Mistrzowsko łącząc horror, czarny humor i niesamowity romans, autorka prowadzi nas śladami bohaterów dręczonych przeraźliwym smutkiem. Nastrojowa, intymna i melodyjna – ta powieść wręcz śpiewa.
Winifred mieszka z ojcem w domu na cmentarzu, w pobliżu grobu swojej matki. Dziewczyna spędza czas samotnie, snując się ze swoim grubym psem między zaniedbanymi grobami. Przez to pojawiają się plotki, że cmentarz jest nawiedzony.
Sprawą zaczyna się interesować firma organizująca wycieczki „po nawiedzonym Toronto” oraz kuzynka hochsztaplerka. Nawet ojciec Winifred jest przekonany, że cmentarz odwiedza jego ukochana zmarła żona.
Wszystko się zmienia, gdy do dziewczyny zaczyna przychodzić prawdziwy duch nastolatki, która zginęła kiedyś tragicznie w pobliskim wąwozie. Od tej pory nic już nie jest takie samo. Winifred musi inaczej spojrzeć na życie, śmierć i miłość. Zwłaszcza na miłość…
Winifred zabiera nas w emocjonującą podróż. Mistrzowsko łącząc horror, czarny humor i niesamowity romans, autorka prowadzi nas śladami bohaterów dręczonych przeraźliwym smutkiem. Nastrojowa, intymna i melodyjna – ta powieść wręcz śpiewa.
„Kirkus Reviews”
Refleksyjna opowieść z nieco wycofanymi bohaterami, którzy tęsknią za bliskością i życiem bez żalu, trwając w otoczeniu, które na to nie pozwala.
„Publishers Weekly”
W 2024 roku autorka znalazła się wśród laureatów The Crime Writers of Canada Awards – Pieśni żałobne dla umierających dziewcząt zostały uznane za najlepszą powieść dla młodzieży. Otrzymała też wyróżnienie w ramach American Indian Youth Literature Award oraz jest na krótkiej liście kandydatów do innych nagród, m.in. Nagrody Brama Stokera.
Cherie Dimaline jest kanadyjską Metyską. Za książkę The Marrow Thieves otrzymała kilka prestiżowych nagród, m.in. czasopisma „Kirkus”, a także Nagrodę Literacką Gubernatora Kanady. Pieśni żałobne dla umierających dziewcząt oraz Hunting by Stars znalazły się na wielu listach bestsellerów. Obecnie mieszka w Toronto i uważa się za rdzenną mieszkankę Kanady, w której żyłach płynie krew Pierwszych Narodów.
Pieśni żałobne dla umierających dziewcząt
Przekład: Katarzyna Karłowska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 20 lipca 2024
DZIEWCZYNA MARTWA, CHOĆ ŻYWA
Jest taka wytwórnia filmowa, w której czołówce chłopiec siedzi na półksiężycu i zarzuca wędkę do nieba. Tak właśnie się czuję w moim pokoju na poddaszu, gdy siedzę przy oknie i patrzę na przetaczającą się mgłę, na spadające liście albo na tumany śniegu wirujące pośród nagrobków. Czuję się jak mały chłopiec, który wprawdzie ma wędkę, ale w łowieniu ryb jest do dupy.
Czy w niebie można złowić coś do jedzenia? Na jaką przynętę łapie się gwiazdy? Starzy ludzie mawiają, że gwiazdy były kiedyś ludźmi, więc może trafiłby się przodek w tej czerni? Na przykład jakaś babcia wijąca się na haczyku jak pstrąg?
W moim pokoju jest jak w mojej głowie – mydło i powidło, wszystkiego za dużo, tylko ja wiem co i jak. Wyjątek stanowi pies, który tu sypia i często pierdzi, a latem niestety bywa słabo z cyrkulacją powietrza. Do tego mój mózg koniecznie chce, żeby tę przestrzeń wypełniały wzory. Wykonuję więc działania matematyczne na cyfrach wyświetlających się na budziku (12:34 to 1 + 2 = 3, a jak jeszcze dodać 1, to wychodzi 4) i coraz ważniejsza jest dla mnie symetria. (Co wieczór dotykam dwa razy czubkami paluchów desek podłogi, zanim wciągnę się cała do hamaka).
Chciałabym spytać tatę o te wzory. Chciałabym wiedzieć, czy może matka za dużo liczyła albo czy kiedy drapała się po lewym uchu, to może podskórnie wrzała z gniewu, dopóki nie podrapała się także po prawym uchu, z taką samą siłą. Ale to pewnie będzie jedna z tych rozmów urywających się znienacka, podczas których zamiast mówić, skubie brodę i powolutku odchyla się w tył, dopóki nie uzna, że już się wymiksował z mojej cichej histerii.
Na poddaszu nie muszę się przejmować, że kogoś stresuję. Tu na górze mogę się popłakać bez powodu albo z wszystkich powodów naraz. Mogę przyglądać się sobie w lustrze i czuć się silna i słaba jednocześnie. Mogę kupić farbę w sklepie z rzeczami za dolara, namalować magiczne drzwi na boazerii i naprawdę wierzyć, że o północy się otworzą. I mogę wsunąć dłoń między nogi, i rozmyślać o cudzych dłoniach, które też mogłyby wywołać uczucie, że coś mnie tam uciska i zarazem szczypie. Tu na górze mam prawo korzystać z wszelkich przywilejów szesnastego roku życia, również tych, których świat nie akceptuje, i nie ponosić narzucanych przez niego konsekwencji.
