Mistrzowsko łącząc horror, czarny humor i niesamowity romans, autorka prowadzi nas śladami bohaterów dręczonych przeraźliwym smutkiem. Nastrojowa, intymna i melodyjna – ta powieść wręcz śpiewa.


Winifred mieszka z ojcem w domu na cmentarzu, w pobliżu grobu swojej matki. Dziewczyna spędza czas samotnie, snując się ze swoim grubym psem między zaniedbanymi grobami. Przez to pojawiają się plotki, że cmentarz jest nawiedzony.

Sprawą zaczyna się interesować firma organizująca wycieczki „po nawiedzonym Toronto” oraz kuzynka hochsztaplerka. Nawet ojciec Winifred jest przekonany, że cmentarz odwiedza jego ukochana zmarła żona.

Wszystko się zmienia, gdy do dziewczyny zaczyna przychodzić prawdziwy duch nastolatki, która zginęła kiedyś tragicznie w pobliskim wąwozie. Od tej pory nic już nie jest takie samo. Winifred musi inaczej spojrzeć na życie, śmierć i miłość. Zwłaszcza na miłość…

***

Winifred zabiera nas w emocjonującą podróż. Mistrzowsko łącząc horror, czarny humor i niesamowity romans, autorka prowadzi nas śladami bohaterów dręczonych przeraźliwym smutkiem. Nastrojowa, intymna i melodyjna – ta powieść wręcz śpiewa.
„Kirkus Reviews”

Refleksyjna opowieść z nieco wycofanymi bohaterami, którzy tęsknią za bliskością i życiem bez żalu, trwając w otoczeniu, które na to nie pozwala.
„Publishers Weekly”

W 2024 roku autorka znalazła się wśród laureatów The Crime Writers of Canada Awards – Pieśni żałobne dla umierających dziewcząt zostały uznane za najlepszą powieść dla młodzieży. Otrzymała też wyróżnienie w ramach American Indian Youth Literature Award oraz jest na krótkiej liście kandydatów do innych nagród, m.in. Nagrody Brama Stokera.

Cherie Dimaline jest kanadyjską Metyską. Za książkę The Marrow Thieves otrzymała kilka prestiżowych nagród, m.in. czasopisma „Kirkus”, a także Nagrodę Literacką Gubernatora Kanady. Pieśni żałobne dla umierających dziewcząt oraz Hunting by Stars znalazły się na wielu listach bestsellerów. Obecnie mieszka w Toronto i uważa się za rdzenną mieszkankę Kanady, w której żyłach płynie krew Pierwszych Narodów.

Cherie Dimaline
Pieśni żałobne dla umierających dziewcząt
Przekład: Katarzyna Karłowska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 20 lipca 2024
 
 

DZIEWCZYNA MARTWA, CHOĆ ŻYWA

Jest taka wytwór­nia fil­mowa, w któ­rej czo­łówce chło­piec sie­dzi na pół­księ­życu i zarzuca wędkę do nieba. Tak wła­śnie się czuję w moim pokoju na pod­da­szu, gdy sie­dzę przy oknie i patrzę na prze­ta­cza­jącą się mgłę, na spa­da­jące liście albo na tumany śniegu wiru­jące pośród nagrob­ków. Czuję się jak mały chło­piec, który wpraw­dzie ma wędkę, ale w łowie­niu ryb jest do dupy.
Czy w nie­bie można zło­wić coś do jedze­nia? Na jaką przy­nętę łapie się gwiazdy? Sta­rzy ludzie mawiają, że gwiazdy były kie­dyś ludźmi, więc może tra­fiłby się przo­dek w tej czerni? Na przy­kład jakaś bab­cia wijąca się na haczyku jak pstrąg?
W moim pokoju jest jak w mojej gło­wie – mydło i powi­dło, wszyst­kiego za dużo, tylko ja wiem co i jak. Wyją­tek sta­nowi pies, który tu sypia i czę­sto pier­dzi, a latem nie­stety bywa słabo z cyr­ku­la­cją powie­trza. Do tego mój mózg koniecz­nie chce, żeby tę prze­strzeń wypeł­niały wzory. Wyko­nuję więc dzia­ła­nia mate­ma­tyczne na cyfrach wyświe­tla­ją­cych się na budziku (12:34 to 1 + 2 = 3, a jak jesz­cze dodać 1, to wycho­dzi 4) i coraz waż­niej­sza jest dla mnie syme­tria. (Co wie­czór doty­kam dwa razy czub­kami palu­chów desek pod­łogi, zanim wcią­gnę się cała do hamaka).
Chcia­ła­bym spy­tać tatę o te wzory. Chcia­ła­bym wie­dzieć, czy może matka za dużo liczyła albo czy kiedy dra­pała się po lewym uchu, to może pod­skór­nie wrzała z gniewu, dopóki nie podra­pała się także po pra­wym uchu, z taką samą siłą. Ale to pew­nie będzie jedna z tych roz­mów ury­wa­ją­cych się znie­nacka, pod­czas któ­rych zamiast mówić, sku­bie brodę i powo­lutku odchyla się w tył, dopóki nie uzna, że już się wymik­so­wał z mojej cichej histe­rii.
Na pod­da­szu nie muszę się przej­mo­wać, że kogoś stre­suję. Tu na górze mogę się popła­kać bez powodu albo z wszyst­kich powo­dów naraz. Mogę przy­glą­dać się sobie w lustrze i czuć się silna i słaba jed­no­cze­śnie. Mogę kupić farbę w skle­pie z rze­czami za dolara, nama­lo­wać magiczne drzwi na boaze­rii i naprawdę wie­rzyć, że o pół­nocy się otwo­rzą. I mogę wsu­nąć dłoń mię­dzy nogi, i roz­my­ślać o cudzych dło­niach, które też mogłyby wywo­łać uczu­cie, że coś mnie tam uci­ska i zara­zem szczy­pie. Tu na górze mam prawo korzy­stać z wszel­kich przy­wi­le­jów szes­na­stego roku życia, rów­nież tych, któ­rych świat nie akcep­tuje, i nie pono­sić narzu­ca­nych przez niego kon­se­kwen­cji.
Mam tu swój gów­niany gra­mo­fon, który ktoś chciał wyrzu­cić, z gło­śni­kiem, co trzesz­czy, jakby muzyka wyle­wała się spod pięty cięż­kiego buciora. Pusz­czam sobie płyty, które odzie­dzi­czy­łam po matce – The Smi­ths, The Cure, Red Hot Chili Pep­pers, Tori Amos. Kiedy nakła­dam je na talerz i naj­pierw prze­la­tują pierw­sze winy­lowe rowki, te mil­czące, przed muzyką, a potem gło­śnik nabiera życia i wydaje pierw­sze trzesz­czące takty, mam wra­że­nie, że gra­mo­fon nie­po­strze­że­nie się roz­mo­dlił.
Matka powinna nawie­dzać te ciche rysy dzie­lące pio­senki na jej pły­tach, wbi­jać wia­do­mo­ści alfa­be­tem Morse’a w trza­ski i łomoty z gło­śnika. Zamiast tego nawie­dza ojca, spływa mu po żebrach, wypeł­nia jego kana­liki łzowe, odciąga go daleko, daleko… Odbiera mu słowa, czy­niąc go w pew­nym sen­sie rów­nie mar­twym jak ona.
I dla­tego, kiedy ojciec ma zły dzień, tak zły, że pra­wie widzę ślady jej pal­ców na jego nad­garst­kach, pusz­czam jej płyty na cały regu­la­tor, z nadzieją, że przy­wa­bię ją tu na górę, z nadzieją, że schwy­tam ją w pułapkę lśnią­cych oko­pów jej hym­nów. Może w prze­rwie mię­dzy jed­nym a dru­gim utwo­rem nauczy się śpie­wać. I tym spo­so­bem, nie mając haczyka, tylko samą przy­nętę, wycią­gnę ją z czerni.

