu do Vau­de­ville, bras­se­rie przy rue Vivienne. No ale pró­bo­wa­nie w Lyonie mózgu bied­nego cze­lad­nika jedwab­ni­czego, le canut, zda­wało mi się prze­sadą, póki nie oka­zało się, że pod tym mia­nem kryje się świeży, tłu­sty twa­ro­żek szczo­drze wzmoc­niony jesz­cze gęstą śmie­taną, dopra­wiony sza­lotką, szczy­pior­kiem i zio­łami. Odstra­sza­jąca mnie nieco ludo­żer­cza nazwa drwiąco miała widzieć w nim „mięso bie­da­ków”, choć tak naprawdę zachwyci on naj­bar­dziej wysu­bli­mo­wane pod­nie­bie­nia aksa­mit­no­ścią godną tka­nego tu jedwa­biu.
Kolejne wra­że­nie pozo­sta­wiały uciąż­liwe prze­prawy przez mia­sto, które przez dłu­gie lata było nie­unik­nio­nym eta­pem w każ­dym wyjeź­dzie do Pro­wan­sji czy na Lazu­rowe Wybrzeże i wyma­gało poko­na­nia dwóch wąskich, źle oświe­tlo­nych i zawsze zakor­ko­wa­nych tuneli auto­stra­do­wych. Infor­ma­cje o dłu­go­ści zato­rów na dłuż­szym z nich, prze­ko­pa­nym pod wzgó­rzem Fourvière i noszą­cym jego nazwę, były latami tak powsze­dnie jak „stan Bugu we Wło­da­wie” w codzien­nym komu­ni­ka­cie o sta­nie wód Pol­skiego Radia. Docze­kały się też uwiecz­nie­nia w zabój­czo śmiesz­nej pio­sence Olde­lafa, wyli­cza­ją­cej wszyst­kie plagi i życiowe nie­po­wo­dze­nia: La tri­sti­tude, c’est fran­chir le tun­nel de Fourvière le 15 août, czyli „smu­te­czek to prze­by­wać tunel Fourvière 15 sierp­nia”, w dniu maso­wych powro­tów z waka­cji. Uwiecz­nie­nia, bo od kiedy mia­sto omija obwod­nica auto­stra­dowa A46, hero­iczne prze­mie­rza­nie lyoń­skich tuneli prze­szło do opo­wia­dań rodzi­ców dzie­ciom o tym, jak to bywało kie­dyś.
Oczy­wi­ście Lyon nie jest taki! Opiszmy naj­kró­cej, jak się go postrzega. Maje­sta­tyczne sto­łeczne mia­sto rzym­skich trzech cesar­skich pro­win­cji Galii, gdzie uro­dzili się cesa­rze Kali­gula i Klau­diusz, sie­dziba arcy­bi­skupa tytu­ło­wa­nego od wcze­snego śre­dnio­wie­cza pry­ma­sem Galii, euro­pej­ska sto­lica jedwa­biu, co uczy­niło je pierw­szym mia­stem prze­my­sło­wym Fran­cji, słynne z naj­dum­niej­szej i naj­za­moż­niej­szej, choć dys­kret­nej w oka­zy­wa­niu tego, bur­żu­azji kraju. Miej­sce naro­dzin Guignola, naj­waż­niej­szej mario­netki fran­cu­skiego teatru lal­ko­wego. Tak waż­nej, że zro­dziła powie­dze­nie faire le guignol, śmie­szyć innych, celowo lub mimo­wol­nie. Dziś Vallée de la chi­mie, sku­pia­jąca fran­cu­ski prze­mysł che­miczny i far­ma­ceu­tyczny. To obok kolebki kine­ma­to­grafu miej­sce powsta­nia gry w bule zwane z tej przy­czyny lyoń­skimi, gry, któ­rej w roz­mo­wie z miej­sco­wymi nie wolno pomy­lić z pro­wan­sal­ską pétanque. „Mia­sto świa­teł”, gdzie w 1852 roku zain­au­gu­ro­wano pierw­szą ilu­mi­na­cję fasad i pla­ców dla upięk­sze­nia pier­wot­nie odby­wa­nych 8 grud­nia obcho­dów święta Nie­po­ka­la­nego Poczę­cia, z cza­sem prze­kształ­coną w cał­kiem świec­kie Fête des Lumières, czyli gro­ma­dzące tego wie­czoru miliony widzów święto świa­teł, i na koniec serce sztuki kuli­nar­nej dzięki dosko­na­łej, choć dość cięż­kiej kuchni zra­sza­nej beau­jo­lais. Ponie­waż przyj­dzie nam wie­lo­krot­nie odwo­ły­wać się do win, wyja­śnijmy tu, że ich nazwy w odróż­nie­niu od regio­nów czy miej­sco­wo­ści, z któ­rych pocho­dzą, pisze się małą literą.
Powie­dzonko głosi przy tym bar­dzo traf­nie, że jeśli Paryż jest sto­licą Fran­cji, to Lyon jest sto­licą pro­win­cji. Wyraża się w nim róż­nica mię­dzy tym, co jest mię­dzynarodowe, kosmo­po­li­tyczne, otwarte na nowo­ści, ale scep­tycz­nie wynio­słe, a tym, co tra­dy­cyjne, zacho­waw­cze, nie­ufa­jące zmia­nom, ale swoj­skie i przy­no­szące pogodę miesz­kań­com. A wresz­cie o ile w Paryżu tylko się żywi, o tyle w Lyonie się degu­stuje, jak napi­sał przed stu laty Mar­cel Gran­cher.