Mam tu swój gówniany gramofon, który ktoś chciał wyrzucić, z głośnikiem, co trzeszczy, jakby muzyka wylewała się spod pięty ciężkiego buciora. Puszczam sobie płyty, które odziedziczyłam po matce – The Smiths, The Cure, Red Hot Chili Peppers, Tori Amos. Kiedy nakładam je na talerz i najpierw przelatują pierwsze winylowe rowki, te milczące, przed muzyką, a potem głośnik nabiera życia i wydaje pierwsze trzeszczące takty, mam wrażenie, że gramofon niepostrzeżenie się rozmodlił.
Matka powinna nawiedzać te ciche rysy dzielące piosenki na jej płytach, wbijać wiadomości alfabetem Morse’a w trzaski i łomoty z głośnika. Zamiast tego nawiedza ojca, spływa mu po żebrach, wypełnia jego kanaliki łzowe, odciąga go daleko, daleko… Odbiera mu słowa, czyniąc go w pewnym sensie równie martwym jak ona.
I dlatego, kiedy ojciec ma zły dzień, tak zły, że prawie widzę ślady jej palców na jego nadgarstkach, puszczam jej płyty na cały regulator, z nadzieją, że przywabię ją tu na górę, z nadzieją, że schwytam ją w pułapkę lśniących okopów jej hymnów. Może w przerwie między jednym a drugim utworem nauczy się śpiewać. I tym sposobem, nie mając haczyka, tylko samą przynętę, wyciągnę ją z czerni.
Mieszkałam na cmentarzu razem z ojcem w domu na końcu alejki biegnącej w prawo od frontowej bramy. Nasze mieszkanie znajdowało się nad biurem taty i widać było z niego Parliament Street, a także pierwszy plan kwatery położonej najbliżej kaplicy. Zamieszkaliśmy tam jeszcze w czasie, z którego nie mam żadnych wspomnień, kiedy ojciec stwierdził, że cmentarz to jedyne miejsce, gdzie może istnieć. Żyć mu się nie chciało, ale umrzeć nie było mu wolno, bo miałam tylko jego.
Mój ojciec, Thomas Blight, był głównym operatorem krematorium na Winterson, jednym z najstarszych cmentarzy w mieście. Spędzałam z tatą mnóstwo czasu, przemierzając razem z nim żwirowe ścieżki dzielące groby na nieme osiedla. Ale nawet gdybyśmy mieszkali w jakimś ciasnym mieszkanku w bloku, gdzie tato mógłby się starać wynagradzać mi brak matki własnoręcznie kleconymi domkami dla lalek i jaskraworóżowymi ścianami, jak robią to inni samotni tatusiowie, nawet gdyby jakimś cudem udało nam się zdobyć milion dolarów i kupić dom z własnym podjazdem w dzielnicy Cabbagetown, to i tak włóczyłabym się za nim do nieczynnej starej kaplicy i równie zapyziałego budynku, w którym mieściło się krematorium.
Już w wieku dziewięciu lat zauważyłam, że na innych to działa, jak mówisz im o trupach pochowanych na twoim podwórku, i że na cmentarzu ludzie nabierają ochoty na seks.
Miałam sześć lat, gdy po raz pierwszy zobaczyłam, jak ludzie to robią. Siedziałam akurat na marmurowej płycie w jednym z grobowców i wyjadałam płatki śniadaniowe Lucky Charms z plastikowego pojemnika. Włosy miałam wtedy w odcieniu brudnego blondu, a nie ciemnobrązowe jak teraz, ale za to były obcięte podobnie – równo i dość krótko, do ramion, z tą różnicą, że nosiłam też plastikową opaskę. I kryło się w nich więcej kołtunów i jakichś przypadkowych paprochów, raczej więcej niż dzisiaj.
Grobowiec Morrisonów ma beczkowe sklepienie i kruszy się jak igloo uklepane z wilgotnego piasku. Wpełzałam tam ukradkiem, żeby zjeść obok Morrisona Miałczyńskiego, to znaczy kocich kostek w trumience z pudełka po butach, którą ktoś wcisnął tam kilka lat wcześniej. Wszyscy, kogokolwiek bym spytała, twierdzili, że zwierzaka nic nie łączyło z właścicielami grobowca. Wsadzenie tu tego kota było aktem sentymentalnego wandalizmu, o którym tato za nic nie chciał donieść, bo miał słabość do cudzej żałoby i do ofiar losu. Nie tylko zostawił kota w grobowcu, w pudełku owiniętym szczelnie papierem pakowym, z epitafium wymalowanym markerem „Niech miauczy w spokoju”, ale także zapomniał naprawić rozbity zamek, co cynicznie wykorzystywałam – grobowiec służył mi za świetlicę od piątego do dwunastego roku życia, kiedy to Floyd, nasz konserwator, zajął się wreszcie zamkiem. Nie da się ukryć, że byłam makabryczna, jak niejedno dziecko pozbawione matki.