Miesz­ka­łam na cmen­ta­rzu razem z ojcem w domu na końcu alejki bie­gną­cej w prawo od fron­to­wej bramy. Nasze miesz­ka­nie znaj­do­wało się nad biu­rem taty i widać było z niego Par­lia­ment Street, a także pierw­szy plan kwa­tery poło­żo­nej naj­bli­żej kaplicy. Zamiesz­ka­li­śmy tam jesz­cze w cza­sie, z któ­rego nie mam żad­nych wspo­mnień, kiedy ojciec stwier­dził, że cmen­tarz to jedyne miej­sce, gdzie może ist­nieć. Żyć mu się nie chciało, ale umrzeć nie było mu wolno, bo mia­łam tylko jego.
Mój ojciec, Tho­mas Bli­ght, był głów­nym ope­ra­to­rem kre­ma­to­rium na Win­ter­son, jed­nym z naj­star­szych cmen­ta­rzy w mie­ście. Spę­dza­łam z tatą mnó­stwo czasu, prze­mie­rza­jąc razem z nim żwi­rowe ścieżki dzie­lące groby na nieme osie­dla. Ale nawet gdy­by­śmy miesz­kali w jakimś cia­snym miesz­kanku w bloku, gdzie tato mógłby się sta­rać wyna­gra­dzać mi brak matki wła­sno­ręcz­nie kle­co­nymi dom­kami dla lalek i jaskra­wo­ró­żo­wymi ścia­nami, jak robią to inni samotni tatu­sio­wie, nawet gdyby jakimś cudem udało nam się zdo­być milion dola­rów i kupić dom z wła­snym pod­jaz­dem w dziel­nicy Cab­ba­ge­town, to i tak włó­czy­ła­bym się za nim do nie­czyn­nej sta­rej kaplicy i rów­nie zapy­zia­łego budynku, w któ­rym mie­ściło się kre­ma­to­rium.
Już w wieku dzie­wię­ciu lat zauwa­ży­łam, że na innych to działa, jak mówisz im o tru­pach pocho­wa­nych na twoim podwórku, i że na cmen­ta­rzu ludzie nabie­rają ochoty na seks.
Mia­łam sześć lat, gdy po raz pierw­szy zoba­czy­łam, jak ludzie to robią. Sie­dzia­łam aku­rat na mar­mu­ro­wej pły­cie w jed­nym z gro­bow­ców i wyja­da­łam płatki śnia­da­niowe Lucky Charms z pla­sti­ko­wego pojem­nika. Włosy mia­łam wtedy w odcie­niu brud­nego blondu, a nie ciem­no­brą­zowe jak teraz, ale za to były obcięte podob­nie – równo i dość krótko, do ramion, z tą róż­nicą, że nosi­łam też pla­sti­kową opa­skę. I kryło się w nich wię­cej koł­tu­nów i jakichś przy­pad­ko­wych papro­chów, raczej wię­cej niż dzi­siaj.
Gro­bo­wiec Mor­ri­so­nów ma becz­kowe skle­pie­nie i kru­szy się jak igloo ukle­pane z wil­got­nego pia­sku. Wpeł­za­łam tam ukrad­kiem, żeby zjeść obok Mor­ri­sona Miał­czyń­skiego, to zna­czy kocich kostek w tru­mience z pudełka po butach, którą ktoś wci­snął tam kilka lat wcze­śniej. Wszy­scy, kogo­kol­wiek bym spy­tała, twier­dzili, że zwie­rzaka nic nie łączyło z wła­ści­cie­lami gro­bowca. Wsa­dze­nie tu tego kota było aktem sen­ty­men­tal­nego wan­da­li­zmu, o któ­rym tato za nic nie chciał donieść, bo miał sła­bość do cudzej żałoby i do ofiar losu. Nie tylko zosta­wił kota w gro­bowcu, w pudełku owi­nię­tym szczel­nie papie­rem pako­wym, z epi­ta­fium wyma­lo­wa­nym mar­ke­rem „Niech miau­czy w spo­koju”, ale także zapo­mniał napra­wić roz­bity zamek, co cynicz­nie wyko­rzy­sty­wa­łam – gro­bo­wiec słu­żył mi za świe­tlicę od pią­tego do dwu­na­stego roku życia, kiedy to Floyd, nasz kon­ser­wa­tor, zajął się wresz­cie zam­kiem. Nie da się ukryć, że byłam maka­bryczna, jak nie­jedno dziecko pozba­wione matki.