Mia­sto, skąd pocho­dzą Anto­ine de Saint-Exupéry, naj­bar­dziej poetycki spo­śród pilo­tów, który dał nazwi­sko lyoń­skiemu lot­ni­sku, Jean-Michel Jarre, twórca muzyki elek­tro­nicz­nej, wiel­kich spek­ta­kli łączą­cych muzykę z lyoń­skim świę­tem świa­teł, Éric-Emma­nuel Schmitt, pisarz tak płodny i bły­sko­tliwy, że nie wypada obec­nie nie cyto­wać go w towa­rzy­stwie, i Bocuse, znany jako Mon­sieur Paul, kucharz stu­le­cia, papież gastro­no­mii. Radość życia we Fran­cji zazwy­czaj prze­plata się z hero­izmem: w znaj­du­ją­cej się dziś w gra­ni­cach metro­po­lii gmi­nie Col­lon­ges-au-Mont-d’Or, skąd pocho­dził Mon­sieur Paul i gdzie znaj­duje się jego słynna trzy­gwiazd­kowa restau­ra­cja, w 1942 roku roz­po­czął jed­no­cze­nie ruchu oporu pre­fekt Jean Moulin, aresz­to­wany potem i tor­tu­ro­wany w Lyonie przez Gestapo.
Ele­ganc­kie i zbyt­kowne bogac­two Lyonu wzięło się z jego dogod­nego poło­że­nia u zbiegu wiel­kich rzek, prze­ci­na­ją­cej wschód kraju Saony i wypły­wa­ją­cego z Jeziora Genew­skiego Rodanu. Wyzna­czało ono linię podziału mię­dzy pół­nocą i połu­dniem Fran­cji, ale także odgra­ni­czało wło­ści kró­lew­skie od ziem uzna­ją­cych zwierzch­ność cesa­rzy rzym­skich narodu nie­miec­kiego. To stra­te­giczne usy­tu­owa­nie uła­twiło roz­wój bez­cło­wego han­dlu, a potem osie­dla­nie tka­czy jedwa­biu, któ­rzy w 1536 roku otrzy­mali od Fran­ciszka I mono­pol na jego pro­duk­cję i któ­rych prze­liczne warsz­taty utwo­rzyły jedną wielką Fabri­que lyon­na­ise. Grube bro­katy prze­ty­kane złotą nicią, poły­skliwe tafty, marsz­czone krepy, ada­maszki i satyny o mato­wym wzo­rze na lśnią­cym tle, jed­no­barwne mory o sub­tel­nym rysunku jakby sło­jów pnia drzewa, prze­zro­czy­ste muśli­nowe szy­fony, mię­si­ste aksa­mity, te wszyst­kie wykwintne lyoń­skie jedwa­bie ubra­niowe i deko­ra­cyjne, tapi­cer­skie i obi­ciowe pod­biły za pano­wa­nia Ludwika XIV bez reszty Europę.
Kazał je spro­wa­dzać Sta­ni­sław August Ponia­tow­ski do deko­ra­cji wiel­kich apar­ta­men­tów Zamku Kró­lew­skiego. Deko­ra­cję Sali Tro­no­wej z jej zaplec­kiem tronu zdo­bio­nym 86 hafto­wa­nymi sre­brem orłami król zamó­wił w naj­słyn­niej­szej lyoń­skiej fir­mie Camille Per­non et Com­pa­gnie, która już wcze­śniej pra­co­wała dla Sta­ni­sława Lesz­czyń­skiego w Nancy. Kiedy przy­szło do odbu­dowy Zamku Kró­lew­skiego, posta­no­wiono je odtwo­rzyć. Opo­wia­dał nam pro­fe­sor Andrzej Rot­ter­mund, jak jeź­dził po jedwabne tka­niny do manu­fak­tur lyoń­skich, w któ­rych zama­wiano je przed 250 laty. Wpisy w zacho­wa­nych do dzi­siaj ich ówcze­snych księ­gach rachun­ko­wych pozwo­liły odna­leźć dokładne opisy zle­ceń i na ich pod­sta­wie odtwa­rzać ory­gi­nalne wzory.
Swoją drogą w tym trwa­niu jest coś fascy­nu­ją­cego. Kiedy przy innej oka­zji zwie­dza­li­śmy słynną manu­fak­turę por­ce­lany w Sèvres, dyrek­tor poka­zy­wał nam wzor­niki wiel­kich ser­wi­sów sto­ło­wych z okresu Ludwika Filipa, które cza­sem wyko­rzy­stuje się na nowo do uzu­peł­nie­nia bra­ków w por­ce­la­nie uży­wa­nej do dzi­siaj w Pałacu Eli­zej­skim. Poda­ro­wał nam przy oka­zji roz­ry­so­wane wzory pol­skich orłów pań­stwo­wych, które posłu­żyły do deko­ra­cji repre­zen­ta­cyj­nego ser­wisu wyko­na­nego dla pre­zy­denta Igna­cego Mościc­kiego.
 

 
Wesprzyj nas