Tamtego ranka na cmentarzu kręcili się żałobnicy z pogrzebu pani Botelli. Siedziałam w grobowcu, jadłam i rysowałam bezmyślnie kreski na zapiaszczonej posadzce, przeganiając palcami stóp mrówki, kiedy zauważyłam mężczyznę w spodniach opuszczonych do kostek; rytmicznie uderzał w kobietę pochyloną nad jednym z grobów, w sukience zadartej do pasa, z flakowatą piersią dyndającą nad płytą nagrobną. Od pierwszego prawdziwego pocałunku dzieliło mnie wtedy jeszcze siedem lat, ale mój żołądek podskoczył gwałtownie, jakby ze strachu przed karą za to, że zrobiłam coś okropnego. Coś okropnego, a przy tym ekscytującego. Podkradłam się do okna i patrzyłam na nich. I nagle zostałam niejako przyłapana.
Mężczyzna zadarł głowę, a potem obrócił ją w stronę grobowca. Spojrzeliśmy sobie w oczy i mleko, które właśnie wypełniało mi usta, pociekło po dolnej wardze jak strużka dymu.
– Jasna dupa! – Podskoczył, odrywając się od kobiety, i gwałtownym ruchem podciągnął swoje eleganckie spodnie w kratę.
– Co się dzieje, Joe? Coś nie tak?
Schowałam się prędko, ale ich głosy przedostawały się przez szczeliny w spękanym murze niczym wiatr o zapachu miętowej gumy do żucia.
– Małe dziecko, jak Boga kocham! Małe, kurwa, dziecko! O tam.
– O Boże, mówisz poważnie?
– Jak najpoważniej. Wyglądam, jakbym żartował?
– I gdzie ono poszło? Jezu, Joey, co za dziecko? Któreś z tych od Diany?
– Tam, w tamtej budzie!
Kobieta zastygła w trakcie aranżowania swoich nylonów i majtek, a potem westchnęła.
– Joey, co ty gadasz? To przecież krypta. W środku nie ma żadnych dzieci, no chyba że martwe.
– Nie, Angela, przysięgam, że je widziałem. Wgapiało się prosto we mnie upiornymi oczami. I usta miało całe, bo ja wiem… jakieś takie upaprane. Aż mi zwiądł ze strachu.
– Masz klasę. – Niezbornymi ruchami poprawiła ubranie i stertę sztucznie skręconych loków na czubku głowy. Po chwili znowu się odezwała, tym razem łagodniejszym tonem: – Chodź, dogonimy tamtych. Po prostu jesteś zdenerwowany. W końcu to pogrzeb twojej matki.
– Ale przysięgam, że je widziałem…
– Ach, daj już spokój. To pewnie był jakiś ptak.
Ten jej macierzyński ton brzmiał jednak bezbarwnie, bo przeciskał się przez gumę do żucia. Kiedy odważyłam się wysunąć głowę, kobieta prowadziła swojego towarzysza w stronę parkingu, lekko się kolebiąc w pożyczonych pantoflach na wysokim obcasie. Na posadzce rozlała się plama mojego śniadania.
Nie po raz ostatni było tak namiętnie na cmentarzu; ludzie obściskiwali się tu podczas godzin otwarcia, nocami nastolatki przeskakiwały przez ogrodzenie, żeby obmacywać się wśród grobów, a między pogrzebami i czuwaniami dochodziło niekiedy do kopulacji za kaplicą. Tato twierdził, że to dlatego, że żałoba robi z człowiekiem dziwne rzeczy, ale ja wiedziałam, że tak jest, bo ludzie to zasadniczo debile.
W mojej wyobraźni tato miał ponad dwa metry wzrostu, grał w drużynie Toronto Maple Leafs i w ogóle nie sypiał, bo nie musiał. Kiedy trzeba było wymienić kostkę brukową w chodniku, po prostu ją obrabiał ciosami karate. Nocami, kiedy darłam się, że jakiś ohydny potwór bębni gałęziastymi palcami w okno w moim pokoju, wyrywał futrynę, ot tak, a potem odłamywał kolejno wszystkie palce w obu dłoniach bestii. Następnego wieczoru po kolacji rozpalaliśmy za domem ognisko z tego nawiedzonego drewna i piekliśmy pianki na patykach.
Ale wyobraźnia to jedno, a życie to coś całkiem innego.
Thomas Blight był może człowiekiem cichym i nie rzucał się w oczy, ale obserwowanie go było fascynujące. Po pierwsze, stawiał kroki jak pląsająca gazela o megadługich kończynach i do tego machał rękami, jakby to były wiosła ukryte w rękawach. A po drugie, jak już coś mówił, to w taki sposób, jakby każde następne słowo miało ogołocić jego konto bankowe, więc lepiej było go nie wypowiadać. Nawet moje imię wymawiał kompaktowo – nie „Winifred”, tylko „Win”.
Fotografię mamy ustawił na półce nad kominkiem jak statuetkę Oscara; fakt, że kochała go kobieta tak piękna, traktował jako swoje najważniejsze życiowe osiągnięcie. Moja babcia, Faith Trudeau, była Metyską znad Zatoki Jerzego, gdzie białe piaski przesypują się do zielonych wód jeziora Huron jak cukrowe skały Dover. Dziadek nazywał się Zlatko Kalder i był synem rumuńskiego Roma, którego rodzina przybyła do Kanady podczas ostatniej wielkiej fali migracyjnej w 1970 roku. Poznali się, gdy akurat przejeżdżał tamtędy zdezelowanym pick-upem, na którym urządził swój obwoźny sklepik z nostalgią, skupując i sprzedając stare rzeczy. Stąd właśnie wzięły się moje szare oczy przekazane mi po nim przez matkę, dar od rumuńskiej ojczyzny, której nigdy nie chciało mi się poszukać na globusie.