Tam­tego ranka na cmen­ta­rzu krę­cili się żałob­nicy z pogrzebu pani Botelli. Sie­dzia­łam w gro­bowcu, jadłam i ryso­wa­łam bez­myśl­nie kre­ski na zapiasz­czo­nej posadzce, prze­ga­nia­jąc pal­cami stóp mrówki, kiedy zauwa­ży­łam męż­czy­znę w spodniach opusz­czo­nych do kostek; ryt­micz­nie ude­rzał w kobietę pochy­loną nad jed­nym z gro­bów, w sukience zadar­tej do pasa, z fla­ko­watą pier­sią dyn­da­jącą nad płytą nagrobną. Od pierw­szego praw­dzi­wego poca­łunku dzie­liło mnie wtedy jesz­cze sie­dem lat, ale mój żołą­dek pod­sko­czył gwał­tow­nie, jakby ze stra­chu przed karą za to, że zro­bi­łam coś okrop­nego. Coś okrop­nego, a przy tym eks­cy­tu­ją­cego. Pod­kra­dłam się do okna i patrzy­łam na nich. I nagle zosta­łam nie­jako przy­ła­pana.
Męż­czy­zna zadarł głowę, a potem obró­cił ją w stronę gro­bowca. Spoj­rze­li­śmy sobie w oczy i mleko, które wła­śnie wypeł­niało mi usta, pocie­kło po dol­nej war­dze jak strużka dymu.
– Jasna dupa! – Pod­sko­czył, odry­wa­jąc się od kobiety, i gwał­tow­nym ruchem pod­cią­gnął swoje ele­ganc­kie spodnie w kratę.
– Co się dzieje, Joe? Coś nie tak?
Scho­wa­łam się prędko, ale ich głosy prze­do­sta­wały się przez szcze­liny w spę­ka­nym murze niczym wiatr o zapa­chu mię­to­wej gumy do żucia.
– Małe dziecko, jak Boga kocham! Małe, kurwa, dziecko! O tam.
– O Boże, mówisz poważ­nie?
– Jak naj­po­waż­niej. Wyglą­dam, jak­bym żar­to­wał?
– I gdzie ono poszło? Jezu, Joey, co za dziecko? Któ­reś z tych od Diany?
– Tam, w tam­tej budzie!
Kobieta zasty­gła w trak­cie aran­żo­wa­nia swo­ich nylo­nów i maj­tek, a potem wes­tchnęła.
– Joey, co ty gadasz? To prze­cież krypta. W środku nie ma żad­nych dzieci, no chyba że mar­twe.
– Nie, Angela, przy­się­gam, że je widzia­łem. Wga­piało się pro­sto we mnie upior­nymi oczami. I usta miało całe, bo ja wiem… jakieś takie upa­prane. Aż mi zwiądł ze stra­chu.
– Masz klasę. – Nie­zbor­nymi ruchami popra­wiła ubra­nie i stertę sztucz­nie skrę­co­nych loków na czubku głowy. Po chwili znowu się ode­zwała, tym razem łagod­niej­szym tonem: – Chodź, dogo­nimy tam­tych. Po pro­stu jesteś zde­ner­wo­wany. W końcu to pogrzeb two­jej matki.
– Ale przy­się­gam, że je widzia­łem…
– Ach, daj już spo­kój. To pew­nie był jakiś ptak.
Ten jej macie­rzyń­ski ton brzmiał jed­nak bez­barw­nie, bo prze­ci­skał się przez gumę do żucia. Kiedy odwa­ży­łam się wysu­nąć głowę, kobieta pro­wa­dziła swo­jego towa­rzy­sza w stronę par­kingu, lekko się kole­biąc w poży­czo­nych pan­to­flach na wyso­kim obca­sie. Na posadzce roz­lała się plama mojego śnia­da­nia.
Nie po raz ostatni było tak namięt­nie na cmen­ta­rzu; ludzie obści­ski­wali się tu pod­czas godzin otwar­cia, nocami nasto­latki prze­ska­ki­wały przez ogro­dze­nie, żeby obma­cy­wać się wśród gro­bów, a mię­dzy pogrze­bami i czu­wa­niami docho­dziło nie­kiedy do kopu­la­cji za kaplicą. Tato twier­dził, że to dla­tego, że żałoba robi z czło­wie­kiem dziwne rze­czy, ale ja wie­dzia­łam, że tak jest, bo ludzie to zasad­ni­czo debile.

W mojej wyobraźni tato miał ponad dwa metry wzro­stu, grał w dru­ży­nie Toronto Maple Leafs i w ogóle nie sypiał, bo nie musiał. Kiedy trzeba było wymie­nić kostkę bru­kową w chod­niku, po pro­stu ją obra­biał cio­sami karate. Nocami, kiedy dar­łam się, że jakiś ohydny potwór bębni gałę­zia­stymi pal­cami w okno w moim pokoju, wyry­wał futrynę, ot tak, a potem odła­my­wał kolejno wszyst­kie palce w obu dło­niach bestii. Następ­nego wie­czoru po kola­cji roz­pa­la­li­śmy za domem ogni­sko z tego nawie­dzo­nego drewna i pie­kli­śmy pianki na paty­kach.
Ale wyobraź­nia to jedno, a życie to coś cał­kiem innego.
Tho­mas Bli­ght był może czło­wie­kiem cichym i nie rzu­cał się w oczy, ale obser­wo­wa­nie go było fascy­nu­jące. Po pierw­sze, sta­wiał kroki jak plą­sa­jąca gazela o mega­dłu­gich koń­czy­nach i do tego machał rękami, jakby to były wio­sła ukryte w ręka­wach. A po dru­gie, jak już coś mówił, to w taki spo­sób, jakby każde następne słowo miało ogo­ło­cić jego konto ban­kowe, więc lepiej było go nie wypo­wia­dać. Nawet moje imię wyma­wiał kom­pak­towo – nie „Wini­fred”, tylko „Win”.
Foto­gra­fię mamy usta­wił na półce nad komin­kiem jak sta­tu­etkę Oscara; fakt, że kochała go kobieta tak piękna, trak­to­wał jako swoje naj­waż­niej­sze życiowe osią­gnię­cie. Moja bab­cia, Faith Tru­deau, była Mety­ską znad Zatoki Jerzego, gdzie białe pia­ski prze­sy­pują się do zie­lo­nych wód jeziora Huron jak cukrowe skały Dover. Dzia­dek nazy­wał się Zlatko Kal­der i był synem rumuń­skiego Roma, któ­rego rodzina przy­była do Kanady pod­czas ostat­niej wiel­kiej fali migra­cyj­nej w 1970 roku. Poznali się, gdy aku­rat prze­jeż­dżał tam­tędy zde­ze­lo­wa­nym pick-upem, na któ­rym urzą­dził swój obwoźny skle­pik z nostal­gią, sku­pu­jąc i sprze­da­jąc stare rze­czy. Stąd wła­śnie wzięły się moje szare oczy prze­ka­zane mi po nim przez matkę, dar od rumuń­skiej ojczy­zny, któ­rej ni­gdy nie chciało mi się poszu­kać na glo­bu­sie.
Matka Zlatka wtedy już nie żyła, a jego ojciec odłą­czył się od taboru, dla­tego nie było nikogo, kto by opro­te­sto­wał mał­żeń­stwo z out­si­derką. Odbyła się skromna cere­mo­nia w kuchni na ple­ba­nii miej­sco­wego księ­dza (opła­cona zega­rem wydo­by­tym z przy­czepy pick-upa tam­tego ranka) i zostali mał­żeń­stwem. Miesz­kali razem do końca swo­ich dni, wycho­wu­jąc swoją jedyną córkę – moją matkę, Mary Bax Kal­der – w rude­rze na obrze­żach jakiejś mie­ściny.
Tato twier­dził, że mama opo­wie­działa mu wszystko o tam­tym domu, który wyda­wał się jak z bajki, bo był pełen popsu­tych zega­rów, hafto­wa­nych kami­ze­lek, man­kie­tów naszy­wa­nych pacior­kami i moka­sy­nów z kora­li­kami. Dziad­ko­wie pro­wa­dzili lom­bard i czer­pali spore zyski w week­end Święta Kró­lo­wej Wik­to­rii, kiedy tury­ści par­ko­wali jeden przy dru­gim na ich kamie­ni­stym pod­jeź­dzie, bar­dzo chcąc przy­wieźć cząstkę tej zwa­rio­wa­nej chatki do mia­sta. Nie mając poję­cia, jakie wtedy obo­wią­zy­wały stroje, wyobra­ża­łam ich sobie w skó­rza­nych kur­tach i spodniach. (Póź­niej zna­la­złam foto­gra­fię, na któ­rej oboje mieli dłu­gie włosy i wyglą­dali, jakby wła­śnie ścią­gnęli do domu z festi­walu hipi­sów w Wood­stock).
Kiedy mama nauczyła się cho­dzić, towary ze skle­piku stały się jej zabaw­kami. Kawa­łek sta­rej koronki kojąco maso­wał jej spuch­nięte dzią­sła, kiedy ząb­ko­wała; zaśmie­wała się na dźwięk, jaki wyda­wały frag­menty zwie­rzę­cych cza­szek przy ude­rze­niu o brzegi żeliw­nej wanny. Dla­tego Kal­de­ro­wie sprze­da­wali teraz tylko więk­sze meble, mało inte­re­su­jące dla ich córki, nad­ra­bia­jąc utra­cone zyski dzięki talen­towi Faith do file­to­wa­nia ryb.
Rybacy z zatoki pod­rzu­cali skrzy­nie i kosze zdo­by­czy z całego dnia i bab­cia wyko­ny­wała to zada­nie z meto­dyczną pre­cy­zją i wielką dumą, pod­pi­su­jąc się nacię­ciem, które zaczy­nało się od płe­twy grzbie­to­wej i bie­gło aż do tyłka ryby, gdzie prze­obra­żało się w ostry zyg­zak przy­po­mi­na­jący literę Z jak Zlatko. Chcąc nie chcąc, stała się Zor­rem file­to­wa­nia, i to tylko dla­tego, że zna­ko­wała każdą rybę swoją miło­ścią. Kiedy usły­sza­łam tę histo­rię, wyobra­zi­łam ją sobie w skó­rza­nej kur­cie i czar­nej opa­sce na oku.
Wszech­świat oka­zy­wał im życz­li­wość przez następne dzie­więt­na­ście lat i byli szczę­śliwi, deku­jąc się w swo­jej krzy­wej chatce peł­nej skar­bów niczym piraci na wyż­szym pozio­mie byto­wym. A potem, tego lata, gdy moja matka poznała mojego ojca i posta­no­wiła towa­rzy­szyć mu w wypra­wie na daleką pół­noc, Faith i Zlatko zgi­nęli w poża­rze, który pochło­nął ich dom i wszyst­kie świe­ci­dełka jed­nym, pręd­kim hau­stem, jakby z powodu odej­ścia trze­ciego domow­nika stra­cili rów­no­wagę i spa­dli ze skraju świata w otchłań.