Matka Zlatka wtedy już nie żyła, a jego ojciec odłączył się od taboru, dlatego nie było nikogo, kto by oprotestował małżeństwo z outsiderką. Odbyła się skromna ceremonia w kuchni na plebanii miejscowego księdza (opłacona zegarem wydobytym z przyczepy pick-upa tamtego ranka) i zostali małżeństwem. Mieszkali razem do końca swoich dni, wychowując swoją jedyną córkę – moją matkę, Mary Bax Kalder – w ruderze na obrzeżach jakiejś mieściny.
Tato twierdził, że mama opowiedziała mu wszystko o tamtym domu, który wydawał się jak z bajki, bo był pełen popsutych zegarów, haftowanych kamizelek, mankietów naszywanych paciorkami i mokasynów z koralikami. Dziadkowie prowadzili lombard i czerpali spore zyski w weekend Święta Królowej Wiktorii, kiedy turyści parkowali jeden przy drugim na ich kamienistym podjeździe, bardzo chcąc przywieźć cząstkę tej zwariowanej chatki do miasta. Nie mając pojęcia, jakie wtedy obowiązywały stroje, wyobrażałam ich sobie w skórzanych kurtach i spodniach. (Później znalazłam fotografię, na której oboje mieli długie włosy i wyglądali, jakby właśnie ściągnęli do domu z festiwalu hipisów w Woodstock).
Kiedy mama nauczyła się chodzić, towary ze sklepiku stały się jej zabawkami. Kawałek starej koronki kojąco masował jej spuchnięte dziąsła, kiedy ząbkowała; zaśmiewała się na dźwięk, jaki wydawały fragmenty zwierzęcych czaszek przy uderzeniu o brzegi żeliwnej wanny. Dlatego Kalderowie sprzedawali teraz tylko większe meble, mało interesujące dla ich córki, nadrabiając utracone zyski dzięki talentowi Faith do filetowania ryb.
Rybacy z zatoki podrzucali skrzynie i kosze zdobyczy z całego dnia i babcia wykonywała to zadanie z metodyczną precyzją i wielką dumą, podpisując się nacięciem, które zaczynało się od płetwy grzbietowej i biegło aż do tyłka ryby, gdzie przeobrażało się w ostry zygzak przypominający literę Z jak Zlatko. Chcąc nie chcąc, stała się Zorrem filetowania, i to tylko dlatego, że znakowała każdą rybę swoją miłością. Kiedy usłyszałam tę historię, wyobraziłam ją sobie w skórzanej kurcie i czarnej opasce na oku.
Wszechświat okazywał im życzliwość przez następne dziewiętnaście lat i byli szczęśliwi, dekując się w swojej krzywej chatce pełnej skarbów niczym piraci na wyższym poziomie bytowym. A potem, tego lata, gdy moja matka poznała mojego ojca i postanowiła towarzyszyć mu w wyprawie na daleką północ, Faith i Zlatko zginęli w pożarze, który pochłonął ich dom i wszystkie świecidełka jednym, prędkim haustem, jakby z powodu odejścia trzeciego domownika stracili równowagę i spadli ze skraju świata w otchłań.
Mama uniknęła pożaru, ale i tak umarła, ponieważ ja ją zabiłam. Byłam tylko smutnym, mikrym noworodkiem, dlatego mi wybaczono, jednak tato nigdy nie przestał opłakiwać Mary. Stawała się bohaterką wszystkich historii opowiadanych mi przed snem, każda księżniczka miała jej szare oczy i każdy smok jej temperament. Ubierano mnie w przerobione rzeczy z szafy Mary. A kiedy skończyłam piętnaście lat, pasowały już na mnie idealnie, bo była chuda i niska tak jak ja, z tą różnicą, że włosy spływały jej ciężkim brzemieniem na plecy. Mnie nigdy nie udało się tak zapuścić włosów; trzeba by było o nie dbać, a do tego nie miałam cierpliwości. Każdego dnia czułam ją w sposób znacznie się różniący od tego, jak odczuwał ją ojciec: radosna reszka kontra ponury orzeł.
Rosłam poza macicą mojej matki niczym różowa pąkla. Przez prawie całą ciążę rodzice przebywali na kanadyjskich Terytoriach Północno-Zachodnich i w swojej wyobraźni byłam wtedy kawałkiem gumy do żucia, który jakiś niechlujny bóg przylepił do jej jelit. Później, kiedy przeszłam do szóstej klasy, zaczęłam się interesować tymi sprawami i dowiedziałam się, że gdybym umarła, zaklinowawszy się w ciemnych zakamarkach ciała mojej matki (zamiast zwyczajnie spłynąć z tego maleńkiego przyczółka egzystencji i stać się ofiarą poronienia), wtedy to ciało robiłoby wszystko, żeby sobie ze mną poradzić. Jego układ odpornościowy uznałby mojego trupka za zagrożenie i zaczął go oblepiać warstwami wapnia i minerałów; mówiąc w skrócie: zamieniłby mnie w lithopediona, czyli kamienne dziecko. Stałabym się prawie posągiem.