Mama unik­nęła pożaru, ale i tak umarła, ponie­waż ja ją zabi­łam. Byłam tylko smut­nym, mikrym nowo­rod­kiem, dla­tego mi wyba­czono, jed­nak tato ni­gdy nie prze­stał opła­ki­wać Mary. Sta­wała się boha­terką wszyst­kich histo­rii opo­wia­da­nych mi przed snem, każda księż­niczka miała jej szare oczy i każdy smok jej tem­pe­ra­ment. Ubie­rano mnie w prze­ro­bione rze­czy z szafy Mary. A kiedy skoń­czy­łam pięt­na­ście lat, paso­wały już na mnie ide­al­nie, bo była chuda i niska tak jak ja, z tą róż­nicą, że włosy spły­wały jej cięż­kim brze­mie­niem na plecy. Mnie ni­gdy nie udało się tak zapu­ścić wło­sów; trzeba by było o nie dbać, a do tego nie mia­łam cier­pli­wo­ści. Każ­dego dnia czu­łam ją w spo­sób znacz­nie się róż­niący od tego, jak odczu­wał ją ojciec: rado­sna reszka kon­tra ponury orzeł.
Rosłam poza macicą mojej matki niczym różowa pąkla. Przez pra­wie całą ciążę rodzice prze­by­wali na kana­dyj­skich Tery­to­riach Pół­nocno-Zachod­nich i w swo­jej wyobraźni byłam wtedy kawał­kiem gumy do żucia, który jakiś nie­chlujny bóg przy­le­pił do jej jelit. Póź­niej, kiedy prze­szłam do szó­stej klasy, zaczę­łam się inte­re­so­wać tymi spra­wami i dowie­dzia­łam się, że gdy­bym umarła, zakli­no­waw­szy się w ciem­nych zaka­mar­kach ciała mojej matki (zamiast zwy­czaj­nie spły­nąć z tego maleń­kiego przy­czółka egzy­sten­cji i stać się ofiarą poro­nie­nia), wtedy to ciało robi­łoby wszystko, żeby sobie ze mną pora­dzić. Jego układ odpor­no­ściowy uznałby mojego trupka za zagro­że­nie i zaczął go oble­piać war­stwami wap­nia i mine­ra­łów; mówiąc w skró­cie: zamie­niłby mnie w litho­pe­diona, czyli kamienne dziecko. Sta­ła­bym się pra­wie posą­giem.
Nie prze­sta­wa­łam jed­nak rosnąć, powo­du­jąc skur­cze i zawsty­dza­jącą nie­zdol­ność do utrzy­ma­nia nawet śla­do­wej ilo­ści sików. Łoży­sko pozba­wione tego dobra, jakim jest miła, mię­ciutka macica, przy­le­piło się do kilku narzą­dów: do jed­nej nerki, frag­mentu jelita i boku prze­pra­co­wa­nego pęche­rza moczo­wego. Po trzy­dzie­stu tygo­dniach matka nie zaczęła rodzić, tylko stra­ciła przy­tom­ność. Oboje z tatą wró­cili już wtedy do Toronto, żebym mogła się uro­dzić w szpi­talu. Tato natych­miast zawiózł mamę na ostry dyżur. Po godzi­nie wyjęto mnie z głę­bo­kiego roz­cię­cia, zakrzy­wio­nego, czer­wo­nego i groź­nego, które wyglą­dało jak dodat­kowe żebro nary­so­wane przez dziecko. A mojej matce obumarł mózg.
– Wła­śnie wró­ci­li­śmy z pół­nocy – opo­wia­dał mi tato, prze­dzie­ra­jąc się przez tę bole­sną histo­rię krót­kimi zda­niami zbu­do­wa­nymi ze sta­ran­nie dobra­nych słów. – Wie­dzie­li­śmy, że tam jesteś, tylko nie wie­dzie­li­śmy, gdzie dokład­nie. Po pro­stu coś zakła­da­li­śmy, rozu­miesz? Nie było czasu na wezwa­nie leka­rza. Wszystko wyda­wało się w porządku. A potem koniec. Jed­nego dnia. Po wszyst­kim. I zosta­li­śmy tylko ty i ja.
Każde słowo było zwa­loną kłodą, którą musiał wywle­kać z pamięci bar­dzo ostroż­nie, bo ina­czej woda mogłaby roz­sa­dzić tamę, a on stra­ciłby kon­trolę.
– Cze­ka­łem trzy dni, zanim pozwo­li­łem im ją odłą­czyć, cze­ka­łem, aż będziesz mogła opu­ścić oddział nowo­rod­ków. Wie­dzia­łem, kiedy kła­dłem cię na jej piersi, że to koniec. Nie ruszała się. Gdyby jesz­cze tam była, toby cię przy­tu­liła, choćby nie wiem co.
Przy­znam, że kiedy byłam młod­sza, naba­wi­łam się obse­sji na punk­cie litho­pe­dio­nów, kamien­nych dzieci, które cza­sami tkwiły nie­wy­kryte w brzu­chu matki do końca jej życia. Czy­ta­łam na ten temat wszystko, co tylko wpa­dło mi w ręce: stare bro­szury medyczne znaj­do­wane w anty­kwa­ria­tach, ency­klo­pe­die w biblio­tece oraz – naj­lep­sze źró­dło naj­więk­szych dzi­wactw – Inter­net. Ta obse­sja wręcz nie pozwa­lała mi żyć, bo stale wymy­śla­łam sce­na­riu­sze i alter­na­tywne zakoń­cze­nia. Na przy­kład co by było, gdy­bym odmó­wiła przyj­ścia na świat? Albo gdy­bym to nie ja zabiła matkę, tylko ona mnie, powle­ka­jąc mój pło­dowy szkie­le­cik twardą sko­rupą i zamie­nia­jąc go w coś podob­nego do ostrygi z kawa­ląt­kiem mięk­kiego mięsa w środku? Pró­bo­wa­łam sobie wyobra­zić, jakby to wyglą­dało, gdy­bym się zamie­niła w zmu­mi­fi­ko­wany płód, nie­ru­chomy jak pień drzewa w mat­czy­nych wnętrz­no­ściach. Czy moje palce zro­słyby się jak u małych syre­nek, któ­rych wize­runki znaj­do­wa­łam w sieci? Czy moje powieki pozo­sta­łyby na zawsze zamknięte jak u szcze­niaka, który ni­gdy nie dorósł? Czy wciąż była­bym tutaj jako maleńki duch nawie­dza­jący szpik i bębenki w uszach żywego mau­zo­leum?
Godzi­nami leża­łam na boku na zbo­czu tego odda­lo­nego pagórka na tyłach naj­star­szej czę­ści Win­ter­son, gdzie jest pocho­wana matka, wyobra­ża­jąc sobie, że powoli otula mnie zwap­nie­nie. Po tym, jak w któ­reś nie­dzielne popo­łu­dnie Floyd omal mnie nie roz­je­chał kosiarką spa­li­nową, posta­no­wi­łam prze­nieść się bli­żej sta­rych, kośla­wych gro­bów, sto­ją­cych jeden obok dru­giego jak krzywe zęby w żuchwie, bo kosiarka nie dałaby rady tam wje­chać, dla­tego mogłam bez­piecz­nie leżeć nie­ru­chomo, skrę­cona w roga­lik na sza­rze­ją­cych nagrob­kach jak pół­księ­życ na tra­wia­stym nie­bie.
Ale to wszystko było przed­tem. A teraz jestem sza­le­nie zajęta, bo robię za ducha.