Nie przestawałam jednak rosnąć, powodując skurcze i zawstydzającą niezdolność do utrzymania nawet śladowej ilości sików. Łożysko pozbawione tego dobra, jakim jest miła, mięciutka macica, przylepiło się do kilku narządów: do jednej nerki, fragmentu jelita i boku przepracowanego pęcherza moczowego. Po trzydziestu tygodniach matka nie zaczęła rodzić, tylko straciła przytomność. Oboje z tatą wrócili już wtedy do Toronto, żebym mogła się urodzić w szpitalu. Tato natychmiast zawiózł mamę na ostry dyżur. Po godzinie wyjęto mnie z głębokiego rozcięcia, zakrzywionego, czerwonego i groźnego, które wyglądało jak dodatkowe żebro narysowane przez dziecko. A mojej matce obumarł mózg.
– Właśnie wróciliśmy z północy – opowiadał mi tato, przedzierając się przez tę bolesną historię krótkimi zdaniami zbudowanymi ze starannie dobranych słów. – Wiedzieliśmy, że tam jesteś, tylko nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie. Po prostu coś zakładaliśmy, rozumiesz? Nie było czasu na wezwanie lekarza. Wszystko wydawało się w porządku. A potem koniec. Jednego dnia. Po wszystkim. I zostaliśmy tylko ty i ja.
Każde słowo było zwaloną kłodą, którą musiał wywlekać z pamięci bardzo ostrożnie, bo inaczej woda mogłaby rozsadzić tamę, a on straciłby kontrolę.
– Czekałem trzy dni, zanim pozwoliłem im ją odłączyć, czekałem, aż będziesz mogła opuścić oddział noworodków. Wiedziałem, kiedy kładłem cię na jej piersi, że to koniec. Nie ruszała się. Gdyby jeszcze tam była, toby cię przytuliła, choćby nie wiem co.
Przyznam, że kiedy byłam młodsza, nabawiłam się obsesji na punkcie lithopedionów, kamiennych dzieci, które czasami tkwiły niewykryte w brzuchu matki do końca jej życia. Czytałam na ten temat wszystko, co tylko wpadło mi w ręce: stare broszury medyczne znajdowane w antykwariatach, encyklopedie w bibliotece oraz – najlepsze źródło największych dziwactw – Internet. Ta obsesja wręcz nie pozwalała mi żyć, bo stale wymyślałam scenariusze i alternatywne zakończenia. Na przykład co by było, gdybym odmówiła przyjścia na świat? Albo gdybym to nie ja zabiła matkę, tylko ona mnie, powlekając mój płodowy szkielecik twardą skorupą i zamieniając go w coś podobnego do ostrygi z kawalątkiem miękkiego mięsa w środku? Próbowałam sobie wyobrazić, jakby to wyglądało, gdybym się zamieniła w zmumifikowany płód, nieruchomy jak pień drzewa w matczynych wnętrznościach. Czy moje palce zrosłyby się jak u małych syrenek, których wizerunki znajdowałam w sieci? Czy moje powieki pozostałyby na zawsze zamknięte jak u szczeniaka, który nigdy nie dorósł? Czy wciąż byłabym tutaj jako maleńki duch nawiedzający szpik i bębenki w uszach żywego mauzoleum?
Godzinami leżałam na boku na zboczu tego oddalonego pagórka na tyłach najstarszej części Winterson, gdzie jest pochowana matka, wyobrażając sobie, że powoli otula mnie zwapnienie. Po tym, jak w któreś niedzielne popołudnie Floyd omal mnie nie rozjechał kosiarką spalinową, postanowiłam przenieść się bliżej starych, koślawych grobów, stojących jeden obok drugiego jak krzywe zęby w żuchwie, bo kosiarka nie dałaby rady tam wjechać, dlatego mogłam bezpiecznie leżeć nieruchomo, skręcona w rogalik na szarzejących nagrobkach jak półksiężyc na trawiastym niebie.
Ale to wszystko było przedtem. A teraz jestem szalenie zajęta, bo robię za ducha.
CZAS ZAMKNIĘCIA
Kilka dni dzieliło mnie od szesnastych urodzin i cieszyłam się, że koniec, że nie będę więcej piętnastolatką. Za duża presja. Pewnie z winy Netflixa uważałam się za chodzącą porażkę, bo byłam jeszcze dziewicą i ani trochę nie wyglądałam jak idealnie zadbana dwudziestopięciolatka. Ani też jak uczestniczka jednego z tych programów, w których laski w moim wieku są umięśnione i mają ten klasyczny styl (czerwone usta i perły w liceum – norma, prawda?). Tamtego dnia siedziałam do późna, słuchając muzyki, planując dalsze życie po skończeniu szkoły i gładząc się po nogach, do tego miejsca, gdzie zaczynały się mięśnie i krzywizny bioder. Dlatego byłam jeszcze totalnie zaspana, gdy następnego ranka zeszłam na dół na palcach tuż przed południem, wygnana z mojego kokonu przez głód i świadomość, że w kredensie są pop-tarts, moje ulubione herbatniki.
– Witaj, Winifred. Jak się masz, drogie dziecko?