CZAS ZAMKNIĘCIA

Kilka dni dzie­liło mnie od szes­na­stych uro­dzin i cie­szy­łam się, że koniec, że nie będę wię­cej pięt­na­sto­latką. Za duża pre­sja. Pew­nie z winy Net­flixa uwa­ża­łam się za cho­dzącą porażkę, bo byłam jesz­cze dzie­wicą i ani tro­chę nie wyglą­da­łam jak ide­al­nie zadbana dwu­dzie­sto­pię­cio­latka. Ani też jak uczest­niczka jed­nego z tych pro­gra­mów, w któ­rych laski w moim wieku są umię­śnione i mają ten kla­syczny styl (czer­wone usta i perły w liceum – norma, prawda?). Tam­tego dnia sie­dzia­łam do późna, słu­cha­jąc muzyki, pla­nu­jąc dal­sze życie po skoń­cze­niu szkoły i gła­dząc się po nogach, do tego miej­sca, gdzie zaczy­nały się mię­śnie i krzy­wi­zny bio­der. Dla­tego byłam jesz­cze total­nie zaspana, gdy następ­nego ranka zeszłam na dół na pal­cach tuż przed połu­dniem, wygnana z mojego kokonu przez głód i świa­do­mość, że w kre­den­sie są pop-tarts, moje ulu­bione her­bat­niki.
– Witaj, Wini­fred. Jak się masz, dro­gie dziecko?
Aż pod­sko­czy­łam, bo już się zdą­ży­łam dopa­so­wać do leni­wego, waka­cyj­nego roz­kładu dnia. Pan Fer­gu­son sie­dział w kuchni na jed­nym z dwóch czer­wo­nych krze­seł przy naszym okrą­głym stole. To on kie­ro­wał wszyst­kimi spra­wami w Win­ter­son, od nabo­żeństw w kaplicy po naprawę sprzętu, i ubie­rał się w krzy­kliwy gar­ni­tur w prążki, który wyglą­dałby spoko, gdyby nie to, że prążki były w trzech – ohyd­nych – odcie­niach zie­leni. Miał też kolek­cję pio­no­wych zmarsz­czek żło­bią­cych mu czoło nad brwiami. Kiedy opie­rał rękę na bla­cie stołu, przy któ­rym sku­tecz­nie zała­twiało się różne sprawy, zauwa­ży­łam, że na nogach ma wciąż swoje wyj­ściowe buty, nie­sa­mo­wi­cie duże i bar­dzo lśniące.
– Super. A pan jak się miewa, panie Fer­gu­son?
Rzadko kiedy przy­cho­dził do kre­ma­to­rium albo do biura, a już z pew­no­ścią ni­gdy do naszego miesz­ka­nia znaj­du­ją­cego się nad tym dru­gim, kiedy więc zja­wił się we wto­rek w połu­dnie, od razu nabra­łam podej­rzeń.
– No cóż, długo by opo­wia­dać, nie­praw­daż?
Z wiel­kim wysił­kiem powstrzy­ma­łam się i nie prze­wró­ci­łam oczami. Co kie­ruje ludźmi, że odpo­wia­dają tak pokręt­nie na naj­prost­sze pyta­nia? I kto wcho­dzi do czy­jejś kuchni w butach? I pomy­śleć, że to ja wycho­wy­wa­łam się bez matki. Jezu.
Pan Fer­gu­son wes­tchnął i spu­ścił głowę. Ojciec stał oparty o blat. Z czaj­nika za jego ple­cami jesz­cze uno­siła się para, a z kre­densu zostały wyjęte dwa różne kubki. Wyglą­dało to tak, jakby zabrał się do szy­ko­wa­nia her­baty, ale prze­rwał w poło­wie.
Fer­gu­son ude­rzył roz­po­startą dło­nią w stół i sta­nął na swo­ich kaja­ko­wa­tych sto­pach.
– No to będę się zbie­rał. Zosta­wiam was. Tho­mas? – Wycią­gnął tę samą, lekko zesztyw­niałą dłoń do taty, który przy­jął ją powol­nym, mean­dru­ją­cym ruchem. – Prze­myśl, co ci powie­dzia­łem. Naj­waż­niej­sze to się przy­go­to­wać. Nie wolno tra­cić nadziei, do samego końca.
Tato poki­wał głową, powoli i z namy­słem. Rów­nież powoli i z namy­słem uści­snął dłoń Fer­gu­so­nowi.
– No to do widze­nia, Wini­fred. Bądź grzeczna. Pil­nu­jesz cmen­ta­rza w naszym imie­niu?
Odpo­wie­dzia­łam uśmie­chem, który nie objął moich oczu, bo te wciąż wbi­ja­łam w ojca. Opie­ra­łam się o blat jak kwiat ze zła­maną łodygą.
Pan Fer­gu­son prze­pro­wa­dził swoje ogromne buty przez naszą tycią kuch­nię, każ­dym kro­kiem poko­nu­jąc pół­to­rej płytki z lino­leum. Na końcu nie­jako akro­ba­tycz­nym ruchem wsu­nął się do maleń­kiego kory­ta­rza i zszedł na dół. Usły­sza­łam trzask zamy­ka­ją­cych się za nim drzwi i wresz­cie byłam w sta­nie się poru­szyć.
– Co się dzieje, tato?
Nie odpo­wie­dział od razu. Zamiast tego nalał wrzątku do kub­ków i osło­dził czu­ba­tymi łyżecz­kami cukru. Otwar­łam lodówkę i chwy­ci­łam puszkę z mle­kiem skon­den­so­wa­nym, z dwoma otwo­rami wybi­tymi w wieczku, i poda­łam mu ją. Wie­dzia­łam, że musi upły­nąć kilka minut, zanim mi odpo­wie, więc usia­dłam na krze­śle, które dopiero co oku­po­wał pan Fer­gu­son. Czu­łam gołymi nogami, że sie­dze­nie jest jesz­cze cie­płe. Tato posta­wił kubek przede mną, a potem mnie zadzi­wił, bo wycią­gnął spod stołu dru­gie krze­sło i posta­wił swój kubek obok zeszło­ty­go­dnio­wej gazety. Po chwili sie­dzie­li­śmy naprze­ciwko sie­bie, jak­by­śmy zamie­rzali prze­pro­wa­dzić roz­mowę.
Natych­miast się zanie­po­ko­iłam.
– Co jest? Co się dzieje, tato?
– No więc cmen­tarz nie bar­dzo sobie radzi. W sen­sie biz­ne­so­wym.
Ta sama, dobrze znana wewnętrzna bitwa, żeby zaosz­czę­dzić słów i jed­no­cze­śnie je z sie­bie wyrzu­cać; w danym momen­cie nie było to szcze­gól­nie zachę­ca­jące. W danym momen­cie dener­wo­wa­łam się jesz­cze bar­dziej niż zwy­kle i usi­ło­wa­łam mu pomóc poprzez zada­wa­nie wła­ści­wych pytań.
– Biz­ne­sowo? Mówisz o zara­bia­niu na kre­ma­to­rium?
Przy­tak­nął, wyraź­nie wdzięczny za pod­po­wiedź i jed­no­cze­śnie ziry­to­wany, że roz­mowa nabiera tempa.
– I w ogóle.
– Ale prze­cież nie mogą zamknąć kre­ma­to­rium, prawda? Ludzie muszą być gdzieś kre­mo­wani.