Aż podskoczyłam, bo już się zdążyłam dopasować do leniwego, wakacyjnego rozkładu dnia. Pan Ferguson siedział w kuchni na jednym z dwóch czerwonych krzeseł przy naszym okrągłym stole. To on kierował wszystkimi sprawami w Winterson, od nabożeństw w kaplicy po naprawę sprzętu, i ubierał się w krzykliwy garnitur w prążki, który wyglądałby spoko, gdyby nie to, że prążki były w trzech – ohydnych – odcieniach zieleni. Miał też kolekcję pionowych zmarszczek żłobiących mu czoło nad brwiami. Kiedy opierał rękę na blacie stołu, przy którym skutecznie załatwiało się różne sprawy, zauważyłam, że na nogach ma wciąż swoje wyjściowe buty, niesamowicie duże i bardzo lśniące.
– Super. A pan jak się miewa, panie Ferguson?
Rzadko kiedy przychodził do krematorium albo do biura, a już z pewnością nigdy do naszego mieszkania znajdującego się nad tym drugim, kiedy więc zjawił się we wtorek w południe, od razu nabrałam podejrzeń.
– No cóż, długo by opowiadać, nieprawdaż?
Z wielkim wysiłkiem powstrzymałam się i nie przewróciłam oczami. Co kieruje ludźmi, że odpowiadają tak pokrętnie na najprostsze pytania? I kto wchodzi do czyjejś kuchni w butach? I pomyśleć, że to ja wychowywałam się bez matki. Jezu.
Pan Ferguson westchnął i spuścił głowę. Ojciec stał oparty o blat. Z czajnika za jego plecami jeszcze unosiła się para, a z kredensu zostały wyjęte dwa różne kubki. Wyglądało to tak, jakby zabrał się do szykowania herbaty, ale przerwał w połowie.
Ferguson uderzył rozpostartą dłonią w stół i stanął na swoich kajakowatych stopach.
– No to będę się zbierał. Zostawiam was. Thomas? – Wyciągnął tę samą, lekko zesztywniałą dłoń do taty, który przyjął ją powolnym, meandrującym ruchem. – Przemyśl, co ci powiedziałem. Najważniejsze to się przygotować. Nie wolno tracić nadziei, do samego końca.
Tato pokiwał głową, powoli i z namysłem. Również powoli i z namysłem uścisnął dłoń Fergusonowi.
– No to do widzenia, Winifred. Bądź grzeczna. Pilnujesz cmentarza w naszym imieniu?
Odpowiedziałam uśmiechem, który nie objął moich oczu, bo te wciąż wbijałam w ojca. Opierałam się o blat jak kwiat ze złamaną łodygą.
Pan Ferguson przeprowadził swoje ogromne buty przez naszą tycią kuchnię, każdym krokiem pokonując półtorej płytki z linoleum. Na końcu niejako akrobatycznym ruchem wsunął się do maleńkiego korytarza i zszedł na dół. Usłyszałam trzask zamykających się za nim drzwi i wreszcie byłam w stanie się poruszyć.
– Co się dzieje, tato?
Nie odpowiedział od razu. Zamiast tego nalał wrzątku do kubków i osłodził czubatymi łyżeczkami cukru. Otwarłam lodówkę i chwyciłam puszkę z mlekiem skondensowanym, z dwoma otworami wybitymi w wieczku, i podałam mu ją. Wiedziałam, że musi upłynąć kilka minut, zanim mi odpowie, więc usiadłam na krześle, które dopiero co okupował pan Ferguson. Czułam gołymi nogami, że siedzenie jest jeszcze ciepłe. Tato postawił kubek przede mną, a potem mnie zadziwił, bo wyciągnął spod stołu drugie krzesło i postawił swój kubek obok zeszłotygodniowej gazety. Po chwili siedzieliśmy naprzeciwko siebie, jakbyśmy zamierzali przeprowadzić rozmowę.
Natychmiast się zaniepokoiłam.
– Co jest? Co się dzieje, tato?
– No więc cmentarz nie bardzo sobie radzi. W sensie biznesowym.
Ta sama, dobrze znana wewnętrzna bitwa, żeby zaoszczędzić słów i jednocześnie je z siebie wyrzucać; w danym momencie nie było to szczególnie zachęcające. W danym momencie denerwowałam się jeszcze bardziej niż zwykle i usiłowałam mu pomóc poprzez zadawanie właściwych pytań.
– Biznesowo? Mówisz o zarabianiu na krematorium?
Przytaknął, wyraźnie wdzięczny za podpowiedź i jednocześnie zirytowany, że rozmowa nabiera tempa.
– I w ogóle.
– Ale przecież nie mogą zamknąć krematorium, prawda? Ludzie muszą być gdzieś kremowani.
– Są firmy, które robią to taniej. Ferguson mógłby oszczędzić na kosztach remontów starego krematorium, tego mieszkania. – Zadarł głowę i omiótł spojrzeniem kuchnię. – I nie musiałby też płacić twojemu staruszkowi.
– Co? Tato, oni nie dadzą tu rady bez ciebie! – Z chwili na chwilę zaczęłam panikować i to na maksa.
– To jeszcze nie jest pewne. Dowiemy się kiedyś tam. Pod koniec lata.
– Koniec tego lata? Co jest, do cholery, tato? Co będzie z nami? A nie mógłby podnieść ceny kremacji? I co z pochówkami?
– Przecież to by nie było w porządku. Nie wolno tak zdzierać z ludzi, nie w takich czasach.
– Mam to w dupie!
– Nieprawda.
– A właśnie że tak. Każcie im płacić dwa razy tyle. Ja nie chcę się stąd wyprowadzać!
– Win, wszystko się jakoś rozwiąże. Ja to rozwiążę.
Każde słowo było rzeźbione jednostajnymi ruchami twarzy – usta, policzki i brwi oklejały samogłoski spółgłoskami jak gliną. Przypominało to próby porozumiewania się pod wodą.
– No i dokąd byśmy poszli? Tu jest nasz dom! To jest dom Kluchy! Co z nim?
Wskazałam palcem naszego psa rozwalonego na chłodnych kuchennych płytkach, bo gorączkowo usiłowałam powołać się na coś więcej niż tylko na siebie w tej kłótni. Stwór ledwie zastrzygł uchem na dźwięk swojego imienia.
Klucha był mieszańcem mopsa i chihuahuy, którego woziliśmy w metalowym wózku, bo nam się nie chciało targać jego tłustego tyłka na smyczy. Dostałam go w prezencie na dziewiąte urodziny od młodszej siostry ojca, hałaśliwej kobiety o imieniu Ida. Tak naprawdę to wywodził się z sytuacji typu „porzucili go i zwiali”, ale wolałam uważać, że był to gest od serca skądinąd skąpej kobiety. Przed tą wizytą połączoną z wręczeniem psa widziałam Idę zaledwie raz, kiedy spotkaliśmy się z nią na lunchu w barze z hamburgerami przy autostradzie, bo tato musiał podpisać jakieś papiery związane z majątkiem ich rodziców.
Uświetniliśmy wtedy moje urodziny starymi filmami i cytrynowym ciastem z bezą; musiałam trzymać to ciasto przez całą noc na blacie, żeby beza stwardniała i dało się w nią wsadzić świeczki. Kiedy zabrzmiał dzwonek, oboje z tatą zeszliśmy, żeby otworzyć drzwi; ja miałam nadzieję, że to listonosz z urodzinowym prezentem od kogoś, a tato się bał, że to coś związanego z pracą. Wyszło na to, że to ja miałam rację. To była Ida, która nie dała się zaprosić do środka. Spieszyła się, gnała na zachód, gdzie miała się spotkać z jakimś emerytowanym strażakiem poznanym na Tinderze. Z powodu silnej alergii nowego narzeczonego jej otyły siedmioletni kundel nie mógł jej towarzyszyć w tej podróży.
– No to sobie pomyślałam, kto się lepiej zajmie moją Klusią niż moja malutka Winifred? Wy nie będziecie się w najbliższym czasie nigdzie włóczyć, więc psiak będzie tu miał miły dom, wasze towarzystwo i mnóstwo miejsca do biegania.
Spojrzeliśmy na to coś u jej stóp, co wskazywała palcem, i zobaczyliśmy tłuste cielsko, które albo spało jak zabite, albo było zabite. Próbowałam sobie wyobrazić tego psa, jak biegnie; należało wątpić, czy jego łapy w ogóle pracują – wystawały z fałd sadła niczym patyki ze zrogowaciałymi korzeniami na końcach. Pochyliłam się, poklepałam go po jasnobrązowym łbie i zostałam nagrodzona głębokim westchnieniem. Zadowolona, że pies jednak żyje, uściskałam Idę, ale nie chciało mi się pytać, dlaczego jej pies płci męskiej wabi się Klucha. Nic mnie to nie obchodziło. Ida obróciła się na obcasie z zielonej skóry i pomaszerowała do swojego buicka z pracującym silnikiem, zanim tato zdążył się z nią przywitać. Patrzyliśmy, jak znika w oddali niczym kometa z ogonem z gumy i żwiru, jak dwa razy wciska klakson i macha upierścienioną dłonią wystawioną za okno. A potem spojrzeliśmy znów na górny schodek, na psa, który przespał moment pożegnania. Tato wziął go na ręce, po czym stękając i uginając się pod ciężarem, zaniósł grubasa na górę do naszego mieszkania i ułożył go na kanapie z obiciem w kwiatki.
Byłam przeszczęśliwa.
– To moje najlepsze urodziny!
Naprawdę tak uważałam. Pies nie ruszył się z miejsca do końca dnia, nawet wtedy, gdy nasadziłam mu na łeb papierową czapeczkę urodzinową.
A teraz mieliśmy skazać go na bezdomność. W mojej głowie skwierczały miniaturowe, oślepiające eksplozje, jakbym tam miała starą lampę błyskową. Ogarnęłam sentymentalnym spojrzeniem wnętrze naszej małej, ale słonecznej kuchni, odnosząc wrażenie, że wszystko jest już maźnięte niepewnością, a może i zagładą.
I oczywiście oboje wiedzieliśmy, dlaczego ta sytuacja jest tak krytyczna – bo tu przecież była mama, to znaczy jej prochy w małej metalowej urnie pochowane nieopodal eleganckiej wierzby, która w zależności od pory roku płakała bujną zielonością albo kościotrupim żalem. Ciotka Roberta też była tu pochowana, ale jej grób mogłam odwiedzać tylko od czasu do czasu i nie czuć się jak dezerter, bo z prawdziwą, żywą wersją Roberty obcowałam przez wiele lat. Ale mama? Jak moglibyśmy żyć bez niej tuż obok?
Tato wyciągnął rękę ponad blatem stołu i poklepał mnie po dłoni.
– Coś wymyślimy. Może pojedziemy na zachód, tam gdzie kiedyś mieszkali moi rodzice. – Wstał i zaczął grzebać w kredensie, szukając czegoś na obiad. – Spaghetti dzisiaj?
Spaghetti? Obiad? Jak on mógł teraz myśleć o jedzeniu? Jak mógł tak zwyczajnie wrócić do codziennych zajęć? Miałam wrażenie, że zaraz się porzygam i że jeśli to zrobię, to będę rzygać sercem. Nie odezwałam się, a on westchnął.
– Mamy za sobą gorsze rzeczy.
Może on miał. Moje ciężkie przeżycia zostały pogrzebane w amnezji niemowlęctwa. A teraz sytuacja zrobiła się krytyczna. Całe moje życie było zagrożone z winy niespinających się budżetów oraz starucha w kraciastych spodniach.
Próbowałam wyobrazić sobie ojca w prawdziwym świecie. I oczyma duszy zobaczyłam go sterczącego na rogu jakiejś ulicy; miał długą, smutną brodę przeplecioną szarymi, drucianymi pasemkami i potrząsał puszką, w której grzechotała smętna garstka drobnych monet. Ja grałam na harmonijce i szurałam nogami, nieudolnie udając, że tańczę w takt melodii. Klucha spał na zimnym cemencie, a na karku miał tabliczkę z napisem: „Zbieramy na wózek dla mnie”. W końcu oczy zaszły mi łzami.
Tato położył mi dłoń na ramieniu.
– Win, może potrzebujemy zmiany. Każdy jej potrzebuje. – Potrząsnął mną delikatnie, jakby wybudzał mnie z głębokiego snu. – Może nadszedł czas, żeby coś zmienić.
– Ja nie chcę, żeby akurat to było tą zmianą, której potrzebujemy! – Usłyszałam swój głos; prawie krzyczałam. – Zmieńmy się w jakiś inny sposób: przejdźmy na dietę, więcej ćwiczmy, zapiszmy się na zajęcia z dżudo, nauczmy się czytać mapy. Wszystko, tylko nie to.
Wybiegłam z kuchni do dużego pokoju i potem na górę do mojej sypialni. Wdrapałam się do hamaka, o mały włos zapominając o tym, że trzeba dotknąć podłogi kolejno każdym paluchem – ale jednak sobie o tym przypomniałam – i objęłam się ramionami. Hamak zawieszony po skosie w najdalszym rogu pokoju, między jedną krokwią a drugą, zaczął się powoli, miarowo kołysać i od razu poczułam się lepiej. Nigdy nie miałam prawdziwego łóżka, tylko ten hamak z frędzlami, które były trochę postrzępione i brudne na końcach, ale za to mogłam z niego wyglądać przez okno od frontu. Wybłagałam ten hamak, kiedy byłam mała, bo chciałam zostać Robinsonem Crusoe – tato, dziwny rodzic, który polega wyłącznie na własnym zdaniu w kwestiach wychowawczych, natychmiast wyprawił się do sklepu i mi go kupił.
Powietrze tu na górze było inne i mogłam znowu oddychać.
Do pokoju przez panoramiczne okno zajmujące prawie całą frontową ścianę wlewał się snop jasnożółtego światła, w którym wirowały koty kurzu unoszące się od pasiastego dywanika; po chwili opadały, przemykały po podłogowych deskach i osiadały na półkach biblioteczki, zastawionych moimi najwspanialszymi skarbami w zakręcanych słoikach. Ten nawyk gromadzenia rzeczy odziedziczyłam zapewne po dziadku Zlatku. W moim skarbcu miałam puste ptasie gniazdo przypominające kształtem tornado, tyle że miniaturowe i uwite z trawy; maleńką czaszkę kruka; dwie gumki do włosów z koralikami zmętniałymi ze starości, pamiątki po matce; kamyki o jakby znajomych kształtach… Oprócz słoików posiadałam też kolekcję komiksów i klasycznych powieści, które wyszperałam ze stosów książek w sklepie z używanymi rzeczami. Pod skośnym sufitem ozdobionym ołówkowymi szkicami grobów i gości cmentarza znajdowało się moje biurko na giętych nóżkach oraz poducha ze sztruksu, na której układałam do snu Kluchę.
Z tą wyprowadzką to jeszcze nie było nic pewnego, ale sprawa wyglądała na poważną, skoro pan Ferguson pokwapił się do nas z tą informacją i skoro ojciec raczył mi o tym powiedzieć. Lada chwila miał nadejść lipiec i zanosiło się na czekanie do września, aż spadnie na nas ostatni cios topora. Więcej niż miesiąc to wieczność, pocieszałam się, że zostało jeszcze full czasu w zanadrzu, zanim zacznie się tu stopniowo wciskać strach. Musiał istnieć jakiś sposób na pozostanie na Winterson, bo życie po drugiej stronie żelaznego ogrodzenia było okropne – brudne, wrzaskliwe, zmuszające do decyzji i w ogóle brutalne. Tam wszystko przytłaczało, a ja byłam za słaba, żeby to udźwignąć.
Wyobrażałam sobie setki sposobów na zarobienie pieniędzy, poczynając od straganu z lemoniadą przez pracę na pół etatu i wyprzedaże garażowe, a kończąc na kradzieżach kieszonkowych. Wszystko wchodziło w rachubę, serio. Kiedy na górę przyszedł tato z talerzem spaghetti z kawałkami parówki, czułam się już lepiej.