– Są firmy, które robią to taniej. Fer­gu­son mógłby oszczę­dzić na kosz­tach remon­tów sta­rego kre­ma­to­rium, tego miesz­ka­nia. – Zadarł głowę i omiótł spoj­rze­niem kuch­nię. – I nie musiałby też pła­cić two­jemu sta­rusz­kowi.
– Co? Tato, oni nie dadzą tu rady bez cie­bie! – Z chwili na chwilę zaczę­łam pani­ko­wać i to na maksa.
– To jesz­cze nie jest pewne. Dowiemy się kie­dyś tam. Pod koniec lata.
– Koniec tego lata? Co jest, do cho­lery, tato? Co będzie z nami? A nie mógłby pod­nieść ceny kre­ma­cji? I co z pochów­kami?
– Prze­cież to by nie było w porządku. Nie wolno tak zdzie­rać z ludzi, nie w takich cza­sach.
– Mam to w dupie!
– Nie­prawda.
– A wła­śnie że tak. Każ­cie im pła­cić dwa razy tyle. Ja nie chcę się stąd wypro­wa­dzać!
– Win, wszystko się jakoś roz­wiąże. Ja to roz­wiążę.
Każde słowo było rzeź­bione jed­no­staj­nymi ruchami twa­rzy – usta, policzki i brwi okle­jały samo­gło­ski spół­gło­skami jak gliną. Przy­po­mi­nało to próby poro­zu­mie­wa­nia się pod wodą.
– No i dokąd byśmy poszli? Tu jest nasz dom! To jest dom Klu­chy! Co z nim?
Wska­za­łam pal­cem naszego psa roz­wa­lo­nego na chłod­nych kuchen­nych płyt­kach, bo gorącz­kowo usi­ło­wa­łam powo­łać się na coś wię­cej niż tylko na sie­bie w tej kłótni. Stwór led­wie zastrzygł uchem na dźwięk swo­jego imie­nia.
Klu­cha był mie­szań­cem mopsa i chi­hu­ahuy, któ­rego wozi­li­śmy w meta­lo­wym wózku, bo nam się nie chciało tar­gać jego tłu­stego tyłka na smy­czy. Dosta­łam go w pre­zen­cie na dzie­wiąte uro­dziny od młod­szej sio­stry ojca, hała­śli­wej kobiety o imie­niu Ida. Tak naprawdę to wywo­dził się z sytu­acji typu „porzu­cili go i zwiali”, ale wola­łam uwa­żać, że był to gest od serca skąd­inąd ską­pej kobiety. Przed tą wizytą połą­czoną z wrę­cze­niem psa widzia­łam Idę zale­d­wie raz, kiedy spo­tka­li­śmy się z nią na lun­chu w barze z ham­bur­ge­rami przy auto­stra­dzie, bo tato musiał pod­pi­sać jakieś papiery zwią­zane z mająt­kiem ich rodzi­ców.
Uświet­ni­li­śmy wtedy moje uro­dziny sta­rymi fil­mami i cytry­no­wym cia­stem z bezą; musia­łam trzy­mać to cia­sto przez całą noc na bla­cie, żeby beza stward­niała i dało się w nią wsa­dzić świeczki. Kiedy zabrzmiał dzwo­nek, oboje z tatą zeszli­śmy, żeby otwo­rzyć drzwi; ja mia­łam nadzieję, że to listo­nosz z uro­dzi­no­wym pre­zen­tem od kogoś, a tato się bał, że to coś zwią­za­nego z pracą. Wyszło na to, że to ja mia­łam rację. To była Ida, która nie dała się zapro­sić do środka. Spie­szyła się, gnała na zachód, gdzie miała się spo­tkać z jakimś eme­ry­to­wa­nym stra­ża­kiem pozna­nym na Tin­de­rze. Z powodu sil­nej aler­gii nowego narze­czo­nego jej otyły sied­mio­letni kun­del nie mógł jej towa­rzy­szyć w tej podróży.
– No to sobie pomy­śla­łam, kto się lepiej zaj­mie moją Klu­sią niż moja malutka Wini­fred? Wy nie będzie­cie się w naj­bliż­szym cza­sie ni­gdzie włó­czyć, więc psiak będzie tu miał miły dom, wasze towa­rzy­stwo i mnó­stwo miej­sca do bie­ga­nia.
Spoj­rze­li­śmy na to coś u jej stóp, co wska­zy­wała pal­cem, i zoba­czy­li­śmy tłu­ste ciel­sko, które albo spało jak zabite, albo było zabite. Pró­bo­wa­łam sobie wyobra­zić tego psa, jak bie­gnie; nale­żało wąt­pić, czy jego łapy w ogóle pra­cują – wysta­wały z fałd sadła niczym patyki ze zro­go­wa­cia­łymi korze­niami na koń­cach. Pochy­li­łam się, pokle­pa­łam go po jasno­brą­zo­wym łbie i zosta­łam nagro­dzona głę­bo­kim wes­tchnie­niem. Zado­wo­lona, że pies jed­nak żyje, uści­ska­łam Idę, ale nie chciało mi się pytać, dla­czego jej pies płci męskiej wabi się Klu­cha. Nic mnie to nie obcho­dziło. Ida obró­ciła się na obca­sie z zie­lo­nej skóry i poma­sze­ro­wała do swo­jego buicka z pra­cującym sil­ni­kiem, zanim tato zdą­żył się z nią przy­wi­tać. Patrzy­li­śmy, jak znika w oddali niczym kometa z ogo­nem z gumy i żwiru, jak dwa razy wci­ska klak­son i macha upier­ście­nioną dło­nią wysta­wioną za okno. A potem spoj­rze­li­śmy znów na górny scho­dek, na psa, który prze­spał moment poże­gna­nia. Tato wziął go na ręce, po czym stę­ka­jąc i ugi­na­jąc się pod cię­ża­rem, zaniósł gru­basa na górę do naszego miesz­ka­nia i uło­żył go na kana­pie z obi­ciem w kwiatki.
Byłam prze­szczę­śliwa.
– To moje naj­lep­sze uro­dziny!
Naprawdę tak uwa­ża­łam. Pies nie ruszył się z miej­sca do końca dnia, nawet wtedy, gdy nasa­dzi­łam mu na łeb papie­rową cza­peczkę uro­dzi­nową.
A teraz mie­li­śmy ska­zać go na bez­dom­ność. W mojej gło­wie skwier­czały minia­tu­rowe, ośle­pia­jące eks­plo­zje, jak­bym tam miała starą lampę bły­skową. Ogar­nę­łam sen­ty­men­tal­nym spoj­rze­niem wnę­trze naszej małej, ale sło­necz­nej kuchni, odno­sząc wra­że­nie, że wszystko jest już maź­nięte nie­pew­no­ścią, a może i zagładą.
I oczy­wi­ście oboje wie­dzie­li­śmy, dla­czego ta sytu­acja jest tak kry­tyczna – bo tu prze­cież była mama, to zna­czy jej pro­chy w małej meta­lo­wej urnie pocho­wane nie­opo­dal ele­ganc­kiej wierzby, która w zależ­no­ści od pory roku pła­kała bujną zie­lo­no­ścią albo kościo­tru­pim żalem. Ciotka Roberta też była tu pocho­wana, ale jej grób mogłam odwie­dzać tylko od czasu do czasu i nie czuć się jak dezer­ter, bo z praw­dziwą, żywą wer­sją Roberty obco­wa­łam przez wiele lat. Ale mama? Jak mogli­by­śmy żyć bez niej tuż obok?
Tato wycią­gnął rękę ponad bla­tem stołu i pokle­pał mnie po dłoni.
– Coś wymy­ślimy. Może poje­dziemy na zachód, tam gdzie kie­dyś miesz­kali moi rodzice. – Wstał i zaczął grze­bać w kre­den­sie, szu­ka­jąc cze­goś na obiad. – Spa­ghetti dzi­siaj?
Spa­ghetti? Obiad? Jak on mógł teraz myśleć o jedze­niu? Jak mógł tak zwy­czaj­nie wró­cić do codzien­nych zajęć? Mia­łam wra­że­nie, że zaraz się porzy­gam i że jeśli to zro­bię, to będę rzy­gać ser­cem. Nie ode­zwa­łam się, a on wes­tchnął.
– Mamy za sobą gor­sze rze­czy.
Może on miał. Moje cięż­kie prze­ży­cia zostały pogrze­bane w amne­zji nie­mow­lęc­twa. A teraz sytu­acja zro­biła się kry­tyczna. Całe moje życie było zagro­żone z winy nie­spi­na­ją­cych się budże­tów oraz sta­ru­cha w kra­cia­stych spodniach.
Pró­bo­wa­łam wyobra­zić sobie ojca w praw­dzi­wym świe­cie. I oczyma duszy zoba­czy­łam go ster­czą­cego na rogu jakiejś ulicy; miał długą, smutną brodę prze­ple­cioną sza­rymi, dru­cia­nymi pasem­kami i potrzą­sał puszką, w któ­rej grze­cho­tała smętna garstka drob­nych monet. Ja gra­łam na har­mo­nijce i szu­ra­łam nogami, nie­udol­nie uda­jąc, że tań­czę w takt melo­dii. Klu­cha spał na zim­nym cemen­cie, a na karku miał tabliczkę z napi­sem: „Zbie­ramy na wózek dla mnie”. W końcu oczy zaszły mi łzami.
Tato poło­żył mi dłoń na ramie­niu.
– Win, może potrze­bu­jemy zmiany. Każdy jej potrze­buje. – Potrzą­snął mną deli­kat­nie, jakby wybu­dzał mnie z głę­bo­kiego snu. – Może nad­szedł czas, żeby coś zmie­nić.
– Ja nie chcę, żeby aku­rat to było tą zmianą, któ­rej potrze­bu­jemy! – Usły­sza­łam swój głos; pra­wie krzy­cza­łam. – Zmieńmy się w jakiś inny spo­sób: przejdźmy na dietę, wię­cej ćwiczmy, zapiszmy się na zaję­cia z dżudo, nauczmy się czy­tać mapy. Wszystko, tylko nie to.
Wybie­głam z kuchni do dużego pokoju i potem na górę do mojej sypialni. Wdra­pa­łam się do hamaka, o mały włos zapo­mi­na­jąc o tym, że trzeba dotknąć pod­łogi kolejno każ­dym palu­chem – ale jed­nak sobie o tym przy­po­mnia­łam – i obję­łam się ramio­nami. Hamak zawie­szony po sko­sie w naj­dal­szym rogu pokoju, mię­dzy jedną kro­kwią a drugą, zaczął się powoli, mia­rowo koły­sać i od razu poczu­łam się lepiej. Ni­gdy nie mia­łam praw­dzi­wego łóżka, tylko ten hamak z frędz­lami, które były tro­chę postrzę­pione i brudne na koń­cach, ale za to mogłam z niego wyglą­dać przez okno od frontu. Wybła­ga­łam ten hamak, kiedy byłam mała, bo chcia­łam zostać Robin­so­nem Cru­soe – tato, dziwny rodzic, który polega wyłącz­nie na wła­snym zda­niu w kwe­stiach wycho­waw­czych, natych­miast wypra­wił się do sklepu i mi go kupił.
Powie­trze tu na górze było inne i mogłam znowu oddy­chać.
Do pokoju przez pano­ra­miczne okno zaj­mu­jące pra­wie całą fron­tową ścianę wle­wał się snop jasno­żół­tego świa­tła, w któ­rym wiro­wały koty kurzu uno­szące się od pasia­stego dywa­nika; po chwili opa­dały, prze­my­kały po pod­ło­go­wych deskach i osia­dały na pół­kach biblio­teczki, zasta­wio­nych moimi naj­wspa­nial­szymi skar­bami w zakrę­ca­nych sło­ikach. Ten nawyk gro­ma­dze­nia rze­czy odzie­dzi­czy­łam zapewne po dziadku Zlatku. W moim skarbcu mia­łam puste pta­sie gniazdo przy­po­mi­na­jące kształ­tem tor­nado, tyle że minia­tu­rowe i uwite z trawy; maleńką czaszkę kruka; dwie gumki do wło­sów z kora­li­kami zmęt­nia­łymi ze sta­ro­ści, pamiątki po matce; kamyki o jakby zna­jo­mych kształ­tach… Oprócz sło­ików posia­da­łam też kolek­cję komik­sów i kla­sycz­nych powie­ści, które wyszpe­ra­łam ze sto­sów ksią­żek w skle­pie z uży­wa­nymi rze­czami. Pod sko­śnym sufi­tem ozdo­bio­nym ołów­ko­wymi szki­cami gro­bów i gości cmen­ta­rza znaj­do­wało się moje biurko na gię­tych nóż­kach oraz podu­cha ze sztruksu, na któ­rej ukła­da­łam do snu Klu­chę.
Z tą wypro­wadzką to jesz­cze nie było nic pew­nego, ale sprawa wyglą­dała na poważną, skoro pan Fer­gu­son pokwa­pił się do nas z tą infor­ma­cją i skoro ojciec raczył mi o tym powie­dzieć. Lada chwila miał nadejść lipiec i zano­siło się na cze­ka­nie do wrze­śnia, aż spad­nie na nas ostatni cios topora. Wię­cej niż mie­siąc to wiecz­ność, pocie­sza­łam się, że zostało jesz­cze full czasu w zana­drzu, zanim zacznie się tu stop­niowo wci­skać strach. Musiał ist­nieć jakiś spo­sób na pozo­sta­nie na Win­ter­son, bo życie po dru­giej stro­nie żela­znego ogro­dze­nia było okropne – brudne, wrza­skliwe, zmu­sza­jące do decy­zji i w ogóle bru­talne. Tam wszystko przy­tła­czało, a ja byłam za słaba, żeby to udźwi­gnąć.
Wyobra­ża­łam sobie setki spo­so­bów na zaro­bie­nie pie­nię­dzy, poczy­na­jąc od stra­ganu z lemo­niadą przez pracę na pół etatu i wyprze­daże gara­żowe, a koń­cząc na kra­dzie­żach kie­szon­ko­wych. Wszystko wcho­dziło w rachubę, serio. Kiedy na górę przy­szedł tato z tale­rzem spa­ghetti z kawał­kami parówki, czu­łam się już lepiej.

 
Wesprzyj